W błękitne zmierzchy letnie pójdę miedzą polną
Skróś traw i ziół, muskany przez dojrzałe żyto...
Śniąc, będę czuł pod stopą świeżość ros podolną zwolęPozwolę wiatrom kąpać mą głowę odkrytą.
Nie będę tedy mówił, ani myślał wcale,
Lecz nieskończona miłość w serce moje spłynie...
I będę szedł, jak cygan — w coraz dalsze dale
W przyrodzie, — jak z kobietą, szczęsny w tej godzinie.
Pośród gąszczy zieleni, okwieconej, wiotkiej,
Jak w szmaragdowem puzdrze, nakrapianem złotem,
W bujnem kwieciu, gdzie drzemie pocałunek słodki,
Przez misterną koronkę, tkaną liści splotem:
Wygląda faun zbłąkany, ukryty gęstwiną,
Gryzie czerwone kwiaty białemi zębami,
A wargi ciemno-złote i krwiste, jak wino,
Parskają pod gałęźmi śmiechem-chichotami.
Potem znikł; jak wiewiórka, czmychnął w las zielony,
I jeszcze na listowiu drżą jego chichoty,
I widać go, jak zmyka, przez gila spłoszony:
Zadumanego lasu pocałunek złoty.
Français de soixante-dix, bonapartistes, républicains, souvenez-vous de vos pères en 92...
Paul de Cassagnac: Le Pays.
W dziewięćdziesiątym drugim i trzecim polegli,
Bladzi od pocałunków potężnych wolności,
Którzyście pod stopami, cisi, nieulegli,
Zgnietli jarzmo, ciążące na duszy ludzkości!
Wielcy w męce, natchnieni żołnierze! wy, którym
Serce pod łachmanami miłością tętniło,
Śmierć-kochanka was siała, by was życiem wtórem
Zrodzić w starych zagonach nad każdą mogiłą.
Wy, coście brudy możnych własną krwią zmywali,
Bohaterowie z Valmy, z Fleurys i z Italji,
O miljonie Chrystusów z oczyma słodkiemi!
Myśmy was z Republiką zostawili w ziemi
W spokoju! My, skurczeni pod królów nahają!
...I nam to Cassagnacy o was wspominają!
Na mroźnym śniegu w mgle skuleni,
U okna, co się blaskiem mieni, Jak złoty ślep —
Pięcioro biedot — mali, czarni,
Patrzą, jak piecze się w piekarni Pszeniczny chleb.
Patrzą, jak mocne białe ramię
Układa bochen w pieca ramie, W ognistą cieśń,
Jako się dobry chleb nagrzewa,
A uśmiechnięty piekarz śpiewa Swą starą pieśń.
Poprzykucali wkrąg bez ruchu
Pod ciepłem, którem tchnie w podmuchu Piekarny sklep, —
A gdy zładzony na wieczerzę
W zarumienione bochny świeże — Wyjmują chleb.
Kiedy skroś czerni dymnej blachy
Śpiewają grzanki i zapachy, I blask, i gwar, —
Gdy z ciepłej szyby bucha życie,
Duszę ogarnia im w zachwycie Tak wielki czar!
I tyle szczęścia czują w łonie
Maleństwa zmarzłe w mgle i szronie Z pod nędznych szmat, —
Że oto wszystkie wraz koleją
Kląkłszy, czerwone noski kleją Do zimnych krat.
I cicho, niby szept pacierzy,
W ten raj otwarty szept ich bieży, Gdy tak się gną
Mocno, aż im się drą spodenki
I szmaty białej koszulenki Na wietrze drżą.
Zakąt, gdzie śpiewna rzeka śród bujnej zieleni
Czepia szaleńczo w locie o traw dzikich kępy,
Przelśnione dumnem słońcem gór, wodniste strzępy
Srebra. Kotlina, która blaskami się pieni.
