Posiadacz/Część II/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Posiadacz
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Rój“
Data wyd. 1930
Druk Karol Prochaska
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Róża Centnerszwerowa
Tytuł orygin. The Man of Property
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
STARY JOLYON W ZOOLOGICZNYM OGRODZIE

Stary Jolyon załatwił się sumarycznie z drugiem z rzędu posiedzeniem swojem — zwykłem zebraniem Zarządu. — Miał tak dyktatorski ton, że wzrastającym despotyzmem swoim w rozstrzyganiu spraw oburzył na siebie wszystkich kolegów z Zarządu, którzy oświadczyli jednogłośnie, iż nie myślą nadal tolerować podobnego ich traktowania.
Koleją Podziemną pojechał na stację Portland Road, skąd wziął dorożkę do Zoologicznego Ogrodu.
Miał wyznaczone tu spotkanie, jedno ze spotkań, wyznaczanych teraz przez niego coraz częściej, ile że parł go ku nim niepokój z powodu Juny i „zmiana wyraźna w niej“, jak to określał.
Unikała go i chudła w oczach; ilekroć zwracał się do niej, nie otrzymywał odpowiedzi, albo też odpowiedź szorstką, zbywającą go byle czem; czasem też wyglądała tak, jakgdyby miała za chwilę wybuchnąć płaczem. Stała się zupełnie inna niż przedtem, i wszystko to przez tego niegodziwca Bosinney’a. Przed dziadkiem jednak ani myślała zdradzić się czy wywnętrzyć jednem chociażby słówkiem!
Siedział też godzinami sam jeden, zamyślony z nieczytaną gazetą w rękach i zagasłem cygarem w ustach. A tak przywykł do stałego przebywania w towarzystwie wnuczki od czasu, kiedy trzyletnim była jeszcze bąkiem i zawsze trzymała się jego kolan! I tak bardzo ją kochał!
Potęgi, nieliczące się z względami rodzinnemi, klasowemi i obyczajowemi, okazały się silniejsze od opiekuńczej jego czujności; wypadki, wymykające się z pod jego kontroli, oskrzydlały ponurym cieniem starczą jego głowę. W piersi jego, jako człowieka, zwykłego przeprowadzać stale i we wszystkiem swoją wolę, wrzał ogień buntu, sam nie wiedział przeciwko komu i przeciwko czemu.
Irytując się na powolność dorożkarskiej szkapy, dojechał wreszcie na miejsce, zdrowy wszelako jego instynkt podchwytywania dobrej strony każdego momentu i wykorzystywania go, kazał mu zapomnieć o irytacji z chwilą, kiedy zbliżył się na umówione miejsce spotkania.
Po kamiennych stopniach tarasu nad niedźwiedzią jamą schodził syn jego i dwoje wnucząt. Na widok starego Jolyona przyśpieszyły dzieci kroku i po przywitaniu się z nim poprowadziły go ku klatce z lwami. Każde z nich uczepiło się z jednej strony dziadkowej ręki, a mały urwis Jolly, przewrotny jak niegdyś jego ojciec, uzbroił się w parasol dziadkowy, niosąc go w taki sposób, aby zaczepiać rączką o nogi przechodniów.
Za nimi szedł Jolyon-syn.
Istna komedja patrzeć na ojca, idącego w towarzystwie jego malców, ale komedja, wywołująca śmiech przez łzy. O każdej porze dnia widzieć można starego człowieka, któremu towarzyszy dwoje małych dzieci; jednakże widok starego Jolyona z Jolly i Holly wydawał się Jolyonowi juniorowi szczególnie drażniącem ujawnianiem nazewnątrz uczuć, tkwiących na dnie serc. Oddanie się wyniosłej, starczej tej postaci bez zastrzeżeń w niewolę dwojgu maleństwom, uczepionym każde jednej jego ręki, budziło nazbyt bolesny sentyment, pod którego wpływem Jolyon-syn, człowiek, przywykły do refleksyjnego reagowania na zewnętrzne bodźce, zaklął przez zęby. Widok ten poruszał go w sposób nieprzystający Forsytowi, od którego nic nie jest bardziej dalekiem niż zewnętrzne przejawy czułości.
Stanęli przy lwiej klatce.
Dnia tego odbyła się w Zoologicznym Ogrodzie poranna zabawa i liczni Forsytowie, to znaczy dobrze ubrani ludzie, mający własne powozy, przyjechali niemi do Zoologicznego Ogrodu, aby więcej jeszcze niż zwykle użyć za własne pieniądze przed powrotem do Rutland Gate czy Bryanstone Square.
