Raz jeszcze wszystkie . . . . . . . . .
Perły mej duszy tęczowo zapłoną.
K. Zawistowska.
I płoną oto, i goreją barwami, i skrzą się słonecznie, i przygasają w mat łzawy, i bielą jaśnieją przeczystą, w tym drogocennym relikwiarzu, który zbożna pamięć najbliższych w ręce światu dzisiaj oddaje. Cała istota wnętrzna zmarłej poetki w królewskiej odzywa tu świetności. Gemmata resurgit. Kazimiera z Jasieńskich Zawistowska (1870 — 1902) była, pośród pisarzy ostatniego pokolenia, jedną z najszlachetniejszych i najbardziej udarowanych natur twórczych: królewski przepych wyobraźni wiązał się w niej z dziecięcą prostotą i szczerością; rośna świeżość dziewczęca, [12]„woniejąca stepem, łąkami i borem“, — z ogniem namiętności i uniesień mistycznych, którym płonęła jak „sosna w słońcu rozgorzała“; pogoda i słodycz, w których brały początek pieśni „polne i zbożne, kwietne, słoneczne“, — z nieukojonym jakimś smętkiem nostalgicznym. Wszystko to — w połączeniu z wysoką kulturą artystyczną, czcią zbożną dla sztuki i surowością wielką względem własnej twórczości — składało się na utwory uderzające przedziwną kobiecością i ogromną mocą uczucia, drgające życiem, krwią, a zarazem odsłaniające głąb’ jakąś tajemną, zaświatową, skupione niesłychanie i pełne wnętrznie, a grające barwami, jak owe „szlaki zdobne na marginesach sztywnych psałterzy“. — Uzupełniały tę twórczość oryginalną przepyszne [13]tłómaczenia z Baudelaire’a, Vielé-Griffin’a, Mockel’a, Samain’a, Tr. Klingsor’a i innych. Przedsięwzięty w ostatnich czasach przekład wspaniałej tragedyi Saint’Pol-Roux’a: „La dame à la faulx“, który mógłby być arcydziełem, śmierć przerwała w samym zaczątku. Niedośpiewane zgasło młode życie. Ostatnie chronologicznie utwory świadczą, jak olśniewająco rozwijać się jeszcze i potężnieć zaczął talent poetki w chwilach bezpośrednio zgon niespodziany poprzedzających, — i nieodparcie snuje nam się po głowie, kiedy ją wspominamy, ów pełny melancholii niewymownej refren urwanych przedwcześnie i niepowrotnych rzeczy:
Look in my face; my name is Might-have-been;
I am also called No-more...
[14]Dla pamięci ludzkiej wszakże dość tego, co pozostało. Krótki sen życia ziemskiego przyniósł plon wspaniały — i poetka nowe — w duszach ludzkich — rozpocznie życie, gdy wydanie niniejsze miłośnikom szczerym go udostępni.
W zmartwychwstannej tej chwili, gdy wnet już oto rozebrzmi „głos drgający marzeniem i śpiewem“, krótkie jeno a gorące pozdrowienie przystoi. In perpetuum, soror, ave...
Długie czarne warkocze, więzione w twej dłoni,
W złocie jaskrów zerwanych u leśnej krynicy —
Roje białych motyli, sznur kwietnych jabłoni,
Pierwszy urok upojny dziewiczej świetlicy.
Do twych kolan się dusza rozmodlona kłoni,
Śpiewając ci pokorny hymn oblubienicy,
Ów z łez-pereł spleciony i kwiatowych woni
Nieśmiertelny różaniec miłosnej tęsknicy.
Długie czarne warkocze, a na nich twe dłonie...
Czasem czuję je jeszcze i brzemię lat znika,
I przeszłość się jak muszla perłowa odmyka,
By wspomnień nagie ciernie białym stroić kwiatem,
I oddycham znów róży purpurą i latem,
I widzę złote jaskry i białe jabłonie.
Ze spichrza twojej duszy wziąłeś dziwne ziarna,
Aby posiać w mej duszy ugory jałowe,
I popatrz, jak się pleni ta siejba ofiarna,
Jak bujnie młode pędy krzewią się cierniowe.
Białe kwiaty tęsknoty, jako mgła oparna,
W kielich smutku wsączają sznury łez perłowe,
I chyżo wzrasta, chyżo roślinność cmentarna,
By drzewo twojej męki owinąć krzyżowe.
Jeśli zechcesz, ja przyjdę... i na krzyż twej męki
Moja dusza upadnie jak poświetl księżyca,
I wszystkie łzy twe weźmie na swe białe lica,
I jak z harfy zaklętej dobędzie z nich dźwięki,
I przejdę przepaść tęsknot dzielącą nas czarną,
Boś mą duszę zapłodnił twą siejbą ofiarną.
O maków purpurowych, kraśnych maków kwiecie!
O usta całowane, drogie usta twoje!
Złote życia na oścież rozwarte podwoje,
Słońce! Słońce w upalnem rozgorzałem lecie!
Słońce, słońce! I maków purpurowych kwiecie!
Pszennych łanów poszumy, pszczół grające roje!
I usta całowane, drogie usta twoje,
I w lipowych alejach kwietniane zamiecie!
Harfo wspomnień! twe struny z rdzy krwawych korali
Dłoń moja dziś otrząsa, ogrzewa, rozzłaca,
Lecz melodya ta dawna, słoneczna nie wraca,
Tylko motyw tęsknoty snuje się i żali...
A ścichłe, obumarłe jak cmentarni stróże,
Więdną maki w królewskiej zszarpanej purpurze.
Cieniem byłeś ty dla mnie, bladym wątłym cieniem.
Jak kwiat w wodzie odbity, tracąc woń, kolory,
Żywego tylko kwiatu ma nikłe pozory —
Tak w twych oczach ócz innych szukałam wspomnieniem.
O minionym śnie byłeś dla mnie tylko śnieniem,
I przy tobie me myśli, błędne meteory,
Tęczą wspomnień barwiły ów kwiat różnowzory,
Ów kwiat żywy wciąż we mnie — któregoś ty cieniem.
I czasem żal mi ciebie, bo ci jestem dłużną.
Żary duszy twej padły na opokę twardą.
I czasem żal mi ciebie żeś nie poszedł z wzgardą,
Żeś nie poszedł odemnie ty, karmion jałmużną!...
Tylko został gdzieś w głębi twej pokornej duszy,
Jak ślad bicza, pręg krwawy od krwawych katuszy.
Czy nad Twą łodzią także lśniły zorze —
Źrenice Boga w trójkątnej oprawie?
Czy łódź Twą także w pian srebrnych kurzawie
Z pieśnią tryumfu w dal porwało morze?
Czy Tobie także o zbyt wczesnej porze
Pogasły światła, a w strzaskanej nawie
Tylko zbłąkane wołały żórawie?