Młody żołnierz z rozwartą wargą i odkrytą
Głową, wtuloną między modre rosne ziele,
Śpi. Pod niebem mu trawa miękkie łoże ściele,
Blady jest pod zielenią promieniami litą.
Stopy w mieczykach kwietnych wsparł. Śpi uśmiechnięty
Śmiechem chorego dziecka do sennej ponęty...
Zimno mu. Daj mu, ziemio, ciepłe sny łaskawie.
Woń twych kwiatów rozkoszą mu nozdrzy nie wzdyma:
Śpi w słońcu i na piersi jedną rękę trzyma
Spokojny. W prawym boku ma dwie jamki krwawe.
Jest to szeroki kredens rzeźbiony. Dąb ciemny,
Jak starodawni ludzie, tak wygląda miło,
Kredens ten jest otwarty — i zapach przyjemny
Płynie z głębi, jak wino, co się ongi piło.
Są w nim różne różności: starzyzna i graty,
Szmatki, zżółkła bielizna, wszystko pomieszane,
Są tam stęchłe koronki i niewieście szaty
I barwne szale babki, w ptaki malowane.
Medaljony, portrety i pasemka ścięte
Włosów siwych lub jasnych, i kwiaty zeschnięte,
Z których, z wonią owoców, aromaty płyną.
O, kredensie z przed laty! Chciałbyś baje swoje
Długo gadać! I tylko skrzypisz, starowino,
Gdy otwiera kto zwolna twe czarne podwoje.
Włóczyłem się — z rękoma w podartych kieszeniach
W bluzie, co już nieziemską prawie była bluzą,
Szedłem pod niebiosami, wierny ci, o Muzo!
Oh là là! co za miłość roiłem w marzeniach!
Szeroką dziurę miały me jedyne portki,
W drodze, pędrak-marzyciel, układałem wiersze,
Na Wielkiej Niedźwiedzicy miałem swą oberżę,
A od mych gwiazd na niebie płynął szelest słodki.
Słuchałem gwiazd w te dobre wieczory wrześniowe,
Siedząc na skraju drogi, i czułem, że głowę,
Jak mocne wino, rosa kroplista mi zrasza.
Lub gdy wkrąg fantastycznych cieni rosły tłumy,
— Jakgdybym lirę trącał, wyciągałem gumy,
(Stopę mając przy sercu) z zdartego kamasza.
Twarze ich w dziobach, w wągrach; podkrążone ślepia,
Palce w kurczu do biódr przyciśnięte, skręcone;
Rojny gwar, chaos błędny czaszki im oblepia,
Niby mchy trędowate — mury rozwalone.
W konwulsyjnej rozkoszy kośćce fantastyczne
W szkielety czarnych krzeseł wcisnęli jak zmory,
Nogi mają wplecione w kraty rachityczne,
I tak siedzą niezmiennie ranki i wieczory.
I tak siedzieli zawsze, w fotele wpleceni,
Czy im słońce prażyło starczą skórę suchą,
Czy w zaśnieżone okna byli zapatrzeni,
Drżąc w bolesnym dygocie, podobni ropuchom.
Tak im dobrze! Z ich spodni brązowych sterczące
Ostre lędźwia dziurawią siedzenia słomiane;
Dusza słońc starych tli się, ukryta w plecionce
Kłosów, w których fermenty wrzały nieprzerwane.
Z kolanami przy zębach siedzą i w swe zady
Bębnią palcami, nakształt pianistów-truposzy,
Wyklepują pod sobą smętne serenady,
Aż łby ich zaczynają kiwać się w rozkoszy.
Biada tym, co ich wtedy z bezwładu wytrącą!
Wściekli, mrucząc jak koty, podniosą się nagle,
Powoli z ramion głowę wyciągając drżącą,
A spodnie im na biodrach wydmą się jak żagle.
Słychać, jak obtłukują wyłysiałe głowy
Po ścianach sal, gdy drepcą krzywonodzy, starzy,
A guziki ich ubrań, jak blask źrenic płowy,
Wzrok wasz hypnotyzują z głębi korytarzy.
