Poeta i świat (Kraszewski, 1929)/Część I/XXII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Poeta i świat
Część Część I
Rozdział XXII
Pochodzenie Poeta i świat
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXII.
Staruszka.
Nie porzucaj nadzieje,
Jakoć się kolwiek dzieje.
Bo nie już słońce ostatnie zachodzi,
A po złej chwili piękny dzień przychodzi.

Patrzaj teraz na lasy,
Jako przez zimne czasy
Wszystką swą krasę drzewa utraciły,
A śniegi pola wysoko pokryły!

Po chwili wiosna przyjdzie,
Ten śnieg znienagła zejdzie,
A ziemia, słońce skoro jej zagrzeje,
W rozliczne barwy znowu się odzieje.
Kochanowski, Ks. XI. II.

Wypróbowawszy więc, że i sławy mieć nie można bez pieniędzy, Gustaw ostatkiem już goniąc, miał wyjeżdżać znowu na wieś, na ten nudny obowiązek pedagoga, który zjadł życie tylu utalentowanych ludzi, nie mających dla zatrudnień machinalnego bakałarstwa czasu do innej pracy. Lecz jednego ranka galonowany lokaj przyniósł mu bilet z adresem mieszkania hrabiny N..., do której proszono, aby się udał natychmiast. Nie pojmując, coby to znaczyło, i nie lubiąc panów, rzucił bilet z dziewięciopunktową koroną na stolik i ubrawszy się z dosyć kwaśną miną poszedł do pani hrabiny.
Puszczono go natychmiast i w kilka minut wyszła do niego staruszka taż sama, której uratował życie, kiedy ją pojazd miał rozjechać. Taż sama, ale jeszcze bardziej pochylona wiekiem, z trąbką akustyczną w ręku i uśmiechem na ustach.
— Przecież cię znalazłam, moje dziecię, — zawołała natychmiast, zobaczywszy go i ściskając po macierzyńsku. — Miałam i mam dług wdzięczności dla Waćpana, uratowałeś mi kawałek życia, które się jeszcze trochę weselsze miało zrobić na starość! Widzisz! jestem bogata, wygrałam mój proces z dziećmi!
— Z dziećmi? — zawołał Gustaw.
— Tak, z rodzonemi córkami i synem, którzy mi kawałka chleba na starość pożałowali, niech im Bóg tego nie pamięta! Siadajże, mój chłopcze, i bądź u mnie jak w domu. — A modliłeś się ty do mego patrona?
Gustaw był zarumieniony i zmięszany, staruszka wesoła usiadła sama i kazała mu w krótkości opowiedzieć sobie jego los i życie i dalsze nadzieje, które on jak mógł najlakoniczniej, przez trąbkę do ucha jej wrzucił. — Kiwała głową:
— Znałam państwa Werner i ś. p. rodziców Waćpana, znałam! stracili majątek na posesjach, gradobicia, pożary, nieurodzaje! a Waćpan sam jeden z dzieci zostałeś?
— Sam jeden.
— I tak cię opuścili krewni?
— Nie mam im tego za złe, zdaje się zawsze ludziom, że najlepiej robią kiedy o sobie myślą.
— Prawda, moje dziecię, takich najwięcej, ale Bóg dobry. Przyjdź do mnie jutro, moje serce, koniecznie przyjdź, bardzo proszę, długom się ja Waćpana naszukała, bo mi ten dług ciężył.
— Żaden dług — to było moim obowiązkiem.
— A moim jest wdzięczność, — odpowiedziała staruszka, — przyjdź jutro o tej porze, przyjdź, moje serce.
— Moje życie, — pomyślał Gustaw, — zaczyna być podobne do powieści moralnej Marmontela.
Otóż i rozwiązanie! nagroda niezawodna, za rzecz, która się nie powinna nagradzać, bo tego nie warta. W powieściach tylko wolno moralistom, których opowiadanie niczego nie dowodzi, jak wszystko co jest dowolnie wymyślone, w powieściach tylko wolno im dzieci zachęcać do cnoty nagrodą. Ale w rzeczy, samej i to, jak wiele innych świata tego rzeczy, nie ma sensu. Cnotę potrzeba wypełnić dla cnoty, nie w myśli nagrody, inaczej będzie to prosta przedaż: — ja ci to — ty mnie to, i kwita! Jeśli staruszka zechce mnie nagrodzić, nie przyjmę tego, pomyślał, raz, że ratunek, którym jej przyniósł, niewart jest tego, drugi raz, że uczynki z serca pochodzące, sercem się płacić powinne. — Dała mi swego patrona — czyż nie dosyć?
Ale nazajutrz rano poszedł do staruszki, która z pończochą w ręku, czekała już na niego; przed nią leżał papier bielejący z daleka na stoliku, i jakiś jegomość rumiany i tłusty chodził po pokoju. Poznał go Gustaw — był to ten sam prawnik, który mu odradzał naukę prawa. Przywitano się, usiadł. Po chwili obojętnej rozmowy staruszka wzięła papier ze stolika i oddała go Gustawowi.
— Moje dziecię, — rzekła, — tyś jeden w mojem życiu pokazał mi, że ludzie czynią czasem dobrze z serca i nie są wszyscy zepsuci. Dałeś mi życie, którego wówczas i teraz nie ceniłam, znam jednak wartość twojego uczynku. Bóg oddał mi bogactwo, bez któregobym się była obeszła, dlatego, żebym ci choć cząstkę długu oddała.
