Popioły/Tom trzeci/Rada
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Popioły |
Podtytuł | Tom trzeci |
Pochodzenie | Pisma Stefana Żeromskiego |
Wydawca | J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1927 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom trzeci |
Indeks stron |
Nim upłynęło zawieszenie broni, rankiem dnia dwudziestego trzeciego kwietnia książę Gintułt schodził ze wzgórz Dynasowskich w towarzystwie Rafała dla przeprawienia się za Wisłę.
Ulice, przez które dążyli, były puste, a okna pozamykane okiennicami. Już most na pontonach na przeciwko ulicy Bednarskiej był zwinięty, a i same krypy z materyałem wojskowym wyprawiane w dół rzeki. Mieli tedy przebyć Wisłę łodzią. Gintułt zatrzymał się u stóp wzgórza i wodził okiem po swym pałacu, który zostawił na łasce obcego rządu i kilku starych lokajów, pełen chorych oficerów i żołnierzy. Nie było tam już miejsca dla niego, gdyż liczba rannych trzystu dochodziła.
— Zdaje się, — rzekł z cicha do Rafała — że już więcej nie zobaczę tego domu. Praga nie jest objęta konwencyą. Łatwo przewidzieć, że nastąpi bombardowanie Warszawy przez Pragę i Pragi przez Warszawę. Urodziłem się pod tym dachem, tam jest moja biblioteka, zbiory, pamiątki... Żegnaj, stara chato...
Rafał usiłował skleić coś pocieszającego, ale książę machnął ręką. Zeszli ku rzece i zdążyli jej wybrzeżem, pustkami ulicy Dobrej, aż do rogu Bednarskiej. Obmurowany kanał wodny, sięgający od Wisły w głąb ulicy Dobrej, dziwacznie teraz wyglądał po zdjęciu pontonów. Tłukły się w nim łodzie przewoźników, wrzaskliwie zapraszających do jazdy za wodę. Książę i Rafał siedli w jedną z nich i wkrótce stanęli na tamtym brzegu. W okopach pełno było wojska. Rewidowano i sprawdzano tożsamość osób przybyszów z za Wisły, ciągniono ich do jakichś władz na ulicy Olszowej, które nie mogły sobie dać rady i nie wiedziały, jak się właściwie zachowywać.
Po załatwieniu formalności wyszli z dusznych izdebek w drewnianych barakach, gdzie ludzie dusili się, czekając na swoją kolej, i poczęli szukać wyjścia z obrębu okopów. Szli tedy w ulicę Brukowaną, prostopadłą do Wisły, ale trzeba było stamtąd cofnąć się, gdyż zabrnęli w kąt narożnikowy trzeciej lunety. Żołnierz-wartownik wskazał im właściwą drogę, która prowadziła między dwoma skrzydłami koszar wojskowych, zdążała do szyi drugiego biretu, stamtąd szła na prawo i wychodziła w stronę ratusza, oraz rogatek Brudzieńskich. Wydostawszy się z obrębu szańca przedmostowego, Gintułt przystanął na przecięciu dróg i patrzał na fortyfikacye. Zrazu twarz jego była senna i bezsłoneczna, znudzona i skrzepła w smutku. Ale oto wzrok mu się ożywił.
— A wiesz ty, — rzekł szeptem, jakby się bał, że ich ktoś może podsłuchać — że to jest wcale godny szańczyk! Na miły Bóg... Widzisz ty tamten biret środkowy, ostrzem zwrócony rogatkę Ząbkowską? To tęga sztuka. Albo i tamta luneta zwrócona ku rogatkom Golędzinowskim i drodze do Nowego Dworu. Właściwie to ona jedna, sierota, i ku Warszawie się zwraca. Któżby pomyślał, że taki los ci padnie, niebożę, przeciwko matce Warszawie dziób swój i pazury nastawiać...
