<<< Dane tekstu >>>
Autor Honoré de Balzac
Tytuł Poronienie
Pochodzenie Kuratela. Facino Cane. Sarrasine. Piotr Grassou. Z. Marcas. Granatka. Poronienie
Wydawca Bibljoteka Boya
Data wyd. 1931
Druk Zakłady Wydawnicze M. Arct S. A.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



PORONIENIE



Pewnego wieczora — rozpoczął opowiadanie doktór Bianchon — miałem się położyć, zmęczony owemi straszliwemi kursami, które my, biedni lekarze, w pierwszych czasach naszej praktyki, robimy pieszo, prawie dla miłości bożej, kiedy moja stara służąca oznajmiła mi, że jakaś dama pragnie ze mną mówić. Skinąłem głową; w chwilę potem nieznajoma znalazła się w moim gabinecie. Wskazałem jej fotel przy kominku, sam zaś usiadłem naprzeciwko, przyglądając się jej z ową badawczą ciekawością, właściwą ludziom naszego rzemiosła, kiedy kochają wiedzę. Nie pamiętam, abym w życiu spotkał kobietę, któraby na mnie uczyniła równie silne wrażenie. Była młoda, skromnie ubrana, niezbyt ładna ale wspaniale zbudowana. Kibić bardzo wcięta, olśniewająca cera, czarne bardzo obfite włosy. Była to twarz kobiety z Południa, oddychająca namiętnością, o rysach niezbyt regularnych, ale pełnych wdzięku; w tej chwili jednak oczy jej wyrażały smutek, który gasił ich blask.
Patrzała na minie z niepokojem, w słowach jej i gestach było jakieś wahanie, które mnie bardzo intrygowało. Gdy już miała wreszcie zadać gwałt swej wstydliwości, oczekiwałem jednego z owych pospolitych wyznań, do których my lekarze jesteśmy przyzwyczajeni, ale które zawsze są męką dla pacjentów. Naraz, wstając nagle, rzekła:
— Panie doktorze, zbyteczne jest opowiadać panu, jaki traf powiadomił minie o jego nazwisku i talentach.
Po akcencie poznałem Marsylijkę.
— Jestem — ciągnęła dalej — od trzech miesięcy żoną pana de ..., majora grenadjerów Gwardji. Jestto człowiek gwałtowny, zazdrosny jak tygrys. Od sześciu miesięcy jestem w ciąży...
Wymawiając te słowa szeptem, zaledwie mogła powstrzymać nerwowy skurcz krtani.
— Należę, mówiła dalej, do jednej z pierwszych rodzin w Marsylji; matką moją jest pani de...
Rozumiecie państwo, rzekł doktór, przerywając i spoglądając dokoła, że nie mogę wymienić nazwisk.
— Nie mam jeszcze ośmnastu lat, ciągnęła; byłam zaręczona od dwóch lat z moim kuzynem, młodym człowiekiem bogatym i pełnym uroku, ale pochodzącym z rodziny kupieckiej, rodzimy mojej matki... Kochaliśmy się bardzo... Przed ośmiu miesiącami, hrabia de..., mój obecny mąż, przybył do Marsylji; jest bratankiem dawnej księżnej de..., faworytem cesarza, ma przed sobą najświetniejszą karjerę wojskową; wszystko to oczarowało mego ojca. Mimo że wiedział o naszej miłości, postanowiono małżeństwo moje z hrabią. Ta nielojalność poróżniła dwie rodziny. Ojciec mój, obawiając się marsylijskiej porywczości, lękał się jakiegoś nieszczęścia; wolał załatwić rzecz w Paryżu, gdzie mieszkała rodzina hrabiego. Wyjechaliśmy.
Na drugim noclegu, około północy, obudził mnie głos mego kuzyna; ujrzałem jego twarz przy swojej... Łóżko, w którem spali moi rodzice, było o trzy kroki, nic go nie powstrzymało. Gdyby ojciec się obudził, byłby go zastrzelił ma miejscu. Kochałam go... Pocóż mówić więcej.
Spuściła oczy i westchnęła. Często słyszałem rzężenia wychodzące z piersi konających, ale przyznaję, że to westchnienie kobiety, ten przeszywający ból skojarzony z rezygnacją, ten lęk spowodowany chwilą rozkoszy, której wspomnienie zdawało się błyszczeć w oczach młodej Marsylijki, zahartowały minie w tej jednej chwili na najżywsze objawy cierpienia. Są dni, w których słyszę jeszcze to westchnienie; zawsze rodzi we mnie jakiś dreszcz, gdy sobie je uprzytomnię.
— Za trzy dni, podjęła, mój mąż wraca z Niemiec. Niepodobna mi będzie przed nim ukryć stanu w jakim się znajduję; zabije minie, proszę pana; ani się zawaha. Przechodzę piekło...
Wyrzekła te słowa z przerażającym spokojem.
