Posiadacz/Część II/Rozdział IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ IX.
WIECZÓR W RICHMOND

Inne jeszcze oczy, poza oczami Juny i Soamesa, widziały „tych dwoje“ (jak Eufemja zaczęła już ich nazywać), wracających z oranżerji; inne oczy zauważyły też wnibowzięty wyraz twarzy Bosinney’a.
Są momenty, w których natura ujawnia namiętność, ukrytą pod beztroskim spokojem zwykłych swoich nastrojów — wiosna, wytryskująca nagle śnieżną bielą kwiecia na drzewach migdałowych poprzez chmury szkarłatne; oblany srebrzystem światłem księżyca samotny szczyt z jedyną swoją gwiazdą, sięgający w błękity, albo stary cis, stojący w płomieniach zachodu, niby straż bezpieczeństwa, czuwająca nad świętością niedostępnej tajemnicy.
Są też chwile, kiedy w galerji obrazów, dzieło, znaczone w katalogu przypadkowego widza, jako „*** wyjątkowo piękny Tycjan“ przebija pancerz obojętności którego z Forsytów, lepiej może orjentującego się niż inni i trzyma go pod czarem ekstatycznego zachwytu. Dzieją się tu rzeczy — czuje to — dzieją się tu rzeczy, które — otóż, które są rzeczami... Ogarnia go coś niewytłumaczonego, coś nie dającego się ująć rozumowo; kiedy jednak usiłuje określić owo coś ze ścisłością praktycznego człowieka, wymyka mu się ono i ulatuje jak opar wina, które wypił, rozwiewa się, pozostawiając mu jeno uczucie nieusposobienia i świadomość posiadania wątroby. Czuje, że zawiele sobie pozwolił, że nadużył czegoś; że cnota umiarkowania opuściła go.
Nie pragnął wcale objawienia tego, co kryje się pod trzema gwiazdkami jego katalogu. Niech Bóg broni, aby dowiedzieć się miał czegokolwiek o silach natury! Niech Bóg broni, aby miał uznać, że istnieją podobne rzeczy! Z chwilą gdy uzna je, co się stanie z nim samym? Płaci się szylinga za wejście i jeszcze jednego za katalog.
Wyraz twarzy, który dostrzegła Juna, który dostrzegli inni Forsytowie, był jakgdyby nagłem błyśnięciem płomienia świecy poprzez otwór wyimaginowanego płótna, poza którem była ona przesuwana — nagłe zaiskrzenie się mglistej, błąkającej się luny, kuszącej niby widmowa zjawa. Na jedno mgnienie zauważyli ją z przyjemnością, z zainteresowaniem, po chwili wszelako zorjentowali się, że nie powinni byli zauważyć jej wcale.
A jednak, wyjaśniało to powód zjawienia się Juny tak późno i zniknięcia jej bez przetańczenia jednego choćby tańca, bez przywitania się nawet z narzeczonym. Zachorowała, jak wyjaśniono — i nic w tem dziwnego.
W tem miejscu wszelako spojrzeli wzajem po sobie z miną skruszoną. Nie było wcale ich zamiarem szerzenie plotek, ani też nie chcieli być złośliwymi. W czyim mogło to leżeć interesie? Obcym nie piśnięto ani słówka; niepisane prawo zamykało im usta.
Równocześnie przyszła wiadomość, że Juna wyjechała nad morze wraz z dziadkiem.
Wywiózł ją do Broadstairs, która to miejscowość zaczynała wchodzić w modę na niekorzyść Yarmouth, naprzekór Mikołajowi i jego rodzinie. Nikt z Forsytów, udających się nad morze, nie chciał oddychać za swoje pieniądze powietrzem, które poruszyłoby w nim znów żółć przed upływem tygodnia. Fatalnie arystokratyczne upodobanie pierwszego Forsyta do picia madery wpłynęło na wrażliwość w tym kierunku jego następców.
