Poeta i świat (Kraszewski, 1929)/Część I/XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Poeta i świat
Część Część I
Rozdział XXI
Pochodzenie Poeta i świat
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1929
Miejsce wyd. Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XXI.
Niemasz dziś, jedno kupcy a rataje!
Kochanowski, Satyr.
Gdzieby w ludziach nie było takiego starania
O te biedne pieniądze?
Kochanowski, Satyr.

I znowu powrócił Gustaw do miasta, chociaż miast nie cierpiał, ich ruchu, ciasnoty, krzyku, ciężkiej atmosfery, ludzi samolubów, kobiet bez wstydu, dzieci zestarzałych przed młodością, młodzieży moralnie umarłej przed dojrzeniem, zepsucia pod wszystkiemi kształty, przedajności wszystkiego, zacząwszy od ciała, skończywszy na duszy. Lecz cóż począć było, poeta nie miał nawet kątka na szerokiej ziemi, gdzieby mógł marzyć spokojnie, nie miał drzew, którychby cień należał do niego, kwiatu, któryby mu kwitł i pachniał, musiał wracać do miasta, do murów, do steku ludzi i błota, bo miasto do każdego należy, kto mu zapłaci; wieś jest żoną wierną, miasto nierządnicą, wszystkich za pieniądze przyjmuje!
Serce Gustawa bolało nad Marją, której wspomnienie niósł z sobą, nie mogąc pogodzić dawnych pamiątek z teraźniejszą jej obojętnością. Kochał tamtę, Marją dawniejszą, z którą się połączył ślubem pocałunku, przy śpiewie słowika, pod kwitnącemi bzami; dla tej drugiej Marji, słusznej i bladej, był zimny. Szkoda mu było tamtej, a tamta już umarła, tamtej nie było już na świecie, tylko w sercu jego, i nigdzie nawet w niebie nie miał jej zobaczyć. Tamta Marja była robaczkiem, z którego wyleciał i rozwinął się motyl, a w tym motylu nie było jednak nic z dawnej postaci, nic dawniejszego, choć był tym samym robaczkiem. I ludzie zmieniają się jak motyle!
Lecz erotyczne smutki Gustawa rozbić się musiały o smutniejszą rzeczywistość nędzy, o konieczną potrzebę pracy dla życia. Sądził, że poświęcając się piśmiennictwu, literaturze, poezji, będzie miał i z tego kawałek chleba, i w tej chwili rachował nieborak, wiele mu przynieść może jego święty zapał i gorące myśli poetyczne! Stawały mu tylko na przeszkodzie młodość i nieznajomość, jeszcze miał przed sobą do odbycia cały nowicjat autorski, zaczynający się krytyką mechanizmu, bez myśli i sensu, kończący się triumfalnie papuziemi pochwałami głów cielęcych: nowicjat straszny, którym potrzeba przejść we wszystkich upokorzeniach i mortyfikacjach ciała i duszy, póki na uściech tłumu nie wypłynie nazwisko przyjęte oklaskami lub szyderstwem.
Gustaw w nocy, w chwilach zapału, pracował dla siebie i dla sławy, w dzień dla pieniędzy. Tłumaczył artykuły gazeciarzom, poprawiał druk słowników, znosił najplugawsze ciężary literackie, żeby tylko żyć i cząstkę życia ulubionej pracy poświęcić. Lecz prędko postrzegł, że jego nadzieje sławy i pieniędzy były marzeniem, jak wszystkie nadzieje.
Napisawszy pierwszą swoją książkę poezji, Gustaw jednego ranka wybrał się z nią do księgarzy.
— Cóż to jest? — zapytał pierwszy, krzywiąc długą bladą twarz swoją, zagryzając usta i ryże zacierając bakenbardy.
— Poezje!
— A! Poezje! — odpowiedział księgarz i zaczął przewracać. — Pan byś to chciał drukować? zapewne swoim kosztem?
— Nie, chciałbym to sprzedać.
— Ja nie mogę być nabywcą, — rzekł krztusząc się księgarz, — zawaloną mam drukarnię słownikami, gramatykami. Poezji teraz nikt nie czyta, a tem mniej kupuje.
Gustaw już brał rękopism pod pachę.
— Jednakże, — rzekł księgarz, — gdybyś mi pan zostawił do przeczytania.
— Najchętniej!
Po kilku dniach przyszedł po rękopism. Księgarz mu go oddał z niskim ukłonem.