Zawrócił się na lewo w kierunku trzeciej reduty, zamykającej dostęp od ulicy Sprzecznej i rogatek Grochowskich. Z ożywieniem pośpieszył wielkimi krokami w stronę Saskiej Kępy i rozpatrywał szaniec nad łachą obok drogi, okop na samej Kępie za promem łachy tuż nad Wisłą, a obok drogi do młyna wodnego. Oglądał teraz uważnie i szczegółowo skarpy nasypów idących ponad Wisłą od szańca przedmostowego aż do zagięcia łachy. Wrócił potem na drogę i szedł w zamyśleniu, kierując się ku klasztorowi Bernardynów. W pewnej chwili zapytał:
— Czy nie wiesz czasem, jakie są szańce za rogatką Grochowską?
— Nie wiem.
— Pamiętam z dawnych czasów... Szedł tam nasyp od Kamionek, przecinał drogę Okuniewską i w pobliżu traktu do Radzymina kończył się tęgim parkanem.
— Nie wiem tego.
— Szkoda, że niemożemy zobaczyć na własne oczy, czy są jakie działa w tamtej stronie, naprost Targówka. Ale niema już czasu. Śpieszmy się!
Wielkimi kroki minęli klasztor bernardyński i weszli w ulicę Szeroką. Tłoczyło się tu mnóstwo furmanek, bud przekupniów, brnęła lekka piechota woltyżerska. Książę najął furmankę, nie pytając się o cenę. Wsiedli i przez rogatki Golędzinowskie wyjechali pod szaniec przedrogatkowy. Droga okrążała go kołem z prawej strony, to też książę mógł dobrze obejrzeć nasypy, równie jak głęboką fosę wodną, która szła od szańca do Wisły.
— Tęga księża rogatywka... — mówił napół do siebie. — Niczego... Nie myślałem, żeby tutaj takich prac dokonano... Chłopiec! — zawołał na woźnicę — jedź-no mi żywo, śpiesz się...
Wózek potoczył się traktem do Nowego Dworu. Na prawo widać było przed rogatką Ząbkowską jeszcze dwa w polu szańce, oddzielnie jeden od drugiego, rzucone naprost żydowskiego cmentarza. Mgła jeszcze stała nad nizinami, nad łachami, szła z wód, z zalewisk, z szeroko wyciągniętych ramion Wisły. Wózek szybko pomykał za wojskiem, którego straż przednia zostawała pod rozkazami Sokolnickiego. Dopędził wojska o jakie dwie mile od Pragi, na połowie drogi z Warszawy do Modlina. Bagaże szły przodem pod eskortą trzystu ludzi. Piechota miała żywności na dni cztery, po sześćdziesiąt ostrych ładunków i pod dwie skałki. Żołnierze wyszli z okopów Pragi o ciemnej nocy. Teraz w marszu, prowadzącym w trójkąt między Wisłę, Bug i ujście Narwi, bez wiadomości dokąd i po co idą, sarkali omal nie głośno.
Brygada Sokolnickiego składała się z trzech regimentów: dwunastego, ósmego, szóstego. Generał Kamieniecki na czele regimentów: pierwszego, drugiego i trzeciego, dawał straż odwodową. Artylerja, przywiązana do batalionów, szła w szyku bojowym, każda sztuka za swym batalionem. Awangarda i aryergarda szły o pięćset kroków tylko oddalone od kolumny. Co kwadrans dawano wojsku krótki spoczynek i uprowadzano je dalej a dalej forsownym krokiem. Bagaże miały rozkaz nie wkraczać do fortyfikacyi Modlina, lecz wyjść poza nie od strony Płocka i tam zatrzymać się w jednej linii. Furmanka, wioząca księcia Gintułta, dostała się między markietanów, z których każdy miał numer, dający mu prawo do dwu wozów. Wnet piesi i jadący markietanie, oraz markietanki, zaczęli sarkać i odwoływać się do dywizyjnego wagenmajstra, ażeby usunął nową podwodę za kolumnę wojska. Po rekomendacyi udało się przecie Rafałowi i księciu pozostać w kolumnie i zawiązać rozmowę z oficerami. Nikt z nich nie rozumiał celu tego marszu. Przewidywali tylko, że zamknąć się przyjdzie w fortecy. Zniechęcenie było ogólne. Po południu czoło kolumny zbliżyło się do Modlina, ale bryczka książęca długo mu siała pozostać na miejscu.