Tak więc wyjechała Juna nad morze. Rodzina czekała na dalszy bieg wypadków. Nie pozostało nic innego do zrobienia.
Ale jak daleko, jak daleko zaszło „tamtych dwoje“? Jak daleko zamierzają zajść? Czy może wogóle być mowa o ich zachodzeniu daleko? Nie może napewno dojść między niemi do niczego, bo przecież żadne z nich nie ma pieniędzy. Co najwyżej flirt, którego kres nastąpi, jak to się dzieje z wszystkiemi podobnemi miłostkami, we właściwym czasie.
Siostra Soamesa, Winifreda Dartie, która wraz z powietrzem Mayfairu — mieszkała przy Green Street — wchłonęła na punkcie stosunków małżeńskich bardziej nowoczesne zasady, aniżeli te, jakie dotychczas obowiązywały, w Landbroke Grove chociażby — wyśmiała samą myśl, ażeby miało coś w tem być. „Ta mała“ — Irena była wyższa od niej, prawdziwą też było miarą solidnej wartości Forsytów, że nazawsze już miała pozostać „tą małą“ — nudzi się poprostu. Dlaczego nie miałaby się pobawić? Soames nie jest zbytnio zajmujący, a co się tyczy pana Bosinney’a — tylko ten błazen George mógł przezwać go „Piratem“ — utrzymywała stanowczo, że jest on bardzo szykownym młodzieńcem.
Zapewnienie to, że Bosinney jest bardzo szykownym młodzieńcem, wywołało istną sensację. Nie mogło jednak przekonać. Że jest „przystojny na swój sposób“, gotowi byli przyznać, aby jednak można było nazwać szykownym człowieka z jego wystającemi kośćmi policzkowemi, z jego biegającemi ciekawie oczami, a nadewszystko z jego miękkiemi pilśniowemi kapeluszami, jest jeszcze jednym dowodem przesadnie oryginalnej pogoni Winifredy za czemś nowem.
Działo się to owego słynnego lata, kiedy oryginalność i przesada były w modzie, kiedy sama ziemia przesadzała w swoich darach, kiedy drzewa kasztanowe okryły się niezwykłą bujnością kwiecia, a wszystkie pachnące rośliny sączyły niebywałe dotychczas aromaty; kiedy róże pysznie rozkwitły we wszystkich ogrodach; kiedy nie starczyło miejsca na rojące się mirjadami gwiazdy na ciemnem niebie; kiedy codziennie i przez cały dzień słońce wytaczało płonącą swoją tarczę ponad Parkiem; kiedy ludzie dziwne wyprawiali rzeczy, śniadając i obiadując na otwarłem powietrzu. Niezwykle dotychczas wezbranemi rzekami płynęły nieskończone szeregi powozów i dorożek poprzez mosty rozpięte nad lśniącą rzeką, uwożąc tysiącami wyższą burżuazję do zielonych przepychów Bushey’u, Richmondu, Kew, czy Hampton Courtu. Każda nieomal rodzina, mająca jakiekolwiek pretensje należenia do powozowych, raz przynajmniej tego lata zwiedzała kasztanowe gaje w Bushey, albo też urządzała przejażdżkę poprzez gąszcze Richmond Parku. Sunąc gładko, mimo że w kurzawie pyłu, wzbijanego kopytami własnych ich rumaków, wypatrywali, jak należało, nagłego śmigania udekorowanych rogami głów większych sztuk płowej zwierzyny wpośród splątanej gęstwiny paproci, zapowiadającej miłośnikom jesieni niebywale dotychczas pokrycie. Tu i owdzie, ilekroć słodki zapach kasztanowego kwiecia i paproci bogatszą zalatywał falą, mawiano sobie wzajem:
— Ach, moja droga! (czy, mój drogi) jaki szczególny aromat!