— Bardzo przepraszam! ja go nie nabędę!
— Dlaczegoż?
— Interesa, jestem tak zawalony! Niech się pan nie gniewa, ale w istocie — bardzo przepraszam. Prawdziwie — zresztą — mógłbym coś ofiarować, ale tak małe i niepewne zyski, że honorarjum jest prawie żadne.
— Jednakże, naprzykład! — zapytał Gustaw.
— Kilkanaście rubli! — odpowiedział księgarz.
— Za dwuletnią pracę! — wykrzyknął poeta.
— To się więcej pisze dla sławy, niż dla zysku, — odpowiedział gryząc usta typograf.
— Więc przyjmuję, — rzekł Gustaw, — ale chciałbym pięknego i jak najprędszego wydania.
— W przeciągu roku! — odpowiedział księgarz niedbale; co się tyczy zapłaty, pomówimy o tem, niech pan rękopism zostawi. Może pan wziąć honorarjum książkami, mam wiele ksiąg naukowych, doskonałe dykcjonarze, zresztą zobaczymy po wydrukowaniu.
I już miał wychodzić, unosząc rękopism do kancelarji, gdy Gustaw mu go wziął z rąk i ukłoniwszy się, wyszedł nic nie mówiąc. Ta sama scena powtórzyła się z małemi odmianami u wszystkich współbraci księgarza i wówczas dopiero przekonał się Gustaw, wielą to trudnościami dochodzić trzeba do nędznej sławy i nędzniejszych pieniędzy! Księgarze, którzy handlują rozumem, nauką, poezją, jak drudzy solą i woskiem, są prości handlarze, żadnej w nich duszy, uczucia, względu, żadnego poważania dla talentu, skoro tylko ten nie przynosi pieniędzy; u nich są wiadomości o cenie płodów umysłowych, jak u drugich kupców o zbożu i drzewie.
— Teraz, — pisze jeden do drugiego, — poszły w cenę poezje, romanse spadły, słowniki płacą, naukowe książki sam czas drukować i t. p.
Dla tych kupców może Camoens umierać w szpitalu, Chatterton otruć się sto razy, Homer błądzić po jałmużnie, Chenier pójść pod gilotynę, Tasso gnić w więzieniu; oni spokojnie żyć sobie będą ich mózgiem, ich duszą, ich zapałem, nie czując ani iskry wdzięczności, ani odrobiny czucia. Dla nich najpiękniejsza książka jest ta, co się najlepiej przedaje, słowniko-pisarz, kompilator dla nich jest śmietanką genjuszów, bo jego karłowate robótki najgęściej się przedają. Są to kupcy, kramarze i nic więcej, żaden prawie nie zna się nawet na tem, co przedaje, a każdy ma sobie za obowiązek chwalić dzieła najdroższe. Rachować na nich, że wesprą talent i pomogą jego rozwinieniu, jest to sądzić, że kupiec będzie się troszczył o zasianie pola, kiedy bez tego za pieniądze gotowego zboża dostanie.
Najpocieszniejsze są płacone przez nich krytyki i pochwały, gdyż każdy ma zawsze osobistego nieprzyjaciela w drugim księgarzu, z którym walczy, gdzie się tylko spotka, jak pająk z pająkiem, jak szczupak z szczupakiem, każdy z nich utrzymuje, płaci, najmuje dniowo, tygodniowo, miesięcznie, rocznie, jednego z tych genjuszów wałęsających się po świecie i szukających miejsca, który dla niego pisze prospekt, krytykę, dykcjonarz, tłumaczy romans, poezje, algebrę, botanikę, słowem co mu każą, po rublu, dwa i trzy od arkusza według ugody, który gotów za trochę wyższą cenę podjąć się encyklopedji, i sam wychodzące płody swojego dowcipu natychmiast artykułami nadesłanemi z podpisami A. B. C. D. E. F. G. H. i t. d., wynosi pod niebiosa. Bardzo słusznie! bo któżby się domyślił chwalić go, gdyby on zapobiegając obojętności, sam tego nie uczynił?!
Po długich próbach, Gustaw bezsilną ręką rzucił rękopisma o stół i powiedział sobie: będę pisał dla siebie, jeśli świat zechce, niech sam weźmie, nie będę rzucał mu w oczy pracy mojej i napierał się z nią. Lepiej się stało, bo nie wstyd oddać światu swoją duszę, talenta, lecz podle dosyć, przedawać tak siebie po kawałku. I to jest prostytucja.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.