Pokwitowanie o północy/Część druga/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pokwitowanie o północy |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Noskowski |
Data wyd. | 1886 |
Druk | Drukarnia Noskowskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | La quittance de minuit |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Śliczny był buduar lordowej Georgiany w pałacu Montrath. Tapicer, przybyły przed jej przyjazdem, napełnił cały zamek najpiękniejszemi okazami paryzkiego zbytku.
Milordowa Georgiana Montrath siedziała przy biórku z drzewa różanego z inkrustacyami emaliowanemi i ozdobionego ślicznemi miniaturami. Dobrze ona wyglądała wśród tych bogactw. Była bardzo młodą, bardzo piękną i arystokratyczna jej uroda doskonale kwadrowała z otaczającym ją zbytkiem.
Milordowa wsparła łokieć na biórku i zwiesiła głowę na rękę. Niebieskie tapety buduaru nadawały jej ładnej twarzyczce matową białość. Jej oczy, napół zamknięte, zdawały się chcieć przeniknąć spuszczone firanki okien, szukając czegoś, roztargnione i niespokojne, na zewnątrz.
Przed nią na biórku leżał welinowy kajet, a na nim kilka niezaschniętych jeszcze wierszy, nakreślonych drobnem i eleganckiem pismem. Milordowa Georgiana, jak i wiele z jej rodaczek, pisywała romanse, mdłe i nieskończone opowiadania, w których przebijał jędrny styl. Bulwera, rozwodniony w nadmiernej ilości wody. Po raz setny może opisywała odwieczne dzieje Lowelasa, które pióra angielskie już same piszą, gdy im się swobodnie pozwala bujać po papierze. Była to proza delikatna, lecz dziecinna w najwyższym stopniu.
Milordowa położyła pióro, a w zmęczonym jej wzroku nie było widać natchnienia. Odsunęła od biórka fotel i od czasu do czasu usta jej otwierały się do ziewnięcia.
Po kilku minutach myśl jej odbiegła od literatury i powróciła do spraw codziennego życia. Fizyognomia jej zmieniła się, ze znudzonej stała się smutną. Wstała i podeszła do okna wychodzącego na przystań Kilkerran. Wzrok jej błądził po powierzchni morza, najeżonej sterczącemi skałami. Tu i owdzie białe żagle przerywały niebieską linię widnokręgu. Lady Montrath posmutniała jeszcze bardziej.
Z westchnieniem i z melancholijnym żalem przypomniała sobie Londyn i znowu zwróciła wzrok na inny krajobraz rozpościerający się przed jej oczyma.
Był to park Montrath, którego wyniosłe drzewa drżały pod silnym powiem wiatru, bogata lecz dzika przyroda, którą sztuka nie pozbawiła ponurego charakteru. Pomiędzy gęstymi kląbami drzew, młoda kobieta widziała jasne przerwy, zielone trawniki, gładkie jak olbrzymie kobierce jedwabne, a z boku wielkie białe skały, ruiny napół osłonięte zielonością, naprawo zaś, czarne wieżyce zamku Diarmidów.
A wszystko to wyglądało opuszczone i głuche. Na trawnikach, na skraju lasów, na stokach góry, panowały samotność i cisza.
Młoda kobieta spoglądała to na krajobraz, to na stary zamek Diarmidów, którego podziurawiony szkielet panował nad całą okolicą. Na twarzy jej malował się dziecinny przestrach.
— Boże mój! Boże! — szeptała, — kraj ten przestrasza mnie! od czasu, gdy przybyłam do Irlandyi, słowa tej niecnej kobiety prześladują mnie. W Londynie, żartowałam sobie z niej, lecz tu taj, któż przyjdzie mi z pomocą?
Przez wątłe jej ciało dreszcz przeszedł, lica bardziej pobladły.
— Zdaje mi się, iż mnie milord kocha, — mówiła dalej. — Był on dla mnie dotąd pobłażliwym i przywiązanym mężem. Ale ta kobieta! Jej tajemnicze groźby przestraszają mnie. Chciałabym zrozumieć znaczenie jej zagadkowych słów i bezustannie jakaś zbrodnia staje mi na myśli.
Zamilkła, cała drżąca, gdyż na korytarzu dały się słyszeć kroki, zadrżała jak dziecko przestraszone wśród ciemności.
Drzwi się otwarły i śliczna postać Frani Roberts ukazała się na progu.
Milordowa Montrath krzyknęła z radości i podbiegła ku niej z otwartemi rękami. Nie widać już było na jej twarzy, ani obawy, ani smutku. Uściskała Franię z wylaniem siostry i zaprowadziła ją do kanapki, na której usiadły obie.
Nastąpiła między dwiema kobietami wymiana serdecznych uśmiechów, uścisków i wspomnień bez końca.
Były obie jednego wieku i od dzieciństwa przylgnęły do siebie. Georgiana nie miała może równie szlachetnego serca i otwartej natury jak Frania. Była to ładna kobietka, stworzona do świata i wdrożona w jego zwyczaje.
