Potworna matka/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Xavier de Montépin
Tytuł Potworna matka
Wydawca "Prasa Powieściowa"
Data wyd. 1938
Druk "Monolit"
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Bossue
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron


Xavier de Montépin
POTWORNA
MATKA
TRAGICZNE DZIEJE NIESZCZĘŚLIWEJ CÓRKI


CZĘŚĆ PIERWSZA.[1]

GARBUSKA.
I.

Zbytecznym wydaje się nam powiedzieć, że w tej ludnej dzielnicy życie czynne i hałaśliwe zaczyna się od świtu, a kończy się późno w nocy.
Powozik dobrze utrzymany ale bardzo skromny, zaprzężony w konia wcale nie eleganckiego i powożony przez stangreta w ciemnej liberji, wyjechał z bulwaru Sewastopolskiego i zatrzymał się przed wspomnianym domem.
Z powozu wysiadł mężczyzna lat około pięćdziesięciu, z twarzą otwartą i poczciwą, oczyma, jaśniejącymi inteligencją, starannie wygolony, z włosami siwiejącymi i nieco przydługimi, w białym krawacie, ubrany czarno.
Z postawy i ruchów odgadnąć w nim można było od pierwszego rzutu oka albo urzędnika, albo doktora.
I rzeczywiście był to doktór.
Doktór zapuścił się w sień wąską i ciemną, gdzie rozchodził się ostry zapach wilgoci, i wszedł na pierwsze stopnie schodów, licho oświetlonych przez okienko w górze.
— Dom ten nie miał wcale odźwiernego, ale to bynajmniej nie kłopotało doktora, znającego tutejszych mieszkańców; pewnym krokiem przebył schody i zatrzymał się przed drzwiami na drugim piętrze.
Blaszka miedziana, przybita do drzewa czterema gwoździkami, nosiła nazwisko: JAKUB TORDIER.
(Tordier był właścicielem tej kamienicy).
Dom, posiadający trzy piętra, miał tylko dwa mieszkania.
Troublet, właściciel sklepu spożywczego, lokator magazynów parterowych, mieszkał na pierwszym piętrze.
Tordier zaś zajmował drugie.
Doktór zadzwonił.
Po chwili dały się słyszeć kroki wewnątrz mieszkania, drzwi się otworzyły i ukazała się w nich szczególna istota.
Była to kobieta lat około czterdziestu, mała i szczupła, z rękami niepomiernej długości i podobnymi do tych, jakie mają pewne gatunki małp.
Nieproporcjonalność ta jednak, znikała jeszcze wobec potwornej wklęsłości głowy między wystającymi ramionami.
Natomiast twarz tej kobiety, tak pokrzywdzonej przez naturę, była szczególnej, a moglibyśmy powiedzieć przerażającej piękności.
To wyrażenie przerażająca jest trafne, bo cera matowej bladości, wielkie oczy czarne o wejrzeniu sfinksa, usta o wargach grubych, zmysłowych, czerwonych od napływającej krwi, stanowiły coś złowrogiego i przywodziły na myśl wizerunek małżonki Wampira.
Włosy czarne, bardzo gęste i bardzo długie, wydawały się zbyt ciężkimi dla głowy, którą wieńczyły.
Osobliwsza ta istota, żywy fenomen, który się nam ukazał, dbała widocznie wielce o ułożenie włosów, wiążąc je w utrefione warkocze i pukle.
Zresztą była to jej kokieteria jedyna, ciało bowiem szczupłe i bezkształtne, ginęło w fałdach szlafroczka z ciemnej materii, źle skrojonej i kupionej zapewne w jakim podrzędnym kramie.
— Dzień dobry kochanej pani Tordier — odezwał się doktór z uśmiechem, zdejmując kapelusz.
— A! to pan, panie doktorze. Dzień dobry — odparła garbuska głosem o nosowym brzmieniu, właściwym prawie wszystkim osobom, mocno garbatym.
— Tak, to ja, kochana pani, i do usług.
— Posyłałam do pana wczoraj wieczorem.
— Ja wróciłem do domu dopiero o trzeciej zrana... Byłem przy połogu; ale widzi pani, nadbiegam zaraz... Zapewne chodzi o pana Tordier?...
— A o kogóżby, jeśli nie o niego?... jemu zawsze jest coś, a przynajmniej tak mu się zdaje...
— Miejmy nadzieję, że tym razem nic poważnego?
— Albo to z tym człowiekiem można co wiedzieć?... On jest delikatniejszy od dziewczynki.
— No, no, zobaczymy.
Te kilka słów zamienione zostało między garbatą i doktorem w przejściu przez przedpokój dosyć obszerny, prawie tak samo licho oświetlony, jak i schody.
W przedpokoju tym znajdowało się czworo drzwi.
Pierwsze prowadziły do pokoju jadalnego, drugie do salonu, trzecie do kuchni, czwarte wreszcie otwierały się na korytarz sienny, wiodący do innych pokoi, to jest do trzech sypialń i do dwóch obszernych garderób.
Dwie rodziny mogłyby się pomieścić w tym mieszkaniu o tak nie wygodnym rozkładzie i zawalonym sprzętami, jakby w sklepie sprzedaży starych mebli.
Cisza grobowa panowała w tym wnętrzu, gdzie okna o szybach ciemno zielonych darzyły światłem więziennym.
Pani Tordier otworzyła drzwi od korytarza i poszła naprzód.
Doktór postępował za nią, prawie po ornacku.
Na końcu korytarza zaprowadziła go do pokoju sypialnego, którego okna wychodziły na ulicę.
Gęste firanki wełniane, zniszczone od długiego używania, prawie zupełnie tamowały światło.
Wyglądało jakby w tym domu umyślnie utrzymywano sztuczny zmrok.
Łóżko, otoczone takiemiż firankami, jak okno, stało na prawo od wejścia.
Pod firankami, w cieniu, spostrzedz, a raczej odgadnąć się dawała na białej powłoczce poduszki twarz blada, z oczyma zapadłymi i nierównymi kosmykami brody.
Doktór skierował się do łóżka.
— Niech pani będzie łaskawa podnieść firanki — rzekł do garbatej.
Ta spełniła życzenie.
Po drutach poszły firanki w górę, i wtedy można było sie już przyjrzeć dowolnie choremu, Jakóbowi Tordier.
Był to mężczyzna pięćdziesięcioletni, ale wyglądał na jakie lat siedemdziesiąt.
Twarz literalnie wyschła jak ciało. Skóra, barwy nieledwie miedzianej, przyległa do kości, w zapadłych oczach zaledwie można było zauważyć źrenice.
Ramiona spoczywające na kołdrze, łączyły się rękoma długimi, bezkrwistymi, prawdziwymi rękoma szkieletu.
Chory powoli, z trudnością, podniósł głowę i zwrócił wzrok ku przybyszowi.
Miał wzrok błędny, jak gdyby nie widział nic.
— To pan doktór Reynier — rzekła garbuska głosem, do grzechotki podobnym i tonem szorstkim.
— A — wybełkotał chory — to pan, doktorze...
— Ja, mój zacny przyjacielu, to ja... cóż to panu jest...
— Ja nie wiem...
— Jakto, nie wiesz pan!
— Nie, doktorze...
Garbuska wzruszyła ramionami drwiąco.
Doktór podchwycił:
— Ależ trzeba wiedzieć, mój zacny przyjacielu! ja przecież nie mogę wszystkiego odgadnąć.
Chory podniósł kościstą rękę na poduszkę i odpowiedział:
— Boli mnie tam... szarpie... pali...
— Zobaczymy zaraz...
I, uniósłszy trochę Jakuba Tordier, doktór zabrał się do oskultowania go, do badania szczegółów, dla postawienia diagnozy.
Julia Tordier — tak się nazywała garbata — śledziła ciekawym wzrokiem poruszenia doktora, badała jego fizjognomię.
Zauważyła, jak kilkakrotnie zmarszczył brwi, dowód widoczny, iż wcale nie był zadowolony z rezultatu swoich oględzin.
— To chyba musi być coś poważnego... — rzekła do siebie i blask jakiś dziwny zapalił się w głębi jej zagadkowych oczu.

II.

— Czy jada pan zwykle z apetytem? — zapytał nagle doktór chorego.
Ale nie chory, lecz garbata odpowiedziała żywo:
— Jada jak smok! — Dzięki Bogu! jedzenia u nas nie braknie!...
Chory wyjąkał głosem tak słabym, że go ledwie można było zrozumieć.
— Nieprawda! Od wielu dni już wcale nie jadam...
— Głowa panu ciąży?
— Ciągle.
— W piersiach gorąco?
— Jakby ogień.
— Pluje pan krwią?
Tym razem pani Julia Tordier znowu odpada:
— Mało, doktorze, bardzo mało.
— No, to pana z tego wyprowadzimy, mój zacny Tordier...
Doktór ujął chorego za rękę i, badając puls, w dalszym ciągu mówił:
— Ileż pan sobie liczy lat?
— Pięćdziesiąt kończę 10-go w przyszłym miesiącu.
— Pięćdziesiąt lat, ależ to sama siła wieku! — Przy pięćdziesiątce człowiek ma przed sobą jeszcze dosyć lat życia i pan je będzie miał, ale pod jednym warunkiem...
— Pod jakim, doktorze?...
— Że zmieni pan ze wszystkim swój sposób postewiania, który uważam za wadliwy zasadniczo... Panu potrzeba pokarmów posilnych... mięsa pieczonego i smażonego... naturalnie, mięsa soczystego, dobrych antrykotów, kotletów... Do picia zaś wino bordo i od czasu do czasu kieliszek madery...
Jakub Tordier patrzył z miną oszołomioną na doktora, który ciągnął dalej:
— Przecież masz pan, do diabła, majątek, i to piękny majątek! Nie jesteś pan w położeniu tych wielu ludzi, którym również to samo zalecałbym, gdyby stan ich kieszeni nie pozwalał zastosować się do mej rady... Pan nie potrzebujesz sobie niczego odmawiać.
Chory kiwnął głową.
— Tak... tak... doktorze — wyrzekł z pewnym wahaniem. — Tak... z pewnością... Mamy środki... Nic nie przeszkadza stosować się do pańskiego systemu... Ale...
— A czyż się tak nie robi? — przerwała garbata cierpko. — Czy się czego mu odmawia? Czy się tu nie jada dobrego mięsa i doborowych potraw?... Czyż się tu nie pije dobrego wina i starego?... Czyż nie ma w piwnicy borda, burgunda, madery i wszystkiego, czego on zechce!... Nie, doprawdy, złość bierze, gdy się słucha tego człowieka! Mógłby kto pomyśleć, że on nie ma co wziąć Ależ, niech pan doktór ani słówka temu nie wierzy... Co jest najlepszego, to dla niego!...
Doktór zamienił spojrzenie z chorym.
Oczy tegoż w niemej wymowie jakby zaprzeczały energicznie twierdzeniom garbuski.
— Zobaczę cię, Tordier, wkrótce — rzekł doktór, ściskając mu rękę — i spodziewam się, że cię zastanę już dobrze, bo powtarzam ci, twój stan nie ma w sobie nic niebezpiecznego... Zapiszę lekarstwo, a pani Tordier dopilnuje. ażebyś je brał...
— Chciałbym zobaczyć córkę — wyszeptał chory błagalnym tonem.
— To, mój zacny przyjacielu — odparł lekarz — jest już rzeczą zupełnie prywatną i osobistą. To już rzecz twoja i żony, ale ja ze swej strony nie stawiam żadnej przeszkody.
Tordier powtórzył:
— Chciałbym ją widzieć...
Z gardła wydarło mu się łkanie; dwie grube łzy popłynęły po chudych policzkach.
— Doprawdy — wykrzyknęła brutalnie garbuska jest też po co smucić to dziecko, sprowadzające do pokoju chorego z przywidzenia, który się skarży dzień i noc... Odrywać ją od nauki, zabierać z pensji, ależ to byłoby głupstwo! Czas będzie o tym myśleć w przyszłym miesiącu!
Tordier westchnął głęboko.
— Do widzenia, mój przyjacielu... — powtórzy doktór.
I wyszedł z pokoju sypialnego.
— Muszę zapisać lekarstwo — rzekł do garbatej, która szła za nim i otworzyła jedne z drzwi, wychodzących na korytarz.
— Niech pan wejdzie, doktorze, do pokoju jadalnego — odparła.
Pokój jadalny był obszerny, zawalony jak i inne sprzętami, nie trzymającymi się kupy.
Wskazówka na wielkim zegarze, którego wahadło, wydawało jednostajne tik-tak, w szafce drewnianej, znaczyła dziesięć minut na dwunastą.
Kalendarz zaś do zdzierania, jeden z tych, jakie wielkie sklepy dają nabywcom, jako prezent, lub reklamę wskazywał datę:

24 maja.

Doktór położył kapelusz na dużym stole owalnym okrytym starym szalem zamiast serwety.
U okien wisiały firanki z rypsu niebieskiego, pożółkłe od starości.
Garbuska przysunęła doktorowi krzesło, postawiła przed nim kałamarz, arkusz papieru, pióro i podniosła rolety, ażeby w pokoju było trochę widniej.
— Kochana pani — wyrzekł doktór ponurym głosem — jak mi się zdaje, nie przypuszcza pani wcale, jaki jest stan męża?...
Blask dziwny, już przez nas zauważony, zapalił się znowu w czarnych źrenicach garbuski, i zapytała ona żywo:
— Czyżby Jakub był niebezpiecznie chory?
— Niebezpiecznie, tak... bardzo niebezpiecznie...
— Jednakże nie uważa pan stanu jego za rozpaczliwy?
— Doświadczam prawdziwego niepokoju... Uczynię wszystko, co zależeć będzie ode mnie, ażeby ocalić męża pani... ale nie jestem pewny dobrego rezultatu moich usiłowań... Jakub Tordier, jakkolwiek jeszcze młody względnie, bardziej zniszczony jest niżli wielu starców. Zbyt długie niezasilanie dostateczne organizmu sprowadziło ten stan krytyczny, wobec którego znajdujemy się dzisiaj...
— Cóż znowu — zawołała głosem nosowym — czy sądzi pan, że mu się nie daje dosyć jedzenia?... Sądzi pan, że mu czego brak, że mu na czym zbywa?...
— Ja ani sądzę, ani nie sądzę... ja stwierdzam tylko fakt... Słyszała pani, jak pojmuję odżywienie konieczne, niezbędne dla pana Tordier...
— Słyszałam... — odparła oschle garbata.
— Jak obecnie, trzeba opanować chorobę. Może Pan Bóg pozwoli mi to uczynić... Tordier ma dopiero lat pięćdziesiąt... Miałby on prawo w tym wieku spokojnie żyć i zakosztować dobrobytu po młodości, spędzonej całkowicie na pracy.
Lekarz, mówiąc to, umoczył pióro w atramencie i napisał receptę.
Garbata patrzyła nań wzrokiem prawie dzikim.
— Proszę pani — rzekł, wstając i podając pani Tordier zapisaną ćwiartkę papieru. — Liczę bardzo na to lekarstwo. — Jest ono bardzo energiczne, a jeśli nie przeciwdziała postępu choroby, to wszystko stracone. Lekarstwo winno być dawane jak najpunktualniej. Dwie łyżeczki dziś w wieczór o piątej. Dwie łyżeczki o ósmej i dwie ostatnie o jedenastej... Zrozumiała mnie, pani?
— Doskonale.
Doktór ciągnął dalej:
— Niech się pani nie przestrasza... gdy po ostatnich dwóch łyżeczkach nastąpi kryzys, prawdopodobnie ostry. Od tego kryzysu zależy wyzdrowienie zupełne... Gdyby ten kryzys nie objawił się, gdyby się nie wywiązała gwałtowna gorączka, połączona z majaczeniem, należy po mnie przysłać natychmiast... Słyszy pani, natychmiast... Od tego zawisło życie męża pani...
— Tak, słyszę, doktorze, i rozumiem...
— Dieta przez dziś ma być najzupełniejsza... Jutro zobaczymy... Niech pani zaraz pośle do apteki moją receptę.
— Dobrze, doktorze — powtórzyła garbata.
— Pan Tordier wyraził gorące życzenia zobaczenia córki. Podług mnie, dobrze byłoby, aby pani spełniła to jego życzenia... zwłaszcza, że to bardzo łatwo...
— A! tak pan sądzi! Ależ się pan myli...
Córka moja jest na pensji nie w Paryżu, a ponieważ mąż leży w łóżku, nie mogę jechać przecież po nią...
— A któż pani przeszkadza do posłania służącej...
— Ja sama jestem w domu... Służąca wyjechała wczoraj wieczorem do Paryża, na pogrzeb matki...
— A! zresztą, to jest rzecz pani... To rachunek pani z własnym sumieniem... tu doktór może tylko radzić, a nie rozkazywać... Do widzenia... będę jutro...
Doktór wziął kapelusz i ukłonił się garbusce, która go odprowadziła do drzwi, po czym je zamknęła za nim.
Przez te kilka chwil została nieruchoma w przedpokoju z oczyma, utkwionymi w papier, który trzymała w ręce.
Nagle spojrzenie nabrało wyrazu okrutnego.
Dreszcz wstrząsnął od głowy do stóp jej ciałem chudym i bezkształtnym. Usta się rozchyliły.
— Jeszcze wyzdrowieć może! — wyszeptała głosem cichym.
Po tym, ręką machnąwszy, jakby dla odpędzenia jakiejś myśli, opanowującej jej umysł, przeszła przez korytarz, otworzyła drzwi do swej sypialni, umeblowanej zalotniej, a raczej pretensjonalniej, niźli reszta mieszkania.
Zamknęła drzwi, rzuciła —receptę na stół, wyjęła z kieszeni pęk kluczy, wybrała jeden z nich i przystąpiła do biuka bardzo starego, ozdobnego antabkami niegdyś złoconymi, dzisiaj zaś już wytartymi.
Biurko otworzyła kluczem i z szuflady wyjęła dwie fotografie, zawinięte w bibułkę.
Gorączkowo rozerwała kopertę i wydobyła z niej jedną fotografię.
Była to podobizna mężczyzny lat około trzydziestu, obdarzonego bujną czupryną i długimi wąsami, zakręconymi po wojskowemu.
Oczy miał bardzo duże i fałszywie patrzące, brwi gęste, nos wydatny i lekko orli, wargi grube, na wpół otwarte, w śmiechu rozkazującym i odsłaniające zęby białości olśniewającej.
Twarzy tej brakowało pewnej dystynkcji, a wyraz jej nie znamionował wysokiej inteligencji.
Jednakże, patrząc na ten portret, nie podobna było nie powiedzieć:

— Sympatyczny nie jest, ale diablo piękny ten chłopiec.

III.

Oczy garbuski wpatrzyły się w tę fotografię, z niezwykłym uśmiechem.
Formalnie padały z nich błyskawice, cała twarz się rozjaśniła.
Uśmiech bachantki, pijanej winem i miłością, zjawił się na jej ustach koloru krwi.
Ręce jej kościste zaczęły drżeć, tak dalece wielkim było wzruszenie.
Po kilku chwilach wpatrywania się w twarz mężczyzny, zbliżyła do ust fotografię, ucałowała ją, szepcząc głosem już teraz słodkim:
— Ach! gdyby on wiedział, jak ja go kocham...
Po tym uniesieniu uspokoiła się trochę.
Pani Tordier spojrzała jeszcze po raz ostatni na wizerunek mężczyzny, położyła go znowu na stole i wzięła drugą fotografię.
Obrazek ten przedstawiał twarz młodej dziewczyny lat szesnastu lub siedemnastu, piękności wielce wytwornej, delikatnej i niewinnej.
Dwa grube warkocze włosów jasnych opasywały, głowę.
Oczy wielkie, pełne wdzięku, musiały być zapewne koloru niebiesko stalowego.
Twarz garbuski zasępiła się.
Oczy jej przybrały wyraz okrutny, głosem głuchym z pewnym szyderstwem wyszeptała:
— Ładną jest ta lalka! Piękną nawet jest!... Piękną, ale jak lalka z wosku... Ona nie jest...
Garbata przerwała sobie, a twarz jej się wykrzywiła.
Czuć było, że niedomówiony wyraz palił jej wargi.
Ruchem szybkim zwinęła w bibułę fotografie i schowała je znów do biurka, po tym stała jeszcze przez chwilę, milcząc, nieruchoma, z głową, zwieszoną na piersi, które falowały szybko, jakby zadyszane.
Nagle podniosła głowę, przystąpiła do szafy ze zwierciadłem, w którym mogła się widzieć cała i przejrzała się w lustrze.
Dreszcz wstrząsnął nią cd stóp do głowy.
— Ona dobrze zbudowana — wyjąkała — a ja jestem bezkształtna!... Ona młoda! a ja nią już nie jestem!... Ona pociąga do siebie, a ja od siebie odpycham!... Kiedy ona idzie, to na nią każdy patrzy... Zachwycają się nią!... Ja kiedy idę, słyszę zaraz wrzaski: „Patrzcie! idzie garbuska!“ A przecież serce moje bije tak, jak i jej, a nawet silniej... Ja umiem tak kochać!... Ja kocham tak, jak ona nigdy kochać nie będzie!...
I cóż mi z tego, że jestem bogatą?...
O! gdyby piękność kupić było można, jak drogo gotowam za nią zapłacić... Okupiłabym ją chętnie całym moim majątkiem i nie żal mi byłoby biedną być, po zapłaceniu za nią!...
Garbuska ukryła twarz w dłoniach i łzy wściekłości popłynęły z jej oczu.
Ten atak nerwowy po chwili już przeszedł.
Pani Todier wyprostowała się, o ile jej na to pozwalała bezkształtność, odpędziła od siebie ponure myśli, które ją trapiły, wzięła receptę, położoną na stole i, wyszedłszy z pokoju, skierowała się do pokoju mężowskiego.
Chory, zobaczywszy ją wchodzącą, podniósł się z trudnością.
— Cóż powiedział doktór? — zapytał głosem słabym, ledwie zrozumiałym.
— A! powiedział, że to nic — odparła garbata.
— Nic!... — powtórzył Tordier, opadając na poduszki.
— To rzecz najwyżej kilku dni.
— Ja jednak cierpię... bardzo cierpię...
— Czegóż to dowodzi? Cierpienie jeszcze nie stanowi o niebezpieczeństwie!... A doktór jest człowiekiem bardzo zdolnym i zna się doskonale! Skoro twierdzi, że wyzdrowiejesz, to musi być tego pewny. Ponieważ jesteś tak zestrachany, zapisał lekarstwo, ażeby cię uspokoić, ale to nawet zbyteczne. Jesteś po prostu chorym z przywidzenia i przy najmniejszej dolegliwości tobie się zaraz wydaje, że umrzesz...
— Umrzeć! — wyrzekł chory z goryczą — dla mnie byłoby to rzeczą obojętną... gdyby nie moja córka.
— Nie grajże przynajmniej komedii! — odparła garbuska tonem drwiącym. — Nikt na świecie nie boi się tak: śmierci, jak ty!... Dlatego zawsze wszystko przedstawia ci się jak najgorzej... A ci doktorzy, te lekarstwa, to drogo kosztują... bo przecież ciągle płacę i płacę rachunki aptekarzowi.
— Ależ ja nic nie brałem... — wyjąkał lękliwie chory.
— No... no... dobrze... dobrze. Kto ciebie o to pyta... Lepiej byłoby, żebyś milczał.
— O! wyszeptał nieszczęśliwy, usiłując ręce podnieść ku niebu. — Bóg mi świadkiem, że gdyby nie Helena, pragnąłbym śmierci!
— A skończysz ty jęczyć! — zawołała garbata. — Wiesz, że ty mnie zabijasz tymi swymi ciągłymi jeremiadami... Tego już dosyć mam! Ładny interes!... Czy ty na co się przydasz na tym świecie?... wielkie nieszczęście nie byłoby, gdybyś umarł, ale ty nie umrzesz!... Ho! ho!... ty jeszcze niestety jesteś krzepki!
— Czuję, że tym razem umieram! — odpowiedział chory. — Z łóżka już mnie podniosą po to tylko, ażeby ułożyć do trumny. Wprzód jednak chciałbym się zobaczyć z Heleną... moją córką... Tego nie możesz mi odmówić...
— A jednak odmawiam...
— Dlaczego?
— Doktór zabronił.
— Ależ nie prawda, ty tylko nie chcesz.
— Powiadam ci, że zabronił — przerwała garbuska — a gdy co mówię to chyba można mi wierzyć... Cóż poradzi twa córka na taką chorobę?... Myślisz może, że ona potrafi cię lepiej pielęgnować niż ja?... Ta mała indyczka nie umiałaby nawet przyrządzić filiżanki rumianku.
Jakub Tordier wydał stłumione westchnienie.
To westchnienie przyprowadziło garbuskę do wściekłości.
— No! dosyć już tego! — zawołała brutalnie. — Schowaj sobie te kaprysy na kiedyindziej!... Śpij, to lepiej ci robi; niż to jęczenie... Ja idę do apteki po lekarstwo... Także pieniądze rzucone w błoto.
— Chciałbym zobaczyć córkę! — wyjąkał chory z uporem. — Chciałbym zobaczyć moją córkę...
Julia nie raczyła nawet odpowiedzieć. Wyszła pogardliwie ruszywszy ramionami.
Jakub Tordier zasłonił kołdrą zmienioną twarz.
Ukrywał łzy.
Garbuska wróciła do swego pokoju.

Włożyła na szlafroczek ciemny wełniany szary szal, na głowę kapelusz, przerabiany przez nią samą z dziesięć razy i wyszła z mieszkania, pozamykawszy drzwi na klucz.

IV.

