Posiadacz/Część II/Rozdział VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VIII.
TAŃCE W DOMU ROGERA

Dom Rogera w Prince’s Gardens rzęsiście był uiluminowany. Mnóstwo woskowych świec płonęło w rzniętych kryształowych świecznikach, odbijając jarzące swoje światło w taflach lśniącej posadzki. Wrażenie wielkiego obszaru osiągnięte zostało dzięki usunięciu wszystkich mebli, przeniesionych na podesty górnych piętr klatki schodowej i umieszczeniu dokoła sali dziwacznych wytworów cywilizacji, znanych pod nazwą „kanapek rautowych“.
W rogu pokoju, osłoniętym palmami i tworzącym rodzaj altany, stał fortepian z otwartym egzemplarzem „Odgłosów Kensingtonu“ na pulpicie.
Roger nie zgodził się na wynajęcie orkiestry. Nie mógł zrozumieć, na co im potrzebna orkiestra; ani myśli narazić się na podobny koszt. Wobec tak kategorycznego veta trzeba było ustąpić. Franka (matka jej, której Roger oddawna już narzucił chroniczny rozstrój żołądka, kładła się do łóżka w podobnych okazjach) musiała zadowolnić się zasadzeniem do fortepianu młodzieńca, który towarzyszył innemu, grającemu na kornecie, przyczem obaj, wraz z fortepianem, tak byli zamaskowani pod ukryciem palmowego klombu, że kto nie zbadał istoty rzeczy, mógł wyobrazić sobie, jako ukrywa się tam kilku muzykantów z kilkoma rodzajami instrumentów. Franka wpadła na pomysł nakazania im, aby głośno grali — kornet jest instrumentem, wydającym bogactwo dźwięków, o ile grajek włoży w granie na nim całą swoją duszę.
Wyrażając się wytworniejszym językiem, „wybrnęła“ nareszcie — przedarła się szczęśliwie przez najeżony labirynt trudności, które należało pokonać, aby pogodzić potrzebę eleganckiego wystąpienia z duchem przezornej oszczędności Forsytów. Szczupła, ale jaśniejąco wytworna w kukurydzowo-żóltej tualecie, z obłokiem gazy dokoła obnażonych ramion, krążyła z miejsca na miejsce, naciągając na palce rękawiczki i obrzucając każdy kąt krytycznem swojem okiem.
Wynajętemu lokajowi (w domu Rogera była tylko kobieca usługa) dała dyspozycję w sprawie wina. Czy dobrze zapamiętał, że pan Forsy te kazał przynieść od Whitelay’a dwanaście butelek szampana? Gdyby jednak miano wypić je (nie przypuszczała, aby mogło tak się stać wobec używania przez większość pań, jak miała nadzieję, wody jedynie), wypadnie urządzić się tak, aby zapełnić woda opróżnione szampanki. Jego już rzecz, jak to zrobi.
Z największą przykrością czuła się zmuszoną wydawać lokajom tego rodzaju rozporządzenia; uważała je za tak bardzo „poniżej jej godności“... Cóż jednak począć z podobnego typu ojcem? Roger, w istocie, nazrzędziwszy przez całe popołudnie na temat tańców, zeszedł teraz na dół, świeży i wypoczęty, dumnie wystawiając czoło, jakgdyby całe przyjęcie było własnym jego pomysłem i zasługą. Będzie się napewno mile uśmiechał, poprowadzi do kolacji najładniejszą z pań, a o drugiej godzinie, kiedy goście najbardziej będą rozbawieni, cichaczem wsunie się za parawan z palm i każe muzkantem zaintonować marsza: „Niech Bóg chroni królowę“ i wynieść się.
Franka jedno tylko miała pobożne życzenie, aby jak najwcześniej uczuł się zmęczonym i wysunął się do swojej sypialni.
Trzy czy cztery najbardziej oddane jej przyjaciółki, które przeniosły się do niej z racji przygotowań do zabawy, podzieliły z nią w jednym z górnych pokojów naprędce podany obiad, złożony z udka kurczęcia na zimno i filiżanki herbaty; mężczyzn posłano do klubu, bo im przecież należy się solidniejsze pożywienie.