Twe sny — żórawie bezdomne w przestworze.
Łódź twa nadpływa? Rzuć w nią marzeń tęcze,
Z łez tkane tęcze — rzuć w nią — niechaj płynie
Z trumną twej duszy. W szafirów głębinie
Niechaj utonie — a przez fal obręcze
Raz jeszcze ujrzy, nim padnie w otchłanie,
Swej pierwszej zorzy przejasne świtanie.
W chmur wilgotnych szarudze szmat krwawej purpury,
Niby witraż w stok piekieł pożarnych wtłoczony,
Szkielet suchej topoli kurczowo skręcony
Czarnych ptaków upiorne obsiadają sznury.
Ptaki-widma psalmują swe pokutne chóry,
Jakby piekieł dantejskich słał ich krąg czerwony,
By w rozdartą pierś drzewa utopiły szpony
I w chmur poszły szarugę, w szmat krwawej purpury.
Idzie Groza posępna szlaki wichrowemi,
W wężowatych błyskawic okręcona wstęgi,
Idzie żagwie płomienne cisnąć w widnokręgi
I swą stopą okrutną tak ugnieść pierś ziemi,
By jak zwierzę zwalczone legła w głuchej trwodze
Pod błękitem złowieszczym w łunach i pożodze.
Twardo posnęli i nie wyjdą w pole,
Choć dzwonią sierpy wśród złotej kurzawy,
A dziewki, idąc wzdłuż zbożowej ławy,
Wian dożynkowy przynoszą na czole.
Posnęli — w krzyżów trójramiennych kole,
Wśród jagód krasy, miętą wonnej trawy,
Gdzie gwiezdnooki kwitnie mlecz złotawy
I pachną kwiaty w cmentarnianym dole.
Krasną opończę i pojas czerwony
Włożono gazdom na ostatnie święto.
Nad nimi trawy pachną rutą, miętą —
I dym się z chałup wlecze na zagony —
I błogosławi im przez carskie wrota
Preczysta maty, byzantyńska, złota.
Cicho stąpa, gwiezdnymi połyskliwa ćwieki,
Czarna lilia, przysłana z rajskich wirydarzy,
By światu przynieść spokój bladych mniszek twarzy
I skinieniem zapalić niebios mleczne rzeki.
Gwiazd opale z pod sennej iskrzą się powieki,
Sierp miesiąca wśród czarnych warkoczy się jarzy —
I cicha pośród cichych błąka się cmentarzy,
I śpiącym tam przynosi hymn lasów daleki,
I kwiaty im zsypuje do mogilnej cieśni —
Bladych dzwonków kielichy, słodką biel stokroci —
I miesiąca poblaskiem chłodne skronie złoci,
I dawno zapomnianej każę odżyć pieśni,
I gwiazdy rozsypuje z oczyma srebrnemi,
Mrokiem czarnych kadzideł wstrząsając nad niemi.
Rycerskie i wysmukłe masz kontury ciała,
Jakobyś starych mistrzów żywym była tworem.
A woniejesz tak stepem, łąkami i borem —
Pieśnią wichrów — jak sosna w słońcu rozgorzała.
Twa dusza się w kurhannych dumach rozkochała,
W białych kościach świecących nad czarnym ugorem,
W sennym jęku żórawi u studni wieczorem —
W tęsknicy się stepowej Twa dusza zbłąkała.
Lecz nocą, gdy miesiąca zejdzie sierp z opali,
I wonieją wiśniowe rozkwiecone sady.
Śnisz pod oknem nucone miłosne balady,
I młodego rycerza w szyszaku ze stali...
I w zwartych jego ramion tulona obręczy
Sen prześniewasz swój cudny — sen pierwszy, młodzieńczy.
Twoja dusza wygnanki ma królewskiej lice.
Czerw bezczynu krwi jasne jej wytacza soki,
Nuda w pustyń zmartwiałe przenosi opoki,
Gdzie pogasłych nadziei martwe lśnią źrenice.
A w około mkną Życia wezbrane potoki,
Niosąc zgony i srebrne odrodzeń kotwice —
Białe krzyże Chrystusów, Syzyfów krwawice,
Tyrs Bachantek, Idei błękitne obłoki.
Lecz Twa dusza wygnanką jest w królewskiej szacie —
Śledzić dano jej szaniec w wojennym rozgwarze,
Ale walczyć przy żadnym nie wolno sztandarze.
Więc, wiedząc że majestat jest dla niej przekleństwem,
Kona cicho — tej lilii strawiona męczeństwem.
Co samotna rozkwitła w gotyckiej komnacie.
Z polskich kłosów wiatr zebrał ów wszystek pył złoty,
Co świeci skier blaskami w warkoczy Twych wianku.
Z polskich łanów w Twą duszę wiatr zwiał o poranku
Wszystką nieba słoneczność i wszystkie tęsknoty.
Więc dusza Ci się w dziwne powichrzyła loty,
I z swych prostych, a polnych, zbłąkawszy się szlaków,
Leci czasem samotna, nakształt rannych ptaków,
Nie wiedząc gdzie tułacze rozpiąć swe namioty!
Leci w dziwną krainę, a raczej w cmentarze —
Lecz tam żywym przystępu bronią duchów straże,
A kto wchodzi ten w progu złotą młodość grzebie,
By potem zmartwychwstawszy po wielkim pogrzebie,
Z pielgrzymich swych sandałów pył otrząsnąć ziemi —
I gonić wizye złote skrzydły słonecznemi.
W dziejów księdze pył, atom... lecz biją zeń łuny,
Jak ongi z mojżeszowych krzaków gorejących —
Każde serce ma żary błyskawic płonących,
Każde ramię ukuwa wnet czynu pioruny.
W śmierć idących tytanów szeregi męczenne,
Krwawe piersi, jak kielich niosą ołtarzowy.
Woń krwi, dymu i prochu... Orzeł srebrnogłowy
Już na wolnych sztandarze gra surmy promienne.
Takie wielkie postacie z bronzu, spiżu, stali —
Jakby dawnych grobowców podziem wyludniony
Słał rycerskie zastępy na wsze Polski strony...
Świt Wolności na ziemi Jagiełłów się pali!...
Błysk proporców... karabel... skrzydeł i kirysów...
I na Chrobrych koronie świeży laur cyprysów!
Królestwo moje nie na tej ziemi,
Fale je skryły grzywy piennemi,
Ląd mój słoneczny, jasny, pogodny,
Nurt oceanu zatopił wodny.
Lecz z mego lądu w mroków godzinie
Stłumiona gędźba stu dzwonów płynie.
Lecz z mego lądu w mroków godzinie
Grają mi pieśnie i świecą tęcze.
Bo na mym lądzie skarby bezcenne,
Koronne złota i berła lenne.
Bo na mym lądzie chodzą tęsknoty
I do mej duszy klucz dzierżą złoty.