Ręka ich zabić może was niespostrzeżenie,
A oczy, gdy siadają na miejsca z powrotem,
Sączą ów jad, co czarne bitych suk spojrzenie,
I, jak w potwornym leju, drżycie, zlani potem.
Siedzą, śniąc o tych, co im spokój zakłócili,
W brudnych mankietach ręce zatapiają sine,
A chude ich podbródki bez wytchnienia chwili
W ruchu są i z gruczołów wyciskają ślinę.
A nocą — znów rozkoszne śnią wysiadywanie:
O wyściełanych krzesłach widzą sen wspaniały,
O figlach i miłostkach ich, gdy siędą na nie,
I o tem, jak przy dumnych biurkach będą stały.
Nad kleksem, rozpryskanym w pyłek, chylą głowy,
Jak ważka, gdy nad smukłym mieczykiem trzepoce,
Kołysze ich ów czarny kwiat atramentowy,
― A członek ich o włoski kłosów się łaskoce.
Hej, tchórze, na bulwary Paryża! Chodniki
Słońce oddechem płuc swych płomiennych otarło;
Tu niegdyś tłum barbarów panoszył się dziki.
Święte się na zachodzie miasto rozpostarło!
Śmiało naprzód! Już wściekłe bałwany płomieni
Nie wrócą! Oto skwery, ulice, bulwary,
Domy na tle lazuru, gdzie blask się promieni,
A wtedy — z bomb czerwone buchały pożary!
Nad martwemi gmachami wznieście z desek budę!
W ów dzień straszliwy — przejrzał wasz wzrok osłupiały!
Oto biódr kręcicielek sunie stado rude:
Szalejcie! Śmieszne będą wasze dzikie szały.
Zgrajo suk, rozjuszona nad ścierwem! Przyzywa
Was okrzyk z złotych domów! Huzia, kraść łajdacy!
Obżerać się! Noc ucieohuciech na ulicę spływa
Głębokim spazmem: pijcie, rozpaczni pijacy!
Pijcie! A gdy się światłość potężna rozpali,
Szukając w was przepychu złocistych strumieni,
Nie będziecie-ż w szklanice śliny lać, zdrętwiali,
W białe dale bezmyślnie i tępo wpatrzeni?
Żryjcie! Na cześć Królowej o zadzie falistym!
Napawajcie się pieśnią czkawek i bełkotów!
Słuchajcie, jak się w mroku ciskają ognistym
Chmary starców, lokajów, ochrypłych idjotów!
Zgrajo z sercem niechlujnem i potwornym pyskiem,
Puśćcie cuchnące gęby w ruch, a silnie, dziko!
Dawać dla tych zdrętwialców wina! Grzęzawiskiem
Hańby są brzuchy wasze, o zwycięska kliko!
Wdychajcie mdłość wspaniałą, win zawrotne wonie,
Moczcie gardziele w trucizn okrutnych krynicy;
Na karki wasze kłoniąc skrzyżowane dłonie,
Poeta wam powiada: „Szalejcie, nędznicy!“
W brzuchu Kobiety z pasją szperając ohydną,
Boicie-ż się, że zadrga jeszcze kurczem żywym,
Co krzyczy, dusząc waszą czeredę bezwstydną
Na swej piersi ogromnej w uścisku straszliwym?
Syfilitycy, błaźni, brzuchomówcy, gachy,
Cóż dla Paryża-dziewki ten cały kram znaczy?
Wasze ciała i dusze, trucizny i łachy!...
Otrząśnie się z was ona, zgnilców i krzykaczy!
A gdy z jękiem na własne wyprute jelita
Padniecie przerażeni, płacząc złoto swoje,
Wypierśna nierządnica, w czerwień bitw spowita,
Zdala od was zaciśnie ciężkich pięści dwoje!