— Jedźmy do Zoologicznego Ogrodu! — mówili sobie wzajem — dobrze się tam zabawimy!
Był to dzień, w którym wejście kosztowało szylinga, można więc było mieć pewność, że nie spotka się tam całego tego obrzydliwego motłochu.
Ustawieni rzędami przed długim szeregiem klatek, przyglądali się płowej drapieżnej zwierzynie, z utęsknieniem wyczekującej za żelaznemi prętami jedynego przyjemnego momentu w ciągu całych dwudziestu czterech godzin doby. Im bardziej wygłodzone jest zwierzę, tem większa uciecha dla widza. Czy jednak źródłem jej jest zazdrość obserwujących na widok apetytu dzikich bestyj, czy też bardziej ludzkie uczucie zadowolenia, że apetyt ten będzie rychło nasycony, nie umiał Jolyon-junior zdać sobie sprawy. Na lewo i na prawo słyszał uwagi:
— Jaki wstrętny ten tygrys!
— O, jakie roskoszne małe zwierzątko! Patrz na jego słodki pyszczek!
— Tak, naprawdę milutki!
— Nie dochodź tak blisko, mamusiu!
Tu i ówdzie słychać klaskanie w rączki, a potem znów sięganie do kieszonek i wnet trwożne oglądanie się dokoła, jakgdyby w oczekiwaniu, że on właśnie, młodszy Jolyon, albo inna jaka dorosła, nieustraszenie wyglądająca osoba uwolni małego tchórza od zawartości jego kieszonki.
Dobrze odżywiany jegomość w białej kamizelce wycedził zimno przez zęby:
— To tylko łakomstwo. Nie mogą być głodne. Nie używają przecież wcale ruchu.
W tym samym momencie jeden z tygrysów pochwycił kawał ociekającej krwią wątroby, co rozśmieszyło zażywnego jegomościa. Żona jego, w paryskiej sukni modelowej i złotych binoklach zgromiła go:
— Jak możesz się śmiać, Harry? Taki potworny widok!
Jolyon-młodszy zmarszczył czoło.
Warunki jego życia, mimo że przestał zbyt blisko brać je do serca, uczyniły go skłonnym do szydzenia zawsze i z wszystkiego; najbardziej też uspasobiała go do sarkazmu klasa ludzi, do której sam niegdyś należał — klasa powozowa.
Zamykanie lwa i tygrysa w ogrodzeniu klatki jest niewątpliwie potwornem barbarzyństwem, nikt jednak z ludzi kulturalnych nie chce tego przyznać.
Myśl, aby więzienie dzikich zwierząt w klatkach miało być barbarzyństwem, nie przyszła napewno nigdy do głowy jego ojcu naprzykład. Należał do starej szkoły, uważającej zarazem za czyn humanitarny i pedagogiczny zamykanie w klatkach panter i pawjanów. Wychodził przytem niewątpliwie z założenia, że zczasem mogłyby te bestje być doprowadzone, nie bez racji, do rozbicia sobie z rozpaczliwej tęsknoty łbów o pręty klatek i narażenia społeczeństwa na wydatek sprowadzenia innych. W jego pojęciu, jak w pojęciu wszystkich Forsytów, przyjemność oglądania pięknych tych stworzeń w stanie niewoli znacznie przeciąga szalę przykrości, jaką sprawia niewola dzikim bestjom, które Bóg tak nieopatrznie stworzy! wolnemi! Działaniem dla dobra tych zwierząt jest zarazem usuwanie ich z drogi niezliczonych niebezpieczeństw, jakie na nie czyhają w warunkach swobodnego krążenia wśród otwartych obszarów i równocześnie umożliwianie im pełnienia należnych funkcyj w bezpiecznem odosobnieniu własnego locum! Czyż poco innego właściwie stworzone zostały dzikie zwierzęta, jak nie po to, aby być zamykanemi w klatkach?!
Młodszy Jolyon miał jednak w naturze swojej zadatki bezstronności, przyszło mu też na myśl, że potępianie, jako barbarzyństwa, tego, co jest jeno brakiem wyobraźni, jest niesłuszne; żaden bowiem z tych, którzy żywią taki pogląd, nie znalazł się nigdy w sytuacji podobnej do położenia zwierząt zamykanych przez nich w klatkach, niemożna zatem żądać od nich wczucia się w ich duszę.