I kiedy słabną jej skrzydła znojne,
Władcze jej kładą szaty dostojne
I jasnowidzeń dają źrenice,
By, w swe królewskie patrząc dzielnice,
Żyła tęsknoty porywem wiecznym
Za utraconym lądem słonecznym.
Kochałam Ciebie i czasem bojowe
Zbroje ci kładłam — czasem harfę w dłonie —
Czasem twe czoło tuliłam w koronie —
Czasem trefiłam pazia włosy płowe!
Gdzież ty poszedłeś o mój książe senny?
Na sarkofagu twojego marmurze
Skamieniał anioł cichy i promienny
I w twarz ci rzuca blade grobów róże,
Bo w tym kamiennym aniele żałości
Dawno umarła moja dusza gości.
Ciszy, ach ciszy! Daj mi twoje dłonie,
Błękitne światłem, ochłodzone rosą —
Jak kwiatem niemi opleć moje skronie —
Niech mi sen, spokój, i chłód nocy niosą.
Ciszy, ach ciszy! Włosów falą złotą
Przed moim wzrokiem skryj ust twych pożary...
Bądź dziś posągom podobna martwotą,
Bądź dziś urokiem niedotkniętej czary.
Wszędzie Cię widzę, o smętna, biała,
Oczy Twe patrzą z szmaragdów mórz,
Barwą Twych włosów mi słońce pała,
Lilia ma tony Twojego ciała,
Usta twe płoną w purpurze róż!
A księżycowej nocy widziadła,
Jak wówczas, srebrem haftują bez,
Gdyś na me wargi twe usta kładła,
By wypić gorycz co na nie padła —
Gorycz piołunną rozstannych łez.
Próżno wołasz... za nami upiorna gromada
Widm i cieni się wlecze, dusze nam targa
Ta zastygła w powietrzu, żałośliwa skarga,
Co gdzieś trumien otwartych krawędzie obsiada.
Próżno wołasz... zajęła już Ananke blada
Nasze miejsca przy uciech biesiadniczym stole —
Więc wszystkie moje kwiaty zemrą na Twem czole,
Jak mrze mrokiem zgaszona światłości kaskada...
I na wieki rozdziela nas Ananke blada...
Czyś słyszał strun porwanych ścichłe nagle głosy?
Czyś widział w proch strącone tęczowe motyle?
Ach — ja Ciebie pragnęłam, jako pragną rosy
Mrące kwiaty, zdeptane w gościncowym pyle!...
A jednak rozdzieliła nas Ananke blada...
Daj mi sny Twoje, daj ten sen skrzydlaty
O mnie prześniony — ja chcę duszę własną
W jego zwierciadle ujrzeć cichą, jasną,
Rozkołysaną jak mgły srebrnej kwiaty.
Wprowadź mnie jeszcze w krysztalne zaświaty,
A tam, Twą dłonią poruszone smutnie,
Niech się rozdźwięczą wszystkie ścichłe lutnie
W ów akord, nagle zerwany przed laty...
Wówczas mnie ujrzysz raz jeszcze wyśnioną,
Raz jeszcze wszystkie, pogasłe w ukryciu,
Perły mej duszy tęczowo zapłoną,
I jedną cudną dam Ci chwilę w życiu,
Chwilę jedyną — bo potem w noc ciemną
Pójdę, byś nigdy nie spotkał się ze mną.
Kocham Ciebie, bo wracasz Ty mi wiosnę złotą
Mej młodości i jasne powracasz miraże.
Twój cień trwa przy mnie, jakby wierne straże,
Twój cień, mej duszy przywołan tęsknotą.
Niech więc ramiona mię Twoje oplotą —
Zasłoń oczy — dziś w przyszłość nie chcę patrzeć ciemną,
Chcę zapomnieć że życie za mną i przedemną —
Chcę zapomnieć o wszystkiem co nie jest pieszczotą.
Tak dziś ciemno i zimno... Daj mi Twoje oczy!
Twoje oczy rozświetlą marzenia ogrody...
Tam dźwięk — złoto — purpura — alabastrów schody —
I korowód weselny barwi się tęczowo.
Tak dziś ciemno i zimno... a nad moją głową
Sny majaczą złowrogie... Daj mi Twoje oczy...
O powrotna łez falo! O powrotne głosy
Z pogrzebanej przeszłości!... Dłoń szczodrych szafarzy
Złoto w kontur pobladłych dziś rzuca miraży,
W urnie stygłych popiołów nieci iskier stosy.
O sny zwiędłe! O kwiaty otrząśnięte z rosy,
Jak tłumnie z rozespanych wstajecie cmentarzy!...
Widzę błękit ruczajów w niezabudek twarzy,
Jaskrami rozzłocone widzę sianokosy.
O powrotna łez falo! Widzę, idą z mroków
Baśnie ku mnie i wonie z ogrodów młodości.
I stoję nadsłuchując, czy szelest tych kroków
Twego przyjścia nie głosi — Ty, pełna litości!
Ty, co duszom, na które czerń twych skrzydeł padła,
Dajesz takie przedśmiertne czarowne widziadła!...
Chciałabym, z tobą poszedłszy w zaświaty,
Wtulić się w jasność jakiejś białej chaty.
I wszystkie słońcu skradzione uśmiechy
Wpleść w miękie złoto jej żytnianej strzechy.
I w takiej chacie odciętej od sioła,
Pojąc się ciszą rozlaną dokoła
I patrząc codzień na wstające zorze,
Czuć w duszy własnej to Królestwo Boże
Wielkiej miłości — i czuć przy swej głowie
Twą głowę piękną jak młodość i zdrowie...
I zapomniawszy, czem wpierw było życie,
W zaczarowanym swej duszy błękicie
Prząść z nieskończonej kądzieli Wieczności
Nić promienistą Wiary i Miłości.
Kędy Ty idziesz, na białe przestrzenie
Kładzie się ciche i senne milczenie —
I tylko poblask pada księżycowy,
Na chłodne stepy i białe parowy.
Z szat Ci wichr tylko śnieżne strząsa kwiecie,
I gdzieś po bezdniach, po topielach miecie,
I tak niestrudzon wlecze się przez łany
W mrok coraz gęstszy, co zasnuł kurhany,
Twój cień!... I z sobą przez wydmy i głusze,
W tumany mgielne wlecze moją duszę...
Mgłami tułacze jej skrzydła owija,
Tęsknica stepów, widmo, co zabija.
Usnął Adam, skroń sparłszy o warkocze Ewy,
I w śnie Panu się kłaniał — bo stworzeniu z gliny,
Sad Edenu Pan otwarł z mnogością zwierzyny,
I dał jagód soczystość i zbóż złotych siewy,
I systemu łask szczodrych — otworzył bok lewy,
I żywemu dał kwiatu powstać z jego kości.