Paryżu! Gdy twe stopy tak gniewnie pląsały,
Gdy zniosłeś tyle ciosów, ran nożem zadanych,
Gdy leżysz z tlącą jeszcze w źrenicy zeszklałej
Resztą cichej dobroci płowych dni wiośnianych!
O, ty miasto bolesne, stolico zamarła,
Łbem i pierśmi ciśnięta ku Przyszłości, która
Na twą bladość śmiertelną miljard wrót otwarła:
Błogosławićby mogła cię Przeszłość ponura!
O, ciało, obudzone na nieludzkie męki!
Znów wre życie potworne! I głuchną w twej głębi
Sine tętna poezji, śpiewnych wierszy dźwięki,
A miłość twą — dłoń błędna, dłoń lodowa ziębi!
I dobrze tak. Te wiersze sine, anemiczne,
Nie będą twego pędu naprzód tamowały, .................. ..................
Lecz choć zgrozą przejmuje wygląd twój okropny
I choć nigdy zielona Natura nie miała
Takiej krosty na sobie cuchnącej i ropnej, —
— Cudownie piękna jesteś, stolico wspaniała!
Ochrzciła cię najwyższa poezja — orkany!
Krzepią cię przeogromych potęg zawieruchy!
Dzieło twe wre, śmierć czyha... O, grodzie wybrany,
Niech wrzask i jęk wypełni serce fletni głuchej!
Wtedy te wycia więźniów, te okrutne śpiewki,
Płacz wyrzutków wyklętych poeta pochwyci,
Promieńmi swej miłości będzie smagał dziewki,
Strofy jego podskoczą: Tak to, tak, bandyci!
— Wszystko znów, proszę państwa, w porządku: znów płaczą
W dawnych zamtuzach orgje, rzeżąc po dawnemu,
A na murach brunatnych latarnie majaczą,
Płonąc blaskiem złowrogim ku niebu blademu.
Wtłoczeni w kąty wilgotne kościoła,
Co dech ich studzi, w ław dębowych cieśni,
K pozłocie chóru obróciwszy czoła,
Z dwudziestu gardeł zbożne ryczą pieśni. —
Zapachy wosku chłonąc, by woń chleba,
Szczęśliwi, korni, jak psy pod batogiem,
Ubodzy w Panu, ci wybrańcy nieba,
Śmieszne Oremus składają przed Bogiem.
Po sześciu znojnych dniach spocząć na gładkiej
Ławie — dla kobiet jakaż to ponęta,
Tam w dziwny kożuch zakutane matki
Muszą płaczące tulić niemowlęta.
Tam pierś ich brudna! Zup zjadaczki blade
Patrzą tam z prośbą, której nie wypowie
Oko, na chłystków złośliwą gromadę
Z kapeluszami zmiętemi na głowie.
W domu głód, zimno i mąż pijanica...
To nic... Chwileczkę!... Potem niech je zdepce
Trud... Teraz wokół charkot, poszept, lica
Starych babinek postrojonych w czepce;
Epileptycy, tłum szaleńców wraży,
Których się człowiek w drodze nie rad czepi;
Nosem łypiący zaduch brewiarzy,
Przez psy w podwórza wprowadzani ślepi;
Wszyscy, żebraczą ośliniając wiarę,
Ślą nieustanne skargi Jezusowi,
Którego okien malowidła stare
Wskroś pożółciły. Próśb ich nie ułowi:
Śni od wychudłych i opasłych zdala,
Precz od łachmanów i od mięsa woni.
A zaś wybrańsza płynie modłów fala,
Mistyczność w ton się szczególny rozdzwoni,
Gdy siny uśmiech i jedwabne szaty
Z naw się wychylą, w których gaśnie słońce,
Gdy u kropielnic szereg dam bogaty
Całują chorzy w długich palców końce.
Matka książkę zamknęła i, wielce kontenta,
Dumnie wyszła, nie widząc, że modre oczęta
I pełne wyniosłości czoło jej pociechy
Kryją duszę, rojącą ohydę i grzechy.