Punktualnie z wybiciem dziewiątej zjawiła się pani Smallowa sama, kwieciście tłumacząc nieobecność Tyma, nie wspominając jednak zarazem o siostrze, która w ostatniej chwili oświadczyła, że chce, aby dano jej święty spokój. Franka przyjęła ciotkę ostentacyjnie, i posadziła ją na rautowej kanapce, pozostawiwszy ją na honorowem tem miejscu nachmurzoną i osamotnioną, w paradnej liljowej atłasowej szacie — włożonej po raz pierwszy od żałobnej czerni po śmierci ciotki Anny.
Oddane najbliższe przyjaciółki wyszły, każda ze swojego pokoju, każda, jakgdyby czarodziejskiem zrządzeniem, w sukni odmiennej barwy, wszystkie wszelako z tą samą obfitością gazy dokoła obnażonych ramion i łona — bowiem wszystkie, co do jednej, nie grzeszyły nadmiarem pulchności. Wszystkie przedstawione zostały pani Smallowej; żadna nie zabawiła w jej towarzystwie więcej niż parę sekund, poczem skupiły się wszystkie razem, i, szczebiocząc i nerwowo ściskając swoje karnety, zerkały ukradkiem na drzwi w oczekiwaniu pierwszego mężczyzny.
Zkolei przybyła całą grupą rodzina Mikołajostwa Forsytów, zawsze punktualnych, za nimi Eustachy ze swoimi chłopcami, spoglądającymi posępnie zpodełba i zalatującymi dymem papierosów.
Zjawili się też trzej czy czterej wierni rycerze Franki, jeden po drugim; każdemu zosobna kazała przyjść wcześnie. Wszyscy byli gładko wygoleni, popisujący się owym szczególnym rodzajem ożywienia, modnego ostatnio w dzielnicy Kensingtońskiej. Zdawali się bynajmniej nie peszyć wzajemnie swoją obecnością i dumnie prezentowali swoje krawaty ze sterczącemi końcami, białe kamizelki i skarpetki w grochy. Wszyscy mieli ukryte w zanadrzu mankietów rękawiczki. Robili dużo zgiełku i zamętu, każdy zbrojny w zawodową wesołość, jakgdyby przybył specjalnie w celu dokonania wielkich czynów. Twarze ich podczas tańca, zamiast tradycyjnie uroczystego wyrazu, cechującego tańczących Anglików, były beztroskie, mile uśmiechnięte, promieniujące dokoła siebie czar; skakali i podrygiwali, wirując w przyśpieszonem tempie wraz z tancerkami, nie dbając o pedantyczne stosowanie się do rytmu muzyki.
Na resztę tancerzy spoglądali z rodzajem wyniosłej pogardy — uważając siebie samych za lekką kawalerję, za bohaterów setek Kensingtońskich „hopek“, po których jedynie można było oczekiwać właściwego sposobu uśmiechania się i „hopkowania“.
Po nich zaczęli goście napływać szerokim, wartkim strumieniem; przyzwoitki, przybyłe celem opiekowania się młodemi pannami, wpatrzone w drzwi wejściowe, obsiadły kanapy dokoła ścian, gdy żywioł lotny wypełnia! wirowaniem większą salę.
Męska połowa rodzaju ludzkiego reprezentowana była dość skąpo i dekorujące ściany dziewczęce kwiatki miały wzruszająco smutny wygląd, pomimo kwaśno-słodkiego uśmiechu, na jaki się siliły i jaki zdawał się mówić:
— O, nie wprowadzisz mnie w błąd, mój młody panie! Wiem dobrze, że nie do mnie się zbliżasz! Nie mogę się tego spodziewać!
Franka, uśmiechając się do jednego ze swoich wielbicieli, albo do innego gołowąsego młodzieńca, prosiła przymilnie:
— Proszę, jeżeli chce mi pan sprawić przyjemność, pozwoli pan, że go przedstawię miss Pink; bardzo sympatyczna młoda panienka, doprawdy!
I sprowadzała go do niej, mówiąc:
— Pozwoli pani, że jej przedstawię pana Gathercole — panna Pink. Czy znajdzie pani jeszcze wolne miejsce w swoim karneciku?
Na co panna Pink, uśmiechając się wymuszonym swoim uśmiechem i czerwieniąc się zlekka, odpowiadała:
— O, zdaje mi się, że tak! — i zasłaniając pusty swój karnecik, wpisywała, sylabizując je pieściwie, nazwisko pana Gathercole na proponowanem przez niego miejscu, drugiem, dodatkowem.