Przy ulicy Ferronerie, niedaleko od hal miejskich wznosi się pięciorzędny hotel pod nazwą: „Hotel niewiniątek“; obcy tu wszelki komfort, ale ceny bardzo umiarkowane. Najczęściej zatrzymują się tu skromni komiwojażerowie.
Na parterze mieści się restauracja; lokal to ciemny, pokoje z sufitami niskimi, zakopconymi od dymu lamp i tytoniu.
O tej porze, kiedy doktór Reynier przestąpił próg domu Jakuba Tordier, jakiś młodzieniec dwudziestu ośmiu, blady, w wyszarzanym ubraniu usiadł w kącie sali restauracyjnej przy stole i jadł kawał chleba z serem, a popijał to skromne śniadanie bardzo cienkim winem
Głowę miał spuszczoną, w zadumie, która nie musiała być wesołą; nie zważał też na hałaśliwych gości restauracji, którzy snuli się po sali, rozmawiając, śmiejąc się wołając na służbę.
Jadł, a raczej pożerał chciwie, jak gdyby nie codzień miał sposobność zaspakajania apetytu.
Właśnie przechodził obok niego kelner.
— Eugeniuszu! — odezwał się podnosząc głowę, jeszcze chleba za dwa su!...
— Zaraz, panie Włosko, zaraz.
I garson podszedł do bufetu.
W chwili kiedy gość ów skromny, nazwany przez kelnera Włosko, zażądał jeszcze chleba, inny młodzieniec lat trzydziestu, siadał właśnie przy sąsiednim stoliku.
Usłyszawszy nazwisko Włosko, nowy przybysz obrócił się żywo, spojrzał na tego, którego tak nazywano i okazał wielkie zdziwienie.
— Jakto? to ty, mój dzielny Józefie! — zawołał zbliżając się doń z wyciągniętą dłonią.
Józef Włosko spojrzał na mówiącego, a poznawszy go, wydał radosny okrzyk
— Prosper! — rzekł ściskając serdecznie podaną mu rękę — nie wiedziałem, że jesteś w Paryżu!! Kiedy wróciłeś?
— Wczoraj — odpowiedział Prosper, przysiadając się do stolika przyjaciela. — Szczęśliwy traf, żem cię spotkał, czy mieszkasz w tych stronach?...
— Ja mieszkam tu w tym hotelu...
— To tak jak ja! — wykrzyknął Prosper.
— Jak i ty! — powtórzył Józef Włosko. — A od kiedy?
— Od roku przeszło... Mam tutaj pokój, a kiedy powracam z podróży mieszkam tu, aż do nowego wyjazdu.
— A to doprawdy szczególny traf — rzekł Józef, znów wymieniwszy uścisk ręki z Prosperem — że się tu znajdujemy, straciwszy się nawzajem z oczu przed półtora rokiem. Z całego serca radbym tego spotkania nie puścić tak sucho... Ale...
Przerwał sobie.
— Ale jesteś trochę w interesach... — dodał Prosper, śmiejąc się.
— O! mój drogi! zupełnie nie... Nic w ręku i nic w kieszeni! Jak najfatalniej.
— No to ja cię zapraszam! — odparł Prosper, po tym, kierując się do garsona, który przyniósł chleba za dwa su zażądanego przez Włosko, dodał:
— Eugeniuszu, butelka wina białego, prawdziwego Noblies! Sześć jaj, pół tuzina serdelków, dwie ładne porcje sarny, tylko nie baraniny... Po tym dwa mazagranu z koniakiem.
— Dobrze, panie Rivet — odpowiedział garson — natychmiast służę.
Prosper Rivet, którego mamy przedstawić czytelnikom naszym nie jest zupełnie obcym dla nich, to bowiem oryginał portretu fotograficznego, tak namiętnie oglądanego przez garbuskę i pokrywanego przez nią pocałunkami.
Znamy już wiek jego: lat trzydzieści.
Postawa jego jest wysoka i dobrze zbudowana, jak i boksera, plecy szerokie, ręce muskularne.
Atleta cyrkowy mógłby w nim znaleźć rywala.
Czupryna gęsta, kędzierzawa, jak u murzyna, wieńczyła twarz jego regularną, o rysach wydatnych, oczach, fałszywie patrzących, jak zauważyliśmy to już poprzednio Prosper Rivet trudnił się komiwojażerstwrem, ale nie był pomimo to wcale tak ruchliwy, jak jego koledzy. Nie brakło mu przebiegłości i sprytu, ale był próżniakiem, a inteligencję miał mierną... Nadto, żadnego poczucia moralności.
Serce też nie więcej było warte niż głowa.
Lubił nadewszystko pieniądze, dobrze zjeść, dobrze wypić i karty.
Miłość była dla Prospera na dalszym planie, dopiero po butelkach i zielonym stoliku.
Obiecywał sobie, że w życiu nie da się ująć żadnej kobiecie, chyba że będzie bogatą.
Nadto próżny i źle wychowany, z elementarnym ledwie wykształceniem, choć wiele sądzący o sobie.
— Jeszcze jesteś u Troubleta, sukcesora Jakuba Tordier? — zapytał Józef Włosko Prospera, kiedy wydał polecenie garsonowi.
— Jeszcze mój przyjacielu.
— Doskonałe miejsce, nieprawdaż? I widok na przyszłość?
— He! he!... niewiadomo.
— Jakto? Przecież interes ma byt pewny.
— Tak, interes może być dziś dobry, a jutra...
— Czyż to mówisz o fabryce Troubleta?...
Podczas ostatniej podróży, pryncypał do mnie napisał dwa czy trzy razy i z tonu jego listów poznałem, że cały interes trzęsie się, jak liść na drzewie...
— To byłoby nieszczęściem dla ciebie...
— Nie przestrasza to mnie wcale... A ty, mój dzielny Józefie, jeszcze jesteś drugim pomocnikiem u rejenta?
Włosko wstrząsnął głową.
— Rejent mnie odprawił — odpowiedział tonem melancholijnym.
— A! do diabła!... Czyżeś dobrze nie pisał aktów?...
— Nie o to poszło...
— Więc cóż takiego?
— To cała historia?
— Jakiegoż to rodzaju? Czyżbyś robił słodkie oczy do twej pryncypałowej, rejentowej?
— Rejentowa ma lat sześćdziesiąt. Chodzi o co innego... o sprawę bardzo nieszczęśliwą dla mnie, która przeszkadza mi dostać miejsce w czyjejkolwiek kancelarii...
— Czy to co tak poważnego?...
— E! drobnostka... Uniesienie... chwila zapomnienia... Wiesz, że jestem graczem...
— Ja cię ganić nie mogę, bo sam nim także jestem.
— Przegrałem... trzeba było zapłacić, aby nie być wyrzuconym z mego klubu, gdzie nie mógłbym się już odegrać... Wziąłem więc pożyczkę z kasy... Bardzo małą pożyczkę... Byłbym napowrót włożył te pieniądze... w dniu kiedy bym tylko wygrał... Miałem pecha, że ta drobnostka została zauważoną, i pryncypał wygnał mnie bez litości...
— A, to obmierzły notariusz! No, ale miał do tego prawo... Cóż robisz teraz?...
— A! prawie nic.
— No, ale przecież zawsze coś zarabiasz, ażeby żyć?...
— Jakie to życie... Mogłeś przed chwilą przekonać się na własne oczy... Prowadzę rachunki na targu dla niektórych przekupniów... od godziny drugiej z rana do siódmej. Wracam do mej nory, usiłując trochę się przespać... Zjadam kawał byle czego na prędce, o godzinie dziesiątej jestem przy nowym zajęciu moim i pracuję do godziny szóstej wieczorem.
— Cóż to za miejsce?
— A, posada u pokątnego doradcy na ulicy Montorgueil... Znam kodeks, umiem pisać akty, upraszczać lub gmatwać interesa. Jestem dla niego bardzo użytecznym...
— I cóż to wszystko ci daje zarobku?
— Na targu dostaję sześćdziesiąt dwa su, a pokątny doradca płaci mi dziewięćdziesiąt franków miesięcznie.
— Razem: pięć franków dwadzieścia pięć centymów dziennie. O, to chudo!
— Pokój w hotelu kosztuje mnie trzydzieści franków miesięcznie... Otóż wiesz teraz, ile mi zostaje, ażeby jeść, ubrać się, obuć, wyprać bieliznę i od czasu do czasu jeszcze trochę zagrać w karty.
— Czy przynajmniej obdarzają cię one kiedy swymi względami?
— Gdzie tam!... Pech ciągły, nieustający!... Przegrywam, ile tylko chcę...
— O, to się nie dziwię, że robisz oszczędności na żołądku... Ale twój pryncypał powinienby ci dać lepsze warunki, skoro mu jesteś tak użytecznym...
— To skąpiec, jakich mało...
— Ha, to go rzuć.
— Trzeba byłoby coś innego mieć na widoku... Ale nie rozpaczam wcale... Liczę na zarobek porządny...
— Jaki?
— E, mniejsza jaki... Taki, jaki się zdarzy... Ja, widzisz, jestem trochę fatalistą... Ja wierzę w to niezachwianie, iż w życiu każdego człowieka zdarza się taka chwila, kiedy można pochwycić szczęście... Wszystko zależy od tego, ażeby potrafić je złapać, bo, jeżeli człowiek jest o tyle głupi iż okazję przepuści, to już może nigdy ona mu się nie trafić!...
Otóż ja, mój druhu, czekam cierpliwie takiej sposobności, i coś mi mówi, że prędzej czy później przesunie się ona koło mej ręki... Tego dnia, czy trzeba będzie pójść przez błoto, ogień lub krew, złapię fortunę za warkocz i trzymać będę tak mocno, że mi już nie ucieknie.
Gdy to wymawiał, Józef Włosko ów wygłodzony chudeusz, głos jego brzmiał głucho, a twarz przybierała wyraz przestraszający, w źrenicach jaśniały dzikością błyskawice.
Znać było po nim, że nie cofnie się przed niczym, że fortuny zdolny jest szukać w błocie lub we krwi.
Prosper, który kazał przynieść drugą butelkę wina, nalał kieliszki i odparł:
— Dobrze mówiłeś!... I ja jestem twojego zdania, mój przyjacielu... Nigdy nie trzeba przepuścić sposobności do zrobienia majątku, za jakąkolwiekbądź cenę.
— Tak to mówisz! — rzekł Józef Włosko, wychylając kieliszek. — A tobie skoro się nadarzyła i puściłeś ją kantem!...
— Ja? — wykrzyknął Prosper.
— Tak, ty...
— Nie rozumiem...
— Z innymi tak gadaj, mój drogi... Ale nie z twym Józefem.
— Słowo honoru, nie wiem, o czym chcesz mówić...
— Gdybyś był chciał — podchwycił dawny dependent od notariusza — zamiast wdawać się w komiwojażerstwo, sam byś dzisiaj był pryncypałem... To zależało tylko od ciebie. Byłbyś stał na czele przedsiębiorstwa, przy którym inni mogą się zrujnować, ale ty przy swojej inteligencji byłbyś zrobił pieniądze grube.
— Mówisz o interesie Jakóba Tordier, mojego dawnego pryncypała?
— A, widzisz, że zrozumiałeś...
— Coś ci się marzy, mój przyjacielu.
— Nie, mówię najczystszą prawdę...
— Ja miałbym stać się następcą Jakóba Tordier, ja?
— Tak...
— Ażeby dostać jego interes, trzeba byłoby zapłacić, to jest mieć na to pieniądze.
— Byłbyś zapłacił...
— Z czego?
— Nie udawaj niewinnego... A z hojności garbuski!
— Julii Tordier!... Żony pryncypała!
— W jej własnej osobie!... Może mi będziesz mówił, że ona nie zrobiła do ciebie oczu... I to jakich...
— Tak, parę razy zdawało mi się, że zauważyłem...
— Więc... to była właśnie sposobność.
— Ależ ta pryncypałowa jest potworem... Wiesz o tym przecież dobrze...
— A tobie co to szkodzi?... Garb staje się pięknym, gdy pełen złota. O, gdybym ja był na twoim miejscu...

V.

Prosper Rivet napełnił oba kieliszki, wychylił swój, trąciwszy się z towarzyszem, i odparł:
— Rzeczywiście, mój dzielny Józefie, bujasz po obłokach... Gdybyś był na moim miejscu, byłbyś to samo uczynił, co i ja... to jest nic. Nie mogłem, przecież zaślubić Julii, do diabła, ponieważ nie była wdową.
— Ale córka jej niezamężna — rzekł Włosko.
— Więc cóż z tego? Przypuśćmy nawet, że Garbuska ma dla mnie słabość, to tembardziej nie dałaby mi się żenić z córką...
Józef Włosko wzruszył ramionami.
— A ja myślałem, żeś ty sprytniejszy — rzekł. — Jakżem się omylił... Jakżem się omylił... Ja utrzymuję i twierdzę że Julia Tordier bez wahania, byłaby ci poświęciła córkę, bo, oddając ją, wiedziałaby, że tym jedynym sposobem będzie cię miała zawsze przy sobie...
— Być może... Helenka jest ładna, to prawda, ale, jak mówią, nie będzie miała wiele, wychodząc za mąż...
— Tak, posag jej będzie skąpy... Składać się będzie tylko z kamieniczki wartującej pięćdziesiąt tysięcy franków. Ale gdyby mąż podobał się jej matce, z przyjemnością oddałaby zięciowi ukochanemu wszystko, co ma w swym worku... A tam znajdzie się milion przeszło!
— Milion — powtórzył Prosper, bardzo zdziwiony usłyszeniem tej cyfry niespodziewanej.
— Co najmniej.
— Czyś tego pewny?
— Jak najzupełniej.
— A skądże o tym możesz wiedzieć?
— O, z pierwszej ręki... Rejent Carre, mój dawny pryncypał, jest rejentem Julii i jej męża... Miałem w moim ręku i mogłem się naczytać do syta papierów małżonków Tordierów.
— To mi opowiedz wszystko...
— Ho! ho! ho! Nareszcie zaczynasz się interesować.
— To tylko prosta ciekawość, nic więcej... Chociaż przez pięć lat byłem komiwojażerem Tordierów i pozostawałem z nimi w bardzo dobrych stosunkach, nie znałem wcale ich interesów i nie przypuszczałem, ażeby byli tak bogaci.
— No, każ podać cygar, a przy mazagranie opowiem ci wszystko... To historia nie tak długa.
Cygara zostały zapalone.
Włosko połknął trochę kawy z koniakiem i zapytał:
— Wiesz, czem była garbuska, zanim została żoną Tordiera?
— Jego służącą.
— Właśnie... Jakób Tordier był głupim chłopakiem, który się bał kobiet... Od dwunastu już lat utrzymywał magazyn artykułów spożywczych przy ulicy Anbry, a przedsiębiorstwo to przynosiło mu około sto dwadzieścia pięć tysięcy franków.
Nadto stryjenka jego, ostatnia krewna z linii ojcowskiej, umarła, wdowa i bezdzietna, pozostawiła mu cały majątek, schedę około sto pięćdziesiąt pięć tysięcy franków, co go uczyniło posiadaczem kapitału dwustu tysięcy franków, nie licząc zakładu, oszacowanego w owych czasach na pięćdziesiąt tysięcy franków.
— U, do licha! — wykrzyknął Prosper — to już wcale ładnie było!
— Tak ładnie — podchwycił Józef Włosko — że wpadło w oczy garbusce. Pomimo garba, pozyskała wielki wpływ na Tordiera, była bowiem inteligentna, oszczędna aż do sknerstwa i umiała porządek zaprowadzić w jego interesach, których zaniedbywał przez niedbalstwo, brakło mu bowiem inicjatywy, energii, a nawet woli.
Garbuska znała dobrze wady swego pana i postanowiła z nich skorzystać.
Jak się do tego wzięła?
Nikt o tym nie wie i nikt się chyba nie dowie nigdy... Dość, że jakkolwiek niekształtna, tak, jak i dziś nią jest, została służącą — kochanką, a Jakób Tordier, chcąc, ażeby dziecko, mające się narodzić, było prawe, zaślubił Julię Derome, przyznał jej majątku trzykroć sto tysięcy franków. W pięć miesięcy po ślubie ich przyszła na świat dziewczynka, której nadano imię Heleny, a wkrótce po tym Julia oświadczyła Tordierowi, iż żąda rozdziału majątkowego...
— A to sprytnie... Ale Tordier mógł był przecie odmówić.
— Odmówić! On taki słaby... Wystawić się na ciągłe sceny!... Garbuska trzymała fortunę za włosy i nie puszczała jej wcale... Rozdział majątkowy został przyznany i Julia sama się stała panią trzystu tysięcy franków, danych jej przez męża na posag... W pół roku później fabrykę produktów odżywczych wystawiono na sprzedaż... Ona ją odkupiła za pięćdziesiąt tysięcy franków, a Tordier miał już za cały majątek tylko pięćdziesiąt tysięcy franków, za które kupiono dom w Montmartre, z którego Helena odziedziczy połowę po śmierci ojca...
— Ale to jeszcze daleko od tych stu tysięcy talarów do miliona, o którym mówiłeś.
— Poczekaj trochę... Julia Tordier, wziąwszy interesa w swoje ręce, umiała je poprowadzić bardzo pomyślnie — tę sprawiedliwość oddać jej należy...
W dwa lata później kupiła dom za trzysta pięćdziesiąt tysięcy franków przy ulicy Rivoli, po tym jeszcze kilka innych domów, ogółem za kilkaset tysięcy, a jeżeli dodać sto tysięcy, jako cenę sprzedażną domu handlowego, nabytego przez twego pryncypała, Jerzego Troubleta, to mamy już i milion... Dodaj jeszcze sto pięćdziesiąt tysięcy w dobrych papierach procentowych, które są w depozycie u rejenta Carre, a już dojdziemy do miliona sto pięćdziesiąt tysięcy franków, nie licząc kapitałów, które garbuska trzyma u siebie, a którymi obracać umie w sposób nader zyskowny.
— Czy gra na giełdzie?
— Na giełdzie można przegrać, a Julia nie taka naiwna...
— Cóż robi?
— Pożycza drobnym handlarzom ulicznym na procent, ma biuro wynajmu wózków dla nich, każdy kto tam wynajmuje wózek, płaci z góry i dostaje pięć franków na zakup towaru...
— Daje pięć franków tym, co wynajmują?
— Ale pod warunkiem, że wieczorem, zwracając wózek, oddadzą sześć franków. Nigdy oni nie zawodzą, a właściciela tego biura, Nicoleta, który jest po prostu tylko płatny przez garbuskę, uważają za dobroczyńcę. Rozumiesz?
— Ależ to znakomite! — zawołał komiwojażer, uderzając w stół.
Nadbiegł garson.
W ten sposób — ciągnął dalej Włosko — Julia Tordier zarabia dziennie pięćset franków.
— No, no! Ale dla mnie korzystanie ze względów garbuski już jest spóźnione...
— Kto wie? Na twoim miejscu spróbowałbym... Dawno nie widziałeś pani Tordier?
— Pięć miesięcy temu wyjechałem za interesami mego pryncypała...
— Otóż ja na twoim miejscu złożyłbym jej dziś wizytę z grzeczności. To by jej pochlebiło... Zaprosiłaby cię znów do siebie, a ty po tym, ażeby się przypodobać garbusce zaślubiłbyś jej córkę... Helena jest bardzo ładna, mogłaby znaleźć męża, gdyby nawet nie miała posagu... Ożeniwszy się, jeżeli nie będziesz niezręcznym, łatwo zyskasz zaufanie i kasę teściowej...
W tejże chwili do restauracji wszedł szesnastoletni wyrostek; fartuch sklepowy przy ubraniu świadczył, że jeść chłopcem sklepowym.
Twarz miał szczerą i wesołą, oczy mu błyszczały.
Zapytał:
— Czy niema tu przypadkiem pana Riveta.
Prosper, usłyszawszy swoje nazwisko, obrócił się, a zobaczywszy, kto je wymienił, sam zawołał:
— Tutaj, Julku!...
Wyrostek z miną zadowoloną zbliżył się do komiwojażera.
— Dzień dobry, panie Prosperze — rzekł — więc pan już wróciłeś?...
— Tak, mój chłopcze, wczoraj wieczorem... Uprzedzałem pryncypała o moim przyjeździe.
— To on mnie tu przysłał, a złości się, małpa, aż strach.
— O co?
— Że pan nie przychodzisz.
— Pisałem mu przecie, że będę w magazynie punkt dziesiątej.
— A teraz już wpół do jedenastej, panie Rivet.
Prosper spojrzał na zegarek.
— A tak!... — odrzekł — idę... idę... Julku, chcesz się napić koniaku...
— Dziękuję panu, dziękuję, muszę lecieć czemprędzej do sklepu, bo nasz pan zły, oj zły!
— Ja w pięć minut po tobie będę!
Chłopiec wybiegł.
— Cóż to tak pilno twemu pryncypałowi — odezwał się Józef Włosko — może chce ci dać gratyfikację.
— E, niezawodnie znów przygotował mi burę... Ale — dodał, podniecony winem i likierem. — Niech mnie nie irytuję, bo puszczę go do wszystkich diabłów...
— Pomyśl o tym, co mówiłem.
— Co do pani Tordier?...
— I o Helence. Kto wie, czy w razie stracenia miejsca u Troubleta, nie znajdziesz się odrazu na drodze do majątku.
Prosper wstał, zapłacił rachunek i poprosił Józefa, ażeby z nim razem zjadł obiad, co Włosko przyjął skwapliwie.
Rozeszli się, jeden udał się na ulicę Anbry, drugi na ulicę Montorgueil, do pokątnego doradcy.

VI.

Wyprzedzimy przyjście Prospera do magazynu Jerzego Troubleta, należący dawniej do Jakóba Tordiera.
Dwa schodki kamienne prowadziły do drzwi szklanych, otwierających się na sklep obszerny, dłuższy niż szerszy, w którym na dużych półkach siały puszki z wszelkie mi odmianami makaronu.
Po lewej stronie sklepu za odgrodzeniem szklannym był rodzaj kantoru pryncypała.
Stało tam biurko, kasa żelazna, fotel i krzesła, obciążone książkami i kwitariuszami.
Zegar na ścianie zawieszony, wskazywał trzy kwadranse na jedenastą.
Przed biurkiem siedział człowiek lat około trzydziestu i zajęty był sprawdzaniem faktur.
Był to Jerzy Troublet, następca Jakóba Tordier.
W sklepie trzech chłopców zawiązywało, pakiety, przeznaczone do odniesienia na miasto.
Co chwila Troublet przerywał sprawdzanie faktur i spoglądał na zegar.
Wtedy twarz jego wykrzywiała się z gniewu.
Drzwi od sklepu otworzyły się i ukazał się w nich chłopiec, którego tylko cośmy poznali w restauracji.
— I cóż zawołał nań Troublet.
— Znalazłem go w restauracji.
— Co robił?
— Jadł śniadanie ze swym przyjacielem... O, co tam było butelek na stole, mnie chciał poczęstować koniakiem, alem odmówił.
— Pije!... zawsze pije! — szepnął Jerzy Troublet z wyraźną odrazą.
Po tym zwrócił się do chłopca:
— Czy zaniosłeś dwa funty makaronu cienkiego do pani Tordier?
— Do garbuski — rzekł chłopiec, udając garbatego — nie jeszcze, ale jestem pewny, że to nic pilnego... Pan Tordier, jak teraz, potrzebuje więcej rumianku, niż rosołu z makaronem... doktór tam był dziś i wyszedł z nie tęgą miną, jakby już chciał szukać karawaniarzy...
— Nam nic do tego... Obstalowano... Trzeba było odnieść i to już dawno — odparł Trouble! bardzo oschle.
— No to zaraz, proszę pana, zważę i zaniosę...
Do sklepu wszedł Prosper z miną triumfującą, w kapeluszu na bakier i, kiwnąwszy chłopcom ręką, udał się wprost do kantoru Jerzego Troubleta.
— Dzień dobry, kochany pryncypale — odezwał się wesoło, zdejmując kapelusz.
— Cieszę się, że pana zastaję przy dobrym zdrowiu.
— Panie Rivet — odparł przemysłowiec tonem jak najżyczliwszym — pisałeś pan do mnie, że będziesz o godzinie dziesiątej tutaj, a teraz już mamy trzy kwadranse na jedenastą.
— Spotkałem się z przyjacielem.
— Przyjaźń zawrze iść winna po interesach... Trzeba panu było odłożyć przyjaciela na później, a mnie nie dać czekać. Ja lubię we wszystkim punktualność, pan to wiesz. Miałem się z kimś spotkać dziś zrana, a teraz to się spóźnię.
— E, odparł Prosper gwałtownie — gdybym wiedział, że pan mnie tak przywita, to bym się jeszcze mniej spieszył z przyjściem.
— O, panu nie spieszyło się wcale — podchwycił pryncypał. — Do Paryża przyjechałeś pan wczoraj wieczorem, to pierwszym obowiązkiem pańskim było przyjść do mnie ze zdaniem rachunków.
— Przysłałem je panu, donosząc zarazem o powrocie.
— A czy są dokładne?
— Czy kiedy dokładnymi nie były?...
— Czy po drodze z Gray, byłeś pan w domu Huberta?
Prosper zaczerwienił się na to pytanie. Jednakowoż odpowiedział nie bez pewnego drżenia w głosie:
— Tak, panie.
— A w Versal dom handlowy Dere nie dał panu żadnego obstalunku?
— Żadnego.
— I w Luxeuil dom Levilloin nie dał panu żadnego zlecenia?
— Nie, panie.
— A to dlaczego?
— Bo ma jeszcze dosyć zapasów.
— Doprawdy?
— Czyżby pan wątpił mojemu słowu?
Brwi Jerzego Trouble ta nasrożyły się surowo. Błyskawica zajaśniała w oczach.
— Tak, wątpię i to bardzo! — odparł — i to tymbardziej, że z pańskiej winy mógłbym stracić te trzy domy! Komiwojażer zaczerwienił się.
— Z mojej winy? — powtórzył.
— Tak, panie. Jeżeli ci trzej kupcy, i to jedni z najdawniejszych klijentów mojego handlu, odmówili panu, to ja panu powiem dlaczego... W Gray stawił się pan u Huberta w takim stanie nietrzeźwym, iż musiał pana czymprędzej wyprowadzić. Ja sam od niego dostałem obstalunek.
W Versalu zaledwie trzymał się pan na nogach, kiedy poszedł odwiedzić dom Dere.
Wreszcie w Luxeuil zwymyślał pan czcigodnego pana Levilloin, gdy czynił uwagę, że się nie umie pan zachowywać, po czym pana wyprosił, a mnie doniósł o wszystkim.
— Więc do czego pan dążysz?
— Do tego, że muszę się wyrzec pańskich usług.
— Od tego trzeba było zacząć. Myślisz pan, że ja tylko u pana mogę co zarobić. O, dla mnie interesów nie brak. Proszę obliczyć moje rachunki.
Troublet zabrał się do liczenia.
— A, pani Tordier! Właśnie niosę dla pani makaron? — odezwał się głos Julka.
Usłyszawszy nazwisko pani Tordier, wymówiona przez chłopca, Jerzy Troublet i Prosper żywo podnieśli głowy.
We drzwiach sklepu stała była jego właścicielka.
Prosper nie ruszył się z miejsca, ale Troublet przerwał swą pracę i wyszedł do garbuski z powitaniem.
— Dzień dobry, pani Tordier — odezwał się do niej tonem jak najbardziej uprzejmym. — Jakże się miewa szanowny pan Tordier? Spodziewam się, że mu lepiej.
Julia odgrywając z prawdziwym talentem aktorskim wzruszenie i boleść, nawet otarła końcem palca niby łzę, z oczu zupełnie suchych.
Po czym odpowiedziała głosem płaczliwym:
— Niestety, mężowi nic nie lepiej. Przeciwnie, coraz z nim gorzej. Biedny człowiek, bardzo się o niego boję.
I znów udała, że ociera drugą łzę.
— Stary krokodyl! — mruknął Julek. — Tyle dba o męża co pies o piątą nogę.
Troublet zaś odpowiedział na ostatnie słowa Julii:
— Może pani tylko przesadza niebezpieczeństwo?
— Chciałabym, ażeby moje obawy były płonne! — odparła gorbuska. — Ale powtarzam tylko słowa doktora.
— Kiedyż był doktór?
— Dziś zrana.
— Doktór Reynier, nieprawdaż?
— Tak.
— Poczciwy lekarz, ale zwykle zanadto alarmuje tak, jak i jego koledzy. Pan Tordier jest jeszcze młody.

— Ha, co robić! Jeżeli lekarstwo zapisane dziś przez lekarza, które obstalowałem w aptece, nic nie pomoże, bieda będzie z mym mężem.

VII.