Dopiero w chwili wychodzenia z Ogrodu — Jolly i Holly w stanie szczęśliwego upojenia — znalazł ojciec Jolyon sposobność pomówienia z synem o ciążącej mu na sercu sprawie.
— Nie wiem, co z nią począć — rzekł — jeżeli tak dalej pójdzie jak dotychczas, trudno przewidzieć, co się z nią może stać. Chciałem, żeby poradziła się doktora, ale nie pozwala mówić nawet o tem. Ani trochę nie jest podobna do mnie. Kubek w kubek jak twoja matka. Uparta jak kozioł. Jak się zaweźmie na coś, niczem nie wybijesz jej tego z głowy. Ani rusz!
Jolyon młodszy uśmiechnął się; oczy jego spoczęły na podbródku ojca.
— Jak dwie krople wody podobna do ciebie — pomyślał, nic jednak nie powiedział.
— Prócz tego — mówił dalej stary Jolyon — musimy się załatwić z Bosinney’em. Miałbym ochotę wypoliczkować tego łotra, ale myślę, że nie moja to rzecz. Dlaczego jednak nie miałbyś ty tego się podjąć — dodał nieco niepewnie.
— Czemże on zawinił? Daleko lepiej, żeby nic się z tego nie zrobiło, jeżeli nie mogą się z sobą zgodzić.
Stary Jolyon spojrzał na syna. Teraz, kiedy doszło między nimi do dyskusji w sprawie wzajemnych stosunków obu płci, czuł, że nie dojdą do porozumienia. Jo wyrazi niewątpliwie bardzo swobodny pogląd na ten temat.
— No, mój drogi, nie wiem, co ty o tem myślisz — rzekł — kto wie nawet, czy sympatje twoje nie są po jego stronie — nie dziwiłoby mnie to wcale; podług mnie jednak, postąpił on ohydnie i jeżeli nawinie mi się pod rękę, powiem mu bez ogródek, jak się na to zapatruję.
Nie dodał więcej nic.
Niepodobieństwem było dyskutować z synem o właściwej istocie i znaczeniu popełnionej przez Bosinney a zdrady. Czy syn jego nie zrobił tego samego (bodaj gorszego jeszcze, jeżeli możliwe) przed piętnastu laty? Wyniki tego kroku obłędnego zdawały się nie mieć wcale końca!
Jolyon młodszy milczał również; przejrzał odrazu treść rozważań ojca, zdetronizowany bowiem z wyniosłego stanowiska wyraźnego i nieskomplikowanego światopoglądu, stał się zarazem domyślnym i subtelnym.
Stosunek jego z przed piętnastu lat do spraw seksualnych różnił się wszelako wielce od stosunku do nich jego ojca. Niemożliwością było przerzucenie pomiędzy nimi obydwoma mostu zgody na ten temat.
— Musiał widocznie zakochać się w innej kobiecie? — zauważył chłodno.
Stary Jolyon spojrzał na niego podejrzliwie.
— Nie wiem — rzekł — tak mówią.
— W takim razie musi tak prawdopodobnie być — rzucił niespodzianie Jolyon-syn. — Przypuszczam też, że powiedziano ci, kto ona?
— Tak. Żona Soamesa.
Jolyon-syn nie odpowiedział zwykłem swojem gwizdnięciem. Warunki własnego jego życia uniemożliwiły mu gwizdanie na takie rzeczy, spojrzał więc tylko na ojca i slaby cień uśmiechu ożywił jego twarz.
Jeżeli nawet stary Jolyon spostrzegł ten uśmiech, nie zrobił synowi żadnej z jego powodu uwagi.
— Ona i Juna były przyjaciółkami od serca! — mruknął tylko.
— Biedna mała Juna! — szepnął Jolyon-syn miękko. Myśląc o swojej córce, widział ją zawsze trzyletniem maleństwem.
Stary Jolyon sprężył się nagle.
— Nie wierzę w całe te gadaniny! Babskie plotki i nic więcej! Sprowadź mi dorożkę, Jo; śmiertelnie jestem zmęczony.
Stanęli na rogu w oczekiwaniu przejazdu wolnej dorożki, ale powóz po powozie przemykał przed nimi, uwożąc wszelkiego gatunku Forsytów z Zoologicznego Ogrodu do ich domów. Uprzęże, liberje, lśniąca sierść końska jaśniały i połyskiwały w promieniach majowego słońca i każdy pojazd, lando, kareta, otwarty powóz czy wolant zdawał się unosić dumnie z ponad kół.