Generał brygady Biegański odłamywał z kolumny swojej jeden batalion dla pilnowania mostu, który właśnie z łyżew warszawskich przytwierdzono kotwicami i zaścielano pomostem. Rafał powziął wiadomość, że generał Sokolnicki wskazuje brygadom miejsce ich w obozie, cała bowiem piechota otrzymała rozkaz obozowania militarnie z zachowaniem wszelkich ostrożności wojennych. Po długiej przerwie otwarła się wreszcie droga i książę Gintułt powziął wiadomość o miejscu pobytu sztabu. Tam kazał jechać.
Zbliżając się traktem do Starego Modlina, spotkali jadącego w gronie kilku oficerów różnego stopnia generała Niemojewskiego. Stary legionista przypatrzył się dobrze księciu i zagadnął go z konia:
— Jakiem to prawem, mości książę, na moje podwórko?
— Także to szerokie zatoczyło płoty? Aż po Modlin?
— Tak jest! Musicie z waszych Galicyów chodzić do nas w Wielkąpolskę, chcący wytchnąć. Do kogo książę?
— Mam interes do kogoś z naczelników.
— Może aż do samego wodza?
— A pewnie, że i do niego przyjdzie dotrzeć.
— Nie wiem, czy się to uda, bo właśnie zdążam na radę wojenną.
— Och, to nie mam po co się śpieszyć...
— Osobliwie, jeśli sprawa prywatnej natury.
— Prywatnej nie prywatnej, ale osobista. Chcę dać, co mam ze sobą, na formacyę szpitalów wojskowych, lepiej urządzonych, niżem to widział w Warszawie po akcyi raszyńskiej. A nadto...
— Jeślibym mógł pomódz...
Generał podjechał bliżej do bryczki. Rafał wysiadł z niej i szedł ścieżką nad rowem. Książę z generałem rozmawiali z cicha:
— Mam tu za Świdrem, w Galicyi — mówił książę — parę wiosek. Byłoby tam łatwo utworzyć jaki batalion, a może i pułk nienajgorszy, gdyby tylko jakiś oddział przekradł się za kordon i zwołał lud młody. Chciałem właśnie rady zasięgnąć...
— Brawo, panie bracie! Cho-cho... Idziemy z tem do wodza. Także nam gadajcie, Galicyanie!
— Dobrze waćpanu dworować sobie z naszej galicyjskiej niedoli, gdy masz dom i wioskę pod bokiem.
Wkrótce wjechali w opłotki wsi i zatrzymali się przed murowaną oberżą. Zaledwie Niemojewski otwarł drzwi, posłyszeli w sąsiedniej stancyi gwar żywej rozmowy. Książę chciał zatrzymać się w pierwszej izbie, ale Niemojewski pociągnął go ze sobą i przedstawił zgromadzonym. Mało kto zwrócił na to uwagę. Widać było od rzutu oka, że na tem posiedzeniu musi być powzięta decyzya zasadnicza. Wszystkie twarze były pełne niepokoju, skupienia i ciekawości, dochodzącej aż do granic trwogi. Książę Poniatowski, wtłoczony na małą kanapkę za okrągłym stołem, zwijał i rozkręcał dłonią arkusz papieru. Obok wysoko zasłanego łóżka stał Zajączek, z przesadną, umyślnie podkreślaną służbistością nie zajmując miejsca, nie ośmielając się usiąść. W kącie pokoju od ściany do ściany chodził olbrzymi Dąbrowski.