To co było w niej wyuczonego, przygłuszało nieco uczucia naturalne. Wychowanie wyrobiło w niej znaczną ilość delikatności sztucznych, zastępujących prawdziwą serdeczność, ale dla towarzyszki lat dziecinnych, zachowała szczere przywiązanie. W Londynie nawet, wśród uciech wielkiego świata, z przyjemnością widywała Franię, a w tej samotności, która jej się przedstawiała tak gorzką i straszną, powitała przyjaciółkę z niezwykłym zapałem.
Rano jeszcze wysłała pojazd do Galway z naglącym listem do panny Roberts, zapraszając ją do pałacu. Nigdy jeszcze milordowa Montrath, nie była tak rada szczęśliwemu zbiegowi okoliczności. Błogosławiła w duszy Jerzego Daws, była mu wdzięczną, iż jest podintendentem policyi i że został wysłany ze specyalną misyą do hrabstwa Connaught.
Frania, taka pewna siebie, taka odważna i taka dobra, stanie się dla niej prawdziwą opatrznością.
Rok już prawie nie widziały się. Od czasu gdy opuściły pensyę, drogi, któremi poszły, nie krzyżowały się z sobą.
Georgiana, hrabiowska córka, została porwaną w wir wielkiego świata; była bogatą i piękną, życie jej stało się jednym nieprzerwanym pasmem tryumfów.
Frania przeciwnie, spędziwszy pierwsze lata młodości na eleganckiej pensyi, do której tytuł i stanowisko ojca ułatwiły jej przystęp, wróciła następnie do kółka mieszczańskiego.
Po śmierci ojca nie miała nikogo w rodzinie, przy kimby mogła znowu zetknąć się z tym światowem życiem, do którego przez swe wychowanie była przysposobioną.
Z pomiędzy towarzyszek lat dziecinnych, tylko z jedną Georgianą zachowała przyjacielskie stosunki. W pierwszych miesiącach po rozstaniu, widywały się często. Kilka razy na tydzień Frania jeździła do dzielnicy Westen i kilka razy ekwipaż młodej pani zatrzymywał się przed skromnem mieszkaniem podintententa policyi, ku wielkiemu zadowoleniu ambitnej Fenelli Daws.
Opowiadano to sobie w dzielnicach Poultry, Ludgate a nawet i w Cornhill. Fakt ten nadawał Fenelli niezwykłe znaczenie.
Ale gdy się sezon skończył, Georgiana opuściła Londyn, gdzie dobry ton nie pozwala przebywać po skończonej jesieni, odwiedziny ustały tedy, Frania pozostała samą.
Następnej wiosny widziała się z przyjaciółką raz czy dwa tylko; tyle było pięknych bali w wielkim święcie, a przy tem Georgiana miała wyjść za mąż.
Po długiem tedy niewidzeniu spotkały się znowu z wielkiem zadowoleniem.
Georgiana ucieszyła się dla tego, iż była w obecnej chwili bardzo znudzoną i smutną. Frania, gdyż miała dobre serce i kochała towarzyszkę.
— Ach! jakaś ty śliczna Franiu, — rzekła Georgiana, pieszcząc ręce przyjaciółki, — widać zaraz, że jesteś szczęśliwą.
Frania podniosła na nią swe wielkie uśmiechnięte niebieskie oczy.
— A ty, — szepnęła, — czyż nie jesteś szczęśliwą?
Chmura zasępiła czoło Georgiany. Trwało to jednak tylko chwilkę, chciała bowiem być wesołą.
— Moja droga, — odpowiedziała z nadąsaną minką, — czy znajdujesz żem zbrzydła?
Siedziały na kanapie tuż przy sobie, śliczne obie. Ich blond włosy dotykały się niemal, oczy rywalizowały łagodnym wdziękiem, policzki były pokryte jednakowemi blademi rumieńcami.
Nie były jednak do siebie podobne. Świeżość Frani zdradzała dziewiczą, pełną życia siłę, na twarzy milordowej Montrath, znać już było zmęczenie i piękność stawała więdnącą. Czuć było u niej pewne znużenie, odgadywano na jej widok, iż jest jedną z tych delikatnych istot, które nawet nie boleść, ale jeden dzień nudów, pochyla i zwycięża.
Frania spoglądała na milordowę Montrath, niespokojnym i życzliwym wzrokiem.
— Znajduję, iż zawsze jesteś piękną Georgiano, ale nie masz już tych świeżych rumieńców, których ci zazdrościłam, a oczy twoje są smutne i okolone niebieskim kręgiem.
Milordowa Montrath westchnęła, ale odpowiedziała wesoło:
— To zmęczenie podróżą Franiu. Nie jestem tak silną jak ty, a cztery dni na morzu, to dla mnie długa wyprawa. Ale mów mi o sobie moja droga. Czy nie myślisz iść za mąż?
