Pollyanna/Rozdział XXI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eleanor H. Porter
Tytuł Pollyanna
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. ok. 1932
Druk Zakł. Graf. i Wyd. B. Matuszewski
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Juszkiewicz
Tytuł orygin. Pollyanna
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ XXI.
Katastrofa.

Pewnego razu Pollyanna na prośbę pani Smith udała się do mieszkania doktora Chilton‘a, aby go zapytać o lekarstwo, którego receptę zgubiła.
Pollyanna nigdy przedtem nie była w gabinecie doktorskim.
— Nigdy jeszcze u pana nie byłam! Czy to pańskie mieszkanie? — zapytała, rozglądając się z ciekawością dokoła.
Doktór uśmiechnął się smutnie.
— Owszem — odpowiedział, pisząc receptę — ale to nie jest dom: to są tylko pokoje, w których mieszkam.
Pollyanna kiwnęła potakująco główką.
— Wiem, proszę pana. Aby stworzyć ognisko domowe, potrzebna jest ręka lub serce kobiety, albo obecność dziecka — powiedziała poważnie.
— Co takiego? — zapytał doktór, odwracając się do niej.
— Pan Pendlton mi to powiedział! Dlaczego pan nie poszuka ręki i serca kobiety? A możeby pan przyjął do siebie Dżimmi Bin‘a, gdyby Pendlton tego nie zrobił?
Doktór uśmiechnął się.
— A więc to pan Pendlton powiedział ci, że dla stworzenia ogniska domowego potrzebna jest kobieta lub dziecko? — zapytał.
— Owszem! Dlaczego pan tego nie stworzy?
— Czego?
— No, ogniska domowego! Ach, zapomniałam — dodała, rumieniąc się. — Wie pan, że ta osoba, którą pan Pendlton kochał przez tyle lat, to nie ciocia Polly, a więc nie zamieszkamy u niego. Omyliłam się wtedy, mówiąc panu, ale spodziewam się, że pan tego nikomu nie powtórzył — powiedziała z obawą w głosie.
— Nie, dziecino, nie powtórzyłem nikomu.
— To dobrze, — odetchnęła z ulgą — pan był jedyną osobą, której to powiedziałam, bo pan Pendlton nie chciał, aby ktokolwiek o tem wiedział, tem bardziej, że to nie była prawda! A więc czemu pan nie poszuka ręki i serca kobiety? — dopytywała natarczywie Pollyanna.
— Bo to nie tak łatwo, jak się zdaje!
Pollyanna zmarszczyła czoło.
— Czy pan chce powiedzieć, że pan już się o to starał, i że odmówiono panu tak, jak to było z panem Pendltonem? — zapytała.
Doktór podniósł się z krzesła.
— No, no, Pollyanno, nie myśl więcej o tem i nie zaprzątaj swej małej główki cudzemi kłopotami. Udasz się teraz do pani Smith. Tu napisałem receptę i sposób używania lekarstwa. Czy masz jeszcze co do mnie?
Pollyanna potrząsnęła przecząco główką.
— Nie, proszę pana, więcej nic, dziękuję.
I skierowała się do drzwi.