Więc olśnion, wzrok napasłszy krasą tej piękności,
Usnął Adam, skroń sparłszy o warkocze Ewy.
I cisza — w łąk kobiercu spi Adam, spią trzody,
Edeńskie im wonieją zdrzemane ogrody...
I tylko, wraz z gwiazdami nad zacisznym rajem,
Dwie par źrenic bezsennych patrzy w siebie wzajem —
I do Ewy płonącej, złotowłosej głowy,
Wąż pnie ciała gibkiego oplot szmaragdowy.
Sącząc wodę z warkoczy, z łóz nadbrzeżnych wstaje
I w brzóz idzie uśpione, białopienne gaje.
Lotną stopą z ziół rośnych chłodne krople strąca,
W tył rozkosznie podana pod falą miesiąca.
I biódr nagość owiwszy w mgielny zwój puszysty,
Ku gwiazdom ócz ciekawych zwraca ametysty.
Cała w przędzy srebrzystej rozwłóczonych cieni,
Gra na siatce drgających, miesięcznych promieni.
Cały dźwięków różaniec — wszystkie szmerne gwary,
Drzą na strunach tej spiewnej, miesięcznej cytary...
A w gaju białopiennym, pod tych dźwięków mocą,
Jakieś białe sny wstają, bielą ciał migocą —
I białe rozkwitają na opalu wodach,
Wszystkie nimfy, uśpione w heleńskich ogrodach.
Dwa cielska krwią ociekłe, pod pustynną spieką.
Lwy, w miłosnych zapasach, piersią o pierś wsparte.
Dwa cielska, kłów białością wzajem w siebie wżarte,
Drgające pod skier żarnych złotopłynną rzeką.
Opodal — świecąc w słońcu rozwartą paszczeką —
Lwica, gibkie swe ciało powoli rozpręża,
I krew wietrząc, ruchami leniwego węża,
Śledzi przebieg tej walki przymkniętą powieką...
I cisza — w skwarnej dżungli, w ziół gęstem sitowiu,
Dziko chrapiąc, zwycięzca otrząsł krwawą grzywę,
I leżącej na bujnem wonnych traw wezgłowiu —
W topazowych źrenicach niesie skry pieściwe.
A ona, gnąc lubieżnie ciemnopłowe krzyże,
Z obroczonych mu piersi, krwawą farbę liże.
Pieszczotą numidyjskiej gięła tygrysicy
Do stóp swoich ich głowy — bo szli żądzą pijani,
W objęcia tej monarszej, tej okrutnej pani,
I Romy patrycyusze i wasale dzicy.
Wschód i Zachód objęła w swej krwawej łożnicy,
Pragnąc zabić rozkoszą te sny, co jej w dani
Wlokły Furye — Hadesu wydarte otchłani
Trupie lica, bezsennej szydzące źrenicy.
Krwi ją dławią wyziewy... dławi ją tęsknota
W murach Romy, za jasnej Kampanii brzegami...
Więc tam, w Baji zatoce, z purpury i złota
Czeka statek, jak mewa z lotnemi skrzydłami...
Czeka statek w mirtowe ukryty zarośle
I Charon, na swem długiem czeka wsparty wiośle.
Piła dusze, jak perły w rubinowej czarze —
Antonia i Cezara dusze piorunowe —
A zdjęte im ze skroni przepaski laurowe,
Przy heleńskiej, złocistej, wieszała cytarze.
Z orłów Romy służalcze poczyniwszy straże,
W szept peanów stroiła ich surmy bojowe —
Na zwycięskich sztandarów zwoje purpurowe
Kładła stopy, twą wargą pieszczone Cezarze!...
Wszystką rozkosz wyssawszy, wszystką słodycz ziemi,
Jak kwiat słońcem przesycon w dzień lata upalny,
Kleopatra oczyma śledzi znużonemi
Śmierć Antonia i tryumf Oktawia brutalny...
A jej piersi królewskie, głośne wieszczów pieniem,
Szmaragdowym, śmiertelnym, oplótł gad pierścieniem.
Czy wiesz co rozkosz? Czy Cię nie poruszy
Szept bladych kwiatów w takie noce parne?
Pójdź!... ja Ci włosy me rozplotę czarne,
Wężem pożądań wejdę do Twej duszy!
Płomiennym szeptem odemknę Twe uszy,
Podam Ci usta drżące i ofiarne,
I ust Tych ogniem ciało Twe ogarnę
Aż pieszczot moich fala Cię ogłuszy!...
Pójdź!... ja rozkoszą śćmię Tobie Jehowę...
Zapomnisz, twarzą padłszy na me łono,
Pijąc źrenice me błyskawicowe...
Lecz pójdź!... bo czasem w oczach mi czerwono,
I z piekielnemi zmagam się widmami,
I wiem, że dłonie krew mi Twoja splami.
O ten orkan chłoszczący! Jak smaga! Jak żenie!
Jękami huraganu w dal bezkresną pędzi
To stado białopierzne — ten łańcuch łabędzi,
Za niesytość rozkoszy potępione cienie!...
O ten orkan piekielny! Jak smaga! Jak żenie!
Włos wichurą skłębiony w ostre skręca bicze,
Siekąc, krwawiąc nim trupie kochanków oblicze,
Pośród gromu — wśród jęku — gna ich w dal — w przestrzenie.
O skłębionych ciał taniec! O kolebki-łona!
Pośród mordów — zgliszcz — pożóg, wstęgo ust czerwona!
Światowładna ust krużo, w proch waląca mury!
O dłoni całowanych — dłoni białych sznury...
Jakubowej drabiny przemożna potęga!
Wir ciał ludzkich — krzyk piekieł który w niebo sięga!...
Kiedy przyjdziesz? Ja słyszę w ciemnym przeczuć borze
Szmer Twych kroków... zielenią więc progi owiję,
A dusza, jako owiec stado białoszyje,
U cysterny pragnienia czeka Cię w pokorze.
Wciąż czekam, płowych piasków śledząc martwe morze —
I nie wiem czy od spieki dziś Cię namiot kryje,
Czy dłoń czyja Twe stopy pielgrzymie obmyje,
I nie wiem kędy jesteś... i dziwnie się trwożę...
I nie wiem kiedy przyjdziesz — tęsknotą strawiona
Moja dusza Cię wola pieściwymi dźwięki,
Bo jak owoc już dojrzał mych bioder kształt mięki
I wonniejszą od kwiatu jest biel mego łona!
Ale przychodź!... O przychodź!... Bo z tęsknoty skona
Moja dusza, jak harfą, Tobą rozdźwięczona.
Drobną stopą zdeptawszy syryjskie purpury,
Słuchała nieruchoma, przegięta niedbale,
Onych pieśni, śpiewanych ku jej ciała chwale,
W świetlicy obwiedzionej kwiecianymi sznury.
