Szukałem prawdy — strawiłem wiek cały
Na dochodzeniu tajemnych praw bytu...
Myśli me w ogrom gwiaździsty leciały
Po nieskończonej przestrzeni błękitu...
Przez słońc odległych tęczowe pożary,
Przez powstających mgławic pierwsze błyski,
Przez zamrożone i puste obszary,
Przez gwiazd cmentarze i światów kołyski—
Coraz-to wyżej... i wyżej... i dalej...
Aż od eterów odbiły się fali,
Od wiecznej nocy, co w przepaściach drzemie,
I powróciły bezsilne na ziemię.
Do wnętrza ziemskiej zstępowałem bryły
Przez chaotycznie rzucone pokłady,
Gdzie swe pieczęcie i tajemnic ślady
Wieki przewrotów i wstrząśnień wyryły,
I te kamienne łamiąc sarkofagi,
W których się całe epoki zawarły,
Chciałem wydobyć trup przeszłości nagi,
Zawezwać świadki, które dawno zmarły;
Więc skamieniałe wskrzeszałem rodzaje,
Więc odtwarzałem dawne krajobrazy,
Słupy zieleni i bezlistne gaje,
W których potworne gnieździły się płazy,
Dzikie fantazye pierwotnej natury,
Wylęgłe w zbytku ciepła i wilgoci —
Łabędzie gadów, skrzydlate jaszczury —
Ulatujące nad lasem paproci.
I coraz mglistsze śledziłem widoki
Na pękającej chwiejące się korze, —
Ciężkie, przy ziemi wiszące obłoki,
Wysepki lądów i bagniste morze...
I tak, wstecz idąc od grobu do grobu,
Do ognistego wreszciem doszedł globu,
Który na moje pytania bez końca
Znów mnie odesłał na odległe słońca!
Gdziekolwiek swoje obróciłem oczy,
Ruchliwą falę widziałem w obiegu,
Która przez wieki pianę zjawisk toczy,
Do nieznanego wiecznie płynąc brzegu.
Widziałem światy jak pędzą w przestrzeni,
Na swojej osi tocząc się ukrytej,
Wraz z księżycowych opaską pierścieni,
Które ze sobą unoszą w błękity.
Widziałem wszechświat w nieustannym wirze,
Rozkołysany, jak lutnia drgająca,
Po której strunach światło leci chyże
I falą ciepła pierś ziemi potrąca.
Widziałem wodę jak płynie do morza
I w mgły zmieniona na lądy opada
I żłobi w skałach dla potoków łoża
I twardy kamień kruszy i rozkłada,
Przygotowując wilgotne posłanie
Dla mchu lub pleśni, co zwolna powstanie.
Widziałem prądy powietrznych orkanów
I w błyskawicach bijące pioruny —
Wstrząśnienia lądów, wybuchy wulkanów
I zórz północnych zakrwawione łuny.
Widziałem wszystkie żywioły tej ziemi
Jak się nawzajem potrącają w biegu,
Jak wybuchają ogniami złotemi
I w nowych zjawisk powstają szeregu;
Jak się spychają... i cisną.. i wiążą
W powiewne pary lub bryły granitu —
I razem w bezmiar nieskończony ciążą,
Ważąc się wiecznie na szali błękitu...
Więc chciałem schwycić te ukryte siły,
Co krąg wszechświata w wieczny bieg wprawiły.
Ale napróżno wyciągałem dłonie,
By je ułowić na przyrody łonie;
Próżnom chciał każdą wydzielić z wszechświata,
Aby przedemną stanęła skrzydlata
I w niewzruszone ujęta granice
Wypowiedziała bytu tajemnice.
Każda z nich, wiecznie zmienna i ruchliwa,
W inną się coraz przeradza i spływa
I jak Proteusz postać swą odmienia,
Krąg niezmierzony przechodząc istnienia.
Wszystkie bez granic, końca i początku
Biegły się ukryć w tajemniczym wątku,
W drobnych cząsteczek drgającej tkaninie,
Co w nieskończoność faluje i płynie,
I ukazały na dnie istnień głuchem
Materyę wiecznym ożywioną ruchem.
Więc chcąc za niemi dotrzeć do tej głębi,
Gdzie wir pierwotnych żywiołów się kłębi,
Począłem zwolna ziemskich ciał budowę
Na jej cząsteczki rozbierać składowe,
Które w swem wnętrzu, tak jak większe bryły,
Całe plejady drobnych światów kryły;
I rozłożone coraz bardziej związki
Na pojedyncze dzielić znów gałązki,
Poza widzenia i czucia granicą,
Jeszcze je dzieląc myśli błyskawicą,
Która wciął biegła w nieskończoność — dalej —
Aż od eteru odbiła się fali...
I tak przede mną cały świat widomy
Na nieuchwytne rozprzągł się atomy,
Na mgłę bez kształtów, rozmiarów i treści,
W której prócz ruchu, nic się już nie mieści —
I w tej ruchliwej nicości przeźroczu
Ciał rzeczywistość zniknęła mi z oczu —
I świat materyi zagasł jako tęcza,
Co drganiom światła trwanie swe zawdzięcza.