Wielka twarz jego, długi, mięsisty, pałkowaty nos, wygolone wargi grubych ust, każdy muskuł drga! i kurczył się od wewnętrznych wzruszeń. Wielka ręka niecierpliwie wichrzyła i tak już nastroszone włosy. Sapał, przystawał, oglądał zebranych oczyma i znowu zaczynał chodzić w swoim kącie. Pod ścianą stali ze skrzyżowanemi na piersiach rękoma Sokolnicki, Biegański, dalej Kamiński, Kamieniecki, Fiszer, Piotrowski, Hebdowski, Grabowski, Woyczyński, Izydor Krasiński, Różniecki, Hauke.
Kiedy Niemojewski z Gintułtem wszedł do pokoju Dąbrowski przypatrzył się gościowi i rzekł półgłosem:
— Gdzie ja go widziałem?...
Książę ukłonił mu się zdala. Stary generał pokiwał ku niemu głową i mruczał do siebie:
— Aha, już wiem... Zestarzeliśmy się, mości panie, od tamtych czasów w Weronie, kiedyś to mię tradował o szkapy Aleksandra Macedończyka...
Wszyscy zwrócili na przybyszów spojrzenia, w których malowała się myśl nie o tem wcale, na co patrzą.
— Mości książę! — rzekł Niemojewski do naczelnego wodza — idąc tutaj, spotkałem księcia Gintułta. Ma on zamiar ufundować pułk jazdy na swój koszt wyłącznie. Sądziłem, że wasza książęca mość raczy przyjąć...
— Cieszę się niewymownie z ofiarności obywatelskiej waćpana. Ale czas nie po temu...
Po chwili, jakby dla naprawienia tego, co powiedział, dorzucił:
— Służyliśmy pod dawnymi znakami, nie prawdaż? Przypominam sobie...
Gintułt skłonił się zdala.
— Racz, mości książę, zająć miejsce. Mamy tu radzić o dalszych naszych krokach. Może nam podasz myśl szczęśliwą...
Gintułt zatrzymał się u drzwi i głębokiem spojrzeniem, pełnem miłości i żalu, oglądał tych ludzi.
— Tak tedy — rzekł wódz naczelny — raczcie, waćpanowie, dać radę, co dalej czynimy.
To mówiąc, podniósł spłoszone oczy przedewszystkiem na Zajączka. Wyraz antypatyi, dochodzącej do najwyższych granic, wyrywał się z tych oczu. Wyraz dumy i wzgardy drgał w każdej sylabie słów:
— Proszę przedewszystkiem o zdanie ichmość panów generałów dywizyi.
Zaległo milczenie.
— To, co przedstawiłem, nie jest mojem własnem widzimisię — ciągnął jeszcze książę Józef. — Ja osobiście gotów jestem na wszystko. Kazałem Hornowskiemu walić przedewszystkiem mój dom »pod blachą« jeśli przyjdzie do bombardowania Warszawy.
Wyraz jadowitego szyderstwa przewinął się po wązkich wargach Zajączka.
— Sądzę, — rzekł ten naczelnik dywizyi — że nie przyjdzie aż do takiej klęski ostatecznej...
— Jak bombardowanie Warszawy... — wtrącił Fiszer, pragnąc, widocznie, złagodzić sens słów starego zawistnika.
— Jak zburzenie pałacu »pod blachą...« — wyrąbał Zajączek, zwracając się ku Fiszerowi z tym samym uśmiechem, zmazanym w jadowitej złości.
Wódz zniósł to spokojnie. Blady z ran Fiszer rzekł dalej:
— Dlaczego sądzisz, generale, że nie przyjdzie do tego?
— Tak sądzę. Strzały z Pragi na Warszawę wegnałyby Austryaków w biedę nie lepszą od pamiętnej z przed lat piętnastu. To też nie zaczną oni strzelać na Pragę. Ale cóż mi z tego, że zatrzymamy tę fortecę i skraweczek ziemi? Gdzież się tu podzieć? Z czego wyżywić żołnierza? Prusaki nad karkiem, tych trzydzieści tysięcy z górą, miasto zajęte, popłoch, a cesarz o setki mil. Jesteśmy, jak łacha przed przypływem.