W ciągu dnia (co za męka) był grzeczny, wzorowy:
Lecz pewne drobne fakty i czarne narowy
Świadczyły o obłudzie chłopca. Więc bywało,
Że w mrocznym korytarzu z tapetą spleśniałą
Wyciągał w przejściu język, pięść w pachwinę wciskał,
W jego oczach zamkniętych rój punkcików błyskał.
Wieczorem otwierały się drzwi. On wysoko
Na schodach siedział, charcząc, aż pod dnia zatoką,
Co się z dachu zwieszała. Zaś w letnie upały
Głowę mu tępe, głupie myśli zaprzątały:
Zamykał się na długo w przewiewnym wychodku
I oddychał i dumał spokojnie tam w środku.
Gdy wonią dnia skąpany, ogródek za domem
Jaśniał zimą w księżyca świetle nieruchomem,
Chłopiec się u stóp muru kładł w gliniastej ziemi
I wizje wywoływał oczy ściśniętemi,
Słuchając, jak robactwo toczy szpaler zgniły.
Biedny! Bo jeno te z nim dzieci się bawiły,
Co miały ciała wątłe, oczy wypłowiałe,
W mowie — słodycz idjotów. Bezbrewe, nieśmiałe,
Chowało to swe żółte wychudłe paluszki
Pod ubrankiem, cuchnącem, jak brudne pieluszki.
A gdy na uniesieniu potwornej litości
Chwytała go zdumiona matka, on — miłości
Przenajtkliwszem spojrzeniem odpowiadał mamie:
I dobrze tak, bo miała jasny wzrok — co kłamie!
Mając lat siedem, pisał powieść: długie dzieje
O życiu na pustyni, gdzie Wolność szaleje,
Pisał o lasach, słońcach, wybrzeżach nieznanych,
Przy pomocy roczników pism ilustrowanych.
Przyglądał się rycinom barwnym, w pasach cały,
Gdzie Hiszpanki i Włoszki kusząco się śmiały.
Gdy rówieśnica chłopca, córka wyrobnika,
Z przeciwka przychodziła, ciemnooka, dzika,
To bawili się w kącie: ona, bestja mała,
Na kark mu wskakiwała, za włosy targała,
Obcasami i pięśćmi biła, tarmosiła,
A on ją w zadek gryzł, bo majtek nie nosiła.
Potem szedł do pokoju, smakując jej skórę.
Trwożyły go grudniowe niedziele ponure,
Kiedy na gierydonie, ulizany gładko,
Czytywał Pismo święte z zieloną okładką.
A co noc go tłoczyły zjawy snów koszmarnych.
Chłopiec nie kochał Boga, lecz tych ludzi czarnych,
Co zmierzchem na przedmieściu szli w bluzach roboczych,
Gdzie herold, werblem bębna trzykrotnym, ochoczym,
Zbierał wokół obwieszczeń gwarne zbiegowiska.
Marzył łąkę miłosną, co faluje, błyska,
Mocne wonie i złote dojrzewania, które
Kołyszą się leciutko i wzbijają w górę.
A że się w mrokach, tajniach i zgrozach lubował,
Więc zapuszczał żaluzje, w pokoju się chował,
W nagim, tchnącym wilgocią, wysokim pokoju,
I w głębokiej zadumie czytał powieść swoją,
Pełną ciężkich nieb rudych, lasów zatopionych
I drzew rozrosłych gwiezdnie i kwiatów czerwonych,
— Zawrót głowy, spadanie i chaos popłochu! —
Tymczasem się ulica budziła potrochu...
On, samotny, pod płótno surowe się wsuwał
W niem zaś — żagiel rozpięty okrutnie przeczuwał!...