Te kilka zdań powyższych zamienione było między garbuską a Jerzym Troublet po środku magazynu, głosem dość wyraźnym, tak, że je słyszał i Prosper, którego pani Tordier nie zauważyła w kantorze fabrykanta.
Mimowolnie, patrząc na przerażająco bezkształtną swoją byłą pryncypałową, przypomniał sobie świeżą rozmowę z Józefem Włosko i poczuł głęboką odrazę.
— Czyż doprawdy panu Tordier grozi niebezpieczeństwo — odezwał się.
Garbuska, ujrzawszy nagle ukazującego się Prospera Riveta o którym myślała ciągle, doznała gwałtownego wzruszenia.
Usta jej, zawsze czerwone, zsiniały, a nogi ugięły się pod nią.
Cała krew z żył napłynęła jej do serca.
— A, pan Prosper!... pan!... — wyjąkała głosem drżącym, prawie nie wyraźnym i wyciągnęła długą i chudą rękę do młodzieńca, który ją ujął w swoje dłonie i uścisnął.
Przy tym uścisku podwoiło się wzruszenie Garbuski.
Prosper uczuł, jak drży ręka, którą ściskał.
— Ma jednak do mnie słabostkę — pomyślał.
Julia Tordier mówić nie mogła.
Wargi jej były suche, język sztywny, gardło ściśnięte.
Jednakże po upływie kilku sekund, zdołała zapanować nad swoim pomieszaniem i wyszeptała:
— Jesteś pan w Paryżu, od jak dawna?
— Od wczoraj.
— I nie byłeś pan u nas.
— Przyjechałem dopiero wieczorem.
— Bardzo byłoby nam miło widzieć pana u nas.
— Nie wątpię i gdybym wiedział, że pan Tordier jest chory, byłbym, wysiadłszy z pociągu, przyszedł się dowiedzieć o jego zdrowie.
— Czy po to tylko? — podchwyciła Garbuska tonem wymówki.
— I ażeby się z panią zobaczyć, kochana pani Tordier, i chciałem właśnie udać się do mieszkania pani, skoro tylko skończę rachunki z panem Troubletem i z nim się pożegnam.
Garbuska drgnęła znowu.
Te ostatnie wyrazy uderzyły ją, chociaż na razie nie zrozumiała ich znaczenia.
— Ma się pan pożegnać z panem Troublet? — zapytała.
— Tak, pani.
— Więc wyjeżdża pan znowu w podróż?
— Nie, pani, ale przestaję należeć do personelu pani następcy.
— Ależ — zapytała garbuska, — a z jakiej racji?
Troublet zabrał głos:
— Pan Rivet — rzekł — nie podziela mojego zapatrywania na prowadzenie interesów.
— Pan Rivet jest dobrym urzędnikiem i ja polecałam go panu gorąco — odparła Julia kwaśno Komiwojażer sam się wtrącił.
— To już darmo naprawiać te rzeczy, kochana pani — wyrzekł. — Za nic tu mają pani zlecenia, nie znają się na moich usługach i chwytają się najmniejszej drobnostki, ażeby ze mną zerwać. Przestałem się podobać, ot i wszystko. Kiedy kto chce psa uderzyć, zawsze kij znajdzie. Zresztą, jak panu Troublet nie zależało na mnie, tak i mnie na panu Troublecie nie zależy wcale. Ale pomówmy o panu Tordier. Więc on naprawdę jest słaby?
— O, bardzo słaby. I ja mam małą nadzieję — odpowiedziała garbuska, rzucając na Prospera spojrzenie, którego ognistość daremnie starała się przysłonić. — Biedny mój mąż, bardzo pana lubił. On pana umiał ocenić! Przyjdźże pan, panie Prosperze, go odwiedzić. Przyjdź dzisiaj wieczorem.
— O, niezawodnie będę — odrzekł Prosper.
Po czym zwracając się do Troubleta, dodał:
— Cóż, skończył już pan rachunek?
— Tak, i zaraz go zapłacę — odpowiedział fabrykant, zmierzając do biurka, a za nim Prosper i Julia.
Ta, idąc, obok komiwojażera i opierając się o jego ramię, była tak wzruszona, iż nie czuła podłogi pod nogami.
Wszedłszy do kantoru, gdzie fotel obszerny często jej służył za tron, osunęła się na krzesło.
Oczy jej się podniosły, szukając twarzy Prospera Riveta.
Spojrzenia ich się spotkały.
Po raz drugi całą jej istotą wstrząsnął jakby prąd elektryczny.
I, zapominając o wszelkiej przyzwoitości, schwyciła młodzieńca za rękę i wyjąkała:
— O, jak szczęśliwą jestem, że pana widzę... bardzo szczęśliwą.
I chciała mówić dalej, coby jeszcze w większy kłopot wprawiło rumieniącego się już Prospera, ale Troublet przerwał:
— Panie Rivet — odezwał się — oto wszystko, co panu jestem winien. Sto siedemdziesiąt siedem franków.
Położył na pulpicie sumę tę i dodał:
— Czy rachunek się zgadza?
— Tak, panie.
— To proszę mi napisać pokwitowanie.
Prosper, nie mówiąc nic, ale ukradkiem przyglądając się wyrazowi twarzy garbuski, napisał kwit i schował pieniądze.
Pani Tordier zmieniła nagle podstawę i przygryzła usta.
— Więc to już stanowczo pozbywasz się pan usług pana Rivet? — zapytała tonem ostrym.
— Muszę, proszę pani — odpowiedział Troublet.
— Wiesz pan, że to niesprawiedliwie.
— Zdaje mi się, że w tym, proszę pani, ja sam tylko mogę być sędzią.
— Żegnam pana — rzekł Prosper. — Do widzenia, pani Tordier.
— Więc będzie pan dziś wieczorem, panie Prosperze?
— Najniezawodniej. O godzinie ósmej wieczorem odwiedzę pana Tordier.
I opuścił kantor.
Garbuska pogoniła go wzrokiem aż do wyjścia z magazynu.
Kiedy drzwi się zamknęły za nim, zwróciła się do Jerzego Troubleta.
— Wiesz pan, po co przyszłam? — zapytała tonem jeszcze ostrzejszym.
— Zdaje mi się przynajmniej, że odgaduję — odparł z pewnym zakłopotaniem. — Dziś mamy 24-go maja.
— Rzeczywiście, i dlatego dziś masz pan wypłacić dwadzieścia pięć tysięcy franków...
— Trzecią ratę ze stu tysięcy, ceny sprzedażnej magazynu... i do tej raty winieneś pan dodać procenty od pięćdziesięciu tysięcy. Czy pan ma to wszystko?...
Ostatnie wyrazy wyrzeczone zostały tonem wyzywającym, który nie uszedł uwadze fabrykanta.
Teraz on znów przygryzł wargi.
Widocznie Julia Tordier miała na sercu, że odprawiono jej protegowanego.
— Do tego czasu — rzekł — o ile mi się zdaje, nie mogła się pani skarżyć na moją niepunktualność, nie czekała pani na moje pieniądze...
— I teraz nie będę czekała dłużej, mój panie.. Ja także mam wypłaty, a choroba męża bardzo drogo kosztuje...
— Dzień się nie skończył.
— To znaczy, że teraz kasa pańska pusta.
— Albo że mi się nie podoba jej otwierać?... Przed godziną szóstą wieczorem będzie pani miała swoje pieniądze.
Tego życzę panu sama, bo jutro miałbyś pan u siebie wizytę mego komornika.
Pani Tordier wstała.
— Źleś pan zrobił, panie Troublet — dodała drwiąco — żeś pan odprawił mojego protegowanego. To gorzej było, niż źle, bo nawet bardzo zasmuca mnie... Do widzenia, panie Troublet.
Garbuska wyszła z kantoru.
— Więc pamiętaj pan, o godzinie szóstej... O godzinie szóstej — powtórzyła z naciskiem.
I drzwi za sobą zamknęła.

VIII.

Wioska Sant Leger jest jedną z najlepiej położonych w okolicach Paryża.
Rozciąga się ona obok wzgórza, uwieńczonego lasem.
Pełnymi płucami oddychać tu można wonią aromatyczną wielkich drzew.
Zapach ten balsamiczny rozchodzi się aż do stacji kolejowej Boissy.
Od tej stacji gościńcem prostym droga prowadzi do wsi.
Domki mieszczańskie są tutaj jeszcze rzadkie.
Natomiast kilka większych posiadłości z obszernymi oficynami, ogrodami angielskimi, parkami i sadzawkami istnieje w okolicach wioski.
Trzy z tych posesyj zajęte są na pensje panien, a pensje te liczą zawsze sporo pensjonarek, ze względu iż obok nauki dziewczęta mają tu dobre, świeże powietrze.
Na jednej z tych pensji wychowywała się Helena Tordier, córka garbuski i Jakóba Tordier.
Dzień był jakeśmy powiedzieli 24-go maja.
Wiosna tym razem nie spóźniła się. Łąki i pola już się pokryły kobiercem zieleni, dzierzganej miliardami kwiatków przeróżnych barw i odcieni.
Nazajutrz przypadły imieniny pani Gerigout, przełożonej pensjonatu, a imieniny, jak wiadomo, obchodzone bywają w przeddzień.
Zwykle uczenice ofiarowywały swej przełożonej łubianej pomimo niektórych dziwactw, różne prezenty, a solenizantka urządziła dla nich obfite śniadanie w lesie, a za powrotem do domu wyśmienity obiad.
I tym razem w dniu 24-go maja ruch na pensji panował wielki od rana.
Uczenice ubrały się w najładniejsze sukienki, nauczycielki krzątały się koło dorocznej „niespodzianki“ dla przełożonej.
W jednej z klas ustawiono bukiety, na stole leżały podarunki, między innymi główny prezent, piękny ekran, starannie zawinięty w bibułkę i zawiązany wstążeczkami niebieskimi.
Dziewczęta stanęły w porządku w sali i czekano na przybycie przełożonej.
Na podwórzu czekały już powozy, zaopatrzone w zapasy wycieczkowe: pasztety, kurczęta pieczone, szynki, galantyny, ciastka, ciasteczka, wina kremowe i szampańskie.
Zegar pensjonatu wskazywał pięć minut do ósmej.
Zastępczyni przełożonej, pełniąca jej obowiązki, skoro pani Gévinet zmuszona była kiedykolwiek się wydalić, zbliżyła się do wysokiego dziewczęcia siedemnasto czy osiemnastoletniego, stojącego nieopodal drzwi.
Młode to dziewczę, zachwycająco piękne, urodą dziewiczą i ujmującą, czoło miało przysłonięte ciężką koroną jasnych włosów.
Twarz delikatną, bladości matowej, wyrażała głęboki smutek.
Gdyby się bliżej przyjrzeć jej wielkim oczom niebieskim, obramowanym długimi rzęsami, możnaby było dostrzedz, że płakała, bo powieki jej były jeszcze wilgotne.
Pośpieszamy objaśnić naszych czytelników, że tą zachwycającą istotą była Helena Tordier, córka Garbuski.
Obok niej znajdowała się pensjonarka, rówieśniczka, wcale do niej jednak nie podobna, jakkolwiek również piękna.
Brunetka, pulchniutka, świeża jak róża, z oczyma wielkimi, czarnymi, błyszczącymi, z weselem i energią na twarzyczce, nawet pełnej zalotności, była ona żywym typem paryżanki i ładnej kobietki.
Nazywała się Marta de Roncerny i była najlepszą, a raczej jedyną przyjaciółką Heleny Tordier.
Powiedzieliśmy już, że nauczycielka zbliżyła się do Heleny.
— Czy pamiętasz, panno Tordier, swoją przemowę? — zapytała.
Helena, usłyszawszy nauczycielkę, gwałtownym wysiłkiem odpędziła trapiące ją smutne myśli.
Odpowiedziała ze słodkim uśmiechem, pełnym jednak melancholii:
— Pamiętam, pani...
Helena Tordier miała w imieniu wszystkich uczenie złożyć życzenia solenizantce.
Nauczycielka odeszła.
— Ale co tobie jest, moja droga? — zapytała Marta de Roncerny córkę Garbuski.
— Nic mi nie jest — odrzekła Helena, usiłując znowu się uśmiechnąć.
— Po co kłamiesz? — podchwyciła Marta. — Gdyby ci nic nie dolegało, nie byłabyś ponurą, zamyśloną, dzisiaj przy imieninach, kiedy jeść będziemy śniadanie w wielkim lesie, który tak lubisz, kiedy będziemy mogły się nabiegać i ubawić swobodnie pod drzewami... Cały program dnia dzisiejszego oddycha wesołością, a ty jesteś smutna jednak, więc tobie coś jest... Co takiego?
— A, — wyszeptała Helena jakby mimowolnie — miałam tej nocy bardzo przykre sny...
— O, jeżeli to tylko, nie masz się czego niepokoić. Znasz przysłowie: sen mara...
— Nie — odparło dziewczę, wstrząsając główką. — Sny moje tej nocy nie są kłamliwe... mam bardzo złe przeczucie... grozi mi nieszczęście... wielkie nieszczęście...
— Jakież nieszczęście może cię tu dosięgnąć?
— Nie wiem, ale przekonasz się...
Rozmowa przyjaciółek przerwaną została przez wejście nauczycielki, która zawołała:
— Cicho, moje panny, bierzcie bukiety... Pani nadchodzi... Helenko, to twój bukiet i podarunek dla pani od pensji.
Córka Jakóba Tordier wzięła podane jej przedmioty.
Na progu w ubraniu świątecznym ukazała się pani Gévignot.
Zacna kobieta jak zwykle okazała widoczne zdziwienie, wobec oczekującej ją „niespodzianki“.
— Drogie moje dzieci? — zapytała — co się tu dzieje? Co znaczą te miny tajemnicze?
— Pani — odezwała się Helena — dziś mamy dwudziesty czwarty maja.
— Dwudziesty czwarty maja, a, prawda! — podchwyciła przełożona — a ja o tym nie pomyślałam!... Więc to dziś dwudziesty czwarty maja, a jutro moje imieniny!...
— Tak, pani — rzekła Helena, podchodząc — i to mnie przypadł zaszczyt i szczęście złożenia pani życzeń w imieniu moich koleżanek i ofiarowania ci tego skromnego dowodu naszego głębokiego szacunku.
Pani! kochamy cię wszystkie, jak gdybyśmy były córkami twymi, i wiemy, że masz dla nas uczucia matki, najlepszej z matek. Okazujesz nam je, pani, dokładasz wszelkich starań, ażeby z nas uczynić uczciwe dziewczęta, które później staną się uczciwymi kobietami... My tobie, pani, okazujemy wdzięczność bez granic, i z całej duszy prosimy Boga, ażeby ci dał szczęście, na jakie zasługujesz!
Helena ze wzruszeniem wygłosiła to powinszowanie, a wzruszenie to szczególnie wzmogło się w chwili, kiedy młode dziewczę mówiło o uczuciach matki, najlepszej z matek...
Dwie łzy popłynęły po jej licach i głosem drżącym zaledwie zdołała skończyć przemowę i życzenia.

IX.

Pani Gévignot, sama bardzo wzruszona i płacząc z radości, wyciągnęła ręce do Heleny, przycisnęła ją do serca, całując, i odpowiedziała na poprzednią przemowę kilku słowami, prawdziwie wzruszającymi, które przyjęte zostały jednomyślnym okrzykiem dziękczynnym, rozerwała bibułkę angielską, osłaniającą „niespodziankę“, otworzyła pudełko, przyjrzała się z lubością podarunkowi stanowiącemu bardzo ładną filiżankę ze srebra cyzelowanego w stylu Ludwika XV i wreszcie oświadczyła, że dla uroczystego obchodzenia imienin, wszyscy się udadzą na śniadania do lasu.
Do przejażdżki prędko się przygotowano.
Pani Gévignot zbliżyła się nagle do Heleny.
— Co ci jest, moje dziecko? — zapytała — dziś wszystkie twoje koleżanki są wesołe, ty tylko jesteś smutna... blada, jakbyś miała się rozpłakać... czyś cierpiąca?...
— Cierpiąca, nie... pani — odpowiedziała z wyraźnym wysiłkiem.
Marta de Roncerny wtrąciła się do rozmowy.
— Proszę pani — rzekła — nasza kochana Helenka taką już jest od samego rana.
— Od rana! — powtórzyła przełożona ze zdziwieniem.
— Tak, pani.
— A to dlaczego?
Te słowa były zwrócone do Heleny. Odpowiedziała na nie jednak Marta, pomimo znaków, którymi jej towarzyszka błagała o milczenie.
— Miała przykry sen — odrzekła.
Marta mówiła dalej:
— Miała bardzo złe przeczucia...
— Ale jakie to są przeczucia i czego się rumienisz, moja pieszczotko?...
— Bo mam przeczucie bardzo zatrważające, proszę pani — wyjąkała Helena, a oczy jej napełniły się łzami. — Mój biedny ojciec... mój biedny ojciec.
Dziewczę zamilkło znowu.
— Więc śnił ci się ojciec?
— Tak, pani... Widziałam go bladego, leżącego na łóżku, wpół zmroku... rękoma jakby odpychał widmo, którego obecności zaledwie się mogłam domyślać, bo jego kontury były mgliste, niepochwytne.
Powoli jednak kontury te stawały się wyraźniejszymi i widmo stawało się widoczniejszym...
Był to szkielet, okryty całunem, i groził ojcu memu przed łóżkiem kościstymi rękoma.
Ohydne zjawisko nachyliło się nad łóżkiem... kości szczękały... Palce jego schwytały ojca za szyję i dusiły...
Ojciec wydał głuchy jęk, a następnie okropny krzyk...
Obudziłam się zroszona potem, zgnębiona cała; zdawało mi się, że to wszystko widziałam na jawie, ale prędko się spostrzegłam, że byłam igraszką snu...
— Więc pocóż masz się tym dręczyć? — pospieszyła dodać przełożona pensji.
— Zaraz, proszę pani, dokończę — podchwyciła Hele— W kilka minut po tym znowu zasnęłam.
— I sen znów dalej się ciągnął?
— Tak, chociaż już nieco inaczej... Znajdowałam się już nie w domu ojca... Byłam na ulicy Anbry, na chodniku... Widziałam bramę domu przybraną kirem.. Widziałam trumnę, otoczoną świecami woskowymi, a na draperiach żałobnych wszędzie widniała duża litera biała T, pierwsza litera nazwiska mego ojca...
Pojmuje pani, czy to nie jest prawdziwe ostrzeżenie?
O, pani... pani... Ojciec mój jest chory.. bardzo chory... niebezpiecznie chory... Zgaduję to... Czuję... Jestem tego pewna... On umierający... a ja nie jestem przy nim i, jeżeli umrze, ja go już nie zobaczę wcale... Nie ucałuję go, nie otrzymam ostatniego jego pocałunku... ostatniego pożegnania... ostatniego tchnienia...
Helena wybuchła płaczem.
Drżała na całym ciele.
Marta objęła ją i tuliła jak dziecko.
— Moja droga, nie przestraszaj się — rzekła, całując ją. — Sny są zwodnicze.
— A czyś nie czytała w piśmie świętym o snach proroczych? — wyszeptała Helena.
— Tak, w piśmie świętym, ale teraz inne czasy — odparła p. Gévignot. — Twój sen nie ma właściwie sensu.
— O, chciałabym w to uwierzyć!
— Zastanówmy się trochę!... Gdyby ojciec twój był słaby, poważnie słaby... gdyby znajdował się w niebezpieczeństwie... matka z pewnością byłaby do ciebie o tym napisała... i niezawodnie prosiłaby mnie, ażebym cię do domu odwiozła... Tymczasem milczy, i to właściwie jest uspokajające!...
Helena westchnęła.
— Moja matka... — wyjąkała — moja matka...
Przełożona podchwyciła:
— A dwa miesiące temu, gdyś się widziała z ojcem, czy był cierpiący?
— Trochę, proszę pani... ale kiedy mój ojciec nie skarżył się... on się nigdy nie skarży... Ale zastałam go bardzo zmienionego... Wydawał mi się ponurym i zniechęconym.
— Czy doktora wzywano?
— Nie, proszę pani...
— A to dlaczego?
— Moja matka utrzymywała, że to zbyteczny wydatek i że ojciec nigdy nie był zdrowszym... Ja widziałam jednak, że się myli, mimowolnie może, ale że się myli niezawodnie.
Helena rozpłakała się.
Marta i przełożona zamieniły z sobą szybkie spojrzenie.
— Kochana pieszczoszka! — pomyślała Marta. — Jak tu smutnie mieć złą matkę...
Pani Gévignot zaś myślała:
— Biedne dziecko, coby się z nią stało, gdyby ojciec umarł?
Panna de Roncerny zrozumiała to i zawołała, całując Helenę:
— No... no.... nie denerwuj się... Może nie jest tak źle... Nie znasz prawdziwego stanu rzeczy...
— Tak, Heleno, nie smuć się... zapomnij o snach... Masz przed sobą piękną przyszłość i szczęście.
Córka Garbuski westchnęła, ocierając łzy, i wyjąkała:
— Szczęście!... Ono chyba już nie dla mnie!
Po tym w myśli powtórzyła sobie to samo, co poprzednio pani Gévignot także pomyślała:
— Gdyby ojciec mój umarł, coby się ze mną stało?
Pani Gévignot podchwyciła.
— Odwagi, moja pieszczoszko... ona w życiu potrzebna... Ja sama doświadczałam wiele... ale nigdy nie straciłam otuchy i nadziei... twoja przyszłość wydaje ml się mniej posępną... Ojciec twój jeszcze nie stary, długo żyć jeszcze może... Nieprawdaż?
Helena tylko westchnęła.

X.

Milczenie dziewczęcia było wzruszające.
Pani Gévignot zrozumiała i pośpieszyła dodać:
— Wiem o tym dobrze, moje biedne dziecko, że pani Tordier nie ma, lub przynajmniej nie okazuje dla ciebie tak głębokiego uczucia, jakie zwykle matka ma dla córki... ale ileż to razy pozory są zwodnicze... do jakich to nie słusznych doprowadzają wniosków i sądów o ludziach... Tak samo zapewne jest i tutaj, matka może trochę dla ciebie za sztywna... lecz pewno cię kocha i postarałaby się zastąpić ci brak ojca... gdybyś, niestety, zostać miała sierotą... Helenko, moja pieszczoszko, trzeba z głowy odpędzić wszelkie myśli posępne... trzeba kochać matkę swą czule, bez żadnych ubocznych myśli...
— Tak, pani — odpowiedziała córka Jakóba Tordier — byłabym szczęśliwą, gdybym otrzymywała pocałunki, słyszała słodkie słowa, jakimi matki zwykle obdarzają swe dzieci, a których ja zupełnie byłam pozbawiona... Pomimo to jednak kocham moją matkę, a największą boleść sprawia mi, że nie mogę jej powiedzieć tego, czegobym chciała.
— Co ci przeszkadza?
— Przy najmniejszym wynurzenia mego serca, powstrzymuje mnie ze wzgardą, podobną do gniewu... Spojrzenie jej zaraz mnie przestrasza, głos jej przeraża mnie.
Przełożona uścisnęła ręce Heleny Tordier w swych dłoniach.
— Odwagi, moje dziecko — rzekła do niej — pomyśl, że we mnie zawsze będziesz miała starą przyjaciółkę, sercem ci życzliwą, ja zawsze ci przyjdę radą i pomocą.
Podczas tej rozmowy szły ciągle.
Niebawem przełożona z nauczycielkami i pensjonarkami przybyły na polankę lasu Sueyn-Brin.
Tu, na murawie, ustawione zostały stoły, przy których pensjonarki pani Gévignot spożyć miały śniadanie.
Położenie tej ustroni było tak malownicze, że posłużyło już nieraz za przedmiot do krajobrazów dla wielu słynnych malarzy.
Przełożona pensji opuściła Helenę i Martę dla wydania różnych poleceń.
Młode dziewczęta i dziewczynki przerwały szeregi i biegały razem po trawie zarówno ochoczo. Zaczęto bawić się w wesołe i hałaśliwe gry.
Panna de Roncerny i córka Garbuski, oddzieliwszy się od swych towarzyszek, zapuściły się krokiem powolnym na ścieżkę wąską, wiodącą pod gęstym sklepieniem zieloności.
Marta trzymała Helenę za rękę. Na twarzyczce Helenki jeszcze nie wyschły łzy.
— Moja droga — odezwała się Marta — doprawdy, sprawiasz mi wielką przykrość... Ja podzielam twoją boleść, ale tak samo, jak nasza przełożona, zapytuję się ciebie, czy ty nie przesadzasz w ogóle?
— Ach, moja droga, Marto — odparła boleśnie Helena — bo ty nie zdajesz sobie sprawy, tak, jak ja, z tej przyszłości, która mnie czeka. Nie odgadujesz, nie możesz odgadnąć, jakie byłoby moje życie po katastrofie, któraby mnie pozostawiła samą z moją matką.
— Zwierzyłaś się przede mną ze wszystkich cierpień... Wiem, jak dalece dziwnym jest charakter pani Tordier, która jakby była niedostępną dla wszelkiego uczucia czulszego. Wiem, jak mało w niej jest rozwiniętą miłość matczyna... Ale ty już nie jesteś małą dziewczynką... masz lat osiemnaście tak, jak ja... a dziewcząt po ukończeniu pensji nie traktuje się tak, jak dzieci... przyjrzymy się chłodno przyszłości... Przypuśćmy najprzód, chociaż nic nie jest mniej prawdopodobnego — że twój ojciec wkrótce umrze.
— Nie, on byłby wtedy godnym pożałowania! — przerwała Helena, a łzy jej się wzmogły. — On tak wielce cierpi, matka moja obchodzi się z nim tak okrutnie, że śmierć byłaby dla niego wyzwoleniem.
— Nie rozdrażniaj się i odpowiedz mi spokojnie... Gdyby ojciec twój umarł, cóżby się stało?... Nie mówię już o tym, oczywiście, jaki byłby dla ciebie cios straszny, gdyby opuścił ten świat twój ojciec tak ukochany... Patrzę tylko z punktu widzenia przyszłości... Otóż, po za twą boleścią, coby się stało?
— Czy ja mogę wiedzieć? — wyjąkała Helena.
— Otóż ja odgaduję...
— Zgadujesz?...
— Tak.
— To powiedz mi, bo ja nie wiem...
— Matka przede wszystkim wzięłaby cię do siebie.
— Właśnie tego się lękam!!... Jakież byłoby moje życie w jej domu!...
— Według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie pozostawałabyś tam długo.
— A jakżebym się miała wydostać!
— Czyż nie masz już lat, ażeby wyjść za mąż.
Helena, słysząc te słowa, drgnęła całym ciałem.
Marta uczuła, że ręka przyjaciółki wzdrygnęła się w jej dłoniach.
— Wyjść za mąż... — wyjąkała, nagle się zadumawszy.
— Naturalnie... Czy żeś nigdy nie myślała o tym?
— Tak... niekiedy...
— Rodzina twoja bogata jest, nieprawdaż?
— Tak sądzę, jakkolwiek nie znam stanu majątkowego ani mego ojca, ani matki..
— Czy dom, w którym mieszkają, należy do nich?...
— Tak.
— Ojciec twój zapewne dorobił się pieniędzy na handlu... wszystko więc pozwala przypuszczać, że będziesz miała posag... nie mówiąc już o tym, że jesteś cudownie piękną, co nie zawadzi wcale — i posag ten pozwoli ci znaleźć męża tobie równego stanowiska... Jeżeli przypuścić, że matka ma dla ciebie mało uczucia, postara cię uwolnić od nie miłej, a kłopotliwej opieki... Małżeństwo otworzy ci wejście do nowego życia... wyszedłszy za mąż, przestaniesz być zależną od matki... Mąż twój da ci miłość, i — w rodzinie nowej znajdziesz szczęście, któregoby brakowało przy ognisku matczynym...
— A! — wyjąkała Helena, ujmując rozpalone czoło w dłonie. — Gdybyś ty wiedziała...
Przerwała sama sobie.
— Gdybym wiedziała... o czym? — zapytała żywo Marta. — Czyż rozumowanie moje nie wydaje ci się logicznym?
— Wskazuje mi głęboką przepaść, którą śmierć ojca rozwarłaby przede mną... Tak, jestem twojego zdania, matka niezawodnie pomyślałaby o tym,, ażeby mnie się pozbyć, bo mnie nie cierpi... i dowodzi mi tego przy każdej sposobności... Chciałaby się uwolnić od mej obecności... od mego widoku... wydałaby mnie za mąż...
— Więc to cię powinno uspokoić! — rzekła Marta.
— Przeciwnie, to mnie przestrasza — odparła Helena głosem ponurym.
— Małżeństwo cię przestrasza.
— Nie małżeństwo...
— Więc cóż?
— Mąż, którego by mi matka wybrała, i któregoby mnie narzuciła... Jakżebym mogła się na niego zgodzić, gdybym go nie kochała... A ja przewiduję, że ona mnie zmuszać będzie do zaślubienia człowieka wstrętnego... To mnie przejmuje niepowściągnionym przestrachem... O, Lucjanie!... Lucjanie!...
Wymawiając te ostatnie wyrazy i powtarzając dwa razy te same, Helena była jakby w gorączce.
— Lucjanie!! — zawołała panna Roncerny — więc jest jakiś Lucjan... O, Heluniu!... A ja jestem twoją przyjaciółką... A ja myślałam, że jestem twoją powiernicą we wszystkich twoich tajemnicach... Jakżem się myliła... Ukrywałaś przede mną najważniejsze tajemnice sweg serca... Ty kogoś kochasz?...
Helena spuściła oczy i mocno się zarumieniła.
Marta podchwyciła:
— No, bądź szczerą, a skoro się zdradziłaś, okup przynajmniej twe względem mnie postępowanie szczerym wyznaniem! Kochasz kogoś, nieprawdaż?
Córka Garbuski wyjąkała:
— Tak, to prawda...
— Czy lękasz się, aby matka nie sprzeciwiła się małżeństwu z tym, którego kochasz?
— Tak, sprzeciwi się niezawodnie.
— Dlaczego?
— Lucjan jest moim kuzynem... jest synem siostry mego biednego ojca...
— Tym większy powód, ażeby się zgodziła! — przerwała Marta.
Helena wstrząsnęła głową.
— Mylisz się — rzekła z nowym wybuchem łez. — Matka nienawidzi wszystkich, co pochodzą z rodziny mego ojca, wszystkich...
— Może kuzyn twój nie jest bogaty? — zapytała panna de Roncerny.
— Biedny jest.
— Ileż ma lat?
— Dwadzieścia pięć lat.
— Co porabia?
— Rysownikiem jest u jednego z budowniczych Paryżu.
— Więc pobiera pensję.
— Tak, ale bardzo małą, która, pomimo cudów oszczędności, zaledwie wystarcza na utrzymanie jego i matko tymbardziej, że moja biedna ciotka, chora od kilku lat, nie może mu w niczym dopomódz. Lucjan jest wzorem miłości synowskiej o sercu złotym.
— Dzielny chłopiec! — rzekła Marta z zachwytem.
Helena ciągnęła dalej:
— Pomimo oporu zaciętego ze strony mej matki, pomimo scen gwałtownych codzień i co godzina, ojciec mój upoważnił siostrę swą i siostrzeńca, ażeby mieszkali bezpłatnie w małym domku, który posiada w Montmartre... To im ułatwia utrzymanie...
— Twój ojciec ma również serce złote!
— To najlepszy z ludzi i najnieszczęśliwszy. Dobroć jego tak wielka, że przechodzi w słabość... daje sobą powodoować, a matka tego też nadużywa... Wtedy tylko kiedy rzecz idzie o mnie, znajduje w sobie taką energię, ażeby mnie bronić... On mnie tak kocha, biedny ojciec!
Córka Jakóba Tordier przerwała sobie, ażeby łzy obetrzeć, i mówiła dalej.

