Posiadacz/Część II/Rozdział VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Posiadacz |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Rój“ |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Karol Prochaska |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Róża Centnerszwerowa |
Tytuł orygin. | The Man of Property |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdyby stary Jolyon, wsiadając do dorożki, wyrazi! się: — „Nie chcę wierzyć w całą tę gadaninę!“ — byłby wierniej daleko oddał swoje uczucia.
Wiadomość, że James i jego kobiety widzieli go w towarzystwie syna, wzbudziła w nim nietylko odruch niezadowolenia, jakiego doświadczał zawsze, ilekroć ktoś śmiał pokrzyżować jego plany, ale podnieciła zarazem utajoną w jego sercu, odwzajemnianą zresztą, wrogość w stosunku do brata. Wrogość naturalną, zrodzoną z drobnego jakiegoś współzawodnictwa w okresie wspólnego ich dziecięctwa, tak często pogłębiającą się i zaostrzającą w miarę upływających lat i, mimo że starannie ukrywaną, skrzętnie zarazem hodującą nasienie, zdolne wydać jak najbardziej gorzkie owoce.
Dotychczas nie istniało pomiędzy wszystkimi sześcioma braćmi wyraźniejsze uczucie wzajemnej nieprzyjaźni poza tem jedynie, jakie powodowała tajemna, zrozumiała wzajemna ich podejrzliwość, czy aby który z nich nie jest bogatszy od innych. W miarę zbliżającej się śmierci — jako końca wszelkich trudności i przeszkód życiowych — urastała podejrzliwość ta do szczytu zaciekawienia. Ztąd też pilne szukanie okazyj „zbliżenia się“ do wspólnego ich notarjusza, który nader przezornie zapewniał Mikołaja, iż nie ma pojęcia o wysokości dochodów Jamesa; to samo mówił Jamesowi o sprawach starego Jolyona; Jolyonowi o Rogerze, a Rogerowi o Swithinie, którego, natomiast, w sposób wielce drażniący wtajemniczał, że Mikołaj musi być bogatym człowiekiem. Jedynie Tym wykluczony był z obrębu tych dociekań, ile że majątek jego ulokowany był w nieulegających wątpliwości wartościach.
Teraz wszelako pomiędzy dwoma z nich przynajmniej powstało zadrażnienie na zupełnie osobliwem tle. Od chwili kiedy James ośmielił się wtrącić do intymnych spraw starego Jolyona — tak przynajmniej wytłumaczył on sobie to — skończyła się jego wiara w całą tę historję z Bosinney’em. Jakto?! Jego wnuczka miałaby być porzucona z winy osoby, należącej do rodziny „tego chłopaka?“ Przekonany był już teraz, że Bosinney niesłusznie został oczerniony. Musi istnieć inny jakiś powód jego niewierności.
Juna musiała poróżnić się z nim o coś; stała się tak niemożebnie drażliwa!
Pojedzie do Tyma i powie im tam, co myśli o tem wszystkiem. Niech jeszcze próbują powtarzać niedorzeczne swoje brednie! Pojedzie natychmiast, nie zwlekając; jego już będzie rzeczą, żeby nie miał potrzeby powtarzania swojej wizyty w tej sprawie!
Przed „Altaną“ Tyma stał, zagradzając przejazd, powóz Jamesa. Aha! Wyprzedzili go! Zdążyli już naplotkować w czyjem widzieli go towarzystwie. Za powozem Jamesa siwki Swithina zwracały łby ku łbom Jamesowych gniadoszów, jakgdyby gwarząc wspólnie o sprawach familijnych; to samo również czynili stangreci na swoich kozłach.
Stary Jolyon, złożywszy swój kapelusz na tym samym stoiku, na którym ongi przyjęty był kapelusz Bosinney’a za wylegującego się tu burego kota, przesunął chudą dłoń po twarzy swojej ze zwisającemi długiemi siwemi wąsami, jakgdyby chcąc gestem tym usunąć z niej wszelki ślad podniecenia, i potem dopiero udał się na górę.
Salon frontowy zapełniony był. Zawsze, w najlepszych chwilach bywał on pełen, nawet bez obcych gości, bowiem Tym i jego siostry, wierni rodzinnym tradycjom ich pokolenia, uważali pokój za „nieprzytulny“, o ile nie był „odpowiednio“ umeblowany. Mieścił on wskutek tego: jedenaście foteli, kanapę, trzy stoły, dwie sekretery, niezliczone drobiazgi oraz wielki fortepian. W danym momencie, kiedy znajdowali się w nim: pani Small, ciotka Estera, Swithin, James, Rachela, Winifreda, Eufemja, która przyszła, aby zwrócić „Namiętność i ukojenie“, połknięte przez nią przy lunchu i jej towarzyszka, Franusia, córka Rogera (muzykalna Forsytka, kompozytorka pieśni) pozostał jeden tylko fotel niezajęty — z wyjątkiem, oczywiście, dwu, na których nigdy nikt nie siadał — zaś jedyne wolne miejsce do stania zajęte było przez kota, którego spędził stary Jolyon.