Lipy tego lata zakwitły niezwykle wcześnie i niebywale szczodrze, w kolorze płynnego miodu nieledwie. Na rogach skwerów londyńskich zionęły one ku zachodowi słońca zapach słodszy, aniżeli ten, co przywabiał miodne pszczoły — zapach, poruszający niewypowiedziane tęsknoty w sercach Forsytów i ich ojców rodzin, zażywających miłego chłodku po obiedzie w obrębie owych ogrodów, do których oni jedni posiadali klucze.
Tęskne to uczucie zniewalało ich do dłuższego przesiadywania o zmierzchu wpośród majaczących już niewyraźnie kwietników, kazało im powracać i powracać bez końca, jakgdyby czekał na nich tu przedmiot ich miłości — czekał na ostatnie, gasnące w cieniu gałęzi, promienie świetlne.
Nieokreślona jakaś sympatja, współczucie, zrodzone pod wpływem upajającego zapachu lipowego kwiecia, a może chęć udowodnienia słuszności wypowiadanej przez nią opinji, że „nic w tem wszystkiem niema“, bodaj tylko niepohamowana tego lata chęć przejechania się do Richmondu, skłoniła matkę małych Darciątek (Publjusza, Imogeny, Maud i Benedykta) do napisania następującego listu do bratowej:

30 czerwca.
„Kochana Irenko!
Dowiaduję się, że Soames jedzie jutro do Henley. gdzie ma przenocować. Myślę, że dobrze zabawilibyśmy się, urządzając wycieczkę do Richmondu. Może zaprosiłabyś pana Bosinney’a, a ja ściągnę młodego Flipparda?
Emilja (matkę swoją nazywali po imieniu Emilją, uważając, że to szykowniej) pożyczy nam swój powóz. Zajadę po ciebie i twojego kawalera o siódmej.
Kochająca cię siostra
Winifreda Dartie.“

„Montague uważa, że wcale możliwy obiad dostaniemy w restauracji „Pod Berłem i Koroną.“
Montague było drugiem i bardziej znanem imieniem Dartie’go — na pierwsze było mu Mojżesz; zaliczał on się bowiem bezwzględnie do ludzi światowych.
Projekt jej spotkał się wszelako z większym sprzeciwem Opatrzności, aniżeli zasługiwała na to zacna taka intencja. Przedewszystkiem otrzymała następującą kartkę od młodego Flipparda:

„Droga Pani!
Niezmiernie mi przykro, ale zajęty jestem w sposób nieodwołalny.
Oddany
August Flippard.“

Zapóźno już było szukać po ludziach zastępstwa. Z nieugiętą stanowczością macierzyńską zarzuciła Winifreda sieci na własnego męża. Posiadała wistocie stanowcze, acz wyrozumiale usposobienie, idące w parze z bardzo wyrazistym profilem, jasnemi włosami i zielonkawemi oczami. Rzadko, a bodaj nigdy, nie traciła kontenansu, zawsze umiała wykorzystać ku dobremu najgorszą nawet sytuację.
Dartie był także w dobrym nastroju. „Erotic“ nie wygrał wprawdzie nagrody Lancashirskiej. Właściwie słynny ten wyścigowiec, będący w posiadaniu jednego z potentatów pola, który w sekrecie sam postawił wielotysięczne tysięczne przeciwko niemu zakłady, nawet nie wystartował. Czterdzieści osiem godzin po niefortunnym jego występie należało do najciemniejszych okresów w życiu Dartie’go.
Myśl o Jamesie nie dawała mu spokoju dniem i nocą. Czarne wątpliwości co do Soamesa rozświetlały chwilami jedynie przebłyski słabej nadziei. W piątek wieczorem upił się, do tego stopnia był zgnębiony. Ale w sobotę rano zwyciężył w nim niezawodny instynkt giełdziarskiego ryzykanta. Będąc w posiadaniu kilku setek, pojechał do miasta i postawił wszystko odrazu na „Concertinę“, biegającą w wielkim wyścigu z przeszkodami.