— Czy pojmujesz teraz, dlaczego przyszłość wydaje mi się tak przerażającą, gdy zabraknie mego jedynego obrońcy?... Dopóki ojciec może jeszcze choć oddychać, nie pozwoli mnie poświęcić, opierać się będzie, i jeżeli chodzić będzie o moje szczęście, wola matki złamie się o jego wolę... Ale nazajutrz jednak po jego śmierci, wszystko się zmieni... Ja pozostanę sama, bez podpory, na łasce matki, która jest tylko nieprzyjaciółką, która czeka sposobności, ażeby mi dowieść swej nienawiści...

XI.

Panna de Roncerny, bardzo wzruszona, ujęła przyjaciółkę w swoje objęcia i ucałowała ją kilkakrotnie mówiąc:
— Droga moja Helenko... Biedna moja Helenko...
— Skoro wiesz teraz wszystko — rzekła córka Jakoba Tordier — to musisz zrozumieć, jak ja sama rozumiem że matka moja nie zgodzi się nigdy na to, żebym zaślubiła Lucjana.
— I ty go kochasz?
— Z całej duszy...
— Od dawna?!...
— Już w dzieciństwie nie rozstawaliśmy się wcale... Wówczas matka moja nie zawładnęła jeszcze moim ojcem tak jak dziś. Co wieczór widywaliśmy się z ciotką i jej synem... Kłótnia bez powodu, widocznie spowodowana przez matkę, sprowadziła nieporozumienie... stosunki codzienne zostały przerwane... Bądź co bądź Lucjan bywał jeszcze u nas niekiedy; ojciec wymagał, ażeby drzwi naszego domu nie były przed nim zamknięte, a ja czułam, jak w sercu moim rosło uczucie, jedno z tych, które nigdy nie wygasają...
Czas biegł... Władza matki nad ojcem wzmagał się ciągle... wola jej wzięła górę...
Lucjan już u nas nie bywał, a matka, ażeby go jeszcze lepiej rozłączyć ze mną, oddała mnie na pensję, chociaż ojciec chciał mnie mieć przy sobie w domu...
Bardzo się tym martwił, biedny ojciec, ale pocieszał się, odwiedzając mnie ukradkiem, wespół z Lucjanem, którego coraz bardziej kochałam!...
Pochwalał nasze projekty na przyszłość i mówił do nas:
— Pobierzecie się moje dzieci, ja wam to przyrzekam i muszą mnie wszyscy słuchać.
O, Marto, moja droga Marto, kiedy mego ojca nie stanie, już się nie spełni to, czegom chciała, wszystkie nadzieje moje zostaną zniszczone, i mnie pozostanie tylko umrzeć!...
Panna de Roncerny wydała okrzyk zgrozy.
— Umrzeć! — powtórzyła.
— Czy sądzisz, iż mogłabym żyć?
— Umrzeć, ty, tak młoda, tak zachwycająca! Umrzeć, kiedy kochasz i jesteś kochaną!... Cóż znowu!... Wszak pan Lucjan musi być ładny?...
— Nie wiem, czy ładny jest... wiem tylko, że jest dobry i że go kocham...
— To wiesz, co ci powiem?
— Mów, droga Marto.
— Twe przykre sity zupełnie cię zdenerwowały, jestem pewna, że daremnie się boisz... Jeżeli ojciec twój byłby w niebezpieczeństwie, niezawodnie wezwał by cię do siebie... Wola umierającego świętą jest... zresztą twój kuzyn Lucjan pierwszy by ci o tym doniósł... byłby do ciebie napisał.
Lucjan jest człowiekiem wielce honorowym! Delikatność jego jest tak wielka, zbyt wielka nawet, że go powstrzymuje od prowadzenia ze mną korespondencji, do której nie ma od ojca upoważnienia...
— Pojmuję jego skrupuły; ale w tym razie należałoby uczynić wyjątek...
— Zapewne, ale nic nie dowodzi, ażeby Lucjan znał stan mego ojca... Boję się.
— Posłuchaj, Helenko — odezwała się panna de Roncerny, a te słowa jej, wyrzeczone tonem uroczystym były zupełnie odmienne od właściwej jej lekkości — posłuchaj, i zapamiętaj to sobie, wkrótce opuszczę pensję, wejdę w świat i, podług wszelkiego prawdopodobieństwa, wyjdę niebawem zamąż...
— Ale czy pozostanę panną, czy będę mężatką, dom rodziców lub mężowski będzie zawsze dla ciebie otwarty, i zawsze, zawsze, znajdziesz w nim życzliwość, przywiązanie i siostrę, która będzie dla ciebie podporą i pociechą...
Ucałuj mnie, Helenko, i odegnaj złe myśli.
Przyszłość jeszcze się wypogodzi, nie będzie tak przykrą, jaką ci się przedstawia dzisiaj!
Córka Jakóba Tordier i panna de Koncerny ucałowały się serdecznie, po czym wróciły do przełożonej pensji.

XII.

Nie będziemy im towarzyszyli dłużej na tej wycieczce do lasu, a poprosimy czytelników, ażeby z nami przenieśli się teraz do Paryża.
Na przedmieściu Montmartre przestąpimy próg małego mieszkanka na trzecim piętrze przy ulicy Zakonnic, w domu, należącym do Jakóba Tordier, oszacowanym na pięćdziesiąt tysięcy franków, przez Józefa Włosko, dawnego dependenta od notariusza.
Rzeczywiście kamienica nie była warta więcej.
Mieszkanie, składające się z dwóch sypialni, pokoju jadalnego i kuchni, zajmowała wraz z synem pani Gobert siostra męża Garbuski.
Mieszkanko było skromne, ale umeblowane porządnie i utrzymywane nader czysto.
Pokój Lucjana pełen był planów i rysunków, świadczących o jego zajęciu rysownika.
Wybiła właśnie godzina wpół do pierwszej.
Matka i syn jedli śniadanie przy stole.
— Nie byłeś jeszcze na ulicy Anbry — odezwała się matka, kobieta lat pięćdziesięciu zaledwie, ale skutkiem ciężkich kolei losu przedwcześnie zestarzała.
— Nie, mamo, nie jeszcze — odparł Lucjan.
— Dlaczego się opóźniasz?
— Mam wstręt do spotykania się z tą kobietą.
— Pojmuję ta dobrze... ale obowiązek nakazuje przezwyciężyć ten wstręt... trzeba iść, aby dowiedzieć się o zdrowiu wuja, który jest tak dobry dla nas...
— Dziś pójdę... I dowiem się o wuja w sklepie pana Troublet.
— Po co u niego, moje drogie dziecko. Na twoim miejscu nie zawahałbym się wcale. To twoje prawo i twój obowiązek pójść do wuja, i nikt nie może przed tobą zamknąć drzwi... Gdybym nie była tak zniedołężniała, gdybym mogła chodzić łatwiej, sama bym tam poszła.
— Więc mamę ta ohydna istota, ta garbuska bez serca i bez duszy, nie przestrasza bynajmniej?
— To jeśli nie chcesz się z nią widzieć, napisz list do wuja!
— Ta jędza przejmie go i nie odda! O, biedna Helenka, biedna droga Helenka! Ileż ona musi wycierpieć z taką matką!
— Wuj obiecał, że Helenka zostanie kiedyś twoją żoną...
— Przysiągł mi nawet... ale czy to kiedy nastąpi? On sam nic nie znaczy w domu... Tak, gdyby się zdobył na energię, Helenka byłaby moją żoną nazajutrz!
— Kuzynka twoja jest jeszcze bardzo młodą, ażeby myśleć o małżeństwie.
— A jednak małżeństwo byłoby dla niej jedynym wybawieniem... Oszczędziłoby jej moralnych cierpień, które przewiduję... I jeżeli ojca jej zbraknie.
— A może i twoja przyszłość stałaby się bardzo smutną, gdybyś się ożenił już teraz!...
— Co mama mówi?...
— Prawdę... Ty nie masz stanowiska ustalonego, a brać na siebie ciężar utrzymania żony, gdy już masz matkę przy sobie, to by dla ciebie było ponad siły!... Helenka zaś, wyszedłszy za mąż, nie dostałaby ani grosza, bo Garbuska znalazła sposób zagarnięcia całego majątku mego brata...
— Cóż znaczy brak pieniędzy, mateczko? — zawołał Lucjan z uniesieniem. — Pracować będę za dwóch... Mam wiarę w przyszłość... Kocham Helenę, a raczej ją ubóstwiam... Ubóstwiam ją potrójnie, dlatego że jest piękną, dlatego że jest dobrą i dlatego że jest nieszczęśliwą!...
— Ty jednak nie możesz uczynić nic dla niej bez jej ojca, a sam mówiłeś przed chwilą, że mój brat nie ma nawet siły, żeby co postanowić.
Po chwilowym namyśle Lucjan odezwał się:
— Miałaś, mamo rację... mówiąc, że powinienem wstręt swój przezwyciężyć... muszę zobaczyć się z wujem...
I Lucjan ucałował matkę.
— A nadewszystko bądź spokojny, jeżeli zobaczysz Garbuskę — zaleciła mu pani Gobert.
— O, choćby mnie nawet zelżyła...
Ażeby być na miejscu czemprędzej, nie zawahał się ze swych skromnych zasobów ponieść wydatek na jazdę autobusem.
Przyjechał na ulicę Anbry, wysiadł z autobusu i zbliżał się do kamienicy, gdzie na dole widniał magazyn Jerzego Troubleta.
W tejże właśnie chwili, ze sklepu wychodził uczeń, znany nam Julek. niosąc na głowie koszyk pełen drobnych pakunków.
Zobaczywszy Lucjana, aż wykrzyknął ze zdziwienia:
— Dzień dobry, panie Gobert!... Jakże zdrowie?
I wyciągnął doń rękę.
Lucjan uścisnął mu rękę, nie zrażony wcale poufałością ucznia, który ciągnął dalej:
— Czy przychodzisz pan odwiedzić wuja?
— Tak, mój Julku! — odpowiedział rysownik.
— To Garbuska do pana pisała?
— A skąd to przypuszczasz? — zapytał rysownik, zdumiony tym pytaniem.
— No... przy takim stanie pana Tordier...
Młodzieniec zbladł i zawołał:
— Czy wuj chory?
— Czy chory?... O, myślę!
— Poważnie?...
— Tak chyba... Doktór był...
— Kiedy?
— Dziś zrana, panie Lucjanie, a Garbuska z pewnością nie wzywałaby na darmo doktora Reyniera, ażeby mu płacić za wizytę!
— To może ona jest chora?...
— Zapewne, że byłoby lepiej... Ale kiedy doktór odszedł, Garbuska przyszła do magazynu po makaron i pryncypałowi mówiła, że mąż ma się znacznie gorzej.
— Co mówisz? — wyjąkał rysownik, a wargi mu drżały.
— Prawdę najzupełniejszą, panie Lucjanie. Wiem, że to panu jest przykro, ale kiedy to prawda.
— Bóg nie pozwoli wujowi umrzeć! — zawołał młodzieniec.
— Wyszedłszy od nas ze sklepu, ciotka pańska poszła do aptekarza i jeszcze tam raz zachodziła w ciągu dnia... Widziałem, jak stamtąd wracała przed pół godziną i niosła w ręku jakąś butelkę.
Lucjan, dłużej już nie wypytując, skierował się ku sieni, otworzył drzwi i przebiegł szybko schody.

Po scenie, jaka nastąpiła już po odejściu doktora Reynier wywiązał się gwałtowny atak; dzięki brutalnemu postępowaniu Garbuski, Jakubowi Tordier zrobiło się znacznie gorzej, kaszel go opanował suchy, złowrogie gwizdanie wydobywało się z zaciśniętego gardła.
Doktór, nie wiedząc, co może zajść między jędzą i chorym, nie mógł przewidzieć, że atak, którego się kał, nastąpi tak prędko.
Kiedy Garbuska wróciła, wstrząśnięta do szpiku kości wzruszona głęboko, prawie zahypnotyzowana spotkanim jakie miała w sklepie, nie pomyślała nawet o tym, ażeb przestąpić próg pokoju mężowskiego.
Ohydna istota była cała teraz pochłonięta namiętnością dla Prospera Riveta.
Namiętność ta przycichła podczas długich miesięcy nieobecności komiwojażera, lecz teraz przy jego powrocie zbudziła się i wzmogła z siłą podwójną, paliła ciało Garbuski.
Co ją obchodził mąż?
On mógłby umrzeć, a nie żałowała by go wcale, a nawet odetchnęłaby wtedy swobodniej.
Osunęła się na fotel, a histeryczny atak długo wstrząsał jej bezkształtnym ciałem.
Kiedy się nareszcie atak uspokoił, Garbuska była załamana, nieruchoma, bez sił, bez myśli.
W głowie szumiało jej, iskry przesuwały się przed oczyma, jednak zapanowała nad sobą.
Kaszel prawie nieustający Jakóba Tordier obił się o jej uszy.
— Więc on nigdy nie da mi spokoju? — szepnęła z wyrazem nienawiści, po czym wstała z fotelu, otworzył drzwi i weszła do pokoju męża.
Chory zaniósł się od kaszlu.
— Pić! — wyjąkał, rzucając na nią przygnębione spojrzenie.
— Potrzeba czasu na przygotowanie mikstury — odpowiedziała Garbuska — dopiero o godzinie piątej mam ci dać pierwszą łyżeczkę... niema jeszcze piątej...
— Pali mnie... pić mi się chce.
— Tak kazał doktór... Pójdę po lekarstwo do apteki.
Garbuska wyszła i wróciła wkrótce, niosąc flaszką, o której mówił Julek Lucjanowi.
Twarz miała ponurą, brwi zmarszczone, oczy okrutne.
Zamknęła się w swoim pokoju.
W ręce lewej trzymała receptę doktora i butelkę z miksturą.
Oczy jej wpatrzyły się w tę miksturę, a usta wyszeptały:
— Uleczenie!
Po tym usiadła i z dziesięć minut pozostała tak nieruchoma, pogrążona w myślach.
— Uleczenie! — wyszeptała znowu, głosem tak cichym, że nikt by jej nie mógł usłyszeć. — To lekarstwo, zapisane przez doktora, może go uleczyć i ocalić... a wtedy życie, które prowadzę, trwać będzie dalej, nieskończenie... Będę musiała być nadal związaną z tym człowiekiem, wlec kulę u nóg... Przeciwnie, gdyby nie wyzdrowiał, zostałabym wdową, i będąc bogatą, mogłabym...
Nie dokończyła, ale błyskawica złości okrutnej zajaśniała w jej źrenicach.
Ręką prawą porwała butelkę z lekarstwem i miała już rozbić o podłogę, gdy powstrzymał ją gwałtowny odgłos dzwonka.
— Kto może tak dzwonić? — zapytała sama siebie.
Dzwonek odezwał się jeszcze gwałtowniej.
— Gdyby to był on!... — rzekła głośno.
Myśl, że Prosper Rivet, piękny komiwojażer, przychodził jeszcze wcześniej, niż się umówił, przebiegła jej przez głowę.
Postawiła flakon z lekarstwem na stole i sama pobiegła drzwi otworzyć.
Na progu stał Lucjan blady, zadyszany.
Julia Tordier, jak wiemy, nienawidziła pani Gobert i jej syna.
Tymbardziej, gdy spodziewała się teraz kogo innego.
Cofnęła się w tył, a twarz jej przybrała wyraz złowrogi.
— Czego tutaj pan chcesz? — zapytała tonem brutalnym.
Na to pytanie Lucjan odpowiedział niespokojnie:
— Powiedziano mi, że wuj jest chory. Czy to prawda?
— Prawda — odpowiedziała Garbuska.
— Bardzo chory?
— Tak chory, że musiałam wezwać doktora.
— Może już za późno?
Garbuska skrzyżowała ręce na piersiach i, mierząc Lucjana od stóp do głowy, zawołała:
— Cóż to, sądzisz pan, panie Gobert, że ja muszę prze tobą się tłumaczyć. W co się pan wtrącasz?
— W to, co do mnie należy — odpowiedział Lucjan, usiłując zachować spokój wobec jędzy, której Helena była córką.
— Ja też należę do rodziny, moja ciociu, wuj mi był prawie ojcem i mam prawo dowiadywania się o jego stanie.
— Ja tylko winnam się tłumaczyć przed doktorem, a nie przed panem, którego tu sprowadza jakiś interes ukryty!
— Interes ukryty! — powtórzył Lucjan, a czuł, że go gniew ogarnia pomimo woli. — Ależ to, co mówisz, ciotko jest coś potwornego, coś niedorzeczonego! Czyż ja tu przy chodzę, aby wietrzyć jakąś sukcesję? Alboż jestem spadkobiercą, gdy wuj ma przecież córkę? Wiem dobrze, że tylko uczucie prawdziwe, szacunek i wdzięczność, są jedynymi pobudkami, które mnie tu sprowadzają!... Ty o tym, ciotko, wiesz również dobrze, jak ja!... Nie usiłuj więc zranić mnie przypuszczeniami uwłaczającymi, w które sama nie wierzysz i odpowiedz mi... Czy wuj znajduje się w niebezpieczeństwie?
— Tak się obawiam.
— Cóżeś uczyniła, ażeby zwalczyć chorobę?
— To, co powinnam była uczynić, będąc przytomną i posiadając zimną krew... No wiesz, już dosyć; czyż jeszcze badanie to dłużej potrwa? A muszę cię uprzedzić, że mnie ono już męczy!
Do tej chwili Lucjan pozostawał na progu drzwi, a Garbuska jak gdyby gotowa była wypchnąć go za drzwi.
— Pozwoli mi ciocia wejść, — odezwał się młodzieniec.
— A to po co?
— Chciałbym się zobaczyć z wujem...
— Ależ to niemożebne!
— Niemożebne!... Dlaczego?...
— Doktór zalecił, ażeby ochraniać go przed wszelkim wzruszeniem, a więc i przed wszelkimi odwiedzinami.
— Moja wizyta będzie bardzo krótka... Powiem doń zaledwie słów kilka.
— Nie będzie mógł ich ani usłyszeć, ani zrozumieć.
— Jakto, stan jego tak dalece jest poważny?
— Tak.
— Pozwól, ciociu, ażebym zobaczył sam na własne oczy.
— Ja nie mogę przekraczać zaleceń doktora.
— Ależ to z twej strony okrutnie, moja ciotko.
— Nazywaj me postępowanie, jak ci się podoba, a mnie to mało obchodzi.
— Czy ciotka wezwała mą kuzynkę, Helenę?
— Jakto, znowu dalsze badanie! — krzyknęła Garbuska. — Powiedziałam już przecie, że ono mnie męczy.
Lucjan podchwycił:
— Chcę wiedzieć, czy pani pisała po moją kuzynkę Helenę! Przypuszczam, że ona ma przecież prawo widzieć się z umierającym ojcem. Pani obowiązkiem jest uprzedzić ją o tym, co się dzieje...

— To moja rzecz, a nie pańska... Żegnam pana, panie Gobert...

XIII.

Garbuska usiłowała pozbyć się natrętnego gościa, zamykając drzwi.
Ale Lucjan nie dał się tak wyrugować.
Pociągnął silnie za klamkę i wszedł do przedpokoju, a utkwiwszy w Julii Tordier wzrok, w którym zarówno malowały się nienawiść i pogarda, skrzyżował ręce na piersiach, jak to poprzednio uczyniła Garbuska.
— Wiesz, moja ciotko — rzekł tonem gryzącym — wiesz, że twoje postępowanie zaczyna mi się wydawać dziwnym i podejrzanym... Wuj jest bardzo chory, a ty nie sprowadziłaś do niego córki! Nie pozwalasz, aby moja kuzynka po raz ostatni pożegnała się z ojcem. To niezrozumiałe, moja ciotko, i to ohydne. Ani natura, ani prawo, nie pozwalają ci tak postępować.
Zaraz uprzedzę moją matkę, że wuj umiera! Jakkolwiek sama cierpiącą jest wielce i zniedołężniała, zechce tu przyjść i przyjdzie... Czyż zamkniesz przed nią dom? Czy nie pozwolisz jej, aby dała ostatni pocałunek swemu bratu, tak ukochanemu... O, cóż się tu dzieje, i jakąż to zbrodnię przygotowujesz?
Garbuska drgnęła od stóp do głowy.
Ostatnie wyrazy nasuwały brutalnie przed jej oczy czyn haniebny, który zamierzała popełnić, w chwili przybycia Lucjana.
Zabić, usuwając lekarstwo, albo zabić, nalewając trucizny, zawsze było to zabić.
Jeżeli sposoby były odmienne, rezultat zawsze był ten sam.
Było to morderstwo!...
Pot zimny zwilżył skronie nędznej istoty, uczyniła jednak gwałtowny wysiłek, który pozwalał jej powściągnąć niepokój, i odpowiedziała z pozorną pewnością siebie.
— Jeżeli jest zbrodniarz, to nie ja... tylko doktór, on rozkazuje, a ja słucham...
Łucjan zrozumiał, że napotyka nie przebytą przeszkodę, wolę tej jędzy.
— Moja ciotko — wyrzekł ustami drżącymi — ostatnie jeszcze pytanie...
— Czy doktór utrzymywał, że jest jaka nadzieja uratowania wuja?
— Zapisał lekarstwo. Od tego lekarstwa zależy może ocalenie. Kiedyś przyszedł, miałam właśnie dać choremu pierwszą dozę.
— To się spiesz, ciotko. Nie opóźniaj się!... Czy mogę ci w czym pomódz?
— Nie... Chcę być samą.
— Moja ciotko, błagam cię, wezwij Helenkę do wuja! Jeżeli nadzieja doktora nie ziści się, Jeżeli lekarstwo nie zdoła ocalić chorego, nie narażaj mej kuzynki na wielki żal, że nie ucałowała ojca na łożu śmierci... Pomyśl, że pocałunki córki, więcej mogą, niż wszystkie lekarstwa, ocaliłby konającego.
— Panie Gobert — odpowiedziała Garbuska, bo odzyskała już wszystką zimną krew i cynizm — ja jestem u siebie panią, robię to tylko, co mi się podoba, nie potrzebuję pańskich rad i ich nie przyjmę...
Młodzieniec, z trudem powstrzymując gniew, tlejący w sercu, podchwycił tonem błagalnym:
— Zaklinam cię, moja ciotko, nie wydawaj się gorszą, niż jesteś w rzeczywistości... wezwij do siebie Helenkę... do jej ojca...
Garbuska mu nie odpowiadała.
— Czy chcesz, ciotko, ażebym po nią pojechał do Sant-Leger? — ciągnął dalej Lucjan.
Julia Tordier wzruszyła ramionami, po czym odpowiedziała tonem pogardliwym:
— Doprawdy, panie Gobert, musisz być wariatem, skoro sobie wyobrażasz, że ja powierzyłabym ci moją córkę! A teraz żegnam pana — dodała — a ponieważ, jak oświadczasz, interesujesz się swoim wujem, to nie przeszkadzaj mi dłużej w udzielaniu mu potrzebnych starań.
Mówiąc to, Garbuska tak manewrowała zręcznie, że zniewoliła Lucjana do cofnięcia się w tył parę kroków.
Teraz swobodnie zatrzasnęła drzwi, zamknęła je na klucz i usłyszała już tylko niewyraźne słowa za drzwiami, które obelgami być musiały.
Młodzieniec był tak oburzony, iż w pierwszej chwili chciał drzwi wywalić.
Ale się zastanowił.
Bo do czegożby go doprowadził ten gwałt?
Tylko do skandalu.
Julia Tordier była u siebie, w swym domu, w swym mieszkaniu.
A więc mogła tam wpuszczać tylko tych, kogo chciała.
Zresztą, dać folgę gniewowi byłoby to niezawodnie zwiększyć nienawiść Garbuski, uczynić jeszcze trudniejszą do przebycia przeszkodę, oddalającą go od Heleny.
— Teraz, — rzekł po namyśle — trzeba przede wszystkim zobaczyć się z Helenką i uprzedzić ją, co się dzieje.
Tego dnia jeszcze pojechał koleją.
Przybywszy na pensję do pani Gévignot, trafił właśnie na dzień imienin i nie znalazł ani przełożonej, ani uczenie.
Powiedziano mu jednak, że przełożona i jej wychowani ce udały się na wycieczkę do pobliskiego lasu.
Lucjan częmprędzej tam się udał, pragnąc nie tracić ani chwili.
I rozbawione panienki, zarówno jak dotrzymujące im towarzystwa nauczycielki, ze zdumieniem spostrzegły zbliżającego się do nich w lesie jakiegoś młodzieńca, idącego bardzo szybkim krokiem.
Nagle Helena pobladła i zaczęła drżyć całym ciałem.
Poznała młodzieńca, tak spieszącego się niezwykle.
— To Lucjan, mój kuzyn — wyjąkała.
Lucjan również ją poznał.
A gdy młodzieniec, przybiegł do niej czemprędzej, wyrzekła ledwie przytomna, zdławionym głosem:
— Stało się nieszczęście, nieprawdaż?... Przynosisz mi wiadomość o nieszczęściu?... Mój ojciec!... Co się stało memu ojcu?...
— Uspokój się, droga Helenko, błagam cię! — odpowiedział Lucjan. — Uspokój się!...
— Mój ojciec — powtórzyła córka Jakóba Tordier z niewysłowioną rozpaczą. — Odpowiedz mi prędko!... Wszak chory?...
— Tak.
— Czy niebezpiecznie?
— Boję się tego...
— O, moje przeczucia, moje przeczucia! — wyjąkała Helena, załamując ręce.
Po czym dodała natychmiast:
— A ty przybyłeś tutaj, ażeby mnie z sobą zabrać do niego?
— Nie, moja kuzynko — odpowiedział Lucjan. — Przychodzę, aby ci tylko powiedzieć, o czym wiedzieć powinnaś, a co przed tobą ukrywają bezwątpienia.
— Czy widziałeś mego biednego ojca?
Młodzieniec potrząsnął głową przecząco.
— Jakże mógłbym się z nim widzieć — podchwycił. — Matka twoja nie pozwoliła mi wejść... musiałem sam prosić, ażeby posłała po ciebie na pensję... oświadczyła mi, że rad mych nie potrzebuje wcale... Ja jednakże do ciebie przyjechałem...
— Mój Boże! Mój Boże! — zawołała Helena pod wpływem rozpaczy, łatwiejszej do zrozumienia, niż do opisania. — Mój ojcze! Mój biedny ojcze!!... Ja jednakże nie mogę na to pozwolić, ażeby on umarł, a ja go wprzód nie zobaczę i nie ucałuję!... Sny moje się sprawdziły... Widzisz, moja droga pani! — dodało dziewczę, zwracając się do przełożonej pensji. — Sam Bóg mnie ostrzegł... Muszę, proszę pani, jechać, muszę jechać z kuzynem... Muszę jeszcze zobaczyć się z biednym ojcem...
Helena nieomal odchodziła od przytomności.
— Helenko, dziecko moje, uspokój się — rzekła pani Gévignot, ujmując ją za ręce. — Może nie jeszcze tak źle... Uspokój się...
— Uspokoić się! o to niepodobna! — odparła młoda dziewczyna... Ojciec mój umiera... Czeka na mnie... Woła mnie... Rozpacza, że mnie nie widzi... O, muszę być przy nim... Nikt w świecie nie przeszkodzi, ażebym nie otrzymała ostatnie jego tchnienia... Mój ojciec!... mój ojciec!... biegnę do mego ojca...
Przełożona, słysząc te wyrazy, zmarszczyła brwi, a twarz jej, zazwyczaj łagodna, przybrała wyraz surowy.
— Moja droga Helenko — podchwyciła głosem nieco oschłym — sądzę, twe wzruszenie nie przeszkodzi mnie wysłuchać i zrozumieć...
Córka Jakóba Tordier powtórzyła, szlochając tylko.
— Ojciec mój umiera... Chcę zobaczyć ojca...
Pani Gévignot ciągnęła dalej:
— Ja nazbyt dobrze pojmuję twoją boleść, biedne moje dziecko, i podzielam ją, ale to, czego pragniesz, jest niemożebne...
Helena, podniósłszy głowę, wlepiła w przełożoną oczy, pełne niewysłowionego przerażenia.
— Niemożebne? — powtórzyła.
— Tak... Zupełnie niemożebne.
— Pani nie chcesz mi pozwolić, abym pojechała do Paryża? Chcesz, ażebym pozostała zdała od konającego ojca?...
I po rozmowie dalszej z Lucjanem, choć Helena chciała czemprędzej jechać do ojca, pani Gévignot nie zgodziła się ze względu na to, że nie miała upoważnienia od jej matki.

