Jakiś król macedoński, co na całą ziemię Zwycięzkie nałożył pęta,
Rozkazał, aby wszelkie tejże ziemi plemię, Ludzie i wszystkie zwierzęta, Ryby, owady i ptaki, Nawet płazy i robaki, Słowem, co żyje, przybyło bez zwłoki W grecką krainę, Złożyć mu hołd i daninę. Na tę wieść, strach wielkooki Przejął, żyjące wśród miłej swobody, Leśne, powietrzne i wodne narody.
Był to cios niespodziany, grom z jasnego nieba:
Lecz gdzie nie można skoczyć, tam podleźć potrzeba;
Zatem wszystkie zwierzęta zeszły się na puszczy.
Słoń, wybrany prezesem, zagaił obrady:
«Mówcie, rzekł, mili bracia, druhowie, sąsiady!
Niech każdy po kolei swe zdanie wyłuszczy.»
Więc ten i ów, chcąc płynną zajaśnieć wymową, Zabierał słowo; Lecz krótko przemowy trwały: Przyjęto wszystkie wnioski i uchwały, Bo wszyscy z góry już wiedzieli o tem, Że muszą, pomimo chęci, Pójść z pokłonem i ze złotem. Więc Małpę zgodnie na posła wybrano, A dla pamięci, Co miała rzec, napisano.
Z haraczem za to największy był skweres: Zkąd wziąść pieniędzy, gdy niema intraty?... Wtem, jakiś bankier bogaty, Widząc, że dobry trafia się interes, Wydobył z biedy stroskane zwierzęta I ile chciały, pożyczył; Tylko czterdzieste procenta Z góry odliczył,
A w zamian, pod przymusem płatne osobistym,
Przyjął od zwierząt weksle na pożyczkę całą; Że zaś miał rękojmi mało, A chciał w tej sprawie być czystym, Więc wziął, tytułem wieczystej dzierżawy, Lasy i pola, pastwiska i stawy. Zyskawszy z trudem nieodzowne złoto, Słoń radził, aby pociągnąć na losy, Kto poniesie ciężkie trzosy; Ale ten urząd przyjęli z ochotą Wielbłąd z Koniem i Muł z Osłem. Ruszyli więc do stolicy Wraz z Małpą-posłem; Wtem, w odludnej okolicy, Lew o spojrzeniu wyniosłem Zaszedł im drogę.
«To traf! rzecze; dziś właśnie podróż rozpocząłem,
Lecz mi nudno samemu; więc pójdziemy społem.
Zyskacie na tem: wy mnie, ja wam dopomogę.
Chciałem sam nieść dań swoją, ale powiem szczerze
Iż najmniejszego ciężaru nie znoszę; Niechaj więc każdy potrosze Złota odemnie zabierze; Was to nie strudzi, a mnie będzie lepiej Walczyć, gdy nas kto zaczepi.» Lwu dać odprawę, niebardzo bezpiecznie. Więc (chociaż z miną skwaszoną) Przyjęto go bardzo grzecznie, Ciężar na cztery części rozdzielono, I w dalszą drogę ruszyli posłowie, Lwa w duszy klnąc, co się zowie.
Lew zaś, żyjąc wygodnie kosztem towarzyszy,
Nie słyszał, lub udawał, ze skarg ich nie słyszy; I gdy tamtym głód doskwierał, On kąski co najlepsze, jako król, zabierał. Przybyli wreszcie na błonie Różnobarwnym strojne kwiatem: Istny raj! zimą i latem Pasły się tam w licznem gronie Owce hoże i dorodne: Gaik dostarczał im cienia; Napoju, kryształ strumienia; Chłodu, wietrzyki łagodne; Słowem, w tej cudnej ustroni Szczęście mieszkało i zdrowie.
Stanąwszy tam, Lew rzecze: «Szlachetni posłowie!
Słabo mi... mam gorączkę... czuję ogień w skroni...
Nie mogę iść... żegnajcie, mili przyjaciele!
Może tu na mą słabość znajdę jakie ziele Lub inne skuteczne leki.
Wy zaś, nie tracąc czasu, idźcie swoją drogą;
Lecz zwróćcie moje skarby: przydać mi się mogą Na doktorów i apteki.»
Wyładowano trzosy; Lew radośnie woła:
«Co widzę, o Bogowie! wszak moje pieniądze Zrodziły córki!... i jeśli nie błądzę, Nikt ich od matek odróżnić nie zdoła!
Wszystko do mnie należy: i matki i dziatki.»
Jakoż zabrał, co było. Zmięszani skarbnicy Spakowali swe manatki
I umknęli cichaczem. Mówią, że w stolicy
Przed potomka Jowisza wywiedli rzecz całą, Skarżąc się na Lwa swawolę.
Ale na cóż to się zdało?
Wszak nigdy kruk krukowi oka nie wykole.