— Ten mały Żydek, Nathans, dał mi wskazówkę — zwierzył się majorowi Scrottonowi, w którego towarzystwie był na lunchu w klubie Iseeum. — Ja sam nie mam o szkapie zielonego pojęcia. Niech się co chce dzieje. Jeżeli nie wygra do wszystkich djabłów — to niech ją... będzie stary musiał zapłacić!
Butelka starego portwejnu wypita na szczęście wznieciła na nowo jego pogardę dla Jamesa.
Wygrał. „Concertina“ wysunęła się naprzód o długość szyi — straszliwy skrzek! Ale, jak wyraził się Dartie:
— Byle mieć szczęście!
Nie miał nic przeciwko wyprawie do Richmondu. Popierał ją nawet. Miał wiele adoracji dla Ireny i niczego nie pragnął tak gorąco, jak okazji zbliżenia się do niej.
O wpół do szóstej przybył służący z Park Lane z oznajmieniem:
— Pani Forsyte bardzo żałuje, ale jeden z koni kaszle!
Niepokonana nowym tym ciosem Winifreda wysiała natychmiast małego Publjusza, obecnie siedmiolatka, z boną na Montpellier Square.
Pojadą dorożkami i spotkają się o trzy kwadranse na ósmą w restauracji „Pod Berłem i Koroną“.
Dartie przyjął tę wiadomość z wielkiem zadowoleniem. Daleko przyjemniej tak będzie, aniżeli siedzieć w powozie tyłem do koni. Nie miał nic przeciwko przejechaniu się z Ireną. Przypuszczał, że zajadą po nią na Montpellier Square i wezmą ztamtąd dorożki.
Dowiedziawszy się wszelako, że spotkać się mają dopiero w restauracji, i że tem samem wypadnie mu jechać z własną żoną, spuścił nos na kwintę i bąknął coś o przeklęcie powolnej jeździe!
Wyruszyli o siódmej, przyczem Dartie zaproponował woźnicy zakład o półkorony, że nie zajedzie na miejsce nawet i za trzy kwadranse.
Dwa razy tylko zamienili z sobą mąż z żoną uwagi podczas jazdy.
— Imć pan Soames nie będzie zachwycony wiadomością, że jego żona przejechała się dorożką z imć panem Bosinney’em!
— Nie pleć głupstw, Monty! — odparła Winifreda.
— Głupstw! — powtórzył Dartie szyderczo. — Nie znasz kobiet, piękna moja damo!
W drugim wypadku zapytał tylko:
— Jak dzisiaj wyglądam? Zdziebko podkrążone mam oczy? Ten hultaj George zanadto lubi pociągnąć z butelki.
Był na lunchu z Georgem Forsytem w Haversnake.
Bosinney z Ireną przybyli przed niemi. Stali w jednem z okien werendowych, wychodzących na rzekę.
Okna tego lata pozostawiano otwarte przez cały dzień i całą noc także; i dniem i nocą płynęły z ogrodów balsamy kwiatów i drzew, gorące powiewy suszącego się siana i chłodne, orzeźwiające wonie kroplistej rosy.
Spostrzegawcze oczy Dartie’go wykryły odrazu, że oboje jego goście nie musieli zbytnio wykorzystać szczęśliwej tej okazji. Stali jedno przy drugiem, nie mówiąc do siebie ani słowa. Bosinney wyglądał jak zgłodniały wilk — nie musiało mu się powieść! Brak mu widać energjil Pozostawił jednak ich oboje na opiece Winifredy, a sam zajął się obiadem.
Forsyt zażądałby dobrego, ale nie wykwintnego jedzenia. Dartie, natomiast, oceni odrazu najdokładniej wszelkie możliwości restauracji „Pod Berłem i Koroną“. Nie wystarczy mu byle co. Musi mieć wszystko co najlepsze do jedzenia — i napewno dostanie najlepsze. Napoje muszą być również w najlepszym gatunku; w Anglji pije się dużo rzeczy, których Dartie „nie uznaje za dostatecznie dobre dla siebie“; żąda najprzedniejszych. Płacąc nieswojemi pieniędzmi, nie ma przecież potrzeby skąpić sobie. Skąpić sobie potrafi byle kiep, ale nie Dartie. O, nie Dartie!