„Ja, i moje konie, i służba moja też,
I cały ten zaprząg kosztują mnie moc,
Warta rama obrazu, trzeba przyznać mi to!
Patrz na pana i panią, jak rozparci
W nim są!... Tak wyglądać należy, tak
Zdobywa się świat!...“

Tak istotnie, jak każdemu wiadomo, powinien wyglądać zaprzęg, godny używającego przejażdżki Forsyta!

Wpośród tych pojazdów wspaniałe otwarte lando, zaprzężone w parę rosłych gniadoszów, pędzących bardziej wyciągniętym niż inne kłusem, kołysało się na wysokich swoich resorach, wprawiając cztery siedzące w nim osoby w nieustanny ruch wahadłowy.
Jolyon-młodszy zwrócił uwagę na powóz i nagle na tylnem jego siedzeniu rozpoznał stryja swojego, Jamesa, zawsze jednakiego pomimo coraz bardziej srebrzącej się siwizny jego bokobrodów. Przednie dwa miejsca, ochraniając parasolkami plecy swoje od słońca, zajmowały: Rachel Forsyte i jej, starsza, zamężna siostra, Winifreda Dartie, obie w nieskazitelnych tualetach, dumnie wyprostowane, trzymające wyniośle głowy do góry, niczem owe dwa ptaki, podziwiane przez nie przed chwilą w Zoologicznym Ogrodzie. Obok Jamesa siedział Dartie w nowiuteńkim z igły, zapiętym na wszystkie guziki surducie, z szeroko wystającą z pod rękawów niepokalanie śnieżną bielą mankietów.
Bardziej olśniewający, mimo że z umysłu powściągliwie przyćmiewany połysk, dodatkowa warstwa najlepszego lakieru czy błyszczu cechowały zaprząg ten, zdając się wyróżniać go z pośród wszystkich innych, jakgdyby szczęśliwym dla jego posiadacza trafem — w sposób odróżniający „prawdziwe dzieło sztuki“ od przeciętnego obrazu — służyć on miał jako właściwy typ pojazdu, za wzór prawdziwego, godnego Forsytów tronu.
Stary Jolyon nie uchwycił momentu przemknięcia go: pieścił biedną małą Holly, bardzo już zmęczoną, natomiast, siedzący w powozie zauważyli odrazu małą grupkę; głowy pań zwarły się wzajem w nagłym ruchu; nastąpiło skurczowe ściągnięcie parasolek, i tylko twarz Jamesa wysunęła się z pod nich naiwnie, niby głowa długiego ptaka z otwartemi szeroko naksztalt dzioba ustami. Tarcze parasolek malały wciąż i kurczyły się, aż wreszcie całkiem znikły woddali.
Jolyon młodszy widział, że został poznany, nawet przez Winifrydę, niemogącą mieć więcej niż piętnaście lat w owym momencie, kiedy utracił nazawsze prawo do uznawania go za Forsyta.
On i przez cały czas niewiele się zmienili! Zapamiętał dobrze ich wygląd z przed tylu lat, cały ich sposób występowania publicznie. Konie, służba, powóz — wszystko to inne jest teraz niewątpliwie, zupełnie jednak tego samego rodzaju, co wówczas; ta sama wymuskana dokładność, ten sam ściśle obmyślony, wyzywający ruch każdy, tchnący niezachwianą pewnością siebie! Ta sama w każdym calu poza, ten sam ruch parasolek, niezmiennie ten sam duch, nieodłączny od każdej rzeczy.
W jasnych promieniach słońca, od którego chroniły siedzących wyniosłe tarcze parasolek, przemykały pojazdy jeden za drugim.
— Przejechał w tej chwili stryj James ze swoim fraucymerem — zakomunikował ojcu młody Jolyon.
Ojciec jego odwrócił się.
— Czy stryj widział nas? Tak?... Hm... Czego ten tu szukał w tych stronach?
W tej samej chwili nadjechała wolna dorożka i stary Jolyon zatrzymał ją.
— Zobaczymy się niezadługo, mój chłopcze! — zawołał. — Nie zwracaj uwagi na to, co ci mówiłem o Bosinney’u. — Nie wierzę w całą tę gadaninę!
Uściskawszy usiłujące go zatrzymać dzieci, wsiadł do dorożki i pojechał.
Jolyon-syn, wziąwszy małą Holly na ręce, stał przez chwilę nieporuszenie na rogu, śledząc wzrokiem odjeżdżającą dorożkę.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Róża Centnerszwerowa.