<<< Dane tekstu >>>
Autor Charles Baudelaire
Tytuł Portrety kochanek
Pochodzenie Drobne poezye prozą
Wydawca Księgarnia D. E. Friedleina, E. Wende
Data wyd. 1901
Miejsce wyd. Kraków, Warszawa
Tłumacz Helena Żuławska
Tytuł orygin. Portraits de maîtresses
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XLII.
PORTRETY KOCHANEK.

W męskim buduarze, a raczej w pokoju do palenia, przylegającym do eleganckiej karciarni, czterech mężczyzn paliło i piło. Nie byli oni właściwie ani młodzi, ani starzy, ani piękni, ani brzydcy; ale starzy, czy młodzi odznaczali się tą wytwornością nie do pogardzenia weteranów rozkoszy, tem nieopisanem czemś, tym zimnym i żartobliwym smutkiem, co mówi wyraźnie: „Żyliśmy tęgo i nie wiemy, co byśmy mogli kochać i szanować“.
Jeden z nich zwrócił rozmowę na kobiety. Byłoby filozoficzniej nie mówić o nich wcale, ale są ludzie inteligentni, którzy podpiwszy sobie, nie pogardzają banalnemi rozmowami. Słucha się wtedy tak tego, co mówi, jak słuchałoby się muzyki do tańca.
„Wszyscy ludzie, mówił tenże, przechodzili wiek Cherubina: to jest epokę, w której w braku Dryjad ściska się bez wstrętu nawet pień dębu. Jest to pierwszy stopień miłości. W drugim stopniu zaczyna się już przebierać. Módz rozważać, to już jest upadek. Wtedy to poszukuje się stanowczo piękności. Co do mnie, moi panowie, to chlubię się tem, że od dawna doszedłem już do epoki przełomowej stopnia trzeciego, gdzie już sama piękność nie wystarcza, jeżeli nie jest zaprawiona wonią, strojem i t. d. Przyznam się nawet, że wzdycham czasami jakby do nieznanego szczęścia, do jakiegoś czwartego stopnia, który by się odznaczał bezwzględnym spokojem. Ale przez całe życie, z wyjątkiem wieku Cherubina, nad wszystko inne byłem wrażliwy na denerwującą głupotę, na irytującą mierność kobiet. Co najwięcej lubię u zwierząt, to ich prostotę. Osądźcie zatem, ile musiałem wycierpieć z powodu mej ostatniej kochanki.
„Była ona dzieckiem miłości jakiegoś księcia. Piękna, to się rozumie; gdyby nie to, dlaczegóż bym ją był brał? Ale psuła ten wielki przymiot nieprzystojną i niezgrabną ambicyą. Była to kobieta, co chciała zawsze udawać mężczyznę! „Ach, gdybym ja była mężczyzną! Z nas dwojga, to ja jestem mężczyzna!“ Takie to nieznośne zwroty wychodziły z tych ust, z których chciałem był tylko widzieć ulatujące piosenki. Naprzykład, jeśli wyrwałem się z uwielbieniem dla jakiejś książki, jakiegoś poematu lub opery, mówiła zaraz: „Ty może myślisz, że to jest bardzo potężne? czyż ty się znasz na sile?“ i dowodziła.
„Pewnego pięknego dnia wzięła się do chemii, w ten sposób, że pomiędzy jej, a mojemi ustami znajdowałem odtąd maskę szklaną. Przytem wszystkiem, straszna świętoszka. Jeżeli kiedykolwiek dotknąłem ją ruchem trochę zanadto miłosnym, rzucała się, jak mimoza zgwałcona...
— Jakże się to skończyło? spytał jeden z trzech innych. Nie myślałem, że jesteś tak cierpliwy.
— Bóg, odpowiedział, dał lekarstwo w samej chorobie. Pewnego dnia złapałem tę Minerwę łakomą siły idealnej w czułem sam-na-sam z moim służącym i w sytuacyi, która mię zmusiła usunąć się dyskretnie, aby ich nie zarumienić. Wieczór odprawiłem ich oboje, wypłaciwszy im zaległą pensyę.
— Ja zaś, zaczął drugi, muszę się skarżyć tylko na siebie samego. Szczęście przyszło zamieszkać ze mną, a ja go nie poznałem. Przeznaczenie zesłało mi w tych ostatnich czasach pociechę z kobiety, która była najsłodsza, najpokorniejsza i najwięcej poświęcająca się ze wszystkich istot, a zawsze uległa, a bez szału! „I owszem, chętnie, kiedy ci to przyjemność sprawia“. To była jej zwykła odpowiedź. Waląc kijami w tę ścianę, lub w tę sofę, więcej byście westchnień z niej wydobyli, niż wybuchy mej najszaleńszej miłości wydobywały ich z piersi mej kochanki. Po roku wspólnego pożycia wyznała mi, że nie doznała nigdy rozkoszy. Obrzydły mi te nierówne zapasy, a ta niezrównana dziewczyna wyszła za mąż. Później przyszła mi pewnego razu chętka odwiedzić ją, a ona powiedziała mi, pokazując mi sześcioro dorodnych dzieciaków: „Tak! tak, mój drogi przyjacielu, żona jest jeszcze tak samo dziewicą, jak była twoja kochanka“. Nic się w niej nie zmieniło. Czasem mi jej żal: trzeba mi się z nią było ożenić“.