Wszystko co najlepsze! Najzdrowsza to zasada, na jakiej może oprzeć życie swoje człowiek, którego teść rozporządza bardzo znacznemi dochodami i ma słabość do małych wnuków.
Bystrem swojem okiem wykrył Dartie ten szczególnie wrażliwy punkt w Jamesie w pierszym zaraz roku po zjawieniu się na świat małego Publjusza (przez pomyłkę) i teraz czworo małych Darciątek stałe stanowiło zabezpieczenie.
Punktem kulminacyjnym biesiady była niewątpliwie czerwona barwena. Wspaniała ta ryba, sprowadzona ze znacznej odległości w stanie nieskazitelnego nieomal przechowania, była przedewszystkiem usmażona, potem oczyszczona z ości i wreszcie podana w lodzie z ponczem z madery w miejsce sosu, według przepisu, znanego nielicznym tylko smakoszom-światowcom.
Poza tą rybą nie zasługuje nic innego na szczególne zaznaczenie z wyjątkiem zapłaconego przez Dartie’go rachunku.
Dartie niezmiernie był miły i uprzedzający podczas całego obiadu, przyczem prawie że nie odrywał od twarzy i postaci Ireny śmiałego, pełnego wyraźnego zachwytu, wzroku. Zmuszony był jednak przyznać sobie w głębi duszy, że nie zyskał z jej strony odwzajemnienia. Pozostała chłodna tak samo nieomal, jak marmurowo chłodne jej ramiona, przezierające z pod osłony kremowej koronki. Miał nadzieję przychwycenia jej na porozumiewaniu się spojrzeniem bodaj z Bosinneyem; nic z tego wszakże — zdumiewająco ukryć umiała swoją grę. Co się zaś tyczy samego architekciny, był on ponury i mrukliwy niczem niedźwiedź zbudzony z drzemki. — Winifredzie nie udawało się wydostać słowa z niego; nie jadł nic, nie żałował sobie tylko wina, coraz bardziej też bladła jego twarz, a oczy spoglądały niesamowicie.
Bardzo to wszystko było ciekawe.
Dartie sam był w doskonałej formie, wyjątkowo rozmowny, i w miarę uszczypliwy, jako człowiek z natury niegłupi. Opowiedział kilka historyjek pikantnych, ale utrzymujących się na granicy przyzwoitości. To utrzymywanie się na granicy przyzwoitości było z jego strony szczególnem ustępstwem dla towarzystwa, zazwyczaj bowiem opowiadane przez niego dykteryjki nie wyróżniały się tą cnotą. W żartobliwie-ironicznem przemówieniu zaproponował wypicie zdrowia Ireny. Nikt wszelako nie poszedł za jego wezwaniem, a Winifreda skarciła go:
— Nie rób z siebie błazna, Montie!
Na jej propozycję wyszli po obiedzie na przeznaczony na zabawy ludowe taras, z którego roztaczał się widok na rzekę.
— Chciałabym przyjrzeć się zakochanym parkom z pospólstwa — rzekła — to takie zabawne!
Mnóstwo ich przechadzało się w chłodku, miłym po całodziennej spiekocie. W powietrzu rozbrzmiewały liczne glosy, jedne donośne i rubaszne, inne ciche i pieszczotliwe, jakgdyby powierzające sobie wzajem ważne tajemnice.
Praktyczne oko Winifredy — była ona jedyną zpośród obecnych przedstawicielką Forsytów — odrazu dostrzegło niezajętą ławkę, na której siedli wszyscy czworo rzędem. Wielkie drzewo rozpościerało nad ich głowami zielony swój baldachim. Ponad rzeką ciemniała zwolna łuna zachodzącego słońca.