— To wiemy, ale jakiż wniosek? — rzekł oschle książę Poniatowski.
— Moje zdanie jest takie: zebrać wszystkie siły co do nogi w hufiec, przejść Wisłę i forsownym marszem dążyć przez Śląsk cieszyński do Saksonii. Złączyć się z cesarzem i czynić, co rozkaże. Oto wszystko.
— Księstwa tak porzucić nie mamy prawa! — wtrącił Fiszer porywczo. — Cóż pomyśli sobie mieszkaniec? Po jednej bitwie, po odstąpieniu Warszawy precz uchodzimy z kraju!...
— Mnie przedewszystkiem wcale nie obchodzi zdanie mieszkańca, — odrzekł Zajączek — tylko moje zdanie, to znaczy racya wojskowa. Jestem generałem cesarza, nie mam prawa zmarnować wojska, które mi powierzył, a tu mogę je tylko zmarnować.
Szmer niechęci wionął po zgromadzeniu.
— Tak, tak, tak! Ja powtarzam tę samą myśl: jestem generałem cesarskim i tylko cesarskim...
— A waćpan co radzisz czynić? — zwrócił się książę Józef do Fiszera, widocznie pragnąc przerwać potok słów Zajączka.
— Prędzejbym wolał zamknąć się w fortecach i czekać. Jest Modlin, Głogowa, Gdańsk, Kistrzyń. W każdej z tych fortec jest garść naszego żołnierza. Możemy się bronić miesiącami.
— O głodzie — wtrącił Zajączek, zapisując coś w swoim notesie.
— Wolałbym bronić się o głodzie, niż ujść z kraju. Ja znam się z głodem, więc wiem, co mówię!
— To też waćpan możesz się głodzić do woli, ale nie masz prawa głodzić żołnierza. Kiedy mówię o wyjściu z kraju, to w tej chwili żywię nadzieję powrotu, mając cesarza na czele armii. Nie ucieczkę doradzam, tylko wyjście z pułapki, manewr wojenny. Sami tu nic nie zbudujemy. Stracimy tylko te garstkę naszych rekrutów, działka, i na tem nasz haniebny koniec.
— Widzieliśmy wszyscy tych rekrutów w boju... — zaczął książę Józef.
— Cokolwiek książę pan raczy powiedzieć na pochwałę tych, powtarzam kantonistów, to tylko powinno zachęcać do wykonania mego planu. Złożymy ich tu kupami znowu w jakim Raszynie i znowu zawrzemy zaszczytny akt złożenia na kupę pruskich karabinów. Powtarzam: to nie nasz żołnierz, tylko posiłkowy, więc cesarski.
Książę był blady, jak papier, który trzymał w ręce. Generałowie milczeli, ale znać było, że większość podziela zdanie Zajączka, albo nie ma żadnego. Po długiej i ciężkiej ciszy mówca rzekł łagodniej:
— Ja tu zresztą słyszałem, oprócz swego, jedno tylko zdanie, Fiszera. Radbym wysłuchać innych opinii.
— Sądziłbym, — zaczął mówić generał Kamieniecki — że moglibyśmy posunąć się ku granicom litewskim i czekać tam sprzymierzeńca.
— Słyszymy o obywatelach galicyjskich, gotowych złożyć nowe pułki... — wtrącił Sokolnicki.
— To ostatnie jest szczególnie pocieszającą nowiną. Nieprzyjaciel rozsiadł się w naszej stolicy, a my werbujemy pułki za jego kordonem, w jego kraju, pod jego okiem. To przynajmniej po polsku! — szydził Zajączek.
— Rzeczywiście, te to po polsku! — ozwał się z kąta Dąbrowski grubym, chrapliwym głosem. — Tak robił stary Czarniecki: Ty, Rakoczeńku, do mnie, na moje śmiecie, to ja, Rakoczeńku, do ciebie! A tu jeszcze nie na cudze, mospanku, tylko na swoje własne.