Lecz z jej oczu, jak tygrys co ukrył pazury,
Już szał dziki, przyczajon, zrywał się zuchwale
I ust zniżał wilgotne dyszące korale,
I rozplatał łaknących jej ramion marmury.
I blada pod złoconych warkoczy płomieniem,
Z piersi, bioder, szat więzy zerwała i kwiaty... .................
Lecz nagle przez jutrzniane różowe poświaty,
W jej rozwarte od trwogi i lęku źrenice,
Jak mistyczny krąg światła, wejrzy blade lice —
Krwawe skronie, owite cierni obramieniem.
Pod stopy Mu opadła, w prochu włócząc skronie,
I miedź złotą warkoczy pod stopy rozsłała —
I jakoby z kadzielnic ofiarnych, sypała
Z tych warkoczy przedziwne ambry, nardu wonie!...
I bez słów On zrozumiał w nierządnicy łonie
Mękę duszy — bo była jak helotka biała
W pętach zmysłów, na służbie u pysznego ciała —
Kwiat Bezcześci o Wstydu błękitnej koronie.
I z prochu ją podniósłszy, na jej głowę wonną,
Dłoni swoich położył pieszczotę przedzgonną...
A nad niemi żar słońca szedł szkarłatno-złoty,
I Cherub rozkołysał się przejasny, cichy,
Bielą skrzydeł zakrywszy na wzgórzach Golgoty,
Kwiatu śmierci męczeńskie, skrwawione kielichy.
Moja dusza jest łąką chaotycznych kwieci —
Czasem nęcą ją gwiazdy, czasem usta świeże,
A czasem, księżycowe ściele sobie leże
I z niego w wir życiowych rzuca się zamieci.
Moja dusza jest pieśnią lat długich stuleci —
Czasem rzewna, jak święte prababek pacierze,
Czasem, myślą goniąca mord, krew i grabieże,
Jak rumak bezwędzidlny, rozhukany leci.
Tej duszy śnią się Święte, lub też kurtyzany —
Dym kadzideł, skąpany w bakchicznej wonności —
I wówczas jej weselne śpiewają peany,
Że Rozkoszy potęgą świat powstał z nicości...
Lecz niebawem pokutna, znowu w prochu leży,
I z żalu na twarz padłszy — w Niebo jasne wierzy.
Wieniec Ci plotę — w szmaragdy mirtowe
Kładę dziewicze uskrzydlone pąki
Zerwane z Marzeń mistycznej Twej Łąki,
By Ci owiły skrzydła Ikarowe.
Twe skrzydła? Duszo? Patrz, w białą osnowę
Skrzydlatych pędów pną się kwiaty ziemi
I biel ich gniotą barwy jaskrawemi —
W purpurze szału — brutalne — zmysłowe.
Piłaś ich wonie?... Spragniona i głodna?
Duszo ma? Duszo z żaru i pieszczoty —
Mętną strug wodę lałaś w puhar złoty?
I toast życia wychyliwszy do dna,
Smutek pogrzebny masz popiołów urny?... .................
Duszo gdzież lot Twój? Lot Twych skrzydeł górny?
Idźcie z mej duszy — idźcie drogą mleczną
Po gwiazd gościńcu — a na wasze głowy
Deszcz niech upadnie — wonny — jaśminowy —
Budząc kapelę dźwięków napowietrzną.
Idźcie z mej duszy w krainę bajeczną,
Bo, raz umilkłszy, wasz śpiew bezechowy
Ów łuk przymierza rozerwał tęczowy,
Łuk, co był rzucon w mą duszę słoneczną.
Dziś dusza moja jest cichym grobowcem,
Wy, jak motyle w grobowcu zbłąkane,
Ranicie skrzydła o granitów ścianę.
Idźcie więc Cienie, chłonąć blask i wonie —
Bo tu kolumna tylko gromnic płonie —
A dym kadzideł wonieje jałowcem...
Czasem ma dusza jakby świetlna grota,
Godowych świateł nieci krąg olbrzymi.
I mar wygnanych wraca rój pielgrzymi
Przez umajone wraca zielem wrota.
Wchodzących wita gędźba lutni złota...
W struny kwiatami ktoś uderzył wiosny,
Więc grają wszystkie, grają hymn miłosny,
Grają jak słońca zawrotna pieszczota!... .................
Po co dłoń kładziesz gasząc świetlne łuny,
Ty widmo, przyszłe z pod kurhannych zwyży,
Ty, co w pierś chłoniesz jęk spróchniałych krzyży —
Po co dłoń kładziesz cisząc złote struny...
Zostaw — niech grają — niech się ucieleśni
Ostatni akord mej ostatniej pieśni...
Czerń skrzydeł Twoich rzucasz mi na lica —
A przez Twych skrzydeł okiennicę czarną,
Miast patrzeć w słońca ulewę pożarną,
Ja w chłodne srebro, patrzę, fal księżyca.
Jaki tam spokój i jaka tęsknica!
Ponad tą ziemią wystygłą, cmentarną,
Cisza swą lampę roztliwszy ofiarną,
Światłem ją próchen poi i podsyca.
Jaki tam spokój — bez miary — bez końca —
Siedziba duchów odesłanych z ziemi.
Duchy, co ziębły wśród powodzi słońca,
Ciszę tę chłoną oczyma sennemi,
I zaświatowy czując wiew błękitu,
Zastygłe, martwe, przędą sen niebytu.
Idziesz ku mnie?... Poza mną las krzyżów zczerniały,
Więc strudzonam jest bardzo... czczych szukałam cieni,
Po życiowych gościńcach, pielgrzymie sandały
Opylając w błotnistej łez i krwi bezdeni.
Zwiędłe kwiaty, blademu urągając czołu,
Wyostrzają się w kolce cierniowej obręczy —
A dłonie grzebią w urnie stygłego popiołu,
Swój umarły, a świetny ongi, sen młodzieńczy.
O biedny, wyszydzony, na strzępy podarty,
Śnie młodzieńczy o jasnym gmachu kryształowym —
Gdzie zaklęty królewicz, śniąc na lutni wsparty,
Ust mych czekał, by życiem natchnęły go nowem!
O sny zwiędłe! o kwiaty otrząśnięte z rosy!
Błękitne nad strumieniem niezabudek twarze!
O wonne młodem zielem polne sianokosy!
O cicho rozespane stepowe cmentarze!
Wszystko widzę dziś znowu w szeleście Twych kroków —
Słyszę baśnie i wonie z ogrodów młodości —
I czuję jak Twe dłonie już z błękitnych mroków,
Idą po mnie o Dobra, o pełna Litości... ....................
Lecz czemuż się do Ciebie trzeba wlec tak długo!...
I wpierw gorycz ssać z kwiatów bezwonnych korony...
