Potworna matka/Część pierwsza/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Potworna matka
Podtytuł Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki
Wydawca "Prasa Powieściowa"
Data wyd. 1938
Druk "Monolit"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bossue
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Jakkolwiek osobliwymi, jakkolwiek przerażającymi są niektóre sceny dramatu paryskiego, którego rozpoczynamy opowiadanie, niemniej jednak dramat ten jest zupełnie prawdziwy. Gdyby było potrzeba, moglibyśmy zacytować źródło, z którego czerpaliśmy.

Ulica Anbry jest jedną z najdawniejszych wśród ulic historycznych Paryża, a bulwar Sewastopolski przecina ją dwa szczepy.
Stara ulica i domy stare.
Prawie w samym środku ulicy istnieje czarno pomalowany dom, ledwie trzypiętrowy i to o piętrach bardzo niskich.
Cały dół zajęty był wyłącznie na magazyn artykułów spożywczych.
W chwili gdy zaczyna się niniejsza historia, szeroka wstęga u domu, umieszczona ponad drzwiami sklepu, nosiła te wyrazy, wypisane dużymi, żółtymi literami:

ARTYKUŁY SPOŻYWCZE
sprzedaż hurtowa i detaliczna.

JERZY TROUBLET, Sukcesor.

Dawniej Tordier.

Wybiła właśnie godzina wpół do dziewiątej zrana.

z rękami niepomiernej długości i podobnymi do tych, jakie mają pewne gatunki małp.
Nieproporcjonalność ta jednak, znikała jeszcze wobec potwornej wklęsłości głowy między wystającymi ramionami.
Natomiast twarz tej kobiety, tak pokrzywdzonej przez naturę, była szczególnej, a moglibyśmy powiedzieć przerażającej piękności.
To wyrażenie przerażająca jest trafne, bo cera matowej bladości, wielkie oczy czarne o wejrzeniu sfinksa, usta o wargach grubych, zmysłowych, czerwonych od napływającej krwi, stanowiły coś złowrogiego i przywodziły na myśl wizerunek małżonki Wampira.
Włosy czarne, bardzo gęste i bardzo długie, wydawały się zbyt ciężkimi dla głowy, którą wieńczyły.
Osobliwsza ta istota, żywy fenomen, który się nam ukazał, dbała widocznie wielce o ułożenie włosów, wiążąc je w utrefione warkocze i pukle.
Zresztą była to jej kokieteria jedyna, ciało bowiem szczupłe i bezkształtne, ginęło w fałdach szlafroczka z ciemnej materii, źle skrojonej i kupionej zapewne w jakim podrzędnym kramie.
— Dzień dobry kochanej pani Tordier — odezwał się doktór z uśmiechem, zdejmując kapelusz.
— A! to pan, panie doktorze. Dzień dobry — odparła garbuska głosem o nosowym brzmieniu, właściwym prawie wszystkim osobom, mocno garbatym.
— Tak, to ja, kochana pani, i do usług.
— Posyłałam do pana wczoraj wieczorem.
— Ja wróciłem do domu dopiero o trzeciej zrana... Byłem przy połogu; ale widzi pani, nadbiegam zaraz... Zapewne chodzi o pana Tordier?...
— A o kogóżby, jeśli nie o niego?... jemu zawsze jest coś, a przynajmniej tak mu się zdaje...
— Miejmy nadzieję, że tym razem nic poważnego?
— Albo to z tym człowiekiem można co wiedzieć?... On jest delikatniejszy od dziewczynki.
— No, no, zobaczymy.
Te kilka słów zamienione zostało między garbatą i doktorem w przejściu przez przedpokój dosyć obszerny, prawie tak samo licho oświetlony, jak i schody.
W przedpokoju tym znajdowało się czworo drzwi.
Pierwsze prowadziły do pokoju jadalnego, drugie do salonu, trzecie do kuchni, czwarte wreszcie otwierały się na korytarz sienny, wiodący do innych pokoi, to jest do trzech sypialń i do dwóch obszernych garderób.
Dwie rodziny mogłyby się pomieścić w tym mieszkaniu o tak nie wygodnym rozkładzie i zawalonym sprzętami, jakby w sklepie sprzedaży starych mebli.
Cisza grobowa panowała w tym wnętrzu, gdzie okna o szybach ciemno zielonych darzyły światłem więziennym.
Pani Tordier otworzyła drzwi od korytarza i poszła naprzód.
Doktór postępował za nią, prawie po omacku.
Na końcu korytarza zaprowadziła go do pokoju sypialnego, którego okna wychodziły na ulicę.
Gęste firanki wełniane, zniszczone od długiego używania, prawie zupełnie tamowały światło.
Wyglądało jakby w tym domu umyślnie utrzymywano sztuczny zmrok.
Łóżko, otoczone takiemiż firankami, jak okno, stało na prawo od wejścia.
Pod firankami, w cieniu, spostrzedz, a raczej odgadnąć się dawała na białej powłoczce poduszki twarz blada, z oczyma zapadłymi i nierównymi kosmykami brody.
Doktór skierował się do łóżka.
— Niech pani będzie łaskawa podnieść firanki — rzekł do garbatej.
Ta spełniła życzenie.
Po drutach poszły firanki w górę, i wtedy można było się już przyjrzeć dowolnie choremu, Jakóbowi Tordier.
Był to mężczyzna pięćdziesięcioletni, ale wyglądał na jakie lat siedemdziesiąt.
Twarz literalnie wyschła jak ciało. Skóra, barwy nieledwie miedzianej, przyległa do kości, w zapadłych oczach zaledwie można było zauważyć źrenice.
Ramiona spoczywające na kołdrze, łączyły się rękoma długimi, bezkrwistymi, prawdziwymi rękoma szkieletu.
Chory powoli, z trudnością, podniósł głowę i zwrócił wzrok ku przybyszowi.
Miał wzrok błędny, jak gdyby nie widział nic.
— To pan doktór Reynier — rzekła garbuska głosem, do grzechotki podobnym i tonem szorstkim.
— A — wybełkotał chory — to pan, doktorze...
— Ja, mój zacny przyjacielu, to ja... cóż to panu jest...
— Ja nie wiem...
— Jakto, nie wiesz pan!
— Nie, doktorze...
Garbuska wzruszyła ramionami drwiąco.
Doktór podchwycił:
— Ależ trzeba wiedzieć, mój zacny przyjacielu! ja przecież nie mogę wszystkiego odgadnąć.
Chory podniósł kościstą rękę na poduszkę i odpowiedział:
— Boli mnie tam... szarpie... pali...
— Zobaczymy zaraz...
I, uniósłszy trochę Jakuba Tordier, doktór zabrał się do oskultowania go, do badania szczegółów, dla postawienia diagnozy.
Julia Tordier — tak się nazywała garbata — śledziła ciekawym wzrokiem poruszenia doktora, badała jego fizjognomię.
Zauważyła, jak kilkakrotnie zmarszczył brwi, dowód widoczny, iż wcale nie był zadowolony z rezultatu swoich oględzin.
— To chyba musi być coś poważnego... — rzekła do siebie i blask jakiś dziwny zapalił się w głębi jej zagadkowych oczu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Xavier de Montépin i tłumacza: anonimowy.