Kiedy jednak młodzieniec, mruknąwszy, że jest gorąco, odchodził, wpadała ponownie w poprzedni nastrój beznadziejnego oczekiwania, przybierając stały swój cierpliwy, zrezygnowany, słodko-kwaśny uśmiech.
Matki, wachlując leniwie twarze, śledziły swoje córki oczami, z których wyczytać można było losy tych córek. Dla nich samych nie miało znaczenia wysiadywanie tu godzinami, bez względu na śmiertelne znużenie, siedzenie w milczeniu, albo siląc się na rozmowy z towarzyszkami niedoli — byleby dziewczęta mogły się zabawić! Ale widzieć, że są zaniedbywane i pomijane!... O, i one również uśmiechały się, ale oczy ich sztyletowały, jak oczy podrażnionego łabędzia; rade byłyby uchwycić młodego Gathercole’a za poły jego eleganckiego smokinga i przyciągnąć go do swoich córek — tego impertynenta!
Wszystkie okrucieństwa, cała gorycz życia, jego wzruszające tragedje i nierówne szanse, jego pycha i ofiarność, pewność siebie i wyrzekanie się własnych praw do istnienia, znajdowały tu swoje odbicie na tem polu walki, jakiem była sala balowa w domu Rogera.
Tu i ówdzie pary zakochanych — nie specjalnego gatunku wielbicieli w rodzaju Frankowych, ale w zwykły sposób zakochanych — drżących, czerwieniących się, milczących, szukały się wzajem rzucanemi ukradkiem spojrzeniami, starały się spotkać i zetknąć w wirze tanecznym; od czasu do czasu też tańcząc z sobą razem, uderzały obserwujących je niezwykłym błyskiem oczu.
Z wybiciem dziesiątej przybyli Jamesowie — Emilja, Rachela, Winifreda (Dartie’go pozostawiły w domu, jako że poprzednim razem przy podobnej okazji za dużo wypił u Rogerów szampana) i Cecylja, najmłodsza, której było to pierwszym występem; tuż po nich, dorożką, przybywając z domu rodziców, gdzie byli na obiedzie, przyjechali: Soames i Irena.
Wszystkie te panie miały naramienniki, nieprzykryte gazą — świadcząc wyraźnie śmielszem tem obnażaniem ciała, że pochodzą z elegantszej części Parku.
Soames, cofając się przed ocieraniem o tańczących, umieścił się pod ścianą. Ukryty pod maską bladego swojego uśmiechu, obserwował ztąd wirujące pary. Walc po walcu zaczynał się i kończył, para po parze przemykała z uśmiechem na ustach, z urywkami zamienianych w trakcie tańca rozmów. Niektórzy tańczyli z zaciśniętemi wargami, wodząc oczami po tłumie gości; jeszcze inni z równie zawartemi na głucho, milczącemi wargami, ale z oczami wpatrzonemi w siebie wzajem. Atmosfera balu, zapach kwiatów, włosów i ulubionych kobiecych perfum opływał salę dusznemi falami w rozprażeniu nocy letniej.
Soames, milczący, z odcieniem szyderstwa w uśmiechu, zdawał się nie zwracać na nic uwagi; od czasu do czasu jednak oczy jego, znajdując to, czego szukały, przywierały do określonego punktu w ciżbie i wówczas zamierał uśmiech na jego wargach.
Nie przetańczył ani razu. Niektórzy z mężczyzn tańczyli z własnemi żonami; jego poczucie „formy“ nie pozwalało mu nigdy tańczyć z Ireną od czasu ich ślubu, jedynie też bóg Forsytów mógłby powiedzieć, czy było to dla niego ulgą czy nie.
Przefruwała obok niego, tańcząc z innymi mężczyznami; jej suknia, barwy irysowej, falowała dokoła jej nóg. Tańczyła dobrze; znudziły go już zachwyty, powtarzane przez wszystkie kobiety:
Jak pięknie tańczy pańska żona, panie Forsyte! — Prawdziwa to przyjemność patrzeć na nią w tańcu!
Nudziło go odpowiadanie im, odwracając od nich głowę:
— Tak pani uważa?