I wpierw wargi napoić przydrożną trza strugą —
Aż przesytu dławiące w pierś się wedrą szpony,
Aż w Rozpaczy się przejrzym upiornej źrenicy,
Wężem Wstrętu omdlałe opaszem ramiona —
I strudzeni się staniem, jak bladzi pątnicy,
Na Golgocie swych marzeń, gdzie Bóg w prochu kona.
Lubię barwy przymglone, miękie i spłowiałe,
Blade tęcze, rzucone w gotyckie arkady —
I przesiany przez liście, lubię promień blady,
Którym słońce ozłaca tumy spustoszałe.
Lubię mroki, w marmury otulone białe,
Rozwleczonych kadzideł błękitnawe ślady,
I rzewne, średniowieczne, naiwne balady —
W dźwięk gitary zaklęte idyle nieśmiałe.
I lubię w starych freskach prześnione gawoty,
I spłowiałych jedwabi romantyczne wonie,
Miłosnych talizmanów zczerniałe pozłoty,
I tęskną pieśń truwerów na teras balkonie —
Pieśń miłosną, co lecąc w omszone krużganki
Nad krosnami samotnej drzała kasztelanki.
Na zblakłym gobelinie słoneczne poświaty,
I turniej średniowieczny szumnie wjechał w szranki —
Orszak dziewic kastelu rozkwiecił krużganki,
I srebrzy się gronostaj, złocą się brokaty.
Przed krużgankiem zwycięzca. Rumak zdeptał kwiaty,
Bo dłoń dziewic uplotła róż szkarłatnych wianki —
A rycerz na pancerzu ma szarfę kochanki,
Białej Yseult. Dziś ona w burgundzkiej koronie,
Ku niemu z zapytaniem zwraca blade lice —
A rycerz, opuszczoną podniósłszy przyłbicę,
Przysięga, na jej szarfie kładąc obie dłonie,
Iż ostatnią krwi kroplę z rozkoszą wytoczy,
Sławiąc złoto jej ciężkich, królewskich warkoczy.
Spi cicho, utrefiony giermek modrooki...
Śmiałe chłopię! On marzył o czole w koronie
Dumnej Thyrsy, na krwawym barbarzyńców tronie —
O jej dłoniach, piszących sztyletem wyroki.
W snach on widział żałobnych jej warkoczów mroki,
I swe lica, pieszczone w tych włosów osłonie...
Więc zuchwalca królewskie zadławiły dłonie,
Gdy po usta jej sięgał giermek modrooki...
Spi cicho!... Lecz minstrele dziwne baśnie plotą,
I nucą, iż sen cudny prześnił giermek młody
Wpierw na piersiach królewskich, i spił wonne miody,
A potem się do śmierci gotował z ochotą,
I na szyi sam zaplótł węzeł jej warkoczy...
I płakały go Thyrsy dzikie, smętne oczy.
I sam rozplótł jej ramion mdlejące okowy...
Raz jeszcze kornie czołem do stóp jej uderzy,
I poszedł... Wciągnął w piersi zapach jodeł świeży,
I słuchał jak jej płaczem szumiał las jodłowy.
Od ust jej się oderwał, i na bój krzyżowy,
Na Bój Święty, pod znakiem on Godfryda bieży...
A z nim razem frankońskich idzie kwiat rycerzy,
I wieją białe płaszcze i krzyż Chrystusowy.
I znikli... a źrenice jej zaległy mroki...
A przez straszne te mroki, widm pełznie gromada,
I do dłoni im lepnie głowa trupio-blada,
Głowa dzisiaj pieszczona, wśród krwawej posoki...
I widzi jak ją niosą, jak ku niej się zbliża,
W zwojach płaszcza białego, gdzie widny znak krzyża.
Leżała krzyżem... Ave! Ave Chryste!...
O miej ty litość!... Przez witraże w górze
Lecą słoneczne i szkarłatne róże,
Po włosiennicy pełzną skry świetliste...
Tam wiosna... słońce... a ja mam jak czyste
Skamienieć lilie — paść jak twe podnóże,
W krzyż rozesłana na twardym marmurze?...
Stygmatów twoich wziąć piętno ogniste?...
Chryste!... Ja jedną miałam wiosnę złotą
I wciąż ją widzę... więc oczy słoń dłonią,
Bo idzie ku mnie i z kwieciem i z wonią —
Dymy kadzideł w wieniec mi się plotą —
Więc dłońmi, Chryste! przesłoń mi tę wiosnę.
I usta jego, te drogie, miłosne!...
Miała białe terasy oplecione kwiatem,
I szmerne wodotryski, z fiołków aromatem —
A purpurą wysłane alabastrów schody,
Wiodły w mirtów aleje, w różane ogrody,
Kędy skrzydły trącając liliowe irysy,
Marzą pawie tęczowe i białe ibisy,
A w oliwnych zaciszach kamienne Najady,
Jasne lilie, na srebrne wieszają kaskady.
Miała białe łabędzie, i płomienne Ary,
I rżnięte w krwi rubinów drogocenne czary...
Gdy na teras wyżynie kładła białe ręce,
To się do stóp kłaniały jej ziemie książęce...
A gdy w sukni gwieździstej w kwietne szła ogrody,
To w ślad stóp jej, na piasku kładł usta paź młody.
U stóp białej królewny, wśród bieli miesiąca,
Złotowłosy lutnista śpiewną harfę trąca —
I na schodach z marmuru, jej wciąż dzwoni szklanny
Akord harfy, tłumiony westchnieniem fontanny.
A marząca królewna, przy harfianej pieśni,
Czeka, rychło jej cudny sen się ucieleśni —
I przyjdzie ów przeczuty, by dłonią pieściwą
Tęskną duszę jej, osnuć w miłosne przędziwo.
Wciąż go czeka królewna... ze szmerem mrą liście,
Cichną pieśni harfiane — a w bladym lutniście,
Pęka serce, jak struna rozśpiewana rzewna...
Lecz na sercu tem stopy oparłszy, królewna
Czeka z dłońmi przy oczach, wśród blasków i woni,
Rychło stalny chrzęst kroków, o marmur zadzwoni.
Idą ciche, powiewne, przez jasne przestrzenie,
Przez łąk szmaragd sycony złocistemi skrami,
Przez biel sadów... tak idą białemi parami,
Jak stężałe w powietrzu modlitewne pienie.
Idą senne, jak duchów zakwefione cienie,
I tuląc wiotkie dłonie, jak konchy perłowe,
Sypią wokół okrągłe ziarna różańcowe —
Na zasiane fiołkami sypią traw zielenie.
W skrach słonecznych, te mrokiem wybielone ręce,
W jakiejś pieśni świetlanej akordy się wiążą...
I zda się, że tak idąc, wiedzą kędy dążą...
Oczy mniszek rozwarte, jasne i dziecięce,
Lotne stopy prowadzą, skrzydlate zachwytem,
W Atlantydy kraj śniony, przepojon błękitem.