— Adolfa trzymają rodzice bardzo krótko; zaledwie dają mu tyle, ile mu trzeba ma utrzymanie. Matka moja nie rozporządza swoim majątkiem; co się mnie tyczy, nie posiadam nic. Mimo to, we troje, zebraliśmy cztery tysiące franków. Oto są, rzekła dobywając z za gorsu banknoty i podając mi je.
— Więc co?... spytałem.
— Więc, odparła jakby zdziwiona mojem pytaniem, przychodzę błagać pana o ocalenie honoru dwóch rodzin, życia trojga osób i życia mojej matki, kosztem mego nieszczęsnego dziecięcia...
— Nie kończ pani, rzekłem chłodno.
Wziąłem z półki kodeks.
— Niech pani patrzy, rzekłem wskazując stronicę, której z pewnością nie przeczytała; wysłałaby mnie pani na rusztowanie. Podsuwa mi pani zbrodnię, którą prawo karze śmiercią; a panią samą skazanoby na karę straszliwszą może od mojej... Ale, gdyby nawet Sprawiedliwość nie była tak surowa, nie podjąłbym się takiej operacji; jest prawie zawsze podwójnem morderstwem, bo rzadkie jest, aby matka nie zginęła także. Może pani znaleźć lepszą radę... Czemu nie miałaby pani uciec?... Niech pani jedzie zagranicę.
— Byłabym shańbiona...
Nalegała jeszcze chwilę, ale miękko, z głuchym akcentem rozpaczy. Wyprawiłem ją...
Na trzeci dzień, koło osmej wieczór, wróciła. Widząc ją w progu gabinetu, uczyniłem wymowny ruch głową; ale ona rzucała się tak żywo do moich kolan, że nie mogłem jej powstrzymać.
— Proszę, krzyknęła, oto dziesięć tysięcy franków!
— Proszę pani, odparłem, sto tysięcy, miljon nawet, nie skłoniłyby mnie do zbrodni... Gdybym nawet przyrzekł pani pomoc przez słabość, później, w momencie działania, odzyskałbym rozum i chybiłbym słowu. Proszę, niech pani wyjdzie.
Podniosła się, usiadła i zalała się łzami.
— Zginęłam..., wykrzyknęła. Mąż wraca jutro. Popadła w odrętwienie; poczem, po kilku minutach milczenia, spojrzała na mnie błagalnie. Odwróciłem oczy. Wówczas, rzekła:
— Żegnam pana!...
I znikła.
Ten okropny poemat melancholji prześladował mnie cały dzień... Miałem wciąż przed oczyma tę bladą kobietę, wciąż czytałem myśli wypisane w jej ostatniem spojrzeniu. Wieczorem, w chwili gdy miałem się położyć, stara kobieta w łachmanach, cuchnąca błotem ulicznem, oddała mi list skreślony na zatłuszczonym i pożółkłym kawałku papieru; pismo zaledwie było czytelne. Było coś okropnego w tej posyłce i w tej posłance.
„Zmasakrował mnie niezręczny felczer w podejrzanym domu, bo tylko tam znalazłam litość; jestem zgubiona. Straszliwy krwotok był następstwem tego aktu rozpaczy. Jestem pod nazwiskiem pani Lebrun w hotelu Pikardzkim przy ulicy de Seine. Złe się stało. Czy będzie pan miał odwagę, odwiedzić mnie i przekonać się, czy jest dla mnie jakaś nadzieja ocalenia. Czy łaskawiej wysłucha pan umierającej?...“
Zimny dreszcz przebiegł mi krzyże. Rzuciłem list w ogień, położyłem się, ale nie mogłem spać, powtarzałem raz po raz niemal mechanicznie:
— Och, nieszczęśliwa!
Nazajutrz, odbywszy wszystkie wizyty, zaszedłem, wiedziony jakimś magnetyzmem, aż do hotelu który mi wskazała. Pod pozorem że szukam kogoś czyjego adresu nie znam dokładnie, zasięgnąłem ostrożnie wiadomości. Odźwierny rzekł:
— Nie, proszę pana, nie mamy nikogo tego nazwiska. Wczoraj przybyła młoda kobieta, ale nie zostanie tu długo... Umarła dziś koło południa...
Wyszedłem spiesznie, unosząc w sercu wiekuiste wspomnienie smutku i grozy. Rzadko zdarzy mi się ujrzeć kondukt ciągnący samotnie, bez rodziny, przez ulice Paryża, abym nie pomyślał o tej przygodzie, i za każdym razem odnajduję w niej mowy temat do refleksyj. Jestto cały dramat rozegrany między pięcioma osobami; nieznane ich losy układają mi się na tysiąc sposobów, zaprzątają mnie całe godziny...

Długo trwaliśmy w milczeniu. Lekarz opowiedział tę historję tonem tak przejmującym, gesty jego były tak wymowne, akcenty tak żywe, że wdzieliśmy kolejno i ofiarę, i kondukt nędzarzy, prowadzony przez „łapiduchów“, jadący truchtem w stronę cmentarza...


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Honoré de Balzac i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.