W owym czasie nie było bynajmniej rzeczą niezwykłą zebranie się w domu Tyma tak licznych gości. Rodzina, wszyscy jej członkowie i każdy zosobna, żywiła rzetelny szacunek dla ciotki Anny, teraz też, kiedy jej już nie stało, bywano częściej w „Altanie“ i pozostawano tam dłużej.
Swithin przybył pierwszy i, rozsiadłszy się nieruchomo na czerwonym atlasowym fotelu ze złoconym grzbietem, sprawiał wrażenie człowieka, który przetrwa wszystkich innych. Jakgdyby żywy symbol trafnie nadanej mu przez Bosinney’a nazwy „ten gruby“, jego masywna postać, jego gęste siwe włosy i nadęta, nieruchoma, wygolona twarz nadawały rozpartemu na miękko wysłanem siędzeniu wygląd bardziej imponujący i zarazem bardziej pierwotny niż kiedykolwiek.
Rozmowę, jak to weszło u niego ostatnio w zwyczaj, skierował z miejsca na Irenę, wyrażając wobec ciotek Estery i Juli opinję swoją w związku z krążącemi, jak do niego doszło, wieściami.
— Nie — oświadczył — lubi może trochę poflirtować, ładna kobieta musi mieć zawsze dokoła siebie fatygantów, poza tem jednak — pewien jest — niema w tem wszystkiem absolutnie nic. Nic jawnego przynajmniej. Zbyt rozsądna jest i zbyt dobrze zdaje sobie sprawę z tego, co winna jest swojemu stanowisku i rodzinie, do której weszła! Niema mowy o żadnym sk...
Chciał powiedzieć „skandalu“, sama jednak myśl o tem była tak przerażająca, że machnął tylko na zakończenie ręką, jakgdyby chcąc dać do zrozumienia, że należy „dać temu przebrzmieć i przeminąć“.
Przypuściwszy nawet, że Swithin miał pogląd człowieka nieżonatego na te sprawy, czy jednak nie ma się w rzeczy samej obowiązków dla rodziny, której tylu członków poszło tak godną drogą, zdobyło tak wybitne stanowiska? Jeżeli nawet w ponurych, pesymistycznych momentach odzywały się w jego pamięci określenia: „chłopstwo“, „bardzo niskie pochodzenie“ w związku z pierwocinami ich rodu, czy mógł w to naprawdę wierzyć?
Nie! W głębi własnego serca pieścił żywioną tajemnie wiarę, że przodkowie jego musieli mieć w sobie szczególną jakąś dystynkcję, cechującą cały ród.
— Musi tak być niewątpliwie — wyraził się niegdyś w rozmowie z Jolyonem juniorem, zanim chłopak wszedł na złą drogę. — Doszliśmy do czegoś, widzisz sam! Musi jednak krążyć w nas szlachetna krew!
Lubił młodego Jolyona: chłopiec był w odpowiedniem otoczeniu w kolegjum, znał się z synami „tego starego łotra“, sir Charles’a Fiscal’a — jeden z nich wyszedł także na porządnego nicponia! — miał w sobie pewną wytworność; jaka niesłychana szkoda, że uciekł z tą obcą dziewczyną — guwernantką w dodatku! Jeżeli już miał się zadurzyć i stracić w ten sposób głowę, niechby przynajmniej wybrał kogoś takiego, kogo rodzina nie miałaby potrzeby się wstydzić! A tak, na czem się cała ta historja skończyła? Niższy pisarczyk w biurach Lloyda; mówią nawet, że maluje obrazy! Obrazy! Do licha! Człowiek, który mógł dojść do tytułu „Sir Jolyona Forsyte’a, radcy prawnego“, zdobyć miejsce w Parlamencie i stanowisko w kraju!
Zamiast niego Swithin sam, ulegając popędowi, który wcześniej czy później przeć musi w tym kierunku członka każdego wybitnego rodu, udał się do biura heraldycznego, gdzie zapewniono go, że musi niewątpliwie pochodzić z tego samego pnia, co znani powszechnie Forsitowie — piszący się przez „i“, oraz pieczętujący się herbem „trzy prawe klamry na sobolowem szkarłatnem polu“, do którego — wyrażali niepłonną nadzieję — i jemu przysługiwać winnoby prawo.