I powstały, jak świetlne wstają meteory,
Z łun pożarnych poczęte i krwawej topieli,
Drogę z tronów krwią znacząc aż do mniszych celi —
Jak sznur rannych gołębi, lecący w przestwory.
Rozwonił się Chrystusów ogród różnowzory,
Bladym kwiatem, podjętym z śmiertelnej pościeli —
Cudnych twarzy różaniec opłatkowej bieli,
Słodkiemi wonnościami zbyt pełne amfory.
I po rajskich kobiercach, po niebieskim łanie,
Błądzą dziewy męczenne i koronne panie —
Te wszystkie, co obliczem zwróconem od ziemi
W snach widziały Aniołów z skrzydłami białemi,
I korne, wciąż czekały w płomiennej tęsknocie,
Oblubieńca swojego, w purpurze i złocie.
O nie patrz na mnie!... Jam pełna lęku...
Z amforą wonnych olei w ręku
Idę pomazać Twe stopy znojne —
Niosę im nardu wonie upojne,
Żar pocałunków i łez mych strugi —
I klęcząc, warkocz rozplatam długi,
I z stóp Twych kornie biorę na włosy
Łez moich zdroje i oliw rosy...
O nie patrz na mnie... Długom czekała,
Długo płomienna byłam i biała!...
Lecz teraz odwróć te słodkie oczy,
Bo trąd występku mi ciało toczy...
W proch mi skroń zetrzyj stopy białemi,
Bom najgrzeszniejsza między grzesznemi!...
Bom jako owa oblubienica,
Co w snach już widząc miłego lica,
W przededniu jasnym dnia godowego,
Zbiegłszy z wyżyny pałacu swego,
Na żer służalczym pachołom dała
Królewską krasę swojego ciała!...
Lecz nie odtrącaj... Jam Twoje ręce,
W snach widywała i w przeczuć męce...
I drżąc w brutalnych ramion oplocie,
Duszę miewałam w łzach i tęsknocie!...
I w skrach ogniowych, w szału purpurze,
Jak gołąb była o białem piórze!... ...............
Wiem... przyjdą inne — już się wybiela
Straż najprzedniejsza cór Izraela
I niosą kwiatów barwistych snopy,
Pod Twe tułacze wędrowne stopy —
Idą ku Tobie w zwartym szeregu,
Idą ku Tobie w róż białych śniegu!...
Nie mnie iść z niemi — po wieczne czasy
Popiołem zsypię raj mojej krasy,
I w ślad stóp Twoich pójdę pokutna,
Jako służebna, cicha i smutna!...
Nie mnie iść z niemi — Twoje źrenice
Godowych dziewic zrumienią lice,
I Twoje dłonie spoczną litośnie
Na ich liliowej, rozkwitłej wiośnie... ...............
O Rabbi... Rabbi... ja w prochu leżę...
I z Tobą pójdę... i w Ciebie wierzę...
I kładę usta i włosy moje
Pod opylonych stóp Twoich znoje...
O Rabbi... Rabbi... ...............
„Wstań od stóp Moich... Zmazan grzech ciała,
Boś nieskończenie umiłowała —
I odtąd będziesz z śniegu i woni,
Ów kwiat, na dziewic wybranych skroni.
Idź... i oleje pochowaj wonne,
Na namaszczenie dla Mnie pozgonne“. ...............
Kinga! Johelet! Ciche, Święte głowy —
Dwa przeczyste profile w kwefów obramieniu.
Na gotyckim witrażu, w ekstatycznem śnieniu,
Klęczą siostry dwie białe, dwie królewskie wdowy.
Jak bezcenne klejnoty wziął Je ród piastowy.
Wiotkie lilie, rozwite w mrocznych tumów cieniu,
Dziewice, wstręt czyniące ślubnemu pierścieniu,
Przybrano w oblubieniec ziemskich złotogłowy.
Lecz Chrystus Je od zmazy ustrzegł i od sromu,
Jak pasterz białorune swe strzeże jagnięta —
I po latach, dziewicze do swego wiódł domu.
Więc wielbiły go Kinga i Johelet Święta,
I kornie mu pod stopy słały, jak podnóże,
Biczowanych swych piersi, krwią ociekłe róże.
W zgorzeli słońca, po piaskach Golgoty,
Szła z niemi razem... A szły jako stado
Białych łabędzic, wplecione gromadą
Bolesnych kwiatów, między stalne groty.
Wszystkie szły za Nim wśród żołnierskiej roty —
Aż pod trzech krzyżów rozpostartych kołem
Stanąwszy przy Nim, w proch runęły czołem...
A On Je wzrokiem policzył tęsknoty,
I szukał dłoni, coby Mu pot krwawy,
I ślinę wzgardy, i pyły kurzawy
Z twarzy otarła. Lecz w śmiertelnej męce
Bezsilne były Magdaleny ręce...
Tylko litosnej Weroniki chusta,
Skroń Mu otarła, i lice i usta.
Jeszcze cierpień o Panie! Te dłonie wzniesione
Naznacz gwoździ męczennych purpurowym kwiatem!
Daj krwią broczyć pod Świętym Ran Twoich stygmatem,
I wbij w skronie bezsenne Twych cierni koronę!
Głód męczeństw mnie pożera, głodem męczeństw płonę —
Więc Ty Wielki, Ty Dobry, Ty bądź moim katem,
I ciało moje rozkrwaw krwi Twojej szkarłatem!
Spal pragnieniem ust Twoich me wargi spragnione!
Kochać, cierpieć, i umrzeć!.. Ach skonać dla Ciebie!
Tobie ponieść mej duszy płomienne pożogi —
Ich żarem wszystkie gwiazdy roztlić mlecznej drogi,
I jak wstęgę ognistą rzucić ją w Twem niebie!...
I widzieć, jak te łuny krwawo rozgorzałe,
Tobie przyćmią oblicze Magdaleny białe!...
Pan na Jej duszę, jak na harfę złotą,
Dłonie położył i rzekł: „Moją będzie —
Białą, jak owe najbielsze łabędzie,
Gdy się w wód modrych kryształy oplotą.
Niechaj gołębich swych skrzydeł prostotą,
Przed Mego tronu wzbije się krawędzie,
I tam stanąwszy, jak ziemi orędzie,
Niech Mi otworzy duszy harfę złotą“.
Więc miłująca i umiłowana,
Jak w gloryę słońca szła w ogień dla Pana...
Przez skry świetliste przeszła żarnych stosów,
Do rozzłoconych, różanych niebiosów —
I skroń dziecięcą do stóp zgięła Pana,
Ta miłująca i umiłowana.
Zdrowaś Maryo! W blasków powodzi,
Goniec niebieski w Twe wrota wchodzi,
I Oblubieniec płaszczem purpury,
Okrywa białość Syońskiej Córy.
Zdrowaś Maryo! Jak lutnię w pieniu,
Rozgrzej Swą duszę na łask promieniu!...