Dartie siedział na końcu ławki, tuż przy nim Irena, potem Bosinney, i wreszcie na drugim końcu — Winifreda. Zaledwie starczyło miejsce na czworo i wesoły światowiec czuł ramię Ireny przyciśnięte do jego ramienia. Wiedział, że nie może ona go wycofać, nie narażając się na zarzut szorstkości i to właśnie bawiło go; obmyślał też raz wraz jakiś ruch, który bardziej jeszcze przyciskał go do niej.
— Czekaj ty, „Piracie“, nie będziesz jej miał dla samego siebie wyłącznie! Doskonała pozycja! Nie trzeba lepszej! — mówił sobie w duchu.
Zdaleka, z ponad rzeki dolatywało ciche pobrzękiwanie na mandolinie i harmonijne głosy chóralne, śpiewające wesołą ludową piosenkę. Nagle wypłynął z za drzew blady jeszcze księżyc i, jakgdyby pod tchnieniem zimnego jego światła, powiało chłodem, ogrzanym ciepłemi falami aromatów lipowych.
Dartie, paląc cygaro, spoglądał ukradkiem na Bosinney’a, który siedział ze skrzyżowanemu na piersiach rękami, wpatrzony w przestrzeń, zdradzający wyrazem twarzy jakąś myśl dręczącą.
Dartie rzucił okiem na tę twarz, tak ukrytą w cieniu, rzuconym przez gęste ulistwienie drzewa, że wyglądała jak ciemniejsza jeszcze, żywa i oddychająca plama cienia, milcząca, tajemnicza, kusząca.
Nagła cisza zaległa hałaśliwy taras, jakgdyby wszyscy spacerujący wpadli w zadumę zbyt rozkoszną, aby wypowiedzieć ją słowami.
Dartiemu jeden tylko przyszedł na myśl wyraz: „Kobiety!“
Łuna zachodu gasła ponad rzeką, śpiewy umilkły; blady księżyc skrył się poza drzewem i wszystko dokoła pociemniało. Rozzuchwalony Dartie przytulił się szczelniej do Ireny.
Nie zraził go dreszcz, jaki wstrząsnął jej członkami, o które tak blisko się otarł, ani też pogardliwy błysk spojrzenia, jakiem go zmierzyła. Uczuł tylko, że próbuje odsunąć się od niego i uśmiech okolił jego usta.
Zaznaczyć należy, że światowiec wypił zupełnie dostateczną na swoją głowę porcję wina.
Odęte zmysłowe wargi pod starannie zafryzowanym wąsikiem i pełen zuchwałej złośliwości wzrok, utkwiony zukosa w twarzy Ireny nadawały mu podobieństwo do satyra.
Na szmacie nieba, widzialnym pomiędzy kępami wierzchołków drzew, wybłysnęły pierwsze gwiazdy; podobne do ziemskich śmiertelników zdawały się mrugać na siebie wzajem porozumiewawczo i wzajem z sobą szeptać. Taras ożywił się ponownie gwarem ludzkich głosów i Dartie pomyślał:
— O! Nie zazdroszczę Bosinney’owi! Nie wygląda na tryumfującego kochanka!...
I przysunął się bliżej jeszcze do Ireny.
Nie zyskał wszelako z jej strony należnego uznania. Podniosła się z ławki i wszyscy poszli za nią.
Wesoły światowiec umocnił się bardziej jeszcze w swojem postanowieniu przekonania się, z jakiej też ulepiona ona jest gliny. Na tarasie szedł tuż przy niej. Szumiało mu w głowie wypite wyśmienite wino. Z przyjemnością myślał o powrocie, o długiej jeździe w miłej ciasnocie dorożki — w szczęśliwem odosobnieniu od świata, będącem zasługą dobrego i mądrego wynalazcy tego sposobu lokomocji. Głodomór architekcina może jechać z jego żoną — najzupełniej mu użycza tej przyjemności! Czując jednak, że język niezupełnie może okazać mu się posłusznym i głos nie będzie brzmiał zbyt pewnie, wołał powstrzymać się od mówienia; uśmiech tylko nie opuszczał pełnych jego warg.