Wszyscy spojrzeli ku starcowi i wlepili oczy w jego oblicze.
— »Ja« — to znaczy ów pułk jeszcze niesformowany za cudzą granicą... Czarniecki!... — mruknął Zajączek, bokiem zwrócony do antagonisty i nie patrząc na niego.
— »Ja« — to znaczy my wszyscy, żołnierze, jak tu jesteśmy!
— Zbyt to dla mnie enigmatyczne.
— To jasne, jak słońce. Waćpan widzisz ten plan od czterech dni, bo ślepy by go nie widział, ale po zwyczaju z pychy mącisz w głowach i sumieniach...
— Mości panie! — zapienił się Zajączek, szarpiąc ręką szpadę.
— Żebyśmy nie zapomnieli, żeś między nami rangą najstarszy — ciągnął Dąbrowski. — Pamiętamy.
— Jestem rangą najstarszy, to niewątpliwa. Nie dlatego jednak podałem zdrową i jedyną radę, tylko dla pospolitego dobra. Niech książę Ferdynand pójdzie na ziemie pruskie i pobudzi Wszechniemce — co wtedy? Kto będzie bronił ludu, o którego mniemania tak wam chodzi? Rozdepcą go wtedy i w obcy nam naród obrócą.
— To samo mogliby zrobić bez chodzenia we Wszechniemce, gdybyśmy, stosownie do rady waścinej szli marszem... w tropy Dyherrn’a.
— Jam już wszystko powiedział. Teraz słucham rozkazów.
Dąbrowski przez chwilę milczał. Potem ciężkimi kroki bezwiednie wyszedł ku środkowi izby. Olbrzymie jego ciało ledwie się mieściło w ciasnym wojskowym uniformie. Ciężko westchnął. Obejrzał płomieniami oczu twarze generałów i rzekł:
— Moja rada jest taka: nie ustąpić! Ani piędzi. Owszem — napaść!
— Dobra rada... — żgnął go szyderstwem Zajączek.
— Napaść co tchu, nim przekroczą Wisłę. Jeszcze jej nigdzie nie przeszli. Mostu nie mają. Jeśli tedy ją przejdą, to w bród, albo na krypach, to znaczy garstką. Tę zgnieść napaścią. Nim most zbudują, przejść świder i całą siłą zagarniać Galicyę po prawej stronie Wisły, aż do jej źródła. Możemy po drodze zetknąć się z cesarzem i księcia Ferdynanda wziąć we dwie kluby. Całą Galicyę skrzyknąć i podnieść. Nasza to ziemia rodzona. Od wieków... Na głos twoich kroków, wodzu, cała się zatrzęsie po szczyt karpacki. Z tym żołnierzem, który stał nad błotem raszyńskiem... Mocny Boże! widziałem przecie temi staremi oczyma, co już nie na jedno patrzały... Idź w kraj nie jako oficer, lecz jako zwiastun!
— Prawdę powiedział! — jak jeden krzyknęli generałowie.
Poniatowski po tych słowach wstał i oczy jego zaszkliły się łzami rycerskiego uniesienia. Wszyscy zbliżyli się ku Dąbrowskiemu. Twarze ogniem gorzały.
— Za wygraną bitwę obstoi takie słowo! — rzekł twardo Sokolnicki.
— Pójdzież z nami, generale! — mówił, wyciągając rękę wódz naczelny.
— Nie — odpowiedział twórca legionów. — Szczerze wyznam, co w sercu: stary jestem i do słuchania rozkazu ciężki. Rogata dusza — to darmo. Co robię, to robię sam ze siebie i wtedy dopiero z ramienia. Takim już warchoł. Na tem mi życie zeszło. Oto, mości książę, daj mi rozkaz. Tego usłucham. Każ wsiąść na bryczkę i jechać w Poznańskie. Moja to dziedzina. Nim dojdziesz do Krakowa, ja ci z nad Gopła tłum Mazura przywiodę...