XIV.

Przypominamy sobie, że Julia Tordier zatrzasnęła drzwi znienacka przed swym siostrzeńcem.
— O! — wyrzekła ze złością — spodziewasz się, że zaślubisz Helenę, myślisz, że ona ma milion... O, ten milion jest mój, i ja go z ręki nie wypuszczę... Helena grosza z tego nie zobaczy... ani ty, Lucjanie Gobert... Matka twoja czyniła wszystko, ażebym nie zaślubiła twego wuja... Ja jej dowiodę, że mam pamięć dobrą!...
I wybuchnęła złowrogim śmiechem.
Temu śmiechowi zawtórował głos chrapliwy z sąsiedniego pokoju.
Był to głos nieszczęśliwego Jakuba Tordier, który wśród okropnych cierpień, zdobył się wreszcie na tyle siły, że wołał i prosił o lekarstwo.
Garbuska trzymała wciąż butelkę w ręce.
Skierowała się do sypialni mężowskiej i otworzyła drzwi.
Chory miał twarz wykrzywioną, oczy błędne. Na usta wystąpiła krwawa piana.
— Lekarstwo... lekarstwo... — jęknął głosem urywanym, bo coraz bardziej słabszym.
Garbuska zbliżyła się do łóżka.
— A jest to twoje lekarstwo — rzekła, pokazując choremu flaszeczkę, na której spoczęło jego spojrzenie.
— Daj... — wybełkotał, wyciągając rękę.
— Nie, nie dam ci — odparła piekielna istota, z zaciśniętymi zębami, z syczeniem żmii — dość mam tych nudów!... Ja chcę być wolną... Chcę robić, co mi się spodoba... Ty dosyć się już nażyłeś... a ja jestem jeszcze młoda, silna i bogata!... Mam milion!... Czy słyszysz, Jakubie, milion! I chcę go użyć...
Ganbuska wyrzucała z ust jedne po drugim te ohydne słowa, nachyliwszy się nad chorym i piorunując go nienawistnym wzrokiem.
Tordier przestraszył się.
Ręce mu się kurczowo zacisnęły.
Umysł jego był o tyle przytomny, że mógł sobie zdawać sprawę z tego, co się dzieje.
W przystępie też rozpaczy zawołał głosem przejmującym:
— Córko moja... Córko... Broń swego ojca!...
Na to Garbuska odpowiedziała śmiechem złowrogim:
— O! możesz wołać córki... nie ma niebezpieczeństwa, ażeby przyszła... Twoja córka jest na pensji, a opuści ją dopiero wtedy, gdy przyjedzie na twój pogrzeb... A kiedy umrzesz, zaraz się jej pozbędę... wydając za mąż, jeżeli znajdzie się kto, co zechce ją wziąć bez posagu... ale tym mężem nie będzie twój siostrzeniec Lucjan Gobert, którego kochasz, a który był tu w przedpokoju i chciał się z tobą widzieć, lecz ja go wyrzuciłam za drzwi.
Oczy chorego rozszerzyły się niepomiernie.
— Potworem jesteś! — wyjąkał.
— Potworem — powtórzyła Garbuska. — To grzecznie, bardzo grzecznie... Ale możesz znieważać mnie, bo mało mnie to obchodzi... Ja trzymam w ręku zemstę... Widzisz tę flaszeczkę... Ona zawiera w sobie lekarstwo, zapisane przez doktora... Podobno sześć łyżeczek mikstury przywrócić mogłoby ci zdrowie. O! ale nic z tego... Patrz!...
Potem zbliżyła się do kominka, gdzie leżała jeszcze kupka popiołu i, odkorkowawszy flaszeczkę, wylała całą jej zawartość.
W tejże chwili Jakub Tordier jakby odzyskał nieco sił.
Wsparł się na łokciach, podniósł się na posłaniu i, odrzuciwszy kołdrę, wysunął z łóżka nogi jak u szkieleta i głosem chrapliwym zawołał:
— Potworze! zabijasz mnie! Ale jest Bóg na niebie! jest jeszcze sprawiedliwość... Będę krzyczał... wołał, a ktoś przyjdzie...
Nieszczęśliwy chciał postąpić choć jeden krok... na próżno... nie mógł się utrzymać na nogach.
Resztka życia, jaka w nim pozostała, wyczerpała się w tym ostatnim wysiłku bezwładnego gniewu.
Upadł w poprzek łóżka, głowa uderzyła się z głuchym łoskotem o ścianę; krew rzuciła mu się z ust.
Garbuska zaśmiała się znów złowrogo.
— Wołajże teraz o pomoc! — rzekła następnie, nachylając się nad łóżkiem i okrywając męża kołdrami. — Tak ci się uda, jak z tym wołaniem córki!... Nikt tu nie wejdzie, prócz tych, którzy przyniosą trumnę.
I kiedy właśnie obmierzła istota wymawiała te ostatnie wyrazy, w przedpokoju dał się słyszeć dzwonek.
Julia Tordier drgnęła.
Postawiła pustą flaszeczkę na stoliku nocnym, wyszła z pokoju, rzucając na męża spojrzenie pełne nienawiści, i zamknęła drzwi poza sobą.
Rozległ się nowy odgłos dzwonka.
Garbuska zatrzymała się, wstrząśnięta gwałtownym wzruszeniem.

— To On! To On! — wyjąkała, przyciskając prawą rękę do serca — czuję go tam!... odgaduję po biciu serca!... Muszę go zobaczyć, i muszę pomówić z nim... Ale spokoju... spokoju... zimnej krwi... od dwóch lat go kocham, a skoro tak długo czekałam, ażeby mu dać o tym do zrozumienia, będę miała siłę zaczekać jeszcze.

XV.

Dzwonek zadźwięczał po raz trzeci.
Julia Tordier, lękając się, ażeby gość zniecierpliwiony nie odszedł, poszła prędko ku drzwiom i otworzyła je.
Na progu stanął Prosper Rivet, piękny komiwojażer.
Garbuska posiadała wiele mocy nad sobą, bo na pozór z zupełnym spokojem, któremu ledwie zaprzeczało namiętne wejrzenie, wyrzekła z uśmiechem na ustach i z ręką wyciągniętą:
— Wejdź, wejdź, drogi panie Rivet, i wybacz mi, że dałam na siebie tak długo czekać... Byłam w pokoju środkowym, u mego biednego męża... Ale bardzo się cieszę, że pan pamiętałeś o moim pragnieniu zobaczenia się z panem...
— O! gdzież bym miał zapomnieć, kochana pani — odparł Prosper — tym bardziej, że chciałem mieć nowe wiadomości o panu Tordier.
Czoło Garbuski przerżnęła głęboka zmarszczka.
— O! te wiadomości są niedobre.
— Czy pan Tordier jest naprawdę tak chory?
— O! i jak chory...
— Więc w niebezpieczeństwie?
— I to w wielkim...
Garbuska wprowadziła gościa do pokoju jadalnego i przysunęła mu krzesło.
Prosper podchwycił:
— Czy mogę się z nim widzieć?
— O! niepodobna...
— Dlaczego?
— Panie, kochany panie Rivet, powiem ci prawdę... Ale nie stójmy tak... siadajmy... mamy z sobą wiele do pomówienia, bardzo wiele... o panu, kochany panie Rivet, o panu... Jeżeli wyraziłam pragnienie zobaczenia się z panem, to dlatego, że miałam bardzo poważne powody... powody... Wie pan, że zawsze dla niego czułam wielką sympatię, wielki szacunek... mogłabym nawet mówić, że przyjaźń... wielką... wielką... wielką...
— Wiem o tym, kochana pani, i zawsze też byłem wdzięczny! — odpowiedział Prosper. — Otóż mówiła mi pani, że pan Tordier jest niebezpiecznie chory...
— Tak niebezpieczenie, że, jeśli się nie mylę, nocy dzisiejszej nie przeżyje...
— Jakto! tak dalece!
— Niestety.
— Kto by to mógł przewidzieć!
— O! ja przewidywałam aż zanadto... Trzeba się było spodziewać takiego końca... Tordier nie jest już młody i zawsze był cierpiący... Biedny człowiek nigdy nie zaznał wielkiego szczęścia na tym świecie... wreszcie stał się nawet nieznośnym... Czyż nie lepiej byłoby, ażeby odszedł i zostawił wolnymi tych, którzy są jeszcze młodzi i mogą używać życia... Muszę ci się przyznać, panie Prosperze, że nieraz pragnę już tej wolności, bo wtedy zmieniłoby się wiele rzeczy... pojmujesz pan, nieprawdaż?
— Naturalnie... naturalnie... — wyrzekł młodzieniec bez przekonania, byle odpowiedzieć.
— O! bo ja nie zawsze byłam szczęśliwą — podchwyciła Garbuska tonem zbolałym. — Tordier nie zawsze miły był... Na interesach nie znał się wcale i tylko dzięki mnie, można było zebrać ładną, bardzo ładną sumkę... Chciał na swoją korzyść zużytkować mój spryt do handlu, ale mnie nie kochał... tak, jak się to kocha... całym uczuciem, sercem, duszą... A ja bym chciała być tak kochaną i zrozumianą...
Komiwojażer słuchał pilnie, usiłując ukryć zdziwienie.
Więc ta istota bezkształtna, ta Garbuska, miała takie usposobienie sentymentalno-romantyczne.
Doprawdy trudne to do wiary.
Ledwie zdołał powstrzymać na ustach szyderczy uśmiech.
— Ale — rzekła nagle Julia Tordier, zmieniając ton — chodzi tu o mego męża... chodzi tu o pana... o pańską przyszłość... Troublet panu podziękował...
— Powiedział to pani sam — odparł Prosper.
— To mu szczęścia nie da! — wyszeptała Garbuska, marszcząc brwi, z miną groźną.
Po czym dodała:
— Nie masz pan w tej chwili żadnej posady?
Komiwojażer, bezczelnie kłamiąc, odpowiedział:
— O! przepraszam, mam trzy czy cztery oferty.
Garbuska zbladła nieco i spytała:
— Czy dobre?
— Tak, jedna nawet jest korzystna.
— Więc znowu pan chcesz jechać?
— Tak... trzeba będzie.
— A kiedy?
— Jak tylko moi pryncypałowie dadzą mi zlecenie.
Julią Tordier widocznie miotała złość.
— Więc jeszcze pan nie masz dosyć tego życia wiecznego tułacza? — zawołała — zawsze w wagonie lub na bryczce, z dala od Paryża... dziś tu... a jutro tam... bez domu, bez rodziny!
— O! naturalnie i ja bym wołał życie inne! — odrzekł Prosper obłudnie — tym bardziej, że mam zamiłowanie do życia domowego!
— Więc dlaczego pan nie chcesz zmienić trybu życia?
— Bo to niemożliwe.
— A gdzież przeszkoda? Przyjaciele pańscy mogliby panu dopomóc.
Prosper wzruszył ramionami.
— Przyjaciele! — wyszeptał tonem komedianckim, rozumiał bowiem wybornie, do czego Garbuska zmierza. — Alboż ja ich mam?...
— Masz ich pan.
— Kogóż?
— Przede wszystkim mnie!
— Panią, pani Tordier! — zawołał piękny komiwojażer.
— Czy się pan tego trochę nie domyślał — rzekła Julia z miną młodej kokietki.
— Nie śmiałbym mieć... tej nadziei...
— Dlaczego?... Zdaje mi się, że przy każdej sposobności okazywałam panu swą życzliwość... sympatię...

XVI.

Całe ciało niekształtne Garbuski wstrząsnęło się od namiętności, a z oczu tryskał daremnie powściągany płomień.
Ciągnęła dalej głosem, który wzruszenie czyniło prawie łagodnym.
— Tak, chciałabym pana widzieć szczęśliwym... a chciałabym nad wszystko, ażeby to szczęście pochodziło ode mnie... O! gdyby ta myśl była mi przyszła dawniej, byłabym panu mogła ustąpić sklep, sprzedany Trouibletowi, którego nie cierpię... Byłoby to panu dało stanowisko... pozwoliłoby panu zawsze być w Paryżu... Obok mnie... pod tym samym dachem... mieć swój własny dom...
Prosper, nie poddając się wcale, chciał popchnąć Julię do odsłonięcia wszystkich jej myśli.
— Dom własny!... — powtórzył ze śmiechem. — O! droga pani Tordier, czyżby pani myślała o ożenieniu mnie?...
Po raz drugi od początku rozmowy, Garbuska zbladła.
— Ożenić pana! — wyjąkała głosem drżącym. — Nie... nie o tym myślę... Pan mnie źle zrozumiał...
— Rozumiem, że pani masz dla mnie sympatię, z której jestem dumny — rzekł Rivet — i że, znając mnie od dawna, ma mnie za takiego, jakim jestem, to jest uczciwego i zdolnego mieć wiele przywiązania. Pomyślałaś więc pani, że dla mnie byłoby bardzo smutno, tak przez lata całe żyć z dnia na dzień... a ponieważ posiadasz pani złote serce, przyszła ci myśl utworzenia mi własnego ogniska rodziny... O! droga pani Tordier, jakże mogę pani podziękować?... Jak mam wypłacić ten dług wdzięczności?...
— Wywzajemniając się dla mnie jednakowym uczuciem... — rzekła Julia głosem słabym, jak tchnienie.
— Ależ ja żywię to uczucie... Kocham panią...
— Pan mnie kocha!... Pan mnie kocha!... czy to prawda?...
— Jak siostrę, przysięgam pani!...
Garbuska wzdrygnęła się.
Bladość jej przeszła w siność.
Prosper jednym rzutem oka osądził efekt, jaki sprawiły jego słowa.
Efekt ten należało osłabić jak można najprędzej, ażeby wszystkiego nie popsuć.
— Tak — ciągnął dalej, chwytając rękę Garbuski — tak, jak siostrę, dobrą, przywiązaną, odgadującą wszystko, przewidującą wszystko, przy której chciałoby się zawsze żyć, a która by umiała natchnąć uczuciem czulszym nawet od zwykłej przyjaźni.
Prawiąc te niesmaczne czułości, Prosper przytknął usta do długiej i kościstej ręki Julii.
Pod niespodziewaną pieszczotą tego pocałunku — pocałunku kłamliwego, pocałunku Judaszowskiego — Garbuska czuła, że całą jej istotą wstrząsa gwałtowny prąd elektryczny.
— Tak — wyjąkała z pewnym upojeniem — tak, siostrą i więcej niż siostrą... Kochaj mnie, Prosperze, jak chcesz, ale kochaj mnie... kochaj...
— O! droga pani... całe uczucie moje... cały szacunek...
— Nie, nie... co mówić o szacunku — przerwała Julia — niech będzie tylko uczucie...
I mówić miała dalej, i może, ustępując nieprzepartemu uniesieniu, przestałaby być panią samej siebie.
W tejże chwili krzyk głuchy, przerażający, krzyk Konania, doleciał do uszu obu naszych osób.
Pot zimny zrosił skronie Prospera...
— Czy słyszała pani te krzyki? — wyrzekł.
— Tak... To nic...
— A jednak...
— Powtarzam panu, że to nic... To woła na mnie Tordier... On zawsze tak jęczy.
— To niech pani idzie do niego... on cierpi... Może mu pani potrafi ulżyć...
— O, już nic mu nie ulży... choroba zanadto wielkie poczyniła postępy... ale w tej chwili nie o pana Tordiera tu chodzi... Prosperze, przysięgnij mi...
— Na co?
— Przysięgnij mi, że nie weźmiesz miejsca takiego, co by cię mogło oddalić z Paryża... ode mnie.
— Nie mogę tego przysiąc.
— Dlaczego?
— Dla bardzo prostej przyczyny... Muszę żyć, ażeby zaś żyć, muszę pracować... bez pieniędzy nikt żyć nie może...
— Ja ci tyle dam, ile ci potrzeba — zawołała Garbuska.
— Ja przyjąć nie mogę.
— Odmawiasz! — zawołała Julia zdumiona i zrozpaczona.
— Tak, odmawiam! Bo z jakiegoż tytułu przyjąłbym.
— Z jakiego chcesz, mój Boże!... to mniejsza, bylebyś przyjął.. Ot na przykład tytułem zaliczki na pensję, jaką postaram się wyrobić ci... Przecież to już nie może zranić twej delikatności, Prosperze.. Zaliczka nie jest podarunkiem...
— Jeżeli tak, to nie mam powodu odmawiać... przyjmuję...
— A! jakże mnie czynisz szczęśliwą!
Garbuska pochwyciła jeden z kluczyków, otworzyła szufladę i wyjęła pugilares, wyciągnęła z niego bilet bankowy, złożony we czworo i wsunęła go do ręki komiwojażerowi.
— Na ile ten bilet? — zapytał tenże.
— Na tysiąc franków... Czy to dosyć?...
— O! to za wielka... za wielka zaliczka...
— O! nie warto o niej mówić tak jest drobną! — przerwała Garbuska. — Rozporządzaj moimi pieniędzmi. Ja jestem bogata... wszystko, co posiadam, jest do twego rozporządzenia... Dowodem na przyjaźń i zaufanie, nie krępuj się względem mnie... zresztą, jeżeli zechcesz, możesz mi to zwrócić... kiedyś, później, gdy będziesz miał stanowisko, godne ciebie... stanowisko, które ci pozwoli nie tylko żyć... ale jeszcze robić oszczędności na przyszłość.
I Garbuska, zapominając się, pochwyciła rękę Prospera i ściskała ją w swoich dłoniach ze zbyt wymowną gwałtownością.
Młodzieniec znalazł się w wielkim zakłopotaniu, nie chcąc okazać się chłodnym, a nie wiedząc, jak się zachować wobec tego namiętnego wybuchu.
Pot chłodny coraz bardziej zraszał mu skronie.
Okrzyk konania rozległ się znowu, żałosny, rozdzierający, długi.
Julia jak gdyby go nie słyszała wcale.
— Pan Tordier potrzebuje pani — rzekł Prosper, przerażony cynizmem ohydnej istoty — nie opuszczaj go pani...
— Tak... tak., idę już... muszę, ponieważ nie pozostawi mi ani chwili spokoju... Idź pan... Ale wracaj prędzej.
— Czy może pani wątpić?...
— Jutro, nieprawdaż?
— Jutro, dobrze...
— I będziesz pan przez ten czas myślał o mnie?...
— Jakże bym nie miał ciągle myśleć o mojej protektorce!
— Nie mów tego... wyraz protektorka nie podoba mi się... Myśl o swojej przyjaciółce...
— Myśleć będę ciągle o swej przyjaciółce — powtórzył Prosper ulegle.
— A tak, to co innego!... a teraz dowidzenia, mój przyjacielu! dowidzenia! do jutra.
Julia odprowadziła młodzieńca aż do schodów i kiedy poza nim zamknęła drzwi, prowadzące do sieni, skierowała się powoli do pokoju męża.
Przez kilka sekund komiwojażer musiał się oprzeć o poręcz schodów. Chwiał się, jak gdyby doznawał zawrotu głowy.
— O! co to za kobieta! — wyszeptał — co za kobieta ta Garbuska... Ja jej się boję!... ale ona to dla mnie majątek.
I oprzytomniawszy, młodzieniec zeszedł ze schodów i znalazł się na ulicy.
Na dworze noc zapadła.
Prosper udał się na ulicę Ferronerie i wszedł do kawiarni w swym hotelu.
Józef Włosko siedział przy stoliku sam, palił papierosy i popijał piwo z kufla.
Komiwojażer usiadł przy nim.
— I cóż... Dlaczego tak jesteś wzruszony?
— O! jest z czego.
— Czy cię spotkał jaki przypadek?
— Żaden... Patrz.
I Prosper, wyjmując bilet tysiącfrankowy, otrzymany od Julii Tordier, rozłożył go na stole.
I opowiedział koledze, co się stało z nim u Tordierów.

Młodzieńcy przepędzili cały wieczór razem i rozłączyli się dopiero wtedy, gdy Włosko udał się do swej pracy na targu, a Prosper do „Hotelu Niewiniątek“.

XVII.

Julia Tordier, zamknąwszy drzwi od pokoju za pięknym komiwojażerem, jakeśmy powiedzieli, zwolna podążyła do mężowskiego pokoju.
Na pół drogi zatrzymała się i ujęła głowę w dłonie.
Nerwowy dreszcz wstrząsnął nią całą.
— On mnie pokocha — syczała bezwiednie — ja chcę, ażeby on mnie kochał!
Nowy krzyk, nowe wołanie przeraźliwe Tordiera, odezwało się w ciszy, podobne do ryku konającego zwierzęcia.
Garbuska wzdrygnęła się, zimnem przejęta aż do kości, nie dlatego ażeby doświadczyła przestrachu, lecz że ten ryk złowrogi przywrócił ją do rzeczywistości.
A ta rzeczywistość dla niej była potrzebą, rozkazującą przyśpieszenia śmierci zawadzającego męża.
Garbuska za jaką bądź cenę pragnęła być wolną.
Odtąd jej myślą stałą było zostać żoną Prospera Riveta, a urzeczywistnienie tej myśli wydało się jej rzeczą łatwą.
Jakże bowiem przypuszczać, ażeby człowiek, bez stanowiska, bez przyszłości, odmówił jej ręki, zawierającej w sobie milion.
Zły uśmiech wykrzywił jej usta czerwone i odsłonił zęby białe i śpiczaste, jak u wilczycy.
Weszła do pokoju mężowskiego.
Tordier już nie wołał.
Z ust wydzierało się rzężenie.
Piana krwawa wystąpiła na wargi i krew broczyła poduszkę.
Źrenice, od gorączki błyszczące, zatrzymały się ze strasznym gniewem na Garbuskę, która mimo woli spuściła oczy pod tą groźbą.
Zbliżyła się jednak do łóżka.
— Niepodobna, ażeby to dłużej trwało — rzekła do siebie.
Rzężenie istotnie słabnęło.
Oddech cichł.
Głowa umierającego po raz ostatni podniosła się.
Ręce poruszyły się konwulsyjnie. Palce się zakrzywiły, jak gdyby chciały coś uchwycić.
Źrenice się zamykały. Głowa opadła na poduszkę.
Potem nastała zupełna nieruchomość.
Dusza nieszczęśliwego Tordiera opuściła ciałco.


∗             ∗

Teraz znów powrócimy na pensję pani Gevignot.
Po dniu, spędzonym wesoło wśród lasu, przełożona, nauczycielki i uczennice wróciły na pensję, gdzie na nie czekał obiad.
Marta nie opuściła Heleny.
Obiedwie były zamyślone i milczące.
Prawie natychmiast po obiedzie, ponieważ znużenie ogarnęło dzieci, zadzwoniono na spoczynek i udano się do sypialni.
Helena i Marta miały razem na drugim piętrze pokój, bardzo elegancko umeblowany.
Gdy drzwi się za nimi zamknęły, córka Jakuba Tordier, zamiast się rozebrać do snu, otworzyła okno i wzrokiem błądziła po ciemnych alejach ogrodu.
Marta podeszła do niej cicho, bez szmeru i, objąwszy ją wpół, rzekła głosem pieszczotliwym:
— Biedna Helenko, ty cierpisz...
— Jak tylko cierpieć można — odparło dziewczę boleśnie — i pytam sama siebie, czy zasługiwać będę na naganę, jeżeli tej nocy, w tej chwili nawet, wykonam projekt, jaki ułożyłam.
— Cóż to za projekt, droga Helenko?
— Chcę sama sobie dać wolność, której mi odmawiają, uciec z pensji, pojechać do Paryża, do ojca, który, jestem tego pewna, wzywa mnie, i jeżeli stan jego tak jest rozpaczliwy, jak to utrzymują, chcę otrzymać przynajmniej jego ostatni pocałunek i jego ostatnie westchnienie.
— Ależ to projekt nierozsądny, moja droga! — zawołała Marta przerażona.
— O! nic mnie nie odwiedzie od wykonania go, jeżeli zechcę!
— Ależ pomyśl tylko?... opuścić pensie, sama, w nocy!...
— Czemu nie?
— Ależ twoja matka!...
— Cóż moja matka?
— Pomyśl tylko, jak gniewać się będzie, gdy cię zobaczy, przybywającą tak niespodziewanie. Na jaką brutalność, na jaką wściekłość, ty się wtenczas narazisz!
— To już mnie mało obchodzi! i to mnie nie powstrzyma! — odparła żywo Helena! — Wszak mówisz, mi często, Marto, że jesteś moją przyjaciółką, czyż prawdziwą przyjaciółką.
— Spodziewam się, że o tym nie wątpisz?
— To daj mi tego dowód.
— Jaki?
— Przyrzecz mi, że zrobisz to, o co cię poproszę.
— Ależ nie wiem o co chodzi.
— Więc wahasz się?
— O! nie, nie waham się! Ty nie możesz wymagać nic złego... Uczynię, co zechcesz. O cóż ci idzie?
— Dopomóż mi do wyjścia z pensji.
— Więc obstajesz przy swoim?
— Tak. Za jaką bądź cenę dowiedzieć się chcę, co się dzieje na ulicy Anbry... To moje prawo, to mój obowiązek!...
— Przyrzekłam... Więc dotrzymam przyrzeczenia... o tyle przynajmniej, o ile to zależeć będzie ode mnie... Jakże mogę ci dopomóc?
— Jestem bez pieniędzy, wiesz o tym. jak matka moja jest skąpa... wszystkiego mi odmawia...
— O! wiem, niestety!
— Otóż nie mam w kieszeni więcej nad pół franka, a stąd zbyt daleko do Paryża, ażebym mogła zajść pieszo...
— Chcesz więc, ażebym oddała do twego rozporządzenia wszystkie moje oszczędności...
— Tak, i dasz mi tym dowód twego przywiązania.
Marta pobiegła do szafy, otworzyła ją i wyjęła torebkę.
Torebka zawierała w sobie dwa czy trzy luidory i pewną ilość franków.
— Bierz, droga Helenko — rzekła panna de Koncerny. — Bierz... wszystko to twoje.
— Ile tu jest?
— Ze sześćdziesiąt franków.
— To za dużo... Daj mi tylko dziesięć franków.
— To za mało...
— To dosyć! Kolej do Paryża kosztuje frank i sześćdziesiątpięć centymów... Przy rogatce wezmę dorożkę, która mnie zawiezie do domu... Widzisz więc, że dziesięć franków będzie aż zanadto...
— Weź wszystko, błagam cię — podchwyciła Marta. — Ta torebka będzie pamiątką u ciebie ode mnie, gdyby nas okoliczności rozdzieliły, gdybyśmy się nie miały już więcej zobaczyć.
— Nie zobaczyć się więcej!... Czyż ty możesz o tym myśleć!...
— Boję się!... zdaje mi się, że tym opuszczeniem pensji dzisiejszej nocy otworzysz przepaść między nami.
— Odpędź te brzydkie myśli, droga Marto! Zanadto cię kocham, ażebym mogła o tobie zapomnieć.
— Ja też nie mówię o zapomnieniu, tylko o rozłące.
— Ona będzie krótką. My się zobaczymy niebawem, ja ci to przyrzekam.
— Dałby Bóg!... no, nie odrzucaj mego podarunku... Bierz i ucałuj mnie...
Opierać się dłużej Helenka nie mogła. Ucałowała serdecznie przyjaciółkę i włożyła torebkę do kieszeni.
— A teraz — ciągnęła dalej panna de Roncerny — skoro twoje postanowienie jest niezłomne, jak je wykonać...
— Wyjść z tego pokoju i dostać się do klas przez schody dla służby... to łatwo...
— Tak, ale jak wyjść z klas. One są pozamykane...
— Z zewnątrz od strony korytarza... a klucze są w zamkach, więc drzwi otworzę i znajdę się w ogrodzie.
— Tak... ale jak wyjdziesz z ogrodu... Nie możesz przecież iść do odźwiernego i powiedzieć mu, ażeby ci otworzył.
— Ha... to przeleżę przez parkan...
— Ależ parkan wysoki...
— O!... ja jestem dobrą gimnastyczką... Na dworzec kolejowy Boissy-Sant-Leyle pójdę znaną mi dobrze ścieżką... Ostatni pociąg o godzinie pięć minut na dziesiątą... W godzinę później będę w Paryżu, a za półtorej przy ojcu. Będę go mogła ucałować z całej duszy i powiedzieć mu, jak go kocham.
Mówiąc to, Helena włożyła już na siebie kapelusz i płaszcz.
— Ucałuj mnie raz jeszcze, Marto — dodała — i módl się za mnie... módl się za mego biednego ojca...
Młode dziewczęta padły sobie w objęcia...