Poszli wszyscy czworo w kierunku dorożek, czekających na nich na drugim końcu dziedzińca. Plan jego, podobnie jak wszystkie wielkie plany, cechowała brutalna prostota — będzie poprostu stał przy niej tuż blisko w chwili, kiedy wsiądzie do dorożki i momentalnie wskoczy za nią do środka.
Irena wszelako, stanąwszy przy dorożce, nie wsiadła do niej, lecz prześlizgnęła się zręcznie ku głowom końskim. Dartie nie był w tym momencie panem swoich nóg do tego stopnia, aby móc w porę podążyć za nią. Stała, pieszcząc chrapy jednego z koni, i ku wielkiemu niezadowoleniu Dartie’go, Bosinney znalazł się przy niej pierwszy. Odwróciła się i przemówiła coś do niego. Słowa „ten człowiek!“ obiły się o uszy Dartie’go, który stał uparcie przy stopniu dorożki w oczekiwaniu na jej powrót. Zdecydowany był użyć sprytnego wybiegu!
Tutaj, w świetle łatami, postać jego (niewyższa niż średniej wielkości), dobrze opięta białą wieczorową kamizelką, z lekkiem okryciem przewieszonem przez ramię, z różowym gwoździkiem, zdobiącym jego butonjerkę, z wyrazem pewnego siebie, wesołego zuchwalstwa prezentowała się najlepiej — prawdziwy, doskonały światowiec.
Winifreda siedziała już w swojej dorożce. Dartie’mu przyszło na myśl, że Bosinney musi dobrze mieć się na baczności, żeby nie oberwać porządnie. Nagle potrącił go ktoś tak silnie, że o mało nie rozciągnął go na drodze. Głos Bosinney’a syknął mu równocześnie do ucha:
— Ja odwiozę Irenę; słyszy pan?
Ujrzał przed sobą twarz, śmiertelnie bladą z hamowanej wściekłości, i oczy rzucające złowieszcze błyski, niby dziki kot.
— Co?! — wyjąkał. — Co takiego?! Ani mi się śni! Pojedzie pan z moją żoną!
— Precz z drogi! — syknął Bosinney — bo rozciągnie się pan na środku ulicy!
Dartie cofnął się — zrozumiał z najdobitniejszą oczywistością, że tamten nie ma zamiaru żartować. Irena skorzystała z jego odstąpienia i przesunęła się tuż obok niego, tak że suknia jej otarła się o jego nogi, wskoczyła do dorożki, a Bosinney tuż za nią.
— Ruszaj! — usłyszał okrzyk „Pirata“. Woźnica zaciął konie. Powóz potoczył się szybko.
Dartie stał przez chwilę oszołomiony, poczem, poskoczywszy ku dorożce, w której siedziała jego żona, wdrapał się do środka.
— Ruszać, a żywo! — wrzasnął na woźnicę — i nie tracić z oczu tamtej dorożki przed nami!
Usiadłszy obok żony, dał wolny upust swojej wściekłości. Wreszcie, hamując się z wysiłkiem, dodał:
— W ładną wkopałaś nas kabałę, pozwalając, aby „Pirat“ odwiózł ją do domu! Nie mogłaś do wszystkich djabłów zabrać go do swojej dorożki? Czy nie widzisz, że ten dureń szaleje z miłości za nią? Trzeba być ślepym na oba oczy, żeby nie widzieć tego!
Tłumaczenie się Winifredy zbył nowemi wezwaniami do Wszechmocnego, nie kończąc swoich jeremjad, w trakcie których naurągał żonie, jej ojcu, jej bratu, Irenie, Bosinney’owi, całemu rodowi Forsytów, własnym dzieciom, klął dzień, w którym przyszło mu na myśl żenić się, i tak przez całą drogę, dopóki nie zajechali do Bames.