Młoda jakaś para, wirując tuż przy nim, niemile wachlowała go poruszanym w tym zawrotnym tańcu prądem powietrza. Franka i jeden z jej wielbicieli, stojąc wpobliżu, rozmawiali o miłości.
W pewnym momencie usłyszał Soames poza sobą głos Rogera, wydającego jednemu z służących polecenia w sprawie wieczerzy. Wszystko było tutaj drugorzędne! Żałował, że przyszedł. Zapytał Irenę, czy potrzebny jej jest, na co odpowiedziała mu ze zwykłym, do szalu doprowadzić mogącym uśmiechem:
— 0O, nie!
Poco więc przyszedł? W ciągu ostatniego kwadransa znikła mu zupełnie z oczu. Nie widział jej ani razu. Zamiast niej zbliżył się George; zapóźno już zejść mu z oczu.
— Widziałeś „Pirata“ w bojowym rynsztunku, z porządnie ostrzyżoną głową, w pełnej gali? Odpowiedział, że nie widział i, przeszedłszy na drugą stronę wolnej teraz w przerwie pomiędzy tańcami sali, wyszedł na balkon, patrząc z niego na ulicę.
W tej chwili zajechał przed dom powóz ze spóźnionymi gośćmi. Dokoła bramy skupiła się gromadka cierpliwych londyńskich gapiów ulicznych, których przyciągają niezmiennie byle oświetlone okna i dolatujące z poza nich odgłosy muzyki tanecznej. Ich blade, podniesione do góry twarze, wyłaniające się z ponad czarnych, tonących w mroku ich postaci, miały wyraz tępego wpatrywania się, które wydało się Soamesowi drażniącem. Dlaczego pozwalają im gromadzić się? Dlaczego policjanci nie rozpędzają ich?
Ale policjant nie zwracał na nich uwagi; rozstawił szeroko nogi na kawałku wyściełającego podjazd czerwonego chodnika; twarz jego pod służbowym szyszakiem miała ten sam wyraz tępego wpatrywania się co tamtych.
Z drugiej strony jezdni, poprzez sztachety, widzieć mógł Soames połyskujące świeżą zielenią w świetle latarni ulicznych, lekko poruszane wietrzykiem gałęzie drzew, zaś poza niemi, powyżej, szeregi oświetlonych okien, wpatrzonych, niby mnóstwa oczu, w niemą czerń ogrodu. Nad tem wszystkiem rozpięta kopuła nieba, cudownego londyńskiego nieba, usianego niezliczonemi odbiciami niezliczonych świateł — ciemna opona, rozsnuta pomiędzy gwiazdami, załamująca w sobie odzwierciadlenie ludzkich nędz i ludzkich zachcianek, noc w noc ogarniająca wyrozumiale drwiącym swoim uśmiechem całe mile domów i ogrodów, wspaniałych sadyb i lichych chatek, Forsytów, policjantów i cierpliwych gapiów ulicznych.
Soames odwrócił się i, ukryty we wnęce, obserwował oświetloną salę. Znacznie było chłodniej tutaj. Spostrzegł świeżo przybyłych, Junę i jej dziadka, wchodzących do pokoju. Dlaczego przybyli tak późno? Stali w obramowaniu drzwi. Wyglądali markotnie. Trudno było wyobrazić sobie stryja Jolyona, zjawiającego się o tej porze na bal! Dlaczego Jima nie zabrała się z Ireną, jak to zwykle czyniła?... W tej samej chwili przyszło mu na myśl, że oddawna już nie widywał Juny u swojej żony.
Obserwując z niewolną od złośliwości uwagą jej twarz, zauważył, że młoda dziewczyna zbladła nagle, jakgdyby miała zemdleć, i wnet potem spłoniła się purpurą. Idąc śladem jej oczu, spostrzegł żonę swoją, opartą na ramieniu Bosinney’a, z którym wychodziła z cieplarni, znajdującej się na końcu sali. Oczy Ireny podniesione były ku towarzyszowi, jakgdyby odpowiadała mu na jakieś zadane jej przez niego pytanie, on zaś wpatrzony był w nią pożądliwie.
Soames spojrzał znów na Junę. Dłoń jej spoczywała na ramieniu dziadka, którego zdawała się prosić o coś. Na twarzy starego Jolyona odbił się wyraz zdumienia; w chwilę później poszli oboje dalej i znikli poza drzwiami z poła jego widzenia.