Swithin nie przyswoił go sobie jeszcze, stwierdziwszy wszelako, że górną ozdobę herbu stanowi jako zakończenie „bażant w naturalnych barwach“ oraz motto „dla Forsite’a“, kazał namalować „bażanta w naturalnych barwach“ na drzwiczkach swojej karety, a także umieścić go na guzikach liberyjnych swojego stangreta i wreszcie, zarówno zakończenie herbu jak motto, na swoim papierze listowym. Myśl o właściwych oznakach herbowych pieścił w skrytości ducha jedynie, po części dlatego, że, nie zapłaciwszy za nie, uważał za niewłaściwe popisywanie się niemi na drzwiczkach karety, nienawidził zaś popisywania się, po części też dlatego, że, jak każdy człowiek praktyczny, żywił tajoną niechęć i pogardę dla rzeczy, których nie mógł zrozumieć — a trudno mu było, jak niewątpliwie każdemu innemu, zgryźć znaczenie tych „trzech prawych klamer na sobolowem szkarłatnem polu“.
Nigdy wszelako nie zapomniał o tem, co mu powiedziano, że o ile zapłaciłby za nie, miałby prawo do ich używania, i przeświadczenie to utrwaliło jego wiarę w szlacheckie pochodzenie własnego rodu. Nieznacznie też przejęła od niego reszta rodziny „bażanta w naturalnych barwach“, a nawet niektórzy, poważniej biorący rzeczy niż inni, przejęli i motto również; stary Jolyon wszakże nie chciał używać tego ostatniego, nazywając je blagą — pustym w jego pojęciu dźwiękiem bez znaczenia.
Starszym członkom rodziny nietajnem może było, jakiemu wielkiemu wydarzeniu historycznemu mają do zawdzięczenia owo, przejęte przez nich, zakończenie herbu; o ile też przyciskano ich do muru w sprawie jego pochodzenia, zamiast wykręcać się kłamstwem — nie lubili kłamać, uważając, że kłamią tylko Francuzi i Rosjanie — przyznawali półgębkiem, że wykopał je skądś Swithin.
Młodsza generacja zachowywała dyskretne w tej sprawie milczenie. Nie chciała ani ranić uczuć starszych członków rodziny, ani też ośmieszać siebie samą; używała więc poprostu herbu bez żadnych komentarzy...
— Nie — oświadczył Swithin — miałem okazję przyjrzenia się temu osobiście, muszę też powiedzieć, że w jej zachowaniu się względem tego młodego Pirata, Bosinney’a, czy jak go tam nazywają, nie było nic odmiennego, aniżeli w jej zachowaniu się w stosunku do mnie; raczej, mógłbym powiedzieć...
Ale w tym momencie wejście Franusi i Eufemji niefortunnie przerwało zajmującą rozmowę, nie był to bowiem temat, nadający się do dyskutowania w obecności młodych panien.
Jakkolwiek też Swithin z przykrością urwał rozmowę w chwili, kiedy miał powiedzieć coś ważnego, rychło jednak odzyskał przyjazny swój nastrój. Lubił Frankę, jak ją nazywano w rodzinie. Wyglądała tak elegancko, w dodatku słyszał, że komponowanemi przez siebie pieśniami wcale przyzwoicie zarabia „na szpilki“; uważał to za wielce rozumne z jej strony.
Dumny też był poniekąd z wyrozumiałego stosunku swojego do kobiet, nie widział bowiem powodu odmawiania im prawa malowania obrazów, czy komponowania melodyj, a nawet pisania książek, o ile mogą czerpać z tego zajęcia korzyści materjalne. Nie miał nic przeciwko temu — chroni to je od złego. Nie jest też bynajmniej wkraczaniem w atrybucje mężczyzn!
„Mała Franka“, jak ją zazwyczaj nazywano z życzliwą pogardą, była ważną osobistością, chociażby jako stała ilustracja stosunku Forsytów do Sztuki. Nie była wcale „mała“, ale raczej wysoka, z dziwnie ciemnemi, jak na Forsytównę, włosami, które wraz z szaremi jej oczami nadawały jej tak zwany „celtycki wygląd“. Komponowała pieśni, nadając im tytuły w rodzaju. Ciche westchnienia“ albo.Ucałuj mnie, matko, zanim umrę“; której refren brzmią! niby hymn:
„Ucałuj mnie, matko, zanim umrę;
Ucałuj, ach, ucałuj mnie, matko!
Ucałuj mnie, zanim umrę, o, matko...