Winifreda, kobieta silnego charakteru, dała mu wyzłościć się, wiedząc z doświadczenia, że po wyrzuceniu z siebie wszystkiego, co miał na sercu, zamilknie i nie przerwie przez długi czas ponurej swojej zadumy. Miotające wciąż jeszcze iskry gniewu oczy jego nie odrywały się od tyłu wyprzedzającej ich dorożki, mknącej, co koń wyskoczy, poprzez zgęszczający się z każdą chwilą mrok.
Nie mógł, na szczęście, słyszeć namiętnych wynurzeń, które wezbranym potokiem zerwały się z piersi Bosinney’a; nie mógł widzieć dreszczu, przebiegającego ciało Ireny, jakgdyby obnażono ją nagle z szat, ani jej ciemnych, przepastnie smutnych oczu, jak oczy bitego dziecka. Nie mógł słyszeć błagań i zaklinań Bosinney’a, nie mógł słyszeć jej nagłego, cichego płaczu, ani widzieć, jak to marne, zgłodniałe wilczysko kornie, ze drżeniem, niby świętości, dotknęło jej ręki.
Na Montpellier Square, stosując się literalnie do wydanych mu instrukcyj, zatrzymał się woźnica tuż przed wyprzedzającą ich dorożką. Dartie i jego żona dostrzegli Bosinney’a, wyskakującego, za nim w ślad Irenę, która ze spuszczoną głową wbiegła na schody. Miała widocznie klucz od mieszkania, znikła bowiem momentalnie. Niepodobna było zdać sobie nawet sprawy, czy zwróciła się jeszcze z jakiem słowem do Bosinney’a, który przeszedł po chwili obok dorożki Dartie’go.
Oboje, i mąż i żona, mogli zupełnie dobrze widzieć jego twarz w świetle ulicznej latarni. Nosiła ona jeszcze na sobie wyraźne ślady gwałtownego wzruszenia.
— Dobranoc, panie Bosinney — zawołała wślad za nim Winifreda.
Bosinney wzdrygnął się, zerwał kapelusz z głowy i popędził dalej, nie zatrzymując się. Zdawał się zapominać zupełnie o ich istnieniu.
— Cóż?! Nie mówiłem?! — wybuchnął na nowo Dartie. — Widziałaś twarz tej bestji? Ładnie ubraliśmy Irenę! — Skorzystał z okazji, naturalnie!
Tak oczywistem było, że musiała rozegrać się w dorożce dramatyczna jakaś scena, iż Winifreda nie mogła bronić już swojej teorji. Rzekła więc tylko:
— Nie będę o tem nikomu opowiadała. Na co zdałoby się roztrąbić po świecie całą tę historję?
Dartie zgodził się odrazu na ten pogląd. Uważając Jamesa za osobistą swoją rezerwę, oponował z zasady przeciwko niepokojeniu go obcemi troskami.
— Zupełnie słusznie. Soames może sam zająć się swojemi sprawami. Potrafi chyba dać sobie sam radę!
Rozmawiając w ten sposób, zajechali oboje małżonkowie Dartie do swojej siedziby na Green Street, za którą komorne opłacał James i zaraz udali się na dobrze zasłużony wypoczynek. Ryło już po północy i żaden Forsyte nie pozostałby o tej porze na ulicy, aby śledzić niespokojną wędrówkę Bosinney’a, ani powrót jego i zatrzymanie się przy sztachetach ogrodowych na Montpellier Square, tyłem do światła latarni ulicznej; aby widzieć go, stojącego tu w cieniu drzew, wpatrzonego w okna domu, gdzie ukryta była ta, za możność widzenia której na jedną jedyną chwilę oddałby świat cały; ta, która była teraz dla niego tchnieniem drzew lipowych, światłem jego oczu, ciemnością nocy i biciem własnego jego serca.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.