Z błyszczącemi oczyma, z zagorzałem licem,
Z ciałem pięknem, co nagie winno iść przez ziemię,
I któreby uwielbił, w Persji, pod księżycem,
Nieznany genjusz w złotym na czole djademie;
Głodny wdzięków dziewiczych, gwałtowny w żądz mocy,
Dumny z uporu swego w szaleństwie zmysłowem,
Jako młody ocean, tkanie letnich nocy,
Miotający się żądnie w łożu djamentowem;
On, któremu się serce wzdryga zagniewane,
Gdy sobie wstręt obmierzły świata przypomina,
Kryjący w wnętrzu wieczną i głęboką ranę,
— Swej Siostry Miłosierdzia pożądać zaczyna.
Lecz ty, kupo wnętrzności, słodkie ukojenie,
Kobieto! tyś nam nigdy nie jest siostrą w męce:
Ni brzuch twój, gdzie cień drzemie, ni czarne spojrzenie,
Ni piersi, osadzone wspaniale, ni ręce.
O, ślepa Niezbudzona ze źrenicą wielką,
Torturą jest oddanie i ucisk miłości!
Ciężysz wiecznie nad nami, wymion nosicielko,
Hołubimy cię, cudna, straszna namiętności!
Wstręty twe, osłupienia, omdlenia w niemocy,
Brutalność twą, co męczy, jak dzikie cierpienie,
Wszystko nam bez złej myśli przynosisz, o Nocy,
Jak tajne krwi kobiecej miesięczne płynienie.
A gdy go lękiem przejmie kobieta brzemienna,
Ta pieśń czynu, zew życia i miłość wcielona,
Przychodzą, by go wydrzeć z jej wzniosłego lenna,
Płomienna Sprawiedliwość i Muza zielona!
Ach, ciszy i przepychu niezmiennie spragniony
Gdy porzucą go obie siostrzyce surowe,
Wzdycha tkliwie za wiedzą z cudnemi ramiony
I niesie w świat kwitnący swą skrwawioną głowę.
Lecz dla czarnej alchemji i dla studjów świętych
Ma wstręt, on, znawca pychy, ponury i dumny,
Czuje idącą zgrozę pustyń nieobjętych...
Niech tedy, zawsze piękny, nie brzydząc się trumny,
Wierzy, iż Sny w niej znajdzie, dale, Promenady,
Które przez Noce Prawdy w bezkres się rozpostrą,
I niech duszą i ciałem przyzywa cię blady,
O, śmierci tajemnicza, miłosierna siostro!
Prądem Rzek obojętnych niesion w ujścia stronę,
Czułem, że już nie wiedzie mnie dłoń holowników;
Dla strzał swych za cel wzięły ich Skóry-Czerwone
I nagich do pstrych słupów przybiły śród krzyków.
Nie dbałem o załogi po wszystkie me czasy,
Ja, dźwigacz zbóż flamandzkich, angielskiej bawełny.
Gdy się z holownikami skończyły hałasy,
Gdzie chciałem, poniosły mię Rzek spienione wełny.
Pośród wściekłych kołysań przypływów, odpływów,
Ja, przeszłej zimy głuchszy nad mózgi dziecinne,
Biegłem! Tryumfalniejszych nie zaznały dziwów
Półwyspy wzięte lądom przez bezdroże płynne.
Zbudzenie me na morzu święcił wir powietrzny.
Dziesięć nocy, jak korek, tańczyłem po fali,
W której ludzie kołowrót widzą ofiar wieczny,
Nie tęskniąc do mdłych latarń znikłych gdzieś w oddali.
Słodsza, niż ustom dzieci miazga jabłek kwaśnych.
Wód zieleń w mą sosnową wdarła się łupinę,
Uniosła ster, kotwicę, stosy lin zapaśnych,
I zmyła kały wstrętne i win plamy sine.
I odtąd kąpałem się w wielkiej pieśni Morza,
Przesyconej gwiazdami, śpiewnej jak muzyka,
Pożerałem toń modrą, gdzie pośród bezdroża
Zadumany topielec niekiedy przemyka.
