Pollyanna/Rozdział XVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eleanor H. Porter
Tytuł Pollyanna
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. ok. 1932
Druk Zakł. Graf. i Wyd. B. Matuszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Juszkiewicz
Tytuł orygin. Pollyanna
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XVIII.
Coś zdumiewającego.

We wrześniu Pollyanna wstąpiła do szkoły. Egzaminy wykazały, że była dostatecznie przygotowaną, aby zająć w szkole miejsce obok swych rówieśniczek.
Do pewnego stopnia szkoła była niespodzianką dla Pollyanny, ale i Pollyanna może jeszcze w większym stopniu była niespodzianką dla szkoły. Wkońcu jednak dopasowały się wzajemnie i Pollyanna pewnego razu oświadczyła ciotce, że chodzić do szkoły, to znaczy — żyć, w co przedtem mocno wątpiła.
Aczkolwiek Pollyanna miała teraz znacznie mniej czasu, nie zapominała jednak starych przyjaciół. Naturalnie, nie mogła poświęcać im tyle czasu, co przedtem, lecz nie zaniedbała ich; ale pan Pendlton był niezadowolony z takiego stanu rzeczy i miał ciągłe pretensje, że Pollyanna go zaniedbuje.
Gdy pewnej soboty odwiedziła go po południu, zagadnął niespodzianie:
— A gdybyś tak, Pollyanno, zamieszkała u mnie? W ostatnich czasach prawie wcale cię nie widuję!
Pollyanna roześmiała się! Pan Pendlton bywał taki dziwny czasami!
— Myślałam, że pan nie lubi ludzi koło siebie — odparła po chwili.
— To było przedtem, nim mnie nie nauczyłaś twej cudownej gry. Teraz jestem zadowolony, gdy się mną opiekują! Cieszy mnie i to, że już za kilka dni wstanę i wtedy zobaczymy, jak to pójdzie z niemi — rzekł, wskazując na oparte o ścianę kule.
— A jednak pan nie zawsze jest ze wszystkiego zadowolony — zauważyła Pollyanna — pan tylko tak mówi. Zresztą pań wie sam, że jeszcze niezupełnie dobrze umie grać w zadowolenie! Tak, pan to wie dobrze!
Twarz pana Pendltona spochmurniała.
— Właśnie dlatego jesteś mi potrzebna, żebyś mnie nauczyła grać, jak się należy. Zechcesz więc zamieszkać u mnie?
— Czy pan to mówi serjo?
— Najzupełniej! Jesteś mi potrzebna! A więc zgoda?
— Ależ ja nie mogę! Pan wie przecież, że należę do cioci Polly!
Twarz pana Pendltona przybrała jakiś dziwny wyraz, którego Pollyanna nie mogła zrozumieć. Podniósł głowę.
— Mniej należysz do niej, niż do... ...Może ona pozwoli ci jednak... — nie dokończył rozpoczętego zdania. — Czy zamieszkałabyś u mnie, gdyby się ciotka na to zgodziła?
Pollyanna nie mogła się zdecydować.
— Ciocia Polly była zawsze tak dobrą dla mnie — odpowiedziała wreszcie — przyjęła mnie do siebie, kiedy nie miałam nikogo, ktoby się mną zajął, prócz pań z dobroczynności, a potem...
Twarz pana Pendltona przybrała znów ten niezrozumiały wyraz, lecz tym razem przerwał jej głosem cichym i smutnym:
— Pollyanno! Przed laty kochałem bardzo pewną osobę. Spodziewałem się, że wprowadzę ją tu, do tego domu; marzyłem o tem, jak szczęśliwi będziemy przez całe życie! —
Pollyanna, pełna sympatji i współczucia, słuchała uważnie.
— Nie sprowadziłem jej jednak — mówił dalej pan Pendlton. — Dlaczego? — to wszystko jedno. Nie stało się zadość mym marzeniom! — Od tej chwili dom mój jest dla mnie tylko miejscem, gdzie mogę spędzić noc, lub schronić się od deszczu i wiatru, lecz nie jest domem, ogniskiem, w pełnem słowa tego znaczeniu. Żeby stworzyć ognisko domowe, potrzebne są ręka i serce kobiety, lub obecność dziecka, Pollyanno! Ja nie mam ani jednego, ani drugiego. — A teraz, potem co ci powiedziałem, czy zgodzisz się zamieszkać u mnie?
Pollyanna ciągle słuchała w skupieniu, ale gdy skończył, twarzyczka jej rozpromieniła się i dziewczynka podskoczyła radośnie.
— Więc pan mówi, że przez cały czas brak panu było serca kobiety?
— Tak, dziecino.
— Ach, jak się cieszę! Jak wszystko dobrze się składa! A więc pan będzie mógł wziąć nas obie! Jak to będzie cudnie!
— Wziąć nas obie? — powtórzył zdumiony pan Pendlton.
Pollyanna zmieszała się nieco.
— Jeżeli ciocia Polly gniewa się wciąż jeszcze na pana, to na pewno przestanie, gdy jej pan powie wszystko to, co mi powiedział przed chwilą. A wtedy zamieszkamy tu obie!
Po tych słowach Pollyanny w oczach pana Pendltona można było odczytać wyraźne przerażenie.
— Ciocia Polly ma tu zamieszkać! — zawołał ze zdumieniem.
Pollyanna szeroko otworzyła oczęta.
— A możeby pan chciał przenieść się do niej? Coprawda dom nie jest taki ładny, ale zato...
— Pollyanno, co ty wygadujesz! — przerwał pan Pendlton z wyrzutem w głosie.
— Pytam tylko, gdzie będziemy mieszkały — odpowiedziała zdziwiona dziewczynka — przecież pan powiedział wyraźnie, że przez szereg lat pragnął posiadać rękę i serce cioci Polly, aby stworzyć ognisko domowe i...
Okrzyk przerażenia wydarł się z ust pana Pendltona. Podniósł rękę, zaczął coś mówić, lecz po chwili umilkł, a podniesiona ręka opadła bezwładnie na łóżko.
W tej chwili weszła służąca, meldując przybycie doktora Chiltona.
Gdy Pollyanna podniosła się z krzesła z zamiarem odejścia, pan Pendlton gorączkowo odwrócił się do niej.
— Pollyanno, na Boga, nie mów nikomu, o co cię prosiłem — wyszeptał błagalnie.
Pollyanna z promienną twarzyczką odrzekła:
— Pewnie! Ja się odrazu domyśliłam, że pan woli to sam powiedzieć!
Pan Pendlton bezwładnie opadł na poduszki.
— Co się stało? — pytał po chwili doktór Chilton, badając przyśpieszony puls swego pacjenta.
Zagadkowy uśmiech przebiegł po twarzy chorego.
— Zdaje mi się, że przyjąłem za wielką dozę pańskiego lekarstwa — zaśmiał się w odpowiedzi, widząc wzrok doktora, goniący za odchodzącą Pollyanną.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eleanor H. Porter i tłumacza: Władysław Juszkiewicz.