XVIII.

Doktór Reynier, którego widzieliśmy przy Jakubie Tordier, wiedział dobrze, co myśleć ma o swoim pancjencie. Oddawna znając go dobrze, obawiał się ataku galopujących suchot.
— Stan jego jest bardzo poważny — mówił do siebie, opuszczając dom przy ulicy Anbry — ale jestem pewny dobrych skutków lekarstwa... Wieczorem znów zajrzę do biednego Tordiera... Wiele bym dał za przedłużenie mu życia na kilka miesięcy.
Ale zamiarowi temu stanął na przeszkodzie bardzo długi szereg wizyt w ciągu dnia całego, a wieczorem wezwano go jeszcze do bardzo ciężko chorej kobiety.
Była już północ, gdy od tej pacjentki wychodził.
Po drodze jednak do domu wypadło mu iść przez ulicę Anbry.
Zatrzymał się przed domem Tordiera.
— Czy wejść do niego? — zapytał sam siebie. — Już tak późno... Garbuska i chory śpią już może... Z drugiej jednak strony... jeżeli przysyłali po mnie podczas mej nieobecności... jeżeli lekarstwo nie skutkowało?...
Tak rozmyślając, doktór podniósł głowę i spojrzał na okno drugiego piętra.
Jedno z nich było żywo oświetlone.
— Światło — szepnął pan Reynier. — Zapewne Julia Tordier czuwa przy mężu... Nie dawno musiała mu dać ostatnie krople... Wizyta doktora nigdy nie może być natrętną, gdy życie chorego może od niego zależeć. Pomimo późnej godziny zajdę, chociażby Garbuska miała się krzywić...
Furtka otwierała się sposobem, znanym doktorowi.
Nacisnął guzik, poruszający sprężynę.
Drzwi się otworzyły.
Doktór Reynier znalazł się w sieni.
Następnie wśród ciemności dostał się na schody, a po nich na drugie piętro.
Tutaj u drzwi zadzwonił.
To niespodziewane dzwonienie, rozlegające się o tak późnej porze, przejęło Garbuskę dreszczem.
Zdawało jej się, że to musi być tylko złudzenie.
Ale nowe, jeszcze gwałtowniejsze dzwonienie, odezwało się znowu.
Nie można było wątpić.
— Tak... ktoś dzwoni... kto to być może...
Wyszła do przedpokoju i głosem drżącym zapytała.
— Kto tam?
— To ja, pani Tordier.
— Co za ja?
— Doktór Reynier.
Garbuska cofnęła się przerażona.
— Doktór! — szepnęła przez zęby — czego on chce i po co przychodzi?
Nie otworzyć drzwi, byłoby to wzbudzić w doktorze podejrzenie.
Garbuska zapanowała nad sobą, prawie niezwłocznie ułożyła minę, odpowiednią do okoliczności i otworzyła drzwi.
— Wybaczy mi, droga pani — rzekł doktór, przestępując próg. — Godzina jest późna, ale skoro tędy przechodziłem, a stan zdrowia męża pani obchodzi mnie bardzo... chciałem zobaczyć, jaki skutek zrobiło zapisane lekarstwo.
Garbuska zamknęła drzwi za doktorem.
— Niestety! niestety, panie doktorze — wyjąkała, ocierając oczy zupełnie suche i używając wszelkich wysiłków, ażeby wydobyć jęk z gardła.
To „niestety“ zwróciło uwagę doktora.
Co? — zapytał żywo. — Co się stało?
— Mój biedny mąż...
— Co się dzieje z mężem?... mów pani!?
— Niestety! — powtórzyła Garbuska.
— Czy gorzej mu?
— Umarł.
Pomimo lat pięćdziesięciu pięciu pracy swego stanowiska, doktór Reynier aż podskoczył.
— Tordier umarł! — zawołał. — Cóż znowu! To niemożliwe.
— A jednak, na nieszczęście, to zupełna prawda.
Mówiąc to, jędza tarła dalej oczy, ażeby przynajmniej zaczerwienić powieki.
— Ta śmierć nagła bardzo mnie dziwi — podchwycił lekarz. — Z rana nic jej nie zapowiadało... Czy pani dała lekarstwo?
— Dałam, doktorze!...
— Sześć łyżek?...
— Tak, doktorze.
— Niech mnie pani zaprowadzi do nieboszczyka.
Garbuska poszła naprzód.
Strach ją dziwny ogarnął.
To przybycie doktora o tak późnej porze, tak niespodziewanie, to rozpoczęcie przez niego jakby śledztwa, nic dobrego jej nie wróżyło.
Gdy doktór znalazł się w znanym już nam pokoju Jakuba Tordier, gdzie tenże leżał teraz nieruchomy na łóżku, przede wszystkim zbliżył się do nieboszczyka, rozpiął mu koszulę i zaczął bacznie się wpatrywać w tę twarz, już całkiem obumarłą.
— To dziwne, to bardzo dziwne! — mówił do siebie, jak gdyby nie zważał wcale na obecność Garbuski.
Potem nagle się do niej zwrócił:
— Gdzież flaszka od lekarstwa?
I patrzył na nią. wzrokiem badawczym.
Pod siłą tego spojrzenia, jakby sięgającego do głębi duszy i tam czytającego i rozpoznającego wszelkie jej tajniki, wdowa spuściła oczy.
Doktór pochwycił ją za rękę.
Dreszcz wstrząsnął całym bezkształtnym ciałem tej kobiety.
— Gdzie jest butelka? — powtórzył zapytanie.
Garbuska, jakby zamagnetyzowana, podeszła do kominka, gdzie stała flaszka, której zawartość, jak wiemy, wylana została w popiół.
Podała doktorowi pustą flaszkę.
— Kiedyś pani dała ostatnią łyżkę choremu?
— O godzinie dziesiątej... i wkrótce umarł mój mąż.
— To kłamstwo... W butelce było tyle mikstury, że mogłoby wystarczyć jeszcze do godziny drugiej z rana... Coś pani zrobiła z lekarstwem?...
— Ja... — wyjąkała Garbuska, coraz bardziej tracąc przytomność.
— O! pani go choremu wcale nie dawałaś... Gdyby był je zażywał, byłby żył dotąd jeszcze... pani mu go nie dałaś... pani je wylałaś...
— Nie!
— Kłamiesz pani! Tak zrobiłaś, a zrobiłaś, ażeby się prędzej pozbyć człowieka, który ci jednak całe życie poświęcił... chciałaś się od niego uwolnić... chciałaś być wolną jak naprędzej... pilno ci było... nie chciałaś nawet czekać...
— Ale...
— Nie tłumacz się pani... tak pani zrobiłaś... pani zabiłaś męża... to morderstwo, ale ja jestem doktorem... i jako doktór mam święty obowiązek dopomóc sprawiedliwości, która cię winna ukarać...
Garbuska, zdjęta nie wysłowionym przerażeniem, drżała na całym ciele.
— Co pan chcesz uczynić? — wyjąkała.
— Spełnić swój obowiązek — odrzekł doktór — i jutro, gdy nadejdzie lekarz miejski, dla stwierdzenia zgonu, objaśnię go, spiszę odpowiedni protokół... sumienie moje głośno przemówi... Lekarstwo, zapisane przeze mnie, czyniło ratunek możliwym... pani, usuwając lekarstwo, zabiłaś człowieka... O tym muszą się ludzie dowiedzieć, i ja to powiem.
— Pan tego nie uczynisz! — zawołała Julia Tordier, bliska obłąkania, na myśl, że sędzia śledczy przybędzie do jej domu, zacznie ją badać, może aresztuje i więzieniem zastąpi jej tę wolność bez granic, przedmiot tak dla niej pożądany...
— Uczynię to.
— Niesłusznie mnie pan obwiniasz... ja słuchałam pańskich rozkazów... dałam lekarstwo...
— To fałsz!
— Przysięgam panu, że to prawda.
— Kłamiesz pani i ja ci tego dowiodę...
— W jaki sposób?
— Sekcja, przeze mnie zażądana, uwidoczni, jak zasadnicze jest moje oskarżenie. Zamordowałaś swego męża rozmyślnie, z całą świadomością... Ale pani nie zbierze owoców ze swych nikczemnych plonów.
Z tymi słowy doktór Reynier wyszedł z pokoju śmierci.

XIX.

Złowrogie światło zajaśniało, ale i natychmiast zagasło w źrenicach Garbuski, która wzięła lampę i poszła za doktorem.
— Pan tego nie uczynisz, coś powiedział — powtórzyła w chwili, gdy tenże dochodził do drzwi przedpokoju.
— Uczynię to! — powtórzył, otwierając drzwi.
— Nawet gdybym pana błagała na klęczkach?
— Błagania byłyby bezużyteczne...
— Jesteś pan bez litości.
— Nie ma litości dla morderców... A pani czyś miała litość dla męża... Każdy niech ma na co zasłużył...
I doktór zeszedł z pierwszych stopni schodów.
Julia Tordier, pojmując, że nic w świecie nie mogłoby powstrzymać i zmienić jego postanowienia, pobiegła do jadalnego pokoju.
Nie zdając sobie sprawy z tego, co było przesadą w groźbie doktora, gdyż fakt niezastosowania się do przepisów recepty nie mógł przecież ustanowić w sposób prawny zbrodni, Garbuska jakby oszalała, albo była w przystępie gwałtownego obłędu i bełkotała zdania urywane.
— Sędzia śledczy... aresztowanie... sąd przysięgłych... Wszystko byłoby dla mnie stracone... Prosper Rivet... mój majątek... Nie! nie... on nie będzie mówił... on nie powie...
Garbuska pochwyciła nóż kuchenny długi i ostry, leżący na stole, a przed godziną użyty do krajania chleba i zimnego mięsa.
Uchwyciła za ten nóż, i z oczyma błędnymi, wybiegła na schody.
Okropna myśl powstała w jej mózgu.
Przybywszy do sionki, usłyszała kroki doktora, rozlegające się w korytarzu, prowadzącym do furtki wyjściowej.
Julia Tordier, nie zamknąwszy za sobą drzwi, zaczęła schodzić ze schodów.
Instynktownie powiedziała sobie, iż byłoby dobrze za kilka chwil znów powrócić po cichu.
Słabe trzaśnięcie dało się słyszeć.
To furtka od ulicy zamknęła się.
Doktór był już poza domem.
Garbuska, ześlizgnąwszy się po poręczy ze zwinnością gadu, przebiegła schody nadzwyczaj szybko.
Otworzyła furtkę po cichu i sama już stanęła na ulicy.
Doktór Reynier uszedł zaledwie dziesięć do dwunastu kroków.
Niebo było czarne, jak atrament. Wiatr dął gwałtownie, tu i ówdzie spadały dachówki, okiennice, źle umocowane, biły o ramy okien.
Od czasu do czasu migotały błyskawice, a grzmoty następowały jedne po drugich.
Doktór szedł bliżej domów, ażeby uchronić się jak najbardziej od wiatru, a zwłaszcza uniknąć coraz częściej spadających dachówek.
Wpół do pierwszej wybiło na zegarze. Kawiarnie i restauracje w tej dzielnicy były pozamykane, przechodni prawie nie było, czasem tylko przemknęła dorożka, lub powóz, których woźnica zacinał konie i pędził, uciekając przed nawałnicą.
Pan Reynier szedł powoli, z głową spuszczoną, nieco zgarbiony.
Julia, zaciskając nóż w palcach, postępowała w cieniu, z rozwianymi przez wiatr włosami.
Oboje, jeden za drugim, przebyli ulicę Anbry, następnie bulwar Sewastopolski, weszli na ulicę Neuve-Saint-Martin, po czym doktór zawrócił na ulicę Sainte-Croix de la Bretonnerie.
Grube krople deszczu poczęły padać.
Nie było już czasu do stracenia.
Dwadzieścia kroków jeszcze i pan Reynier, wszedłszy do swego mieszkania, byłby wolny od wszelkiego niebezpieczeństwa.
Garbuska skoczyła, jak pantera, i znalazła się tak blisko od doktora, że prawie się o niego otarła.
Na ten odgłos obrócił się i przy drżącym blasku latarni gazowej zobaczył istotę bezkształtną, postać prawie fantastyczną, która się nań zamierzyła.
Zanim zdążył cofnąć się lub krzyknąć o ratunek, ręka uzbrojona Julii Tordier opadła, i nóż, który trzymała nędznica, zagłębił się aż po rękojeść w piersiach doktora.
Głuchy jęk wydarł się z jego ust.
Padł jak masa bezwładna na bruk i już się nie poruszył.
Julia Tordier, wyrwawszy nóż z głębokiej rany, z któręj krew trysnęła, cofnęła się krok w tył, rzuciła dokoła przestraszone spojrzenie mordercy, który popełnił zbrodnię, i nie mogła stłumić okrzyku przerażenia na widok cienia, cienia jakiejś postaci, która nagle, niedaleko od niej, zamajaczyła przy bramie.
W tejże chwili zdawało się jej, że czuje już na szyi tasak gilotyny!
Uciekła, a przestrach dodał jej jakby skrzydeł, gdyż bardzo prędko dostała się na róg Neuve-Saint-Martin.
Niespodziewany widz okropnej sceny przybył do ciała, leżącego w błocie, i nachylił nad nim.
— Człowiek zamordowany! — rzekł, widząc, kałużę krwi. — Mordercą uciekającym jest kobieta... Widzę ją jeszcze... Będę wiedział, kto ona jest.
I z zadziwiającą szybkością rzucił się w ślady uciekającej.
Ta, przed skręceniem na ulicę Neuve-Saint-Martin, nierozumnie, zwolniła bieg, obróciła się, ażeby się upewnić, czy jej kto nie ściga, i została przez ćwierć sekundy oświetloną zupełnie przez latarnię gazową, stojącą na rogu dwóch ulic.
Człowiek, który ją gonił, zatrzymał się, wydając okrzyk zdumienia.
— Garbuska! — wyszeptał. — Garbuska! Niepodobna, abym się mylił! Takiej drugiej nie ma!... To ona! Tak, to ona!...
Julia Tordier, widząc, że jej prześladowca niedaleko, znów zaczęła uciekać i znikła... na zakręcie ulicy.
Zobaczywszy niedaleko od chodnika otwór kanału ulicznego, uważała za stosowne, biegnąc, wrzucić nóż, który trzymała w ręce; ale broń, źle skierowana, odbiła się i upadła na chodnik.
Nieznajomy znów puścił się w pogoń.
Tak samo, jak Garbuska, wszedł na ulicę Neuve-Saint-Martin.
Uciekająca była już daleko.
Jednakże nie tracił nadziei, że ją dogoni, gdy wtem nagle potknął się i o mało co nie upadł.
Noga jego poślizgnęła się o przedmiot, który, pod uderzeniem, wydał dźwięk metaliczny, a jednocześnie jak gdyby błyskawice z niego trysnęły.
Schylił się i podniósł ten przedmiot.
— Nóż!... — wyrzekł — nóż, a ostrze czerwone jest od krwi!... nóż mordercy!...
Po chwilowych oględzinach, podniósł głowę i spojrzał w głąb ulicy.
Julia Tordier już znikła.
— Do diabła! — mruknął. — Teraz niepodobna złapać tej łotrzycy, ale mniejsza o to, skoro ją poznałem i mam narzędzie zbrodni... Chyba się nie mylę, że ten nóż wkrótce wart będzie więcej, niż na wagę złota... tylko kogo nim uderzyła Garbuska? — dodał po chwili. — Kto jest ten człowiek, leżący tam, na ziemi... Łatwo się dowiedzieć będzie, bo podniesie trupa pierwszy patrol, trzeba jednak czekać... W tej chwili byłoby wielce nieostrożnie, niosąc ten nóż, powrócić tam... Diabli wiedzą, czy mógłbym dowieść, że jestem tylko świadkiem, a nie sprawcą zbrodni!
I człowiek ten owinął nóż w starą gazetę, wsunął go do kieszeni i poszedł dalej w kierunku hal miejskich.

XX.

W chwili, kiedy doktór Reynier rzucił w twarz Julii Tordier oskarżenie i groźbę: oskarżenie o morderstwo i groźbę ukarania, Helena wysiadła z pociągu na dworcu Vincennes i szukać poczęła dorożki, która by ją zawiozła na ulicę Anbry.
Ale skutkiem zbliżającej się burzy, dorożki prędko zostały zajęte i na stacji nie było już ani jednej.
— Ha! pójdę pieszo — rzekła odważnie.
I przez plac Bastylli udała się na ulicę św. Antoniego, niepokojona już wichurą.
W drodze, podczas jazdy koleją, wyjechawszy z Boissy, córka Jakuba Tordier myślała długo, jakie następstwa mieć może jej ucieczka z pensji.
Co powie matka, gdy ją zobaczy tak niespodziewanie?
Jakimi wyrzutami ją obsypie?
Jakimi obelgami?
Jak wywrze na niej swój gniew?
Z taką kobietą, jak Garbuska, wszystkiego można się było spodziewać.
Helena, jak wiemy, pomimo zalet swego serca, i to zalet cennych i rzadkich, doświadczać nie mogła dla swej matki uczucia dziecięcego.
Ta matka przejmowała ją zgrozą, i tylko zgrozą.
Ale uczucie niezmierzone, jakie Helena miała dla swego ojca, odpędzało wszelkie obawy od jej duszy, przynajmniej chwilowo.
Czuła się silną i gotową zmierzyć się ze wszystkim.
— Choćby matka miała mnie zabić — mówiła do siebie — chcę zobaczyć ojca.
I przyśpieszała kroków, tak, że raczej biegła już, aniżeli szła.
W dwadzieścia minut już znajdowała się na skwerze św. Jakuba.
Teraz już tylko pięć minut drogi oddzielało ją od domu rodziców.
Zapuściła się na bulwar Sewastopolski i wkrótce przybyła na ulicę Ambry.
Trzy minuty przedtem Julia Tordier, jej matka, również szła tą ulicą i bulwarem, ścigając swą ofiarę.
Im bardziej Helena zbliżała się do mieszkania ojcowskiego, tym serce biło jej silniej.
Myśl zobaczenia się z matką przejmowała ją teraz wielką, niewymowną zgrozą.
Ale dodawała sobie odwagi.
— Pójdę! pójdę! — mówiła do siebie, powtarzając znów wyrzeczone poprzednio słowa — choćby mnie matka miała zabić, chcę ucałować mego ojca!
Szła coraz prędzej, wreszcie zatrzymała się i machinalnie podniosła głowę ku oknom.
Gdy zobaczyła pokój ojcowski oświetlony, serce jej ścisnęło się boleśnie.
Drżąca zbliżyła się ku drzwiom i szukała sprężyny, ażeby je otworzyć, ale drzwi niezamknięte same ustąpiły, pod naciśnięciem jej ręki.
— Drzwi otwarte... — wyszeptała — po północy,.. To dziwne...
Dłużej jednak nie zastanawiając się nad tą okolicznością, istotnie niewytłumaczoną, weszła, zamknęła drzwi za sobą, zapuściła się w sień, wiodącą ku schodom, które następnie przebyła, pomimo ciemności, trzymając się poręczy.
Dostawszy się do sionki na drugim piętrze, znalazła drzwi na wpół uchylone od mieszkania, skąd wymykało się pasmo światła.
Zdumiona przystanęła.
— Co to znaczy? — spytała sama siebie. — Drzwi te są otwarte tak samo jak tamte od ulicy... tak, że każdy mógłby tu wejść!... Co się tu dzieje?... Czyżby matka moja wyszła, straciwszy głowę, ażeby pobiec po doktora!... ażeby go sprowadzić do ojca.
Było to nieprawdopodobne, prawie niemożliwe, choć zresztą stanowiło to jedyne objaśnienie.
Helena weszła do przedpokoju.
Drzwi od pokoju jadalnego stały właśnie naprzeciw niej otwarte.
Lampa paliła się na stole, gdzie ją umieściła Garbuska.
Nie zamykając już drzwi za sobą, młoda dziewczyna przestąpiła pręg pokoju jadalnego.
Zbliżyła się, nachyliła i zobaczyła wypisany na arkuszu papieru długi szereg nazwisk a na innym arkuszu wyczytała następujące wyrazy, skreślone ręką matki:
Zaprasza się W. P. na nabożeństwo i pogrzeb Jakuba Emila Tordier...
Helena nie mogła czytać dłużej.
Okrzyk przerażający wydarł się jej z gardła.
Wyjąkała tylko:
— Mój ojcze!... Mój ojcze!...
I biedne dziecko oszołomione pobiegło do pokoju ojcowskiego.
I te drzwi także były otwarte.
Dwie oświetlające pokój świece, wypaliwszy się już prawie zupełnie, migotały się tylko, gotowe zagasnąć i dawały blask bardzo niepewny.
Helena poskoczyła ku łóżku, na którym Jakub leżał bez życia.
— Ojcze! — wyjąkała młoda dziewczyna, chwytając zlodowaciałą rękę trupa i lgnąc do niej ustami — ojcze, to ja... twoja córka... twoja Helena... twoje dziecko ukochane... Ojcze, wszak ty nie umarłeś, nieprawdaż?... Oczy twoje jeszcze się otworzą... Usta twoje jeszcze się poruszą... Mówże do mnie... odpowiedz, mój ojcze, błagam cię... Powiedz mi, że możesz się jeszcze podnieść, że możesz mnie uściskać!...
Niestety! Na to gorące błaganie odpowiedziała cisza.
Ciało tylko tu pozostało, a dusza odleciała daleko...
Śmierć dokonała swego dzieła.
Pośród łkań rozpaczliwych, biedne dziecko mówiło dalej:
— Mój Boże... mój Boże... on mnie już nie słyszy... on mnie nigdy już słyszeć nie będzie!... a ja się z nim nie pożegnałam... nie ucałowałam go po raz ostatni!... Odszedł mój ojciec samotny, a mnie doń nie wezwano... odszedł, a mnie tutaj nie było... O, sny moje, przeczucia!...

i biedna Helena, dusząc się z rozpaczy, upadła na kolana przed łożem śmiertelnym, wstrząsana cała płaczem i ściskając wciąż w dłoniach rękę zlodowaciałą nieboszczyka.