Gustaw nie zajrzawszy do papieru, położył go na stole i całując rękę staruszki, te słowa powiedział do niej powoli:
— Mój uczynek niewart jest nagrody, a co uczyniłem z serca, to się sercem zapłaciło. Jakakolwiek jest ta nagroda, ja jej przyjąć nie mogę.
— Musisz przyjąć, kochanku, przerwała staruszka, ja na starość nic nie potrzebuję, moje dzieci mają dosyć. — Będę mieszkać przy tobie. Weź, weź, mój drogi! bardzobyś mnie zmartwił. Dowiadywałam się o tobie, jesteś ubogi, poczciwy i pracowity, — weź to nie jak odemnie, ale jak od Boga.
Przerwał im jurysta, który oparłszy się o stół kiwał głową.
— Dzieciństwem byłoby, rzekł do Gustawa, gdybyś Waćpan miał odmawiać tego dobrowolnego daru, który go może uczynić niezawisłym i szczęśliwym na całe życie. Jeśli cię delikatność wstrzymuje, dodam, że dzieci pani Hrabiny na ten dar chętnie zezwoliły, gdyż proces ich z matką przegrany, nic im nie ujął, lub bardzo małą część z tego, co niesprawiedliwie posiadały; rade więc są, że się tą ofiarą okupiły od gorszych daleko skutków, któreby poszły za całkowitem spełnieniem dekretu.
Gdy jurysta tak mówił, oczy głuchej staruszki biegały to na niego, to na Gustawa, chciała widzieć z jednego, co mówił, z drugiego, jaki to na nim skutek czyniło.
Wreszcie pochwyciła.
— Musisz przyjąć, przyjmiesz! Będziesz sobie żyć spokojnie, czytać i pisać, bo słyszałam, że to lubisz. Będziesz miał wieś, wszak nie lubisz miasta? wieś w pięknem położeniu. — Ożenisz się, i przynajmniej zamkniesz mi oczy, a może zapłaczesz po mnie, czego dzieci pewno nie zrobią, choć Bóg widzi, żem im tylko dobrze czyniła, a one mi się najczarniejszą wypłaciły niewdzięcznością. Niech im to Bóg przebaczy, jak ja ludzkiej słabości przepuściłam i zapomniałam!
Gustaw milczał i spuścił oczy, serce jego połechtała nadzieja szczęścia, sławy, spokojnego życia na wsi — i już mniej, a potem nic nie wymawiał. Staruszka była uszczęśliwiona, ściskała go i błogosławiła. Jurysta kłaniał mu się nizko i świat trochę weselszy zdawał się przez chwilę poecie, bo już jego marzenia podsycone rzeczywistością i jak balon gazu płomieniem, pięły się do góry i świat obejmowały lubieżnym uściskiem.
Ale jeszcze szczegółów tego daru nie wiedział. Po śniadaniu dopiero, jurysta rozwinąwszy papier, czytał akt wieczystodarowny majątku Wasilkowa z przyległościami: cum lasis, boris, gais, dombrowibus, sivis, pratis, lugis, fluminibus, molendinis etc. etc. Złożywszy papier, dodał, że ten majątek kupiony był przez męża pani Hrabiny za 500,000 złotych, że na nim niema żadnego ciężaru, długu, sum hipotekowanych, zapisów, procesu, kwestji o granicę; że gospodarstwo jest znacznie podniesione przez dawnego właściciela, że posesor płaci z niego trzydzieści kilka tysięcy złotych, że położenie majątku jest cudowne, ogród, dom mieszkalny, — wszystko, czego tylko żądać można — znajduje się. Dodał nareszcie, że prosi o przyjęcie połowy rocznej dzierżawy u niego złożonej.
Gustaw w strasznym był kłopocie, nie wiedząc jak dziękować staruszce, która zdawała się więcej uradowana od niego.
— Jak tylko rok ostatni dzierżawy upłynie, powiedziała, obejmiesz zapewne majątek na siebie, a tymczasem będziemy mieszkać w mieście.
— Jak Pani każesz, odpowiedział Gustaw.
— Jak chcesz, odpowiedziała staruszka. — Tymczasem najmij mieszkanie blizko, albo w tym samym domu, moje dziecię, i użyj choć cokolwiek majątku. Lubisz książki, naukę, ja ci zrobię znajomości po świecie, powinieneś się ożenić, koniecznie się ożenić. Będziecie mieszkać przy mnie i wami się przynajmniej pocieszę. Tymczasem zostaw mnie samą, bo mam pacierze do odmówienia, i idź odpocznij.
Gustaw wyleciał na ulicę, zawsze myśląc, że mu się śni ta nagła zmiana położenia. Przyszła mu na myśl Marja, ale przypomniawszy sobie jej zimne przyjęcie, spuścił głowę na piersi, westchnął i pomyślał: Moja Marja umarła!
Przerwał mu tę myśl lekarz Adam, który już wiedząc o tem zdarzeniu, o którem całe miasto gadało, chwycił go i uścisnął.
— Winszuję ci, rzekł śmiejąc się wesoło. — Śmiałem się z ciebie, gdyś tę staruszkę wyratował, lecz to ci szczęście przyniosło. Odtąd będę utrzymywał, że niema lepszej rachuby jak chodzić po ulicach i ludzi z pod koni ratować.
Drugi i trzeci znajomy wpadli potem na Gustawa z powinszowaniami; każdy mu patrzył w oczy, chcąc widzieć zmianę losu na jego twarzy, ale twarz jego była smutną, bo sobie przypomniał Marję.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.