Muzyka zagrała ponownie walca, a Soames w swojej wnęce okiennej z nieporuszoną twarzą, ale bez uśmiechu na ustach, czekał. Wreszcie, w odległości yarda od ciemnego balkonu, dostrzegł żonę swoją, przechodzącą z Bosinney’em. Poczuł zapach pęku gardenji, zdobiących jej tualetę, widział wznoszenie się i opadanie jej łona, pochwycił wyraz tęsknego omdlenia w jej oczach, zauważył jej rozchylone usta i dziwny, nieznany mu dotychczas uśmiech na jej twarzy. Wolnym, kołyszącym się rytmem tanecznym przewirowali oboje obok niego i w mgnieniu tem wydało mu się, jakoby byli przytuleni wzajem do siebie; spostrzegł, że Irena podniosła ciemne, aksamitne swoje oczy na Bosinney’a, poczem opuściła je ponownie.
Blady jak trup powrócił na balkon i, opierając się o jego balustradę, spoglądał na dół na skwer. Grupa gapiów stała tam wciąż jeszcze, wpatrzona z tępym uporem w oświetlone okna; twarz policjanta zwrócona była także wgórę i tak samo zagapiona. Soames nie widział nic jednak z tego wszystkiego. Przed dom zajechał powóz, dwie postacie wsiadły do niego i odjechały...
Tego samego dnia Juna i stary Jolyon zasiedli do południowego lunch’u o zwykłej porze. Młoda dziewczyna miała na sobie, jak zazwyczaj, suknię zapiętą pod górę, a dziadek ubrany był także po domowemu.
Przy śniadaniu wspomniała o tańcującym wieczorku u stryja Rogera i wyraziła chęć pójścia; szkoda tylko, jak zaznaczyła, że popełniła wielkie głupstwo, nie pomyślawszy o nikim, kto mógłby ją tam zabrać. Teraz już zapóźno.
Stary Jolyon podniósł na nią bystre swoje oczy. Jima stale bywała na wszelkich zebraniach tanecznych z Ireną. Rozumiało to się samo przez się. Rozmyślnie też utkwiwszy w niej wzrok, zapytał:
— Dlaczego nie umówiłaś się z Ireną?
Nie! Juna nie miała ochoty iść z Ireną. Pójdzie o tyle tylko — o ile dziadkowi nie zrobiłoby różnicy ten jeden jedyny raz towarzyszyć jej, na krótko zresztą.
Wobec błagalnego jej spojrzenia i wymizerowanej twarzy zgodził się stary Jolyon, pomrukując niechętnie. Nie rozumie właściwie, poco jej potrzebne chodzenie na tańce do Rogerów — wyobraża sobie, mógłby nawet założyć się, że marna tam będzie zabawa. A zresztą ona sama z mizernym swoim wyglądem nie nadaje się do chodzenia na tańce. Potrzeba jej morskiego powietrza, zaraz też po Ogólnem Zebraniu Koncesji Złotego Piasku gotów jest zawieźć ją nad morze. Co? Nie chce wyjechać z Londynu? — O, zupełnie wybije się tutaj z sil! A tam przyszłaby odrazu do siebie...
Żałośnie spoglądając na nią ukradkiem, jadł w dalszym ciągu swój obiad.
Juna wstała od stołu wcześniej i wyszła na miasto, w samą spiekotę południową, czyniąc zakupy z gorączkowym pośpiechem. Drobna, wątła jej figurka, ostatnio tak leniwie poruszająca się, niezwykle zdradzała podniecenie. Dziewczyna nasamprzód kupiła dla siebie trochę kwiatów. Chciała — postanowiła — wyglądać szczególnie korzystnie. On będzie tam! Wiedziała doskonale, że otrzymał zaproszenie. Pokaże mu, że nic sobie z niego nie robi. Na dnie serca wszelako żywiła nadzieję, że odzyska go tego wieczora. Powróciła ożywiona i zarumieniona i wesoło gawędziła z dziadkiem, czem potrafiła wprowadzić go w błąd.
W ciągu popołudnia wybuchła nagle rozpaczliwem łkaniem. Stłumiła szlochanie, kryjąc twarz w poduszkę, kiedy jednak uspokoiła się wreszcie, ujrzała w lustrze obrzękłą twarz, zaczerwienione oczy i fioletowe pod niemi sińce. Aż do kolacji pozostała w przyciemnionym pokoju.