∗             ∗

Powróćmy do Julii Tordier.
Nikczemna kobieta, uciekając przed nieznajomym, który jak gdyby ją gonił, przybiegła tak na róg ulicy Anbry.
W tej właśnie chwili znikła sprzed oczu człowieka, który podniósł na chodniku nóż zakrwawiony.
Garbuska na chwilę zatrzymała się, ażeby nabrać oddechu.
Twarz jej była siną.
Oczy prawie wyszły ze swej oprawy.
Zęby szczękały.
Obiema rękoma przesunęła po czole, zroszonym zimnym potem.
— Uderzyłam — wyszeptała, opierając się o ścianę domu, ażeby się utrzymać na uginających się pod nią nogach. — Uderzyłam, a on upadł bez życia i wziął moją tajemnicę do grobu... Ja nie chciałam jego śmierci!... Dlaczego mieszał się nie do swoich interesów?... Każdy o sobie musi myśleć w życiu... To bitwa, a każdy się broni jak może... Musiałam zabić, albo byłabym zgubiona...
Teraz się skończyło... skończyło zupełnie...
Trupa podniosą... szukać będą tego, kto zabił doktora... sąd i policja zaczną działać, kpię sobie z tego... alboż mnie kto może oskarżyć?...
I nagle uspokojona, myśląc tylko o powodzeniu w spełnieniu zbrodni, poszła dalej, śpiesząc do mieszkania.
Przyszedłszy do drzwi, które pozostawiła otwarte od sieni, chciała je popchnąć tylko.
Drzwi się oparły.
Po pierwszej chwili zdziwienia, Garbuska rzekła do siebie:
— E! to wiatr je zamknął.
Nacisnęła sprężynę, otworzyła drzwi, weszła do sieni i przebiegła schody.
W sionce przed mieszkaniem zastała drzwi na rozcież otwarte.
Tym razem wiatr nic nie tłumaczył.
Jakkolwiek zdziwiona, Julia pomyślała jeszcze, że je tak pozostawiła, i zamknąwszy je za sobą ostrożnie, przeszła przez przedpokój i dostała się do jadalnego pokoju.
Tu, przy blasku lampy, spojrzała na swe ręce, jak niegdyś lady Makbet, oglądając swoje.
— Ani jednej kropli krwi — wyszeptała, oddychając swobodniej — nikt mnie nie widział, nie ma się czego obawiać.
A jednak goniono mnie — dodała — słyszałam, jak za mną goniono... nawet rozróżniałam jakiś cień... ale ten, co mnie ścigał, zmęczył się, albo stracił mój ślad... ja jestem teraz wolną od wszelkiego podejrzenia... trzeba dokończyć tej pracy.
Pracą, o której mówiła Julia Tordier, była lista osób, które wypadało zaprosić na pogrzeb, lista, przerwana przybyciem doktora Reynier.
Garbuska usiadła więc na krześle przy stole, wzięła pióro, umaczała je w atramencie i zaczęła pisać.
Zaledwie jednak dodała kilka nazwisk do wypisanych poprzednio, drgnęła nagle i podniosła się przerażona.
Dźwięk jakiegoś głosu doleciał ją z głębi mieszkania.
— Ktoś mówił — rzekła — ktoś mówił tam... Umarli nie wracają przecież, a Jakub umarł. Czyżby to była gorączka złudzenia, halucynacja.
Nadsłuchiwała znowu, powstrzymując oddech, pochyliwszy swe bezkształtne ciało, z rękoma, opartymi na stole.
Tenże sam szmer dał się słyszeć.
— To tutaj... tak, to tutaj — podchwyciła — więc tam jest ktoś?
Dysząca, trzymając się zaledwie na nogach, postąpiła krok naprzód, potem dwa, i zatrzymała się, wstrząsana dziwnym dreszczem i szczękaniem zębów.
Bo umysł jej przebiegła myśl szalona, jaka powstać może tylko w obłędzie lub w gorączce.
Pomyślała...
— A gdyby obaj ludzie, zabici przeze mnie tej nocy, gdyby obaj umarli rozmawiali z sobą razem... gdyby się mieli przede mną ukazać.
Zresztą ta halucynacja ogarnęła ją tylko na krótko.
Szmer zaczął się znowu, i Garbuska zrozumiała, że są to nie słowa, lecz łkania, i to ją uspokoiło natychmiast.
A jakkolwiek ustępował przestrach, zdumienie nie mogło się zmniejszyć.
Łkania pochodziły z pokoju nieboszczyka.
Ohydna istota, opierając się o meble, bo nogi się pod nią chwiały, skierowała się ku temu pokojowi.
W miarę, jak się zbliżała, łkania stawały się wyraźniejszymi.
Wreszcie przekroczyła próg, spojrzała i wydała okrzyk wściekłości, widząc Helenę, klęczącą przy łóżku ojca.
— Ty, ty tutaj! — wyrzekła głosem, gwiżdżącym między zębami zaciśniętymi, a ogień nienawiści zajaśniał w jej źrenicach.
Helena, usłyszawszy głos matki, skoczyła i stała przed nią blada, ale zdecydowana.
— A! moja matko! — odezwała się z goryczą — ojciec mój umarł, a ty nie uprzedziłaś mnie wcale o jego chorobie! Ojciec mój umarł, a ty mnie do niego nie wezwałaś, ażebym odebrała jego ostatnie tchnienie... Ot moja matko!
Garbuska rzuciła się na córkę, schwyciła ją za ramię tak, że o mało go nie zgniotła.
— Zaraz mi mów, jakim sposobem dostałaś się tutaj! — wrzasnęła — zaraz mi mów, kto cię ośmielił do opuszczenia pensji, bez mego pozwolenia!... Mów mi zaraz, kto cię uwiadomił o chorobie ojca?
— Ja ci tylko jedno mogę odpowiedzieć, moja matko... O strasznej prawdzie dały mi znać przeczucie i sny okropne... Wtedy uciekłam, ażeby zobaczyć ojca... i zastałam go nieżyjącego... Umarł mój ojciec... umarł, przywołując córkę, jestem tego pewna... córka jego nie była przy nim!... O, moja matko, postąpiłaś sobie bardzo źle, bardzo okrutnie!...
— Co ty mówisz? Co ty śmiesz mówić, zuchwała? — wrzasnęła Garbuska, wstrząsając Heleną, której nie puściła ramienia — a! ty sobie pozwalasz sądzić moje postępowanie! Ty!... No, poczekaj...
I jędza podniosła rękę.
Helena ani się ruszyła dla uniknięcia uderzenia.
— W tym pokoju... wobec tego umarłego... o!... wyjąkała tylko.
— Milcz!... Czy będziesz milczała!... O! ja cię zmuszę do milczenia!...
I długa ręka koścista Julii Tordier spadła na twarz dziewczęcia.
Helena upadła na kolana przy łóżku.
— O! mój ojcze... mój biedny ojcze! — rzekła wśród płaczu — ty już nie możesz bronić swego biednego dziecka...
Nowy policzek rozległ się, wymierzony z taką gwałtownością, iż prawie przewrócił młodą dziewczynę.
Jednocześnie Garbuska wykrzykiwała.
— O! teraz rozumiem twoje kłamstwa! Przeczucia... sny... Cóż znowu!... Ty sobie kpisz ze mnie!... To on, syn tej starej kwoki, twojej ciotki, to Lucjan Gobert uprzedził cię i doradził...
To on sobie drwił z moich rozkazów... on, którego wyrzuciłam za drzwi... A ty się zmówiłaś z tym hultajem!... Piękne postępowanie, uczciwe, jak dla dziewczyny!
Na szczęście nie ma już twego ojca, aby cię protegował... Ja teraz jestem pani, tylko ja!... moja wola musi być słuchaną!
No, dosyć już tych płaczów, jeremiad i narzekań...
Ponieważ już tu jesteś, idź do swego pokoju prędko, a nie wychodź prędzej, niż cię zawołam.
Zrozumiałaś?
Helena, przerażona, schyliła głowę.
Błagalnie, z rękoma, wyciągniętymi ku matce, wyjąkała:
— Jakto, wypędzasz mnie z pokoju mego ojca?... Odmawiasz mi ostatniej pociechy czuwania, płakania, przy łóżku nieboszczyka? Czyż to możliwe?
— Mówię ci, wyjdź stąd — odparła Garbuska — i niechaj nie powtarzam dwa razy... spiesz się... Albo będziesz miała do czynienia ze mną, a wiesz, że mam rękę nie lekką!
— Ha! to mnie zabij... zabij natychmiast... — rzekła Helena, zgnębiona smutkiem i rozpaczą. — Wyświadczysz mi wielką przysługę... Myślisz, że może pragnę żyć?...
Garbuska, rozwścieczona, podniosła już tym razem pięść kościstą, która, spadając, mogła zabić nieszczęśliwe dziecko.
Ale Helena, zanim otrzymała cios, straciła już przytomność i runęła na podłogę.
Julia Tordier nie potrzebowała już bić, ażeby nakazać posłuszeństwa.
Z siłą muskularną, bardzo wielką, jaka się kryła w jej ciele bezkształtnym, podniosła córkę i zaniosła ją do pokoju, który zajmowała pensjonarka, podczas pobytu swego w Paryżu, położyła ją, a raczej rzuciła na łóżko i wyszła, zamykając drzwi na podwójny spust i zabierając klucz.

XXI.

Na dworze burza się uspokoiła.
Grzmoty już nie dawały się słyszeć, wiatr stał się mniej gwałtownym, ale deszcz ciągle padał, jak gdyby się otworzyły upusty niebieskie.
Wybiło wpół do trzeciej z rana.
Pomimo przerażającej pogody, hale miejskie już się budziły. Na wszystkich ulicach sąsiednich otwierały się drzwi magazynów, światło zapalało się w kamienicach i sklepach kupców win.
Tłum ruchliwy oficjalistów z hal miejskich i kupujących kierował się ku sklepom.
Wózki, napełnione artykułami spożywczymi, przybywały ze wszelkich kierunków, turkotały po ulicach, przywożąc wiktuały dla tego żarłoka, wiecznie zgłodniałego i nigdy nienasyconego, który się nazywa Paryżem.
Z jednego z pobliskich domów wyszło kilku posługaczy targowych.
Dwóch z nich podążyło w stronę ulicy Neuve-Saint-Merri.
Zaledwie jednak uszli dwanaście kroków, gdy zatrzymali się przed leżącym ciałem, które im zagradzało przejście.
— A to się spił, jak bela! Ładne łóżko sobie wybrał ten obywatel!
I, nachylając się ku mniemanemu pijakowi, wstrząsnął go za ramię i dodał:
— No, brachu! otwórz oczy i wstań, leżeć tak to niezdrowo!
Ciało pozostało nieruchome.
Posługacz nachylił się jeszcze więcej i, po krótkich oględzinach, wykrzyknął:
— O! do pioruna! to nie urżnięty, ale umarły!
— Umarły!... a kto umarł? — zapytał nagle czyjś głos.
Posługacz, podniósłszy głowę, znalazł się naprzeciw dwóch strażników miejskich, odbywających patrol.
— O! ten człowiek — rzekł — patrzcie.
Strażnicy nachylili się też nad ciałem.
— W istocie — rzekł jeden z nich, po upływie sekundy — nie daje ani znaku życia, a na bruku jak gdyby krew...
— Tak, na to patrzy — odparł drugi strażnik.
— W takim razie byłoby to morderstwo.
Drzwi od sklepu kupca win, przed którymi znajdowali się ci ludzie, w tej chwili otworzyły się, i na progu ukazał się właściciel z latarką.
— Co się stało? — zapytał.
— Przysuń no, panie Karolu, swą latarkę — rzekł jeden z posługaczy — to zaraz zobaczymy, czy ten biedak został zamordowany.
Kupiec więc zbliżył się i skierował promień latarki na twarz umarłego.
Obaj posługacze wydali okrzyk zdziwienia i przerażenia.
— Znacie go? — zapytał żywo strażnik miejski.
— Czy go znamy!... ba, i jak jeszcze. Wszyscy go znają w tej dzielnicy... taki dobry człowiek! To doktór Reynier.
— Masz słuszność — potwierdził sierżant, dotąd milczący — i ja go także poznaję... Zabito go nożem...
— Prędko!... prędko!... zanieśmy go do mieszkania... dom jego stąd o dwa kroki — zawołali posługacze.
— Chwilę jeszcze, moje dzieci! — odezwał się jeden ze strażników — przede wszystkim spisać musimy protokół, potem pójdziemy uprzedzić komisarza.
— Rozumiemy to bardzo dobrze, ale wszystko to są formalności, nic nie znaczące, a my rozumiemy jeszcze lepiej, że nie można tego biednego nieboszczyka zostawić tak wśród błota, na ulewie, a trzeba się śpieszyć, bo robota na nas czeka.
— Wnieście ciało do mnie — rzekł kupiec win — ta drobna (przysługa należy się doktorowi, który tak samo leczył ubogich, bez grosza, jak i bogatych... No, mówcie, wszak to będzie wolno?
— Można — odpowiedział jeden z policjantów — ja zostanę tutaj, gdy mój kolega pójdzie po komisarza.
Rzeczywiście drugi strażnik prędko pobiegł, gdy ciało doktora zaniesiono do tylnego pokoju za sklepem i ułożono na materacu.
— A teraz — rzekł sierżant miejski do posługaczy, wyciągając z kieszeni notatnik — moi dobrzy ludzie, w razie potrzeby, wezwie się was.
— Zawsze nas znaleźć można w halach miejskich. Ja się nazywam Piotr Claret, jestem posługaczem.
— Ja, Paweł Lorin, także posługacz.
Strażnik zapisał nazwiska.
— A gdzie mieszkacie? — dodał.
— Pod numerem dwudziestym na tej samej ulicy, obok, w tym samym domu, co biedny doktór. Pan Karol zna nas dobrze.
— Tak, tak, znam ich i ręczę za nich — zawołał kupiec win. — Uczciwi ludzie.
— To dobrze, idźcie, ale wasze zeznania będą niezawodnie potrzebne.
— Ha! to zeznamy, chociaż to tylko mamy do powiedzenia, że pierwsi przyszliśmy do trupa.
Widząc, że się spóźnili do zajęcia, szybkim krokiem podążyli do hali.
Jak wiadomo już, jednym z urzędników, zatrudnionych w halach, był Józef Włosko, którego obowiązkiem było notować sprzedaże dla wykazów cen.
Siedział na zwykłym miejscu, przy małym stoliczku, z rejestrem, przed nim otwartym, czekając aż się sprzedaż zacznie.
Włosko wydawał się bardzo zajętym.
Bledszy był, niż zwykle, a ręce jego wstrząsał nerwowy dreszcz.
— Czy kto nie widział Piotra Clarel? — zapytał nagle, rzucając wzrok dokoła siebie.
— Nie, panie, ani Pawła Lorin — odpowiedział Castagnel, kontroler posługaczy, u którego, nawiasem mówiąc, w przeddzień, doktór Reynier odwiedzał chorą żonę.
— To dziwne — podchwycił Włosko — bo zwykle są punktualni.
— Musiało im się coś wydarzyć.
— A oto już idą — odezwał się inny posługacz.
Rzeczywiście Clarel i Lorin weszli, przemoknięci od deszczu.
— Spóźniliście się — rzekł surowo Włosko — a mamy tyle dziś do roboty.
— To prawda, proszę pana — odparł Lorin — ale nie nasza w tym wina. Człowiek dzikim nie jest... nie mogliśmy zostawić na bruku człowieka zamordowanego!
— Człowieka zamordowanego! — powtórzyli obecni, kupiąc się wokół Lorina.
— Tak, panowie, zabitego nożem...
— A czy poznano tego biedaka? — zapytał Włosko.
— Tak, posiano, a zbrodnia ta martwi bardzo wszystkich, w tych stronach, bo wszyscy tu kochali i szanowali tę ofiarę.
— Któż jest tą ofiarą?
— Doktór Reymer.
Józef Włosko, słysząc to nazwisko, wstał nagle i, odszedłszy od stołu i regestru, zbliżył się do gromadki.
— Doktór Reynier — wyjąkał Castagnol, blady i drżący. — To niepodobna.
— A jednak to prawda... Podnieśliśmy go, ugodzonego nożem w piersi, o dwa kroki od bramy jego mieszkania, przy ulicy Sainte-Croix-de-la-Bretonneire.

XXII.

— Co, doktór! — zawołał Castagnol — doktór wyszedł wczoraj w nocy ode mnie.
— Od ciebie? — zapytał Lorin zdumiony.
— Tak.
— Jakto?
— O wpół do ósmej poszedłem po niego dla żony mej chorej... spodziewając się dziecka... O godzinie ósmej przyszedł do domu, gdzie mieszkamy, przy ulicy Deux-Ecus... Był u nas do godziny wpół do dwunastej i odszedł dopiero wtedy, gdy uratował moją biedną żonę, która byłaby umarła, gdyby nie on, z pewnością... A jego zamordowano!... O, gdybym miał tego zbója w swym ręku! Żywym by nie wyszedł z mej dłoni.
Castagnol, mówiąc to, zaciskał pięści, szczękał zębami.
— Więc od ciebie wychodził, kiedy go zabito? — spytał Lorin.
Józef Włosko, przeciskając się przez gromadkę ludzi, dostał się do mówiących.
— Jedna rzecz wydaje mi się nie naturalną — rzeki gwałtownie, zwracając się do Castagnola.
— Co takiego? — spytał tenże.
— Powiedziałeś, że doktór Reymer był u ciebie do wpół do dwunastej.
— Tak. Więc cóż z tego?
— Otóż jego znaleziono dopiero o godzinie trzeciej zrana...
— Był już sztywny — zauważył Lorin — a patrole policyjne tak rzadko przechodzą po ulicach, że nie tak prędko mogli go spostrzedz...
— Dobrze! — podchwycił Włosko — ale logiczniej byłoby przypuścić, że doktór, wyszedłszy od Castagnola, wstąpił do innego: domu, gdzie się zapóźnił...
— O, to to być też mogło — poparł Clarel.
— Czy go zabito, ażeby okraść? — zapytał dawny dependent od notariusza.
— Tego nie wiem, panie Włosko... Jednak sądzę, że nie.
— Na czym pan opierasz swe przypuszczenia?
— Bo widziałem łańcuszek od zegarka przy kamizelce. Złodziej byłby z pewnością zabrał dewizkę.
— Masz słuszność — odparł Włosko. — Tę zbrodnię przypisać więc należy zemście.
— Śledztwo zapewne to wykryje?
— Czy już rozpoczęto śledztwo?
— Zapewne — odparł Clarel. — Już poszli do komisarza policji, niezawodnie wezwie on nas, Lorina i mnie, ażeby wypytać, bo to myśmy znaleźli trupa...
— Ja tam nawet czekać nie będę aż mnie wezwą, i sam pójdę! — dodał Castagnol.
— No, dosyć tej gawędy, do roboty!
Gromadka się rozeszła i zaczęła się sprzedaż.
Właśnie w tejże chwili Julia Tordier kończyła listę osób zaproszonych na pogrzeb.
Kiedy wypisała ostatnie nazwisko, powstała, schowała do biurka leżące przed nią papiery, wzięła lampę i udała się do swego pokoju, gdzie, złamana znużeniem, rzuciła się w ubraniu na łóżko, nie troszcząc się o córkę, i nie obsadziwszy nowych świec, na miejsce dogasających w pokoju nieboszczyka.
Trzy godziny spała snem gorączkowym, pełnym złowieszczych widziadeł.
O godzinie siódmej już była na nogach.
— Nie chcę wyjść z domu — rzekła do siebie — nie chcę zostawić Heleny samej tutaj, a trzeba jednak złożyć zawiadomienie w merostwie i załatwić wszelkie inne formalności. Przecież on mi nie odmówi w tym pomocy... Nie może odmówić.
Garbuska, włożywszy prędko na siebie czarną suknię, wyszła i udała się na róg ulicy Anbry i Świętego Dyonizego, gdzie zwykle stali posłańcy.
Jeden z nich był na stanowisku.
— Zanieś ten list do hotelu Niewiniątek, do pana Prospera Rivet.
— Idę natychmiast.
I poszedł, a Garbuska wróciła do mieszkania.
Józef Włosko, wyszedłszy z hali, po ukończonej służbie, udał się do mieszkania Rivet’a, na drugim piętrze w hotelu Niewiniątek.
Rozmowa wszczęła się o Garbusce. Piękny komiwojażer opowiedział mu o swej bytności dnia poprzedniego u Julii Tordier.
— Gdybyś wiedział — dodał — z jaką obojętnością, z jakim cynizmem zapewniała minie, że mąż jej nie doczeka się rana... aż mi się robiło zimno.
— Mogła się mylić... nie jest przecie doktorem.
— Ja też słysząc jęki jej męża, radziłem, ażeby przywołała doktora.
— A któż był ich doktorem?
— Doktór Reynier — odpowiedział Rivet. — To lekarz bardzo znany w całej dzielnicy.
Józef Włosko drgnął.
Wtejże chwili ktoś zapukał delikatnie do drzwi.
— Proszę! — zawołał Rivet.
Na progu ukazał się posłaniec, przynosząc list od Garbuski.
— List od niej! — wyrzekł komiwojażer, po wyjściu posłańca.
— Gotów jestem się założyć — podchwycił Włosko — że Tordier umarł...
— Tak, umarł! — powtórzył Prosper.
— To spiesz się czymprędzej do wdowy... pomóż jej w urządzeniu pogrzebu... a rób wszystko oszczędnie, i ona ci będzie wdzięczną, i my będziem mieli więcej na naszą korzyść, bo przecież my korzystać będziemy z jej oszczędności... Mój drogi... mamy teraz w swym ręku... prawdziwą kopalnię złota... bylebyś ty tylko, umiał wyzyskać cały zachwyt wdowy dla siebie... Włóż na kapelusz krepę żałobną i weź rękawiczki czarne...
— Dlaczego?
— Uważam cię już, jako należącego do rodziny.
— Ty zawsze lubisz blagować!
— Bynajmniej, mówię jak najpoważniej! A spiesz się... Trzymaj się dobrze... Nie obawiaj się... Pozwól się wszystkiego spodziewać... a jesteśmy panami położenia... Od godziny piątej możesz mnie zastać w piwiarni na placu Châtelet.
Prosper, ubrawszy się, zabierał do wyjścia.
— A! — odezwał się Józef Włosko — jeszcze jedno słowo!... Postaraj się dowiedzieć, co doktór Reynier zapisał nieboszczykowi Tordier.
— Skąd dziś cię interesuje recepta doktora?
— Chcę ją znać, ażeby rozwiązać pewną zagadkę, którą sobie zadałem...
— Cóż znowu!
— Słowo ci daję! Postaraj się nie zapomnieć, o co cię proszę...
— Nie zapomnę i przy sposobności, zapytam... Do widzenia, mój stary... dziś wieczorem.

XXIII.

Garbuska, usłyszawszy kroki Prospera na schodach, sama drzwi otworzyła od sieni i, wprowadziwszy go do przedpokoju, powitała tymi słowy:
— O, wiele nowego!
— Cóż takiego, droga pani? — zapytał komiwojeżer, udając zdziwienie.
— Tordier umarł.
— Umarł, o mój Boże!
— Tak, wczoraj wieczorem, o godzinie dziesiątej To było do przewidzenia, jak panu wiadomo... Ale to nie wszystko... jest jeszcze coś nieprzewidzianego... Córka moja jest tutaj...
— Panna Helena! — wyrzekł Prosper, rzeczywiście tym razem zdziwiony.
— Tak.
— Posłała pani po nią?
— Nigdy w życiu! uciekła z pensji do ojca...
— Czyżby wiedziała, że jest chory?
— Tak, na szczęście. Uprzedzoną została przez Lucjana Gobert...
— Tego nicponia, intryganta, golca, za którego Tordier chciał wydać Helenę!... O, niech się on ma na baczności... Mamy z sobą dawne rachunki... Ale teraz nie o to chodzi... Pomyślałam o panu, kochany panie Prosperze, ażeby cię poprosić o przysługę.
— O! droga pani, będę bardzo szczęśliwy w czymkolwiek usłużyć... o co chodzi?
— Chciałam prosić pana o pójście do merostwa, dla zeznania aktu zejścia... a po tym do kościoła, dla zamówienia mszy i do zakładu pogrzebowego...
— Jaki ma być pogrzeb... czy przedostatniej klasy? — rzekł Prosper, pamiętając zalecenia Józefa.
— O, mój drogi panie Prosperze, niech będzie klasy ostatniej, ostatniej! — zawołała Garbuska — takie było życzenie Todiera... i miał rację... Po co to pieniądze wyrzucać oknem, nieprawdaż? Wszak i pan tak myślisz, jak ja?
— Najzupełniej.
— Kiedy pan wrócisz, zjemy śniadanie, a po tym wyjdę z Heleną... trzeba tej gąsce kupić ubranie żałobne. Tyle kosztów, tyle kosztów! Ale co robić? co robić?
Garbuska, mówiąc to, wyjęła z kredensu butelkę, biszkopty i szklankę, którą napełniła całą.
— Napij się pan! — ciągnęła dalej — a za nim pan wróci, ja tu już przygotuję małe śniadanko.
Prosper zjadł parę biszkoptów i wypił wino.
— Teraz idę już — rzekł. — Wrócę jak najprędzej.
— O, jak najprędzej... ale poślij pan jeszcze tę depeszę do przełożonej pensji w Saint-Leger.
— W pięć minut będę w biurze telegraficznym.
Prosper, schodząc ze schodów, odczytał depeszę, którą mu Garbuska oddała dla wyekspediowania.
Telegram ten pod adresem pani Gévignot brzmiał następująco:
„Nie bądź pani niespokojną... Helena w domu — ojciec jej umarł.. — Więcej listownie — proszę na pogrzeb i zabrać Helenę“.

Wdowa Tardier“.

— Ho! ho! — rzekł do siebie piękny komiwojażer, po odczytaniu — Garbuska chce, ażeby Helena powróciła na pensję! Muszę o tym uprzedzić Włosko... Powiem mu także o kuzynku Gobercie... Moglibyśmy mieć z tej strony kłopot... Na szczęście, nie ma już Tordiera, dla protegowania córki...

XXIV.

Podczas nieobecności Prospera, Garbuska nie traciła czasu.
Przede wszystkim udała się do pokoju, gdzie poprzedniej nocy położyła na łóżku zemdloną Helenę.
Omdlenie biednego dziewczęcia przeminęło prędko.
Kiedy młode dziewczę przyszło do siebie, przypomniało sobie wszystko.
Przypomniało sobie wszystko, co zaszło przy łożu umiertelnym ojca.
Co do siebie, zrozumiała, że zemdlała w przystępie bólu.
Pełna rozpaczy i zgrozy, powstała, zapaliła świecę, chciała wyjść z pokoju, licząc na wymowę ostatniej prośby, ażeby otrzymać od matki pozwolenie na przepędzenie nocy obok zwłok ojca.
Znalazłszy drzwi zamknięte na klucz, musiała wyrzec się tej prośby, odgadując zresztą, że wszelkie błagania byłyby daremne, że Garbuska pozostałaby nie wzruszoną.
Wtedy zrezygnowana uklękła i błagała Boga o spokój dla duszy tego, który ją kochał a już przy niej nie był.
Po gorącej modlitwie nastąpiły rozmyślania.
Postępowanie matki w takiej chwili dawało jej miarę tego, co mogło być dla niej w przyszłości.
Z duszą zmrożoną drżała całym ciałem, na myśl o, gwałtach, brutalstwach, których uniknąć żadną miarą nie będzie mogła.
Przez kilka sekund Lucjan ukazał się jej, jako wykonawca.
Ale prędko odsunęła od siebie to złudzenie.
Julia Tordier nienawidziła przecież Lucjana całą siłą swej złej natury.
Potrafi więc przegrodę nie do przebycia wznieść między obojgiem młodych ludzi.
Wszystko za tym było dla niej skończone, wszystko!
Biedne dziewczę po cichu wzywało śmierci, uważając ją, jako jedyne dla siebie schronienie, gdzie mogłaby się połączyć z ojcem.
Klęczała, płacząc, zrozpaczona.
Od dawna już się rozwidniło.
Klucz zgrzytnął w zamku.
Drzwi się otworzyły.
Helena obróciła się i wstała, drżąca, widząc wchodzącą Garbuskę.
— Więc ty się nie kładłaś? — zapytała ją głosem, który usiłowała uczynić łagodniejszym.
— Nie, mamo — wyjąkało dziewczę.
— Dlaczego?
— Modliłam się, mamo, modliłam się za mego biednego ojca.
— Ja także, i ja nie spałam i modliłam się, chyba o tym nie wątpisz — odparła Julia Tordier — ale ja jestem silną i mogę nie spać jedną, a nawet więcej nocy... Ty zaś powinnaś była spocząć...
— Nie czułam potrzeby... Nie miałam chęci.
— No, przebierz się... Będziemy musiały wyjść, ażeby ci kupić żałobną suknię.
Helena, widząc, że matka jest mniej brutalną, prawie czułą, ośmieliła się ją zapytać głosem, który obawa uczyniła prawie nie wyraźnym:
— Czy pozwolisz mi, mamo, pójść do pokoju ojca?
— Naturalnie... Nie mogłam cię tam zostawić na całą noc; ale w dzień nie widzę żadnej przeszkody... No, nie płacz... Łzy nie wskrzeszą umarłych... Zresztą... musiałyśmy się spodziewać tak smutnego rozwiązania... Ojciec nie był już młodym, a jak wiesz, zdrowie jego oddawna było liche.
— On mnie tak kochał — załkało dziewczę.
— A ja to cię tak nie kocham, jak on? — rzekła Garbuska zgryźliwie.
Helena nie wiedziała, co ma wnosić z tego zapytania, i obawiała się, ażeby nieopatrzną odpowiedzią nie wywołać burzliwej sceny.
Schyliła głowę i milczała.
— Przebierz się — powtórzyła Garbuska. — Onegdaj pozwoliłam odejść służącej, bo jej matka zachorowała... sama więc muszę iść dla przygotowania śniadania... Pan Prosper Rivet będzie na śniadaniu u nas...
— Pan Prosper Rivet? — rzekła Helena, pytając matkę wzrokiem.
— Nie przypominasz go sobie?
— Nie.
— To nasz dawny komiwojażer... dobry chłopiec... prawdziwy przyjaciel, który przez życzliwość dla nas zechciał się zająć wszelkimi przygotowaniami do pogrzebu... a ja mogłam prosić tylko jego...
— I mego kuzyna mogła mama prosić — wtrąciła żywo Helena.
— Goberta! — zawołała Garbuska, a oczy jej rzucały błyskawice.
— Tak, mamo.
— Cóż znowu!... Albo ja chcę widzieć takich u siebie... Ja miałabym prosić takiego łazarza, a to wołałabym wszystko zrobić sama.
Helena zrozumiała — chociaż za późno — że popełniła wielką nieroztropność, budząc słówkiem niezręcznym nienawiść, żywioną przez matkę ku ciotce i kuzynowi.
Schyliła głowę i milczała, czując dobrze, iż byłoby nową nierozwagą i to jeszcze większą, przedsiębrać obronę tego, którego tak zacięcie potępiała Garbuska.
— Ja wychodzę — odezwała się matka.
Opuściła córkę, wzięła wielki kosz, przeznaczony do znacznych zapasów prowizji i wyszła z mieszkania, zamknąwszy je na klucz.
Od rana dnia tego wielki zamęt, wielki rwetes, panował na pensji w Saint-Leger.
Zniknięcie Heleny zauważone zastało w godzinie wstawania pensjonarek.
Marta de Roncerny, zapytywana o zniknięcie Heleny, udała, według obietnicy, że nie wie o niczym zgoła.
Pani Gévignot była oczywiście zrozpaczona, niespokojna.
Najlepsza uczenica dopuściła się takiego występku.
Co za fatalny przykład dla innych!...
A co za skandal da samej pensiji, gdy się wiadomość ta rozniesie, co za triumf dla przełożonych pensji rywalizujących!
Wreszcie nadeszła depesza Julii Tordier.
Pani Gévignot odetchnęła.
Helena uciekła, ażeby zobaczyć ojca umierającego.
Znajdowała się przy matce.
Wina niewątpliwie znaczna, to prawda, ale jakże zmniejszona, i ileż obok niej okoliczności łagodzących.
Wtedy zwolniona od niepokoju i obaw, pani Gévignot rozrzewniła się nawet i żałowała lasu swej pensjonarki z całej duszy.
Co się tyczy Lucjana Goberta, był on jednocześnie mniej spokojny, niż pani Gévignot.
Długo zastanawiał się nad następstwami, jakie bezwątpienia śmierć wuja pociągnie za sobą dla Heleny, a zatym i dla niego, i bolał już zawczasu.
Helena przysięgła mu, że go kocha, że kochać go będzie zawsze, że jego tylko pojmie za męża.