Inni zaczęli się śmiać, a trzeci mówił z kolei:
„Moi panowie, ja miałem przyjemności, jakich wyście może nie doznali. Mówię tu o komizmie w miłości, i to o komizmie, który nie wyklucza podziwu. Podziwiałem mą ostatnią kochankę więcej zdaje mi się, niż wyście mogli kochać lub nienawidzić wasze. I wszyscy ją podziwiali zarówno ze mną. Zaledwie weszliśmy do restauracyi, po upływie kilku minut każdy zapominał o jedzeniu, ażeby się na nią patrzeć. Służący nawet i dama przy bufecie przejmowali się tym zaraźliwym zachwytem aż do zapomnienia o swych obowiązkach. Słowem, żyłem pewien czas przy boku żywego fenomenu. Ona jadła, żuła, gryzła, pożerała, połykała, ale z najswobodniejszą i najniewinniejszą miną w świecie. I tak długo trzymała mnie w podziwie. Miała słodki, marzący, anielski i romantyczny sposób mówienia: „Jestem głodna!“ I powtarzała te słowa we dnie i w nocy, pokazując przytem najpiękniejsze ząbki w świecie, które mogły były rozczulić i rozweselić zarazem. — Mogłem był zrobić majątek, pokazując ją na jarmarkach jako żarłocznego potwora. Odżywiałem ją dobrze, a jednak mnie opuściła... — dla dostawcy żywności bezwątpienia? — Coś podobnego, rodzaj nadzorcy w intendenturze, który przez znane sobie wykręty dostarcza może temu biednemu dziecku porcye kilku żołnierzy. Przynajmniej tak mi się zdaje.
— Ja, rzekł czwarty, doznałem srogich cierpień przez przeciwieństwo tego, co się zarzuca powszechnie samolubnej kobiecie. Źleście się wybrali, zanadto szczęśliwi śmiertelnicy, skarżąc się na niedoskonałości waszych kochanek!“
Powiedział to głosem bardzo poważnym człowiek o wyglądzie łagodnym i statecznym, o twarzy niemal księżej, oświetlonej złowrogo oczyma jasno szaremi, oczyma, których spojrzenie mówi: „Chcę!“ albo „Trzeba!“ albo też: „Ja nie przebaczam nigdy!“ —
„Gdyby który z was, ty, G..., nerwowy o ile cię znam, albo wy dwaj, K. i J., leniwi i lekkomyślni, jakimi jesteście, połączył się z pewną znaną mi kobietą, byłby z pewnością albo uciekł, albo umarł. Ja przeżyłem to, jak widzicie. Wyobraźcie sobie osobę niezdolną do popełnienia omyłki w uczuciu, lub rachunku; wyobraźcie sobie nieznośnie pogodny charakter, poświęcenie bez komedyi i przesady, słodycz bez słabości, energię bez gwałtowności. Historya mojej miłości podobna jest do nieskończonej podróży po powierzchni czystej i gładkiej jak zwierciadło, monotonnej aż do zawrotu głowy, która by odbijała wszystkie me uczucia i ruchy z ironiczną dokładnością mego własnego sumienia, do tego stopnia, iż nie mógłbym sobie pozwolić na żadne nierozsądne uczucie lub ruch, żeby nie spostrzedz natychmiast niemego wyrzutu mego nierozłącznego widma. Miłość ukazywała mi się w postaci opieki. Ileż ona głupstw nie dała mi zrobić, których niepopełnienia żałuję! Ile długów spłaconych mimo mej woli! Pozbawiała mnie wszystkich korzyści, jakie mogłem był wyciągnąć z przyrodzonego mi szaleństwa. Zimną i nieprzekraczalną regułą zagradzała wszystkie me kaprysy. Na domiar okropności, po uniknionem niebezpieczeństwie, nie wymagała uznania. Ileż razy wstrzymywać się musiałem, by nie skoczyć jej do gardła i nie krzyczeć: „Bądźże raz niedoskonała, nędznico! abym cię mógł kochać bez złości i bez gniewu!“ Przez kilka lat podziwiałem ją z sercem pełnem nienawiści. W końcu, no! nie ja umarłem z tego!
— Ach! wykrzyknęli tamci, więc umarła?
— Tak! nie mogło tak być dłużej. Miłość stała się dla mnie przygnębiającą zmorą. Zwyciężyć lub umrzeć, jak mówi Polityka, to była alternatywa, którą mi los postawił! Pewnego wieczoru, w lesie..., nad brzegiem sadzawki..., po melancholijnej przechadzce, kiedy jej oczy odbijały słodycz nieba, a moje serce kurczyło się, jak piekło...
— Co!
— Jak!
— Co mówisz?
— To było nieuniknione. Zawiele mam poczucia sprawiedliwości, aby bić, znieważać, lub odprawiać służącego bez zarzutu. Ale trzeba było pogodzić to poczucie ze wstrętem, jakim mnie to stworzenie napełniało, uwolnić się od tej istoty, nie uchybiając jej w szacunku. I cóż chcecie, bym z nią był zrobił, kiedy ona była doskonała“?
Trzej pozostali towarzysze patrzyli na niego wzrokiem niepewnym i nieco obłędnym, jakby udając, że go nie rozumieją i przyznając niejasno, że co do nich, nie czuli by się zdolnymi do takiego ostrego postąpienia, jakkolwiek usprawiedliwionego dostatecznie skądinąd.
W końcu zawołano o świeże butelki dla zabicia czasu, co mieści się w życiu tak twardem i dla przyśpieszenia tego życia, co wlecze się tak wolno.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Charles Baudelaire i tłumacza: Helena Żuławska.