Przez cały czas milczącej wieczerzy wrzała w niej głucha walka wewnętrzna. Sprawiała wrażenie tak wyczerpanej i wymizerowanej, że stary Jolyon dał polecenie odwołania powozu. Nie pozwoli jej wyjść. Powinna się położyć. Juna nie oponowała, poszła na górę do siebie i siedziała dłuższy czas pociemku. O dziesiątej zadzwoniła na swoją garderobianę.
— Proszę mi przynieść dzban gorącej wody i powiedzieć panu, że jestem zupełnie wypoczęta. Proszę też powiedzieć, że gdyby nie czuł się na siłach pojechania ze mną, mogę pojechać do stryja Rogera sama.
Wobec wahającej się postawy służącej natarła na nią Juna ostro, wołając tonem rozkazującym:
— Proszę przynieść mi natychmiast gorącą wodę! Suknia balowa leżała rozłożona na kanapie, sama też starannie się ubrała, wzięła do ręki pęk kwiatów i zeszła nadół, wysoko trzymając małą, kształtną główkę, uginającą się pod ciężarem gąszczu włosów. Przechodząc obok pokoju dziadka, usłyszała jego głos, dochodzący ztamtąd.
Zdziwiony i zirytowany ubierał się pośpiesznie. Było już po dziesiątej; nie staną na miejscu przed jedenastą — dziewczyna oszalała chyba. Nie śmiał wszelako drażnić jej — wyraz jej twarzy przy obiedzie nie dawał mu spokoju.
Ciężkiemi hebanowemi szczotkami przygładzał włosy, dopóki nie lśniły w świetle jak srebro, poczem i on ukazał się w mrocznej klatce schodowej.
Juna czekała na niego na dole i oboje, nie zamieniwszy słowa, wsiedli do powozu.
Kiedy po zdającej się nie kończyć nigdy jeździć weszła do sali balowej w domu Rogera, ukryła z wysiłkiem pod maską stanowczej decyzji istną burzę zdenerwowania i wzruszenia. Uczucie wstydu, że może być posądzona o tak zwane „bieganie za nim“, zagłuszała obawa, że Fil może nie przyjść, że może go jednak nie zobaczyć i w ten sposób na niczem spełznie jej postanowienie — nie wiedziała tylko, jak je wprowadzić w czyn — odzyskania go zpowrotem.
Widok sali balowej z jej błyszczącą posadzką, napełnił ją uczuciem radości i tryumfu, lubiła bowiem tańczyć i w tańcu fruwała, tak była lekka, niby zwiewny duch lotny. Napewno poprosi ją do tańca, a wówczas wszystko wróci pomiędzy niemi do dawnego stanu. Żywo rozejrzała się dokoła.
Widok Bosinney’a, nadchodzącego od strony oranżerji w towarzystwie Ireny, z wyrazem bezgranicznego wniebowzięcia na twarzy, zadał jej cios zbyt nagły. Nie widziano — nikt nie powinien być świadkiem — jej straszliwego zgnębienia, — nawet dziadek.
Położyła rękę na ramieniu starego Jolyona i szepnęła zaledwie dosłyszalnie:
— Dziaduniu, muszę wrócić do domu; czuję się niedobrze.
Pociągnął ją pośpiesznie, mamrocząc pod nosem do samego siebie, że zgóry to przewidywał.
Jej wprost nic nie powiedział. Dopiero, kiedy znów znaleźli się w powozie, który szczęśliwym trafem stał przed drzwiami, zapytał:
— Co ci się stało, kochanie?
Czując, że całe smukłe jej ciało wstrząsane jest łkaniem, zaniepokoił się okrutnie. Musi wezwać jutro lekarza. Nie odstąpi od tego. Nie może dłużej patrzeć na jej stan... Cicho, uspokój się, maleńka!
Juna zapanowała nad sobą, stłumiła łkanie i gorączkowo uczepiona ręki dziadka, leżała wtulona w róg powozu, kryjąc twarz w zawojach szala.
Widzieć mógł tylko jej oczy, wpatrzone w ciemność; nie przestawał gładzić jej ręki starczo wychudłemi swojemi palcami.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.