Ależ Julia Tordier — ten zły duch, jak ją nazywał — potrafi narzucić swą wolę dziecku osiemnastoletniemu, i nie cofnie się przed żadnym sposobem.

XXV.

Kiedy Prosper wrócił do mieszkania Garbuski, śniadanie było już gotowe.
Po opowiedzeniu, jak załatwił zlecenia, dotyczące pogrzebu, Prosper dodał:
— A teraz mam pani powiedzieć jeszcze coś interesującego...
— Cóż takiego?
— Spotkałem się z pani siostrzeńcem.
— Z Lucjanem Gobert!... — rzekła Julia tonem nienawistnym. — I gdzie?
— Chodził w pobliżu domu pani.
— A, ażeby się zbliżyć do Heleny. Tak, oni są w zmowie! Czy wie, że wuj jego umarł?
— Wie już.
— To nie potrzeba mu posyłać zaproszenia na pogrzeb... Ale musiałeś się bardzo zmęczyć, kochany panie Prosperze... Szedłeś tak prędko... jesteś spocony. Śniadanie już gotowe... Zaraz siądziemy do stołu... idę po córkę.
— Gdzie jest panina Helena.
— W jego pokoju... Płacze... narzeka... Jak gdyby to mogło co zmienić. No... siadaj pan do stołu... zaraz wracam...
Pomimo właściwej sobie pewności, Prosper czuł się zakłopotanym na myśl, że znajdzie się między wdową, która go kocha, jak wiedział, a tym dzieckiem, które Józef Włosko obiecywał mu jako przyszłą żonę.
Garbuska udała się do pokoju nieboszczyka.
Helena, klęcząc u łóżka, z głową opartą na kołdrze, modliła się i płakała, zastąpiwszy w lichtarzach wypalone świece nowymi.
— Chodź na śniadanie — rzekła do niej matka.
— Nie chce mi się jeść, mamo — wyjąkało biedne dziewczę.
— Tu nie o głód chodzi, ale o jedzenie... jak nie będziesz jadła, to zachorujesz... a tego by jeszcze brakowało...
— Ależ, mamo...
— Słuchaj, kiedy ci każę! — przerwała Julia Tordier brutalnie.
Trzeba było usłuchać, pod groźbą wywołania gwałtownej sceny.
Helena wstała, otarła łzy i podążyła za matką.
Przestąpiwszy próg jadalnego pokoju zobaczyła Prospera i skłoniła się.
— Mama mówiła mi, że pan był łaskaw swą pomoc ofiarować w tak bolesnej dla nas chwili — szepnęła bardzo cicho — dziękuję panu...
Prosper skłonił się głęboko.
Patrzył na Helenę, której nie widział oddawna, a wydała mu się zachwycająco piękna, pomimo bladości, twarzy zmęczonej i zaczerwienionych powiek.
Garbuska, która pożerała oczyma pięknego komiwojażera, wyczytała bezwątpienia w jego spojrzeniu zachwyt, jakiego doznał, boi zmarszczyła brwi znacząco.
— Zbyteczne dziękowanie — odezwała się tonem szorstkim. — Pan Prosper chciał mnie wyświadczyć przyjacielską przysługę... to rzecz między nim, a mną... Siadaj do stołu i jedz, ponieważ po to tu jesteś... A nas uwolnij od łez... Łzy nic nie znaczą... dowodzą tylko słabego umysłu i nerwów... No, panie Prosperze, do stołu, i staraj się mieć apetyt... Kupiłam, jak pan widzi, rybę, pulardę i pasztet z truflami... Śniadanie zimne... bo nie podobna inaczej... Jestem bez służącej od onegdaj... czasu mi brak na zajęcie się kuchnią... Witać przyniosłam z naszej piwnicy... to stare wino... Tordier kupił je przed naszym małżeństwem... No, no, trąćmy się, panie Prosperze... Pan masz prawdziwie pogrzebową minę... Jedz pan i pij, umarli nie powinni przeszkadzać żyjącym jeść i pić!..
Mimowolne zakłopotacie Riveta, zamiast się zmniejszać, wzmagało się z każdą chwilą, opuściła go zupełnie właściwa mu werwa, przymus psuł mu apetyt.
Wołałby był teraz jeść najskromniejsze nawet śniadanie w jakiej najpodrzędniejszej restauracji z Józefem Włosko, a przecież Garbuska ciągle go obsypywała grzecznościami <i zachęcała do picia, napełniając mu kieliszek.
Co do Heleny, pomimo usiłowania, nie mogła nic wziąć do ust.
Wśród tego śniadania, nagle odezwał się dzwonek.
Garbuska poszła otworzyć.
Przyniesiono zaproszenia na pogrzeb, obstalowane przez Prospera.
Julia usiadła znów przy stole i śniadanie ciągnęło się w milczeniu.
W kilka minut później znów zadzwoniono.
— Idź no zobaczyć, kto tam — rozkazała Garbuska córce.
Podczas jej nieobecności Julia rzekła żywo do Prospera:
— Co panu?
— Mnie? — zapytał.
— Taki pan jesteś... doprawdy nie poznaję pana...
— Ależ pani się myli, zapewniam...
— Pan tylko ma oczy na córkę! — ciągnęła dalej zgryźliwie Garbuska.
— Masz teraz znów zazdrość! — pomyślał komiwojażer.
— Zresztą — dodała Julia — nie będziesz pan miał długo sposobności przyglądania się tej gęsi... Jutro zrana wróci na pensję...
Helena weszła.
— Kto to? — zapytała Garbuska.
— Lekarz cyrkułowy.
Wdowa wstała natychmiast.
— Chodź pan ze mną — rzekła do Prospero tonem rozkazującym — a ty, zostań tutaj!
I wraz z komiwojażerem udała się na spotkanie lekarza.
— Proszę parni — rzekł tenże — przychodzę z polecenia merostwa, dla stwierdzenia zgonu.
— Proszę pana ze mną.
Mówiąc to, Garbuska podążyła do pokoju żałobnego.
Lekarz zbliżył się do łóżka, podniósł kołdrę i spojrzał na trupa.
— Nieboszczyk był pani krewnym? — zapytał.
— Mężem moim, panie.
— Czy długo chorował?
— Długo, to właściwie nie — odpowiedziała Julia, nie bez pewnego niepokoju, który mógłby był stwierdzić spoatrzegacz — ale oddawna nie domagał.
— Ile dni leżał w łóżku?
— Z tydzień.
— Umarł na galopujące suchoty.
— Tak... tak doktór nazywał jego chorobę...
— Motana było jeszcze przedłużyć mu życie...
— Tak pan sądzi?
— Nie tylko sądzę... ale jestem tego pewny...
— A przecież dobrze był leczony.
— Któż go leczył... który doktór?...
— Doktór Reynier.
— Dokór Reynier — powtórzył żywo lekarz cyrkułowy.
— Tak, panie.
— Kiedyż po raz ostatni odwiedził chorego?
— Wczoraj zrana.
— A nie był jeszcze wieczorem?
— Nie, panie — odpowiedziała Julia Torier jak najspokojniej.
— Czy doktór Reynier nie zapisał jakiego lekarstwa?
— I owszem, zapisał...
Zaledwie Garbuska wyrzekła te wyrazy, już ich żałowała.
A było za późno.
— Niech pani będzie łaskawa pokazać mi receptę — dodał lekarz.
Julia Tordier zbladła dziwnie, ale wzruszenie jej trwało tak krótko, jak błyskawica.
Wyjęła receptę z pod bronzowego przycisku na stole i podała lekarzowi, który ją przeczytał.
— Czy chory skończył lekarstwo przed śmiercią? — zapytał następnie.
— Tak, panie.
— O której godzinie przyszedł ostatni atak?
— Około wpół do pierwszej.
Prosper, słysząc jak Garbuska oświadczyła, że Jakób Tordier umarł o wpół do pierwszej, gdy jemu mówiła, że skończył o godzinie dziesiątej, spojrzał na nią ze zdziwieniem, ale nie sprostował tej omyłki, uważając ją za mimowolną, a zresztą za nile nie znaczącą.
Lekarz podchwycił:
— I żadne polepszenie nie nastąpiło w stanie chorego po użyciu lekarstwa?...
— Żadne, nawet przeciwnie... Przy trzeciej i czwartej łyżce pokazała się krew z ust... o godzinie jedenastej, jak było zalecone, dałam mu dwie ostatnie łyżki i zaraz się zaczęło konanie... W dwie godzimy później mój biedny mąż wyzionął ducha...
— Doktór Reyn’ier nie miał tym razem szczęśliwych rąk — rzekł lekarz cyrkułowy niechętnym akcentem — ale nie podobna byłoby czynić mu obecnie wymówki.
— Czy sądzi pan, że się pomylił? — zapytała żywo Garbuska, grając wybornie komedię.
— Być może, że powinien był energiczniej traktować tę chorobę... ale obecnie ten człowiek jest już po za wszelkimi wyrzutami...
— Dlaczego?
— Bo to zapewne ostatnia recepta, jaką zapisał.
— Nie rozumiem pana...
— Bo pani nie wie, że doktór Reynier umarł.
— Umarł! — powtórzyli jednocześnie Prosper i Garbuska, pierwszy z prawdziwym zdziwieniem, druga z dobrze udanym.
— Tak.
— Więc nagle? — podchwyciła Julia.
— Doktora Reymer znaleziono zamordowanego tej nocy na ulicy Sainte-Croix-de-la-Bretonerie, o dwa kroki przed domem jego, dokąd chciał widocznie wrócić.
— Zamordowany!... nieszczęśliwy!... — wykrzyknął Prosper.
— Zapewne zabito go, ażeby okraść — rzekła Julia.
— O! nie, proszę pani.
— Więc jakaż przyczyna morderstwa?
— Zemsta lub nienawiść...
— Skądże takie przypuszczenie?
— To nie przypuszczenie, proszę pani, to pewność, bo znaleziono w ubraniu doktora pugilares i portmonetkę nietknięte... Zabójca nie zabrał też zegarka złotego... Wezwany byłem do trupa, sam więc wszystko to widziałem, a szczegóły te nie pozostawiły we mnie najmniejszej wątpliwości.
— Czy morderca został ujęty? — zapytał Prosper.
— Nie, panie, i dotąd nic nie naprowadziło na jego ślad. Ale sprawiedliwość jest cierpliwa... Prędzej czy później wykryje mordercę, jeżeli jeszcze wprzód sam się on nie wyda popełnieniem jakiej nieostrożność!.
Julia Tordier uczuła dreszcz, przejmujący ją do szpiku kości.
Zdawało się jej, że serce bić jej przestało.
Zdołała jednak powiedzieć.
— Bardzo szanowałam biednego doktora: szczęśliwa byłabym, dowiedziawszy się, że schwytano zabójcę...
— Może pani przystąpić do pochowania ciała — rzekł lekarz cyrkułowy — oto pozwolenie.
— Dziękuję panu.
Garbuska odprowadziła urzędowego gościa do drzwi, po tym kazała Helenie ubrać się do wyjścia na miasto, a komiwojażera poprosiła, ażeby na nie zaczekał, nie wychodząc.
— Może zechcesz pan dla zabicia czasu — dodała — wypisać adresy na zaproszeniach pogrzebowych... lista adresów jest na biurku. Po powrocie Helena i ja dopomożemy panu.
Komiwojażer miał wielką chęć odejść, ażeby swobodnie odetchnąć.
Musiał jednak przyjąć propozycję na pozór jak najczulej.
— A i owszem! i owszem! kochana pani Tordier — odpowiedział.
— O, zawsze pan jesteś uprzejmym, zawsze dobrym, panie Prosperze! — szepnęła wdowa.
W kilka minut później dobry Prosper znajdował się sam w złowrogim mieszkaniu i zasiadł przy biurku, mając przed sobą długą listę nazwisk, które miał wypisać na kopertach z czarnymi obwódkami.
Przed rozpoczęciem tej nudnej roboty, namyślał się przez chwilę.
— O, czy takie życie długo potrwa?... — rzekł. — Położenie takie jest nie do zniesienia. Gdybym dał się nakłonić tej nadto zapalnej Garbusce, jużbym tu osiadł odrazu... Nawet mam minę już pana domu... O, gdybym tu obciął być wespół z matką, byłbym już nim od wieczora, ale mnie potrzeba córki i ją mieć będę... Włosko mi ją obiecał Ładna, ładniutka jest ta mała, a Garbuska zazdrosna jak stara tygrysica... Jakie oczy ona robiła, gdym spojrzał z wyraźną przyjemnością na pannę Helenę... Gdyby jej źrenice były rewolwerami, jużbym nie żył!... Trzeba sterować swoją łódką z wielką zręcznością, a zawrócę do pomyślnego portu, dzięki radom Włoski, bo ja się nie znam, jestem bardzo lichym dyplomatą, i gdybym się zdał na samego siebie, nic bym nie wskórał!... Ale przy pomocy Włoski będę miał wszystko, córkę i majątek!...
I, uśmiechając się do tej ponętnej przyszłości, pokrzepiony tym słodkim widziadłem, Prosper zabrał się do roboty.
Resztę dnia upłynęło, nie sprowadziwszy wypadków, godnych przedstawienia ich czytelnikom.
Za powrotem po godzinnej nieobecności, poświęconej na kupno ubrań żałobnych, Julia Tordier i córka dokończyły roboty, rozpoczętej przez Prospera, i po napisaniu wszystkich adresów, młodzieniec zabrał listy i zaniósł je na pocztę.
Bardzo byłby rad już nie wrócić, ale nie mógł się oprzeć naleganiom Garbuski, która go pragnęła mieć na obiedzie.
Obiad przygotowany był z szybkością restauracji o godzinie szóstej punktualnie i składał się z wytwornych potraw.
W takich okolicznościach Julia Tordier nie pamiętała o swym skąpstwie.
O godzinie wpół do ósmej wieczorem Prosper znalazł sposób, dla opuszczenia ulicy Anbry, obiecując naturalnie, że wróci nazajutrz przed eksportacją ciała.
Czym prędzej podążył do Józefa Włosko, który nań oczekiwał w umówionej kawiarni.
Dawny dependent od notariusza, zjadłszy obiad melancholijnie sam, wychylał kufle piwa i palił papierosy, czytając w dzienniku wieczornym opis znalezienia trupa doktora Reynier na bruku ulicy Sainte-Croix-de-la-Bretonnerie i wiadomości o śledztwie rozpoczętym z powodu tego wypadku.
Zobaczywszy wchodzącego Prospera, odłożył gazetę rzekł:
— Oczekiwałem cię z niecierpliwością.
— I ja chciałem jak najprędzej do ciebie przyjść, ale nie mogłem się wyrwać.
— Czy masz mi co nowego do powiedzenia?
— Tak.
— Cóż takiego?
— To chodźmy do hotelu... tam będziemy mogli pogadać swobodnie.
— Chodźmy...

XXVI.

— A teraz mów, słucham cię — rzekł Włosko, kiedy drzwi od pokoju Prospera zamknęły się za nimi.
Jednym tchem opowiedział komiwojażer, wszystko co mu się przytrafiło w ciągu dnia.
Włosko słuchał z wielką uwagą.
— Cóż o tym myślisz, mój stary — zapytał Prosper w końcu.
— Zajmijmy się przede wszystkim Heleną i Lucjanem Gobert... Czy sądzisz, że mała zakochana jest w swym kuzynku?
— O, tak wygląda.
— U, z tym byłby właśnie kram. Ale, na szczęście, w jej wieku miłość istnieje najczęściej w wyobraźni i nie sięga do serca... Zresztą, gdyby kuzynek Lucjan z nas drwił, gdyby nam zawadzał, potrafimy się go pozbyć... Mamy na niego dobry atut w naszej grze... Garbuska nie może go ścierpieć... Nigdy mu też nie da dostępu do swego domu, co jest punktem najgłówniejszym, i przedsięweźmie środki, ażeby i po za domem nie mógł się zbliżyć do Heleny.
— A co myślisz o zazdrości matki o córkę?
— Ta zazdrość, zamiast nam szkodzić, jeszcze nam będzie pomocną, i w danej chwili znajdziemy sposobność, ażeby ją zużytkować... Teraz, jeszcze rzecz inna... Opowiedz mi o bytności lekarza, mój druhu... powtórz mi, o ile możesz^ wszystko, co mówił.
— W czym, u diabła, może cię interesować ta figura urzędowa? — spytał Prosper zdziwiony.
— Bardziej mnie interesuje, aniżeli możesz przypuszczać, i to dla bardzo poważnych powodów.
— Dla jakich?
— Poznasz je we właściwym czasie... Więc to od niego dowiedzieliście się o zabójstwie doktora Reynier?
— Tak, od niego...
— Czy Garbuska wydała się bardzo zdziwioną?
— Osłupiała... a zresztą cóż naturalniejszego?
— Istotnie! — wyrzekł Józef Włosko szczególnym tonem. — Jakże mogło być z nią inaczej?... Wszak doktór był w dzień u Tordiera — ciągnął dalej.
— Z rana.
— I zapisał mu lekarstwo?
— Tak. Lekarstwo, które chory miał używać od piątej do jedenastej.
— O której godzinie Tordier umarł?
— O pierwszej po północy.
— Wyżywszy już resztkę lekarstwa?
— Naturalnie... No, czy już wiesz, co wiedzieć chciałeś? — dodał Prosper ze śmiechem. — Czy znalazłeś pożądane wyjaśnienie?
— Tak, powoli, ale powiedz mi jeszcze...
— Co takiego?
— Czy Tordier rzeczywiście umarł o pierwszej w nocy?
— Garbuska tak oświadczyła lekarzowi, ale mnie się to wydaje niepewne.
— A! a to dlaczego?
— Bo mnie powiedziała, że umarł o dziesiątej wieczorem.
— Tak powiedziała tobie? — zawołał Włosko. — Jesteś tego pewny?
— Ba!... przecież mam dobrą pamięć.
— To dlaczego mówiła, że o godzinie pierwszej przed lekarzem miejskim?
— Być może, pomyliła się mimowolnie.
— Tak sądzisz?
— A na cóż by się jej przydało kłamać...
— Na nic, to prawda — odparł były dependent z zagadkowym uśmiechem.
— Więc w rezultacie, jak się na to wszystko zapatrujesz? — zapytał Prosper.
Włosko zamiast odpowiedzi, zapytał:
— Idziesz jutro do Julii Tordier?
— Zaraz z rana... Garbuska chce, ażebym przyjął żałobników i zaproszone osoby na pogrzeb... Przyrzekłem.
— I dobrze zrobiłeś, a nie radzę ci tego nie dotrzymać, ale pamiętaj o tym co ci zalecę...
— Będę pamiętał...
— Oznajmisz Garbusce, że wróciwszy do domu dziś wieczorem, zastałeś list, lub depeszę, jak chcesz, która cię zniewala do opuszczenia Paryża na dwa lub trzy dni...
Prosper spojrzał na przyjaciela ze zdziwieniem.
— Ja mam opuścić Paryż! — powtórzył.
— Możesz go nawet nie opuścić, ale trzeba aby garbuska uwierzyła i nie wątpiła o twej nieobecności.
— Ale ona gotowa przyjść tutaj, ażeby się przekonać, czy rzeczywiście wyjechałem.
— To też podróżować będziesz istotnie, pojedziesz sobie w okolice Paryża na trzy dni, do Awerien, Bougiwal lub Jounwille, tam sobie będziesz pływał łódką po rzece, i jeść będziesz wyborne rybki. To nie jest znów tak nudne... A ja potrzebuję koniecznie, ażebyś przez te trzy dni był nieobecny.
— Ale dlaczego?
— O, mój drogi, niewczesna to ciekawość. Przysięgłeś, że będziesz mi ufał i że będziesz mi posłusznym... Będzie ci z tym dobrze, zaręczam... Tymczasem niechaj ci to wystarczy, że podczas twego krótkiego wypoczynku ja będę pracował nad majątkiem dla ciebie i dla mnie... Mówię i dla mnie, ponieważ liczę na twą obietnicę, że będziesz pamiętał, co uczyniłem dla ciebie...
— O! będę o niej pamiętał z wdzięcznością.
— Zatem gotów jesteś być mi posłusznym?
— Zgoda...
— A teraz idź spać...

XXVII.

Nazajutrz z rana Prosper Rivet, starannie ubrany na czarno, udał się na ulicę Adbry.
Garbuska i córka w grubej żałobie oczekiwały przybycia żałobników. Julia nie zadawała sobie nawet trudu dla odgrywania komedii żalu. Była zupełnie spokojna i zajmowała się gospodarstwem dziennym, jak zwykle, tak jak gdyby się nic nie zmieniło w jej życiu.
Biedna Helena nie chciała opuścić pokoju żałobnego i tym razem matka nie sprzeciwiała się jej woli.
Komiwojażerowi pobiegła otworzyć Garbuska.
— Dziękuję panu, żeś przyszedł tak wcześnie, mój dobry Prosperze, — rzekła do młodzieńca, ogarniając go namiętnym spojrzeniem. — Kiedy tu jesteś czuję obok siebie przyjaciela, a to tak słodko dla serca kochającego, jak moje!... Wszak przepędzisz cały dzień ze mną, nieprawdaż? Helena powróci na pensję natychmiast po pogrzebie, a bez ciebie czułabym się straszliwie samą w tym pustym domu...
Prosper doznał prawdziwego zadowolenia. Wdowa po Jakubie Tordier wydobywała go z prawdziwego zakłopotania. Nie wiedział, jak ma wszcząć rozmowę, ażeby jej powiedzieć, że musi się chwilowo od niej oddalić. Sama mu teraz nastręczyła sposobność, chciał też z niej skorzystać.
— Droga pani Tardier, żąda pani niemożliwości — rzekł, nadając swej twarzy pozór zmartwienia głębokiego.
— A to dlaczego?... Cóż się stało mój przyjacielu? — zapytała zaniepokojona Garbuska.
— Nie mogę uczynić zadość życzeniu pani, dla mnie tak pochlebnemu...
— Nie będzie pan mógł ze mną spędzić dnia!
— Niestety... I gdybym nie uważał za rzecz honoru spełnienie obietnicy, danej pani, że tutaj będę dziś z rana, to bym już nawet nie przyszedł w tej chwili.
— A gdzie byłbyś?
— Daleko od Paryża...
Wdowę po Jakubie Tordier przejęło nerwowe drżenie, którego nie zdołała ukryć.
— Daleko od Paryża... — powtórzyła głosem wzruszonym. — Jedziesz pan?
— Pojadę po pogrzebie.
— Więc to tak mnie obiecywałeś, Prosperze — wybuchła Garbuska żółcią. — Miałeś nie podjąć się żadnego obowiązku... Umówiliśmy się przecież, że mnie nie opuścisz, że mnie pozostawisz zajęcie się twoją przyszłością...
— Ja też nie chcę bynajmniej uchybić tej obietnicy, droga pani Tordier, i wiem doskonale, że nie potrafię przyszłości swej złożyć w lepsze ręce niż pani.
— Więc dlaczego pan jedzie? — spytała Garbuska wypogodzona.
— Dla powodów, które nie mają nic wspólnego z tym które wyłuszczałaś przed chwilą.
— Więc mogę poznać te powody, spodziewam...
— O! i owszem, są one nawet bardzo proste.
— Mów pan... Konam z niepokoju!
— Wróciwszy do siebie wczoraj wieczorem, zastałem list, który mnie zmusza natychmiast wyjechać do Besanęçon...
— Po co?
— W bardzo ważnym interesie... Chodzi tu o zlikwidowanie interesów pewnego kupca, który został aresztowany pod zarzutem podstępnego bankructwa...
— Czy panu winien pieniądze?
— Ani grosza, ale moje świadectwo jest niezbędne, dla stwierdzenia pewnych zakupów, poczynionych za moim pośrednictwem.
— Co pana mogą obchodzić interesa tego człowieka.
Niech sobie sam bez pana daje radę.
— I ja bym tego pragnął, ale to nie on mnie wzywa, lecz sędzia śledczy, a kiedy sprawiedliwość rozkazuje, trzeba słuchać.

XXVIII.

Wdowa po Jakóbie Tordier oddychała coraz swobodniej.
— Więc to nic innego? — spytała po chwili.
— O, nic innego, droga pani Tordier.
— Nie nazywaj mnie tym nazwiskiem, Prosperze, proszę cię!... — westchnęła Garbuska.
— A jakże mam panią nazywać?
— Nazywaj mnie swoją przyjaciółką.
— Nie tak łatwo mi będzie się przyzwyczaić.
— O, przyzwyczaisz się bardzo prędko. A jak długo trwać będzie ta podróż?
— Trzy dni.
— Więc wrócisz pan?
— W nocy z poniedziałku na wtorek.
— Za tym we wtorek czekać na pana będę o godzinie jedenastej ze śniadaniem. Nie spóźnij się pan.
— O, nie.
— Jakże mi czas wydawać się będzie długim! Ale skoro to jest potrzebne...
— Niezbędne!
— Czy wrócisz pan na śniadanie ze mną po wyjściu z cmentarza?
— Nie, natychmiast będę musiał jechać?
— Ależ nie możesz, mój przyjacielu, jechać bez pieniędzy.
— Mam je...
— Może nie dosyć... Chcę, ażebyś pan jechał pierwszą klasą, ażebyś pan mieszkał w najlepszym hotelu, ażebyś miał wygody najlepsze... Przede wszystkim zwrócę panu, coś pan dla mnie wydał.
— Nic pilnego.
— I owszem, to bardzo pilne... Chodź ze mną.
I, biorąc Prospera za rękę, pociągnęła go do swego pokoju.
Tu podbiegła do biurka, otworzyła je, wyjęła banknot tysiącfrankowy, który złożyła we czworo i wsunęła, jak poprzednio w przeddzień, do ręki komiwojażera.
Ta niecna istota, która się targowała o mszę za duszę męża, której dla nieboszczyka wydawał się dostatecznym pogrzeb ostatniej klasy, gotowa była pieniądze wyrzucać oknem, gdy chodziło o Prospera!...
Namiętność szalona, jakiej doznawała, zawróciła jej głowę zupełnie.
— Przede wszystkim — dodała — nie żałuj pieniędzy tych. Znajdą się jeszcze inne...
— Prosper wcale się nie sprzeciwiał.
Przycisnął — dla przyzwoitości — końce palców Julii Tordier i wsunął banknot do kieszeni.
Cynizm pięknego chłopca dorównywał cynizmowi Garbuski, której dusza potworniejsza była od ciała.
— Będziesz pan myślał czasem o mnie? — mizdrzyła się doń Garbuska.
— Cóż znowu! — odpowiedział — jakżebym nie miał ciągle myśleć o tej, która mnie obsypuje taką dobrocią.
Odgłos dzwonka przerwał rozmowę.
Julia odprowadziła Prospera do sali jadalnej i poszła otworzyć drzwi.
Posłaniec oddał jej list, a po za nim już się ukazali żałobnicy, niosący trumnę.
Prosper skinął na nich i zaprowadził ich do pokoju nieboszczyka.
Helena, klęcząca przy łóżku, powstała raptownie.
Widząc ludzi, ubranych czarno, z których jeden miał na ramionach trumnę z drzewca białego, czuła się bliską zemdlenia.
— Mój ojcze!... mój biedny ojcze... żegnaj! — wyjąkała, załamując ręce.
I, nachylając się nad bladą twarzą nieboszczyka, ażeby go po raz ostatni ucałować, prawie straciła przytomność.
