Lubię barwy przymglone, miękie i spłowiałe,
Blade tęcze, rzucone w gotyckie arkady —
I przesiany przez liście, lubię promień blady,
Którym słońce ozłaca tumy spustoszałe.
Lubię mroki, w marmury otulone białe,
Rozwleczonych kadzideł błękitnawe ślady,
I rzewne, średniowieczne, naiwne balady —
W dźwięk gitary zaklęte idyle nieśmiałe.
I lubię w starych freskach prześnione gawoty,
I spłowiałych jedwabi romantyczne wonie,
Miłosnych talizmanów zczerniałe pozłoty,
I tęskną pieśń truwerów na teras balkonie —
Pieśń miłosną, co lecąc w omszone krużganki
Nad krosnami samotnej drzała kasztelanki.
Na zblakłym gobelinie słoneczne poświaty,
I turniej średniowieczny szumnie wjechał w szranki —
Orszak dziewic kastelu rozkwiecił krużganki,
I srebrzy się gronostaj, złocą się brokaty.
Przed krużgankiem zwycięzca. Rumak zdeptał kwiaty,
Bo dłoń dziewic uplotła róż szkarłatnych wianki —
A rycerz na pancerzu ma szarfę kochanki,
Białej Yseult. Dziś ona w burgundzkiej koronie,
Ku niemu z zapytaniem zwraca blade lice —
A rycerz, opuszczoną podniósłszy przyłbicę,
Przysięga, na jej szarfie kładąc obie dłonie,
Iż ostatnią krwi kroplę z rozkoszą wytoczy,
Sławiąc złoto jej ciężkich, królewskich warkoczy.
Spi cicho, utrefiony giermek modrooki...
Śmiałe chłopię! On marzył o czole w koronie
Dumnej Thyrsy, na krwawym barbarzyńców tronie —
O jej dłoniach, piszących sztyletem wyroki.
W snach on widział żałobnych jej warkoczów mroki,
I swe lica, pieszczone w tych włosów osłonie...
Więc zuchwalca królewskie zadławiły dłonie,
Gdy po usta jej sięgał giermek modrooki...
Spi cicho!... Lecz minstrele dziwne baśnie plotą,
I nucą, iż sen cudny prześnił giermek młody
Wpierw na piersiach królewskich, i spił wonne miody,
A potem się do śmierci gotował z ochotą,
I na szyi sam zaplótł węzeł jej warkoczy...
I płakały go Thyrsy dzikie, smętne oczy.
I sam rozplótł jej ramion mdlejące okowy...
Raz jeszcze kornie czołem do stóp jej uderzy,
I poszedł... Wciągnął w piersi zapach jodeł świeży,
I słuchał jak jej płaczem szumiał las jodłowy.
Od ust jej się oderwał, i na bój krzyżowy,
Na Bój Święty, pod znakiem on Godfryda bieży...
A z nim razem frankońskich idzie kwiat rycerzy,
I wieją białe płaszcze i krzyż Chrystusowy.
I znikli... a źrenice jej zaległy mroki...
A przez straszne te mroki, widm pełznie gromada,
I do dłoni im lepnie głowa trupio-blada,
Głowa dzisiaj pieszczona, wśród krwawej posoki...
I widzi jak ją niosą, jak ku niej się zbliża,
W zwojach płaszcza białego, gdzie widny znak krzyża.
Leżała krzyżem... Ave! Ave Chryste!...
O miej ty litość!... Przez witraże w górze
Lecą słoneczne i szkarłatne róże,
Po włosiennicy pełzną skry świetliste...
Tam wiosna... słońce... a ja mam jak czyste
Skamienieć lilie — paść jak twe podnóże,
W krzyż rozesłana na twardym marmurze?...
Stygmatów twoich wziąć piętno ogniste?...
Chryste!... Ja jedną miałam wiosnę złotą
I wciąż ją widzę... więc oczy słoń dłonią,
Bo idzie ku mnie i z kwieciem i z wonią —
Dymy kadzideł w wieniec mi się plotą —
Więc dłońmi, Chryste! przesłoń mi tę wiosnę.
I usta jego, te drogie, miłosne!...
Miała białe terasy oplecione kwiatem,
I szmerne wodotryski, z fiołków aromatem —
A purpurą wysłane alabastrów schody,
Wiodły w mirtów aleje, w różane ogrody,
Kędy skrzydły trącając liliowe irysy,
Marzą pawie tęczowe i białe ibisy,
A w oliwnych zaciszach kamienne Najady,
Jasne lilie, na srebrne wieszają kaskady.
Miała białe łabędzie, i płomienne Ary,
I rżnięte w krwi rubinów drogocenne czary...
Gdy na teras wyżynie kładła białe ręce,
To się do stóp kłaniały jej ziemie książęce...
A gdy w sukni gwieździstej w kwietne szła ogrody,
To w ślad stóp jej, na piasku kładł usta paź młody.
U stóp białej królewny, wśród bieli miesiąca,
Złotowłosy lutnista śpiewną harfę trąca —
I na schodach z marmuru, jej wciąż dzwoni szklanny
Akord harfy, tłumiony westchnieniem fontanny.
A marząca królewna, przy harfianej pieśni,
Czeka, rychło jej cudny sen się ucieleśni —
I przyjdzie ów przeczuty, by dłonią pieściwą
Tęskną duszę jej, osnuć w miłosne przędziwo.
Wciąż go czeka królewna... ze szmerem mrą liście,
Cichną pieśni harfiane — a w bladym lutniście,
Pęka serce, jak struna rozśpiewana rzewna...
Lecz na sercu tem stopy oparłszy, królewna
Czeka z dłońmi przy oczach, wśród blasków i woni,
Rychło stalny chrzęst kroków, o marmur zadzwoni.
Idą ciche, powiewne, przez jasne przestrzenie,
Przez łąk szmaragd sycony złocistemi skrami,
Przez biel sadów... tak idą białemi parami,
Jak stężałe w powietrzu modlitewne pienie.
Idą senne, jak duchów zakwefione cienie,
I tuląc wiotkie dłonie, jak konchy perłowe,
Sypią wokół okrągłe ziarna różańcowe —
Na zasiane fiołkami sypią traw zielenie.
W skrach słonecznych, te mrokiem wybielone ręce,
W jakiejś pieśni świetlanej akordy się wiążą...
I zda się, że tak idąc, wiedzą kędy dążą...
Oczy mniszek rozwarte, jasne i dziecięce,
Lotne stopy prowadzą, skrzydlate zachwytem,
W Atlantydy kraj śniony, przepojon błękitem.