Bij wonnościami jak cedr w świątyni —
Bo Pan w Twej duszy złoty siew czyni!...
Zdrowaś Maryo! W blasków powodzi,
Moc Najwyższego w Twe łono w chodzi,
I pierś dziewicza, pod lilią białą,
Kwiat duszy Twojej przemienia w ciało.
Zdrowaś Maryo! Owoc żywota,
Ty, jako arka poniesiesz złota,
O wizyo! Biała wizyo! O białe konwoje
Archaniołów, niosących w słodkiej kantylenie,
Swojej Pani dostojnej, korne pozdrowienie!...
A Pani Wszemlitosna, w rąk liliowych dwoje,
Garnie kwiatem rozwite, dusz wybranych roje.
Duszek krasą, bieluchne umaja odzienie —
I słodko rozsłuchana w harf przyćmione brzmienie,
Patrzy w rajskie Ogrojce, kędy przez podwoje
Runa jagniąt bieleją — a w jasnej dąbrowie,
Chodzą z lutnią pieśnianą biali Aniołowie,
I drogę dla Jej stópek w złote sypią palmy...
A gdy idzie, gną harfy rozegrane w psalmy,
Gną harfy pod Jej stopy, i kwiaty, i blaski...
O Ave Wszemlitosna! Ave pełna łaski!...
Zacznijcie wargi nasze chwalić Pannę Świętą! Chwal Niepojętą! Chwal Ją ust krużo, Warg grzeszny kwiecie,
Wykwitły w żarze niszczących słońc!
Niech się z dróg życia pątnice garną,
I kornie ziemię całując czarną, Zawodzą pieśń!
Jak całopaleń łunę ofiarną, Niech palą pieśń!...
Bo Miłościwa, mknąc ku pomocy,
Skroń ściera węża, mrok gasi nocy,
I stopą zgniótłszy wężowe jady,
Dusz od szatańskiej broni zagłady...
Z gościńców życia pątnice blade,
Tułacze cienie w mękach pogoni, Zawodźcie pieśń!
Klęczące z czarnym różańcem w dłoni, Zawodźcie pieśń!
Kogo szatańskie uwiodło pienie,
W pragnień niesytość, w żaru płomienie,
Kto po snów łące gnał błędne cienie, Niech padnie w proch!...
Bo najpiękniejsza z Gwiazd, Porankowa,
Na tęczach świtu idzie Królowa,
I grzechem Ewy nienaznaczona,
Wpierw w łonie Święta, niźli zrodzona, Pani wszech dziew —
Na umęczone wam zleje lica,
Rosę, stopioną z bieli księżyca...
Otwórzcie oczy, co łzy zgasiły!...
Siedm kolumn złotych Dom ozdobiły,
Twierdzę przed czartem, Dom Bogu miły —
Na złotym stolcu... przed Świętych drzwiami...
Gwiazdę Jakóba ma pod stopami... Z płomieni krąg...
O ziemię czołem! Cienie się schodzą,
Tych, co szatani po wydmach wodzą,
Wszystkie do białej zbiegają Pani —
Zbłąkane dusze, co bez przystani,
Zło swoje niosą upalną niwą,
Snów zżętych łanem, pustką straszliwą, Niosą mrąc z mąk...
Bo oto skryła rąbki gwiezdnemi,
Pomór, pożogę i nędzę ziemi.
Tron Swój, na słupie wsparłszy jasności,
Rozświetla szlaki błędnych ciemności,
Jak Krzak Mojżeszów rozpłomieniona...
Witaj rozkwitła różdżko Aarona!
Słodyczy miodna z plastru Samsona, Schyl pociech dzban!
Napój słodkością łaknące usta —
Bo ziemskich uciech już kruża pusta,
Gdzieś z niepowrotną pomknęła falą!
A dusze Tobie się Pani żalą,
Że im pielgrzymie stopy, skrwawiły
Moce nieczyste, co w błąd wodziły.
W ogrodach życia, kwiat grzesznych woni,
Krwawemi rosy przylepł do dłoni, Ociekał krwią —
Więc pragnąc kwiatów z Twej kwietnej ręki,
O białych lilij wołają pęki Tysiącem ust!...
Łez ich różaniec opasał ziemię —
Na łez różańcu, to Ewy plemię, Gra swoją pieśń!...
Z szarych ugorów,
Jak tęcza bieży siedmiu kolorów... Czy słyszysz śmiech?
Krwawym rumieńcem róż opasani,
Na skrzydłach moru, lecą szatani Przez krzyżów las...
Lecz moce Piekieł zwalczysz potężne!
Judyt Ci dłonie poda orężne,
I w proch się zetrze głowa wężowa,
Boś wojująca Ty Białogłowa!...
Witaj więc Raju! Palmo Białości!
Pałacu Sromu! Cedrze Czystości! O witaj nam!
Witaj więc Panno zmazą nietkniona!
Bramo u Wschodu Świata stawiona, O witaj nam!
Pod stopy Twoje, skrzydły białemi,
Nad mór, pożogę i nędze ziemi Wzlatuje pieśń!
Kędy się krzyże czernią cmentarne,
Lśnią całopaleń łuny ofiarne, I wiodą pieśń!...
O witaj bielsza niż Aniołowie!
Tyś po prawicy, i w złotogłowie Już widna nam!...
Porcie tonących! Moc piekieł łamie
Twa skroń dziewicza strojna liliami!
Imię, przed którem mrze moc straszliwa,
Jako wylana wonna oliwa!
Ty w słońc gwiaździstej stojąc koronie,
Oglądasz Boga, w górnym Syonie, Wśród deszczu gwiazd!
Więc chroń, Jutrzenko morza i lądu —
Bo oto nadszedł dzień straszny sądu,
Oto otwarte obsiedli truny
Czarci, owici w trupie całuny!
I z smoczych paszczy jad siejąc srogi,
Na skrzydłach moru, w łunach pożogi,
Wszystkie rozstajne osaczą drogi,
Bo archanielskie wezwały rogi Na Boży Sąd!
Więc Ty, wichr Pana, co gniewu pełny,
Do wątłej jagniąt dostosuj wełny — I piorun zdzierz!...
Niech po różańców sypanem ziarnie,
Rzesza się pątnic do Ciebie garnie, I wiedzie pieśń!
Niechaj ją wiedzie ust spiekłą krużą,
Warg grzesznym kwiatem,
Rozwitym w żarze niszczących słońc!
...............
Nagą, choć w kwiatów i klejnotów dumie
Jesteś Ty duszo!... Przechodniom Cię daję —
Przechodniom daję Duszo!... Mów Ty w tłumie,
O Twej Miłości — o tym świętym tumie,
Twojego bolu!... Mów Duszo — niech liczą
Każdą z łez Twoich, nabrzmiałych goryczą... ............... ............... ...............