Gdzie barwiąc nagle szafir — pijanemi wiry,
Albo rytmem powolnym, pod słońc płomienienie —
Mocniejsze nad alkohol, olbrzymsze nad liry,
Fermentują miłości żółciowe czerwienie.
Znam nieba pękające w gromy i wichrzyce,
Nawroty wściekłe wałów, prądy, znam wieczory,
Znam jutrzenki srebrzyste jako gołębice,
Widziałem to, co człowiek widzieć zawsze skory.
Widziałem słońce nizko w plamach zgróz mistycznych,
Jak siało długie, zimne fioletów martwice,
Podobne do aktorów w dramach pra-antycznych,
Na fale w dal toczące swych drgań tajemnicę.
Marzyłem noc zieloną śród śniegów olśnienia,
Całunki na mórz oczy kładnące się wolno.
Żółtomodre fosforów śpiewnych przebudzenia
I niesłychaną soków pogoń dookolną.
Miesiące całe z falą, równą histerycznym
Oborom, szturmowałem ku raf skalnym ścianom,
Nie śniąc, że stopy Maryj na sierpie księżycznym
Mogą łeb dychawicznym zetrzeć Oceanom.
Potrącałem, czy wiecie? Florydy bajeczne
Z chaosem ócz panterzych i kwiatów, urody
Ludzkiej i tęcz, wiodących, jak cugle powietrzne.
Pod mórz widnokręgami, lazurowe trzody.
Widziałem wrące bagnisk olbrzymich fermenty,
Sieci, gdzie wśród trzcin gniją całe Lewiatany,
Zapadania wód nagłe śród ciszy zaklętej,
Katarakty oddaleń ku bezdni nieznanej.
Lodowce, słońca srebrne, opal fal, nieb żary,
Przeokropne mielizny w zatok ciemnych toni,
Gdzie żarte przez robactwo olbrzymie wężary
Pieszczą drzewa skręcone jadem czarnych woni,
Chciałbym dzieciom pokazać te dorady, gwiazdy
Fal modrych, ryby złote, ryby śpiewające...
Piany kwietne święciły me z golfów odjazdy,
Niewysłowionych wichrów skrzydliły mię gońce.
Czasem, gdy mię znudziły bieguny, zwrotniki,
Morze, słodko mię łkaniem kołysząc omdlałem,
Wznosiło ku mnie ssawki flory mroków dzikiej,
I — jak kobieta w modłach — wraz nieruchomiałem;
Jak wysepka gościłem ptaków roje gwarne,
Swarliwe i niechlujne, o źrenicy płowej,
I żeglowałem dalej, gdy me więzy marne
Zerwał, na sen zstępując w głąb, topielec nowy.
Otóż ja, łódź ginąca w golfach pod ziół brodą,
Miotana przez orkany w eteru przestwory,
Ja, którego kadłuba pijanego wodą
Nie wyłowią żaglowce Hanz, ni Monitory,
Wolny, rzeźwy, dymiący, odzian w mgły dziewicze,
Ja, com zachodów mury dziurawił płomienne,
W których dla dobrych piewców przednie są słodycze:
Mchy słoneczne i strzępy lazurów bezcenne,
Ja, co biegłem w płomykach elektrycznych cały,
Szczątek płochy, śród morskich rumaków eskorty,
Gdy skwarne Lipce maczug ciosami strącały
Ultramaryny niebios we wrzące retorty,
Ja, co drżałem, o sto mil czując bekowiska
Behemotów i wściekłe Maelstromów ukropy,
Pielgrzym wieczny błękitów cichych rozlewiska,
Ja tęsknię do wybrzeży odwiecznych Europy.
Archipelagi gwiezdne widziałem! Wysp roje,
Gdzie żeglarzom otwarte niebo szalejące:
— W tych-że to nocach bez dna ukrywasz sny swoje,
Miljonie złotych ptaków, przyszłej Mocy słońce?