∗             ∗

Było to w ostatnich dniach października. Pollyanna, po wyjściu ze szkoły, przechodziła przez ulicę w odległości napozór dostatecznej od przejeżdżającego szybko samochodu. W jaki sposób zderzenie miało miejsce i kto był winien — tego nikt nie mógł powiedzieć, dość, że koło godziny piątej po południu wniesiono Pollyannę nieprzytomną do jej małego kochanego pokoiku.
Panna Polly, blada jak papier i zalana łzami Nansy rozebrały ją delikatnie i położyły do łóżka, podczas gdy zawezwany telefonicznie domowy lekarz panny Polly, doktór Warren, pędził z szybkością, na jaką tylko mógł się zdobyć jego samochód.
— Nie trzeba było nawet patrzeć na twarz jej ciotki — opowiadała w ogrodzie staremu Tomaszowi ze łzami w oczach Nansy — żeby widzieć, że w tej chwili nie było to z jej strony tylko spełnianiem obowiązku! Gdy się spełnia swój obowiązek, ręce nie drżą, a oczy nie patrzą tak, jakby błagały anioła-stróża o pomoc i opiekę.
— Czy bardzo ciężko ranna? — pytał Tomasz.
— Niewiadomo. Gdy położono ją na łóżko, wyglądała tak, jakgdyby już nie żyła, ale panna Polly powiedziała, że żyje, bo czuła słaby oddech i bicie serca.
— A jakże to się stało? Kto — kto — ?
— I stary ogrodnik zacisnął pięści, a twarz jego przybrała zły wyraz.
— Ach, jabym sama chciała to wiedzieć! I pomyśleć tylko, że omal nie zmiażdżono zupełnie naszego aniołka! Zawsze nienawidziłam te ryczące maszyny!
— Czy ma jakie rany? — rozpytywał wciąż stary Tomasz.
— Owszem, ma małą rankę na głowie, ale panna Polly powiedziała, że to nic, tylko że musiało być jakieś wstrząśnienie wewnętrzne. Nie mogę się doczekać aż doktór wyjdzie. Tak się strasznie niepokoję! Wolałabym zamiast tego najgorsze pranie! — dodała, odchodząc.
Ale i po wyjściu doktora Nansy nie mogła powiedzieć Tomaszowi nic nowego. Wewnątrz nie było nic złamanego, a mała rana na głowie była bez znaczenia. Jednakże doktór, wychodząc od chorej, miał wyraz twarzy bardzo poważny i powiedział, że dopiero czas wykryje, co to jest.
Po wyjeździe jego panna Polly, zdawało się, była jeszcze bardziej blada i więcej niż przedtem zaniepokojona. Chora nie odzyskała jeszcze przytomności, ale wyglądała tak, jakby spała. Na noc miała przyjść pielęgniarka. To było wszystko, czego się dowiedziała Nansy.
Dopiero na drugi dzień po południu Pollyanna otworzyła oczy i z pełną świadomością obejrzała się dokoła.
— Ach, ciociu Polly — zawołała — co to? Już tak późno? Dlaczego jeszcze jestem w łóżku? Co to jest, ciociu? Nie mogę wstać? — dodała, opadając na poduszki po zrobieniu wysiłku, aby się podnieść.
— Nic, nic, jeszcze teraz nie próbuj, kochanie — mówiła, prawie płacząc, panna Polly,
— Ale co się stało? Dlaczego nie mogę się podnieść?
Panna Polly skierowała pytający wzrok na pielęgniarkę, która stała przy oknie, niewidzialna dla Pollyanny. Ta kiwnęła twierdząco głową, a wtedy panna Polly odpowiedziała:
— Wczoraj wieczorem zranił cię samochód. Ale nie myśl o tem dziecinko. Trzeba, żebyś dobrze wypoczęła!
— Zranił mię? A tak, biegłam wtedy...
— Oczy Pollyanny wyrażały zaniepokojenie; podniosła rękę do głowy.
— Jest zabandażowana i boli mię trochę!
— To nic, kochanie, trzeba być spokojną i tylko dobrze wypocząć!
— Ale, ciociu, ja się tak jakoś dziwnie czuję i tak niedobrze — mówiła znów Pollyanna. — Nogi mam jakieś dziwne, jakby nie należały do mnie!
Panna Polly nic nie odpowiedziała, lecz rzuciwszy zrozpaczony wzrok w stronę pielęgniarki, odeszła do okna.
— Pozwól, że teraz ja ci coś powiem — zaczęła pielęgniarka wesołym głosem. — Najwyższy czas, żebyśmy się poznały. Więc ci się przedstawię: nazywam się Hunt i jestem tu, by pomagać twej cioci pielęgnować cię. A pierwsza rzecz, jaką powinnaś zrobić, aby mi sprawić przyjemność — to przełknąć te małe, białe pigułki.
Pollyanna spojrzała na nią z niepokojem.
— Ależ, proszę pani, ja nie potrzebuję, aby mnie pielęgnowano! Ja chcę wstać! Pani wie przecież, że chodzę do szkoły! Czy jutro jeszcze nie będę mogła pójść?
Z ust panny Polly, która stała przy oknie i słuchała tej rozmowy, wydarł się cichy jęk.
— Jutro? — odpowiedziała, uśmiechając się, pielęgniarka. — No, tak prędko pewnie, że ci nie pozwolę wychodzić, Pollyanno. Ale przełknij te pigułki, a wtedy zobaczymy ich działanie.
— Dobrze — zgodziła się Pollyanna. — Ale pojutrze będę musiała koniecznie pójść do szkoły, bo mam egzaminy, których nie mogę opuścić!
Potem mówiła jeszcze trochę o szkole, o samochodzie, o główce, która ją jednak bolała, lecz powoli głos jej zaczął słabnąć. Wkońcu pigułki nasenne zrobiły swoje i chora zasnęła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Eleanor H. Porter i tłumacza: Władysław Juszkiewicz.