Frania spuściła oczy i zarumieniła się, lica jej pokryły się jednak nie tym banalnym rumieńcem, który podobne pytanie sprowadza zawsze na czoło młodych dziewcząt, ale rzekłbyś, iż słowa towarzyszki wywołały jakąś myśl przykrą. Georgiana nie spostrzegła tego.
— Jakże się miewa p. Daws? — mówiła dalej. — A poczciwa pani Fenella, czy zawsze pisze swoje pamiętniki?
Wszystko to było wypowiedziane z wielką żywością, ale w ostatniem pytaniu tkwiło nieco ironii.
Milordowa Montrath była śliczną pseudo-literatką wielkiego świata, Fenella brzydką pseudo-literatką z mieszczańskiego kółka, a literatki takie, bez względu na dzielącą je przestrzeń w hierarchii społecznej, zawsze wspominają jedna o drugiej z przekąsem.
Frania nic nie odpowiedziała, ale oczy jej zwróciły się na biórko, na którem leżał welinowy kajet zdradzający przyjaciółkę.
Delikatne brwi milordowej Montrath zmarszczyły się, jak gdyby to nieme porównanie dotknęło słabą jej stroną.
— Ach! Franiu! — odpowiedziała tonem napół zagniewanym, napół żartobliwym. — Nie chciałam obrazić tej zacnej pani Daws; ale nie spoglądaj tak na moje biórko, ja piszę dla siebie samej, gdyż się tak nudzę moja Franiu droga w tym szkaradnym pałacu.
Frania objęła wzrokiem wszystkie piękności buduaru.
— Już wiem co chcesz powiedzieć, — zawołała milordowa Montrath niecierpliwie, — jest tu pięknie, cudownie, wszystko to prawda moja droga, ale smutno!
Wzięła Franię pod rękę i zaprowadziła ją do okna, Frania aż krzyknęła z zachwycenia.
— Niestety! moja droga, — rzekła Georgiana, — pyszny to krajobraz i niezawodnie opiszę go w jednej z mych powieści, ale o ileż wolę aleje londyńskiego parku. Jakie to wszystko smutne! Spójrz na te ogromne wieżyce, czyż one nie zdają się ukrywać jakichś tajemnic i zbrodni.
Frania uśmiechnęła się. Jakaś fatalność otaczała ją wciąż chodzącemi romansami. Dumna wielka pani miała potrosze tę samą słabostkę, co i biedna Fenella.
— Dajesz się unosić swej wyobraźni Georgiano, — rzekła Frania, — nie ma tu ani tajemnic, ani zbrodni. Są tylko piękne ruiny panujące ponad przecudownym krajobrazem i nic więcej. Ja, która nie jestem tak jak ty poetką, radabym życie moje spędzić wśród tych cudów przyrody.
— Czy seryo mówisz? — zawołała żywo Georgiana.
Wyraz jej twarzy zmienił się nagle. Podniosła oczy na Franię, a w nich malowała się prawdziwa radość, połączona z naiwnym przestrachem.
— O to zostań! zostań ze mną Franiu! — rzekła, — zamieszkaj w tym pałacu! uszczęśliwisz mnie, ja cię tak kocham! A przy tem, — dodała ciszej, — gdybyś wiedziała jak ja się lękam.
Te ostatnie słowa były wypowiedziane tonem szczerym, niezwykłym u milordowej. Na twarzy jej malowało się cierpienie nieokreślone, ale prawdziwe.
Frania spoglądała na nią ze zdziwieniem.
— Lękasz się Georgiano, — rzekła, — czego? Opowiadają wprawdzie straszne rzeczy o sprzysiężonych Molly-Maguire, ale masz tutaj męża i całą armię służących. Jakimże sposobem obecność biednej jak ja dziewczyny, mogłaby się przyczynić do uspokojenia cię?
Milordowa Montrath schwyciła rękę przyjaciółki w swe zimne dłonie i ścisnęła ją konwulsyjnie. Twarz jej była bardzo bladą i mimowolne drżenie wstrząsało całem jej ciałem.
— Franiu, — rzekła przytłumionym głosem, — to nie sprzysiężeni Molly-Maguire mnie straszą. Może to waryactwo z mej strony, ale jestem bardzo nieszczęśliwą.
Dwie łzy spłynęły po jej twarzy. Frania pocałowała ją w czoło i przytuliła do siebie. Usiadły, gdyż milordowa Montrath nie mogła już ustać na nogach.
— Powiem ci wszystko, — zawołała płacząc, — jesteś jedyną moją przyjaciółką i potrafisz mnie pocieszyć!
W słowach Georgiany nie było już żadnej przesady. Rozpacz jej mogła być spowodowaną wymysłem wyobraźni, ale łzy płynęły mimo jej woli i strach, który ją ogarniał, nie był udany.
— Boję się, — wyszeptała, wymawiając słowa z trudnością. — Boję się. Lord Jerzy miał już jedną żonę, ta kobieta umarła Franiu!... umarła.... Boże mój Boże! zdaje mi się, że lord Jerzy chce i mnie zabić!