Lecz zbyt wiele płakałem! Jutrznie są bolesne,
Srogie — wszystkie księżyce, gorzkie — wszystkie zorze.
Cierpka miłość mi dała strętwienie przedwczesne.
O, niechaj dno me pęknie! Niech pójdę pod morze!
Jeżeli jakiej wody tam w Europie pragnę,
To błotnistej kałuży, gdzie w zmrokowej chwili
Dziecina pełna smutków, kucnąwszy nad bagnem,
Puszcza statki wątlejsze od pierwszych motyli.
Skąpanemu, o fale, w waszej omdlałości
Nie ubiedz już dźwigaczy bawełnianych plonów,
Nie mknąć w pysze sztandarów i w ogni świetności!
Nie pruć wód pod oczami strasznemi pontonów
Kiedy na czole dziecka krasny wyrzut ostry
Zdradza białe wyroje snów nieokreślonych,
Tedy doń dwicdwie przychodzą cudne starsze siostry
O srebrzystych paznokciach i palcach pieszczonych,
W otwartem naścież oknie dziecko przy nich siada,
Gdzie ranny błękit kąpie barwne grzędy zielne,
We włosy mu kroplami chłodna rosa pada,
I błądzą w nich sióstr palce cudne, a śmiertelne.
Słucha, jako śpiewają ich trwożne oddechy,
Wonne od miodów zielnych i róż rośnych trunków,
Przerywane niekiedy serdecznemi echy:
Zwilżeniem warg, stulonych żądzą pocałunków.
Słyszy ich czarne rzęsy, trzepocące w ciszy
Wonnej. Zasię ich palce namiętne i blade
Skroś szarą niemoc swoją sennym szmerem słyszy,
Jak dzwonią monotonnie drobnych wszy zagładę.
I oto weń zstępuje zdrój lenistwa złoty,
Do szaleństwa żałosna harmonika wzdycha,
I dziecko czuje w sobie, jako w rytm pieszczoty
Bezustanna chęć płaczu rośnie w nim, to ścicha.
Gwiazda w muszli twych uszu płakała różowo,
Bezkres biało z twych ramion na biodra się stoczył,
Morze spłoniło wzgórza twych piersi perłowo,
A Człowiek na twem łonie czarno krwią się zbroczył.
Gdy szron osrebrzy nasze łany,
Kiedy zapadłe senne sioła
Na Anioł Pański dzwon zawoła,
Nad zmarłym światem rozbujany:
Niech z twoich niebios, Panie Boże,
Spłynie k’ nam drogich kruków morze.
O dziwne wojska, wrzasku dziki!
We wasze gniazda wichr uderza.
Lećcie na zżółkłe wód wybrzeża,
Na dróg krzyżowych rozstajniki.
Gdzie się wądolne rosy kładą,
Rozpierzchłe łączcie się gromadą.
Po polach Francji, gdzie się pleni
Wczorajszych zmarłych grób przy grobie,
Kołujcie w smutnej swej żałobie,
By człowiek baczył o jesieni.
Twój krzyk, żałobny ty nasz ptaku,
Niech nas przy wielkim skupia znaku.
Zaś piegż majowych śpiew radosny
Na wierzchach dębu, co w zaklęty
Pokładł się wieczór, jak maszt ścięty,
Zostawcie tym, o święci wiosny,
Których wśród leśnych gdzieś gałęzi
Snać beznadziejna klęska więzi.
↑ Przekłady Jarosława Iwaszkiewicza mogą zostać zamieszczone na polskojęzycznych Wikiźródłach w 2051 roku.
↑ Przekłady Czesława Jastrzębca-Kozłowskiego mogą zostać zamieszczone na polskojęzycznych Wikiźródłach w 2027 roku.
↑ Przekłady Antoniego Słonimskiego mogą zostać zamieszczone na polskojęzycznych Wikiźródłach w 2047 roku.