Ucałuj mnie, matko, zanim u... mrę...!“
Sama też pisała słowa do tych pieśni, a także całe poematy. W chwilach lżejszego nastroju komponowała walce, z których jeden „Odgłosy Kensingtonu“ przyjął się prawie jako narodowy w Kensingtonie, tyle w nim było chwytającej za serce słodyczy. Brzmią! tak mniej więcej:
Był bardzo oryginalny. Poza tem była autorką „Pieśni dla małych dzieci“, zarazem dowcipnych i pedagogicznych, zwłaszcza „Babcina rybka“, a także owa, natchniona, proroczo nieledwie, przyszłym duchem imperjali stycznym i nosząca tytuł: „Podczernij mu oczko“.
Wydawcy rozchwytywali je, a miesięczniki jak „Wytworny świat“, albo „Przewodnik eleganckich pań“ wyrażały się z entuzjazmem o „Nowej piosence panny Franciszki Forsytówny, zarazem tak pełnej rzetelnego humoru i głębi uczucia. Nas samych pobudziła ona do wesołego śmiechu i do uronienia szczerej łzy wzruszenia. Panna Forsytówna ma niewątpliwie świetną przed sobą przyszłość.“
Wiedziona niezawodnym instynktem swojego rodu narzuciła sobie „Franka“ nakaz szukania towarzystwa właściwych ludzi — ludzi, którzy będą pisali o niej, i będą mówili o niej, ludzi, należących do lepszego towarzystwa, naturalnie — przyczem nie zapominała nigdy, gdzie, kiedy, jak i kogo podbijać swojemi wdziękami, stale mając na względzie wciąż wzrastający poziom cen, co w jej oczach zapewniało jej przyszłość. W ten sposób zdołała zdobyć powszechny szacunek.
W pewnym okresie, kiedy jej zdolność odczuwania spotęgowało prawdziwe przywiązanie — istota życia Rogera z jego namiętnością do kolekcjonowania własności nieruchomej znalazła oddźwięk w skłonności jedynej jego córki do namiętnych uczuć — zabrała się do poważnej pracy, obierając formę sonaty na skrzypce. Była to jedna jedyna z jej kompozycyj, która zaniepokoiła Forsytów. Wyczuli odraz u, że nie będzie ona towarem rynkowym.
Roger, któremu sprawiało przyjemność posiadanie utalentowanej córki i który chętnie wspominał o znacznej sumie kieszonkowych pieniędzy, jakie udawało jej się zarabiać własną pracą, zgnębiony był tą sonatą skrzypcową.
— Marnota! — tak określił utwór. Franka zagarnęła od Eufemji młodego Flageoletti’ego, aby zagrał jej sonatę w salonach Prince’s Gardens.
W gruncie rzeczy miał Roger słuszność. Była to istotnie marnota — nudny rodzaj utworu, który napewno nie znajdzie wydawcy. Jak wiadomo każdemu Forsytowi, marnota, która znajduje pokupność, nie jest bynajmniej marnotą, wprost przeciwnie.
A jednak, bez względu na kryterjum zdrowego rozsądku, ustalające wartość dzieła sztuki zależnie od tego co ono przynosi, nie mogła, wyróżniająca się zawsze muzykalnością, ciotka Hester oprzeć się uczuciu żalu, że muzyka Franki nie jest „klasyczną“, tak samo zresztą, jak i jej poematy. Coprawda, jak mawiała, nie spotyka się człowiek już dzisiaj z prawdziwą poezją; wszystkie te obecne poematy są „lekkiemi drobiazgami“ jeno. Niema już ludzi, zdolnych do napisania takiego „Raju utraconego“ albo „Childe Harolda“, a przecież, po przeczytaniu każdego z tych utworów czuje się, że się przeczytało rzecz godną nazwy poezji. Mimo to, bardzo dobrze, że Franka znalazła coś, co wypełnia jej umysł i daje jej zajęcie, podczas kiedy inne dziewczęta biegają tylko po sklepach, wydając niepotrzebnie pieniądze. Obie ciotki, Jula i Hester, zawsze gotowe też były słuchać najnowszego opowiadania o uzyskaniu przez Frankę wyższego honorarjum.
Słuchały tego i teraz wraz z Swithinem, udającym, że nie zwraca na nie uwagi, młode dziewczyny paplały bowiem tak prędko i tak łykały wyrazy, że nie mógł nigdy uchwycić treści ich opowiadań.
— Nie mogą sobie wyobrazić — rzekła pani Septymusowa — jak ty to robisz. Nie odważyłabym się nigdy!
Franusia uśmiechnęła się.
— Wolę zawsze mieć do czynienia z mężczyzną niż z kobietą. Kobiety takie są przenikliwe!
— O, moja droga — żywo zaprzeczyła pani Smali — ja napewno nie jestem przenikliwa!
Eufemja wybuchnęla zwykłym swoim śmiechem, zrazu cichym, potem przechodzącym w pisk, jakgdyby ją ktoś dusił.
— O, doprowadzi mnie kiedyś ciotuchna do śmierci! Napewno!
Swithin nie widział powodu do śmiechu; nie znosił ludzi śmiejących się z rzeczy, w których on sam nie mógł dopatrzeć się dowcipu. Niecierpiał wogóle Eufemji, o której mówił zawsze, jako o „córce Mikołaja — jak ona się nazywa — ta blada?“ — Omal że nie został jej ojcem chrzestnym — byłby w istocie stał się nim, gdyby nie przeciwstawił się energicznie jej cudzoziemskiemu imieniu. — Nie znosił roli chrzestnego ojca.
Otóż Swithin przeciął tę rozmowę z wielką godnością, zwracając się do Franki z uwagą:
— Piękny dzisiaj dzień... hm... o tej porze roku.
Ale Eufemja, której dobrze było wiadomo, że stryj Swithin odmówił zaszczytu trzymania jej do chrztu, odwróciła się do ciotki Hester i zaczęła opowiadać jej o spotkaniu kochanej Irki — pani Soamesowej — w Handlowo-kościelnych Składach.
— A Soames był z nią także? — zapytała ciotka Hester, której pani Smallowa nie miała jeszcze okazji opowiedzieć o tym incydencie.
— Soames z nią?!... Oczywiście, że nie!
— Jakto?! Była więc sama w Londynie?
— O, nie! Była w towarzystwie pana Bosinney’a. Była prześlicznie ubrana.
Swithin, usłyszawszy imię Ireny, surowo spojrzał na Eufemję, która, przyznać to należy, nie wyglądała nigdy dobrze w strojnych tualetach, niezależnie od tego, że jej się to nie udawało i w innych okazjach.
— Ubrana była jak elegancka dama; nie wątpię — rzekł. — Milo jest spojrzeć na nią.
W tej samej chwili oznajmiono przybycie Jamesa i jego córek. Dartie, któremu zaschło w gardle, czuł, że nie wytrzyma bez przepłukania go sobie, zmyślił tedy zamówioną godzinę u dentysty, wskutek czego wysiadł z familijnego powozu przy Marmurowym Łuku, gdzie wskoczył do przejeżdżającej dorożki i w kilka minut później siedział w oknie swojego klubu na Piccadilly.
Żona, jak wyjaśnił swoim koleżkom, chciała zabrać go z sobą na wizyty. Nie lubi takich przyjemności — wykręcił się.
Zawoławszy garsona, posłał go do hallu, aby dowiedział się, kto wziął wyścig o 4.30. Zmęczony jest jak pies — oznajmił — i to była prawda; całe popołudnie objeżdżał z żoną rozmaite widowiska. Zbuntował się wreszcie. Trzeba przecież dać człowiekowi wytchnąć.
W tej samej chwili, zerknąwszy okiem przez okno — lubił miejsce we wnęce okiennej, bo mógł widzieć ztąd wszystkich przechodzących — spostrzegł nieszczęśliwym, czy może szczęśliwym, trafem Soamesa, sunącego środkiem drogi od strony Zielonego Parku z widocznym zamiarem wstąpienia do klubu, bowiem i on także był członkiem „Iseeum“.
Na ten widok zerwał się Dartie na równe nogi, wychylił duszkiem zawartość podanej mu szklanki, mruknął coś o „tym wyścigu o 4.30“ i wycofał się szybko do pokoju karcianego, do którego Soames nigdy nie wchodził. Tutaj, w zupełnem odosobnieniu, przy świetle nieco przyćmionem, mógł dowoli oddawać się marzeniom aż do wpół do ósmej, wiedział bowiem z doświadczenia, że o tej godzinie Soames musiał już wyjść z klubu.
Zbyt ryzykowne byłoby — nie przestawał powtarzać sobie, ilekroć brała go nieodparta chętka przyłączenia się do grupy gawędzących we wnęce okiennej, stanowczo byłoby zbyt ryzykownem przy kiepskim stanie jego finansów i nieprzystępności starego (Jamesa) od czasu owej afery z akcjami naftowemi, w czem przecież nie było zupełnie jego winy — narazić się na awanturę z Winifredą.
Gdyby Soames zobaczył go w klubie, napewno doszłoby do jej uszu, że nie był wcale u dentysty. Nie znał rodziny, w której w takim stopniu wszystko dochodziłoby do uszu wszystkich. Zły i niespokojny, wpośród stołów, pokrytych zielonem suknem, z marsem na śniadej twarzy, ze skrzyżowanemi nogami w kratkowanych spodniach i lakierkach, lśniących na tle mroku, siedział, ogryzając wskazujący palec i myśląc skąd u licha wytrzaśnie pieniądze, jeżeli Erotic nie wygra nagrody Lancashirskiej.
Myśli jego krążyły ponuro dokoła Forsytów. Cóż za rodzina! Niepodobna nic z nich wydusić a jeżeli nawet, to z największym wysiłkiem. Djablo nieprzystępni w sprawach pieniężnych; ani jednego sportsmana wśród całej tej hałastry — chyba że jedyny George. Ot i ten Soames chociażby, szlag napewno trafiłby go, żeby go tak kto chciał naciągnąć na pożyczenie marnych dziesięciu funtów. Spojrzałby na człowieka z takim przeklęcie hardym uśmiechem, jakgdyby się było zatraconą duszą dlatego tylko, że się potrzebuje przypadkiem pieniędzy.
A ta jego żona! (Na jej wspomnienie ślinka pociekła z ust Darti’ego.) Próbował zaprzyjaźnić się z nią, co przecież naturalne jest wobec takiej ładnej bratowej, niech go jednak djabli porwą, jeżeli ta... (użył w myśli bardzo mocnego wyrazu) dała mu jedno chociażby dobre słowo. — Patrzy na niego, jakgdyby był powietrzem — a jednak dałby sobie głowę uciąć, że nie jest wcale taka święta. Zna się na kobietach; nie nadarmo stworzyła je natura z takiemi kuszącemi ślepiami i takiemi kształtami. Tylko patrzeć, jak ten głupiec Soames przekona się o tem na własnej skórze, jeżeli to prawda, co słyszał o tym gagatku, Piracie.
Wstał z krzesła i przeszedł się po pokoju, zatrzymując się przed lustrem nad marmurowym kominkiem i spędzając tu dłuższą chwilę na przypatrywaniu się własnej twarzy. Wyglądał, jak to bywa czasem, jakgdyby go zanurzono w lnianym oleju, który oblepił ciemne jego wąsiki i mały dystyngowany zarys baczków. W danej chwili badał z trwożnem zainteresowaniem zapowiedź krosteczki, przewidując rychłe jej wyskoczenie przy nasadzie jego zlekka zagiętego, mięsistego nosa.
W tym samym mniej więcej czasie znalazł stary Jolyon pozostały jeszcze wolny fotel w obszernym salonie Tyma. Wejście jego wyraźnie przerwało rozmowę, co poznać można było po kłopotliwej ciszy, jaka zaległa nagle pokój. Ale ciotka Jula z dobrze znaną swoją dobrocią pośpieszyła załagodzić sytuację.
— Tak, Jolyonie — rzekła — mówiliśmy właśnie o tem, że od tak dawna nie byłeś już u nas. Nie powinno nas to jednak dziwić. Zajęty jesteś, naturalnie? James opowiadał nam właśnie, jak dużo ma się teraz kłopotów...
— Opowiadał? — odciął się starzec, patrząc ostro na Jamesa. — Nie miałoby się i połowy ich, gdyby każdy zajmował się własnemi tylko sprawami.
James, siedzący w głębokiej zadumie na wąskim foteliku, z którego kolana jego sterczały do góry, poruszył się niespokojnie, zmienił pozycję, przyczem jedną nogą nastąpił na kota, który, nieopatrznie umykając przed starym Jolyonem, obrał sobie schronisko przy jego fotelu.
— Cóż to, u licha, kota macie tutaj! — zawołał z oburzeniem, cofając pośpiesznie nogę, tonącą w miękkiem, puszystem futerku biednego stworzenia.
— Kilka — odparł stary Jolyon, rozglądając się po obecnych. — Przed chwilą nastąpiłem na jednego z nich.
Wszyscy dokoła zamilkli.
Wreszcie pani Small, zaciskając nerwowo ręce, ale udając przytem zupełny spokój, zapytała:
— Jakże się ma kochana nasza Juna?
Błysk złośliwości rozjaśnił na moment ponury wyraz oczu starego Jolyona. Szczególna kobieta, ta Jula! Niema chyba drugiej, która taki miałaby talent wyskakiwania zawsze z niewłaściwą rzeczą!
— Źle! — odparł. — Pobyt w mieście nie idzie jej na zdrowie; zawielu ludzi ma dokoła, zawiele pustej paplaniny.
Podkreślił te słowa i znów spojrzał Jamesowi prosto w twarz.
Nikt nie zabrał głosu.
Wszystkich ogarnęło uczucie, jakoby nazbyt niebezpiecznem było przedsięwzięciem zrobić krok w jakimkolwiek kierunku, albo zaryzykować byle uwagę. Coś jakgdyby świadomość groźnego fatum, budząca się w duszy widza na przedstawieniu greckiej tragedji, zawisło nad tym miękko wysłanym pokojem, zapełnionym siwowłosymi, opiętymi w nieskazitelne surduty starcami i modnie ustrojonemi kobietami, w których żyłach płynęła jedna i ta sama krew, których łączyło nieuchwytne podobieństwo.
Trudno nawet powiedzieć, aby zdawali sobie sprawę z owego, zawisłego nad ich głowami fatum — nawiedzenie przez fatalne, złe takie duchy odczuwa się co najwyżej podświadomie.
Wreszcie Swithin podniósł się pierwszy. Nie mógł pozostać biernym pod wrażeniem podobnego uczucia — nie należy do tych, którzy pozwolą komukolwiek przewodzić nad sobą! Przedostając się przesadnie dostojnemi manewrami poprzez zajęte fotele, ściskał dłoń każdego zosobna.
— Powiedz ode mnie Tymowi, że zanadto się pieści! — rzekł, poczem, zwracając się do Franki, którą uważał za „osobę elegancką“, dodał:
— Urządzimy wspólnie przejażdżkę którego dnia.
Słowa te wskrzesiły jednak w umyśle jego wizję owej | niedawnej, doniosłej, brzemiennej w wydarzenia przejażdżki, która była przedmiotem tylu rozmów, zamilkł więc na chwilę, stojąc z wytrzeszczonemi oczami, jakgdyby chcąc wrazić w umysły obecnych znaczenie wypowiedzianych przez siebie słów, poczem jednak, przypomniawszy sobie, że nic a nic go cała ta sprawa nie obchodzi, zwrócił się do starego Jolyona:
— Do widzenia, Jolyonie! Nie powinieneś wychodzić bez palta; złapiesz jeszcze reumatyzm, czy coś w tym rodzaju!
I, lekko potrąciwszy po drodze kota końcem obutej w lakierki stopy, wysunął z pokoju masywną swoją postać.
Po odejściu jego zerknął każdy z pozostałych ukradkiem na resztę obecnych, aby stwierdzić wrażenie, jakie wywarła na nich wzmianka o „przejażdżce“ — wyraz ten stał się sławnym i zyskał decydującą wagę, jako jedyna, oficjalna, aby tak się wyrazić, wiadomość, dotycząca mętnych, ponurych słuchów, jakie obiły się o uszy wszystkich członków rodziny, przywierając do ich języków.
Wpośród ciszy rozległ się krótki śmiech Eufemji, która, nie mogąc powstrzymać się, parsknęła:
— Bardzo jestem rada, że stryj Swithin mnie nie proponuje przejażdżki.
Na co pani Smallowa, chcąc uspokoić ją, a zarazem załagodzić popełnioną poruszeniem tego tematu niezręczność, odparła:
— Swithin lubi zabierać do swojego powozu osoby elegancko ubrane, których towarzystwo przynosić mu może zaszczyt. Nie zapomnę nigdy przejażdżki, na jaką mnie zabrał. Było to prawdziwe przeżycie!
Jej pucułowata, okrągła, starcza twarz rozpromieniła się na chwilę dziwnym wyrazem zadowolenia, po chwili jednak znów zasępiła się, przyczem w oczach jej zaszkliły się łzy. Przypomniała sobie ową, odbytą ongi w dalekiej przeszłości przejażdżkę z Septymusem Smallem.
James, który wpadł ponownie w ponurą swoją zadumę, podniósł się nagle.
— Dziwak z tego Swithina — rzucił obojętnym tonem.
Milczenie starego Jolyona i ponury jego wzrok trzymały wszystkich w stanie bezwładnego napięcia. On sam zresztą był zmieszany i zaskoczony efektem, jakie wywołały własne jego słowa. Czuł, że pogłębiać się one jeszcze zdawały doniosłość słuchów, którym zadanie kłamu było celem jego przybycia; nie uśmierzyło to wszelako jego gniewu.
Nie rozprawił się z niemi jeszcze. — Nie, nie, natrze im raz i drugi uszu i to porządnie!
Nie miał zamiaru nacierania uszu bratanicom — do nich specjalnie nie żywi urazy — młoda i przystojna kobieta znajdowała zawsze łaskę w oczach starego Jolyona — ale ten gałgan James, a i reszta także, choć w mniejszym bodaj stopniu, zasługują na jaknajgorze ich potraktowanie. Zapytał przedewszystkiem o Tyma.
Jakgdyby w poczuciu niebezpieczeństwa, zagrażającego młodszemu bratu, pośpieszyła ciotka Jula podać starszemu herbatę.
— Wystygła już — rzekła — czekała na ciebie cały czas w salonie. Smither zaparzy ci zaraz świeżą.
Ale stary Jolyon podniósł się z fotela.
— Dziękuję ci — rzekł, patrząc wprost w oczy Jamesowi — nie mam czasu na picie herbaty, ani na plotki i wszystko inne! Muszę już pójść do domu. Do widzenia, Juljo; do widzenia, Hester; do widzenia, Winifredo.
I, nie żegnając się z nikim więcej, wyszedł.
Zanim znalazł się w dorożce, gniew jego rozproszył się — tak bywało zawsze z jego gniewem — z chwilą, kiedy wybuchał nazewnątrz, rozpraszał się. Miejsce jego zajął smutek, który spadł mu ciężarem na duszę. Udało mu się może zamknąć im usta, ale jakim kosztem! Kosztem uświadomienia samemu sobie, że słuchy, którym postanowił nie wierzyć, były uzasadnione. Juna została porzucona, i to dla żony syna tego durnia! Czuł, że to prawda, zacinał się wszelako w uporze niewierzenia; ból jednakże, jaki ukrywał pod tem upieraniem się, zaczął powoli znajdować ujście w ślepem zacietrzewieniu przeciwko Jamesowi i jego synowi.
Sześć kobiet i jedyny mężczyzna, pozostali w pokoju, zawiązali odrazu rozmowę tak swobodną napozór, jak tylko możliwe to było po podobnem wydarzeniu; jakkolwiek bowiem zarówno siostry jak brat przeświadczeni byli, że żadne z nich nie powtarza plotek, każde z nich jednak wiedziało zarazem, że pozostała szóstka czyni to. Dlatego też wszyscy źli byli i nie wiedzieli, co mają począć. Jedynie James milczał, wstrząśnięty do głębi duszy.
Franka wyskoczyła wreszcie:
— Wiecie, uważam, że stryj Jolyon zmienił się bardzo w ciągu ostatniego roku. Jak ciocia znajduje? — dodała, zwracając się do ciotki Hester.
Ciotka Hester wzdrygnęła się lekko.
— O, zwróć się z tem do ciotki Juli! — rzekła — ja nic o tem nie wiem.
Nikt z pozostałych nie krępował się jednak przyznać France racji, a James, utkwiwszy wzrok ponuro w deseń posadzki, mruknął:
— Stał się zupełnie inny niż był.
— Zauważyłam to już oddawna — uzupełniła Franka — strasznie się zestarzał.
Ciotka Jula potrząsnęła głową; jej twarz zasnuła się nagle nieprzerwaną ponurą chmurą.
— Biedny stary Jolyon — westchnęła — powinienby się ktoś nim zająć!
Ponownie zapadło milczenie, poczem, jakgdyby w obawie, aby nie pozostać po odejściu innych, cała piątka gości zerwała się równocześnie i zabrała do odwrotu.
Pani Small, ciotka Hester i ich kot pozostali znów sami, kiedy daleki odgłos zatrzaskiwanych drzwi obwieścił powrót Tyma.
Wieczora tego, właśnie w chwili, kiedy ciotka Hester udała się na spoczynek do tylnej sypialni, zajmowanej dawniej przez ciotkę Julę, zanim ciotka Jula nie zajęła sypialni ciotki Anny, drzwi jej pokoju otworzyły się i pani Small w różowym czepku nocnym, ze świecą w ręku, stanęła na progu.
— Hester! — szepnęła — Hester!
Ciotka Hester słabo zaszeleściła podpinką kołdry.
— Hester! — powtórzyła ciotka Jula, aby się upewnić, że obudziła siostrę — bardzo jestem zaniepokojona o kochanego naszego Jolyona. Co — ciotka Jula podkreśliła ten wyraz — podług ciebie należałoby zrobić?
Ciotka Hester zaszeleściła ponownie podpinką kołdry i słaby jej głos odezwał się tonem obronnym:
— Co należałoby zrobić? A skądże ja mam o tem wiedzieć?
Ciotka Jula odwróciła się zadowolona i, zamykając drzwi z przesadną ostrożnością, jakgdyby w obawie zakłócenia snu siostry, puściła je nagle tak, że zatrzasnęły się z hałasem.
Po powrocie do własnego pokoju, stanęła przy oknie, wpatrując się w tarczę księżyca, świecącego ponad drzewami parku, poprzez szczelinę w muślinowych firankach, całkowicie zaciągniętych z obawy, aby ktoś jej nie podpatrzył. Stojąc tak z pełnemi łez oczami i posępioną okrągłą twarzą, ocienioną skrzydłami różowego nocnego czepka, myślała o „kochanym Jolyonie“, takim starym i takim osamotnionym; myślała, że mogłaby mu być pomocną i że najstarszy brat mógłby przywiązać się do niej tak, jak nikt nigdy nie był do niej przywiązany — od czasu rozstania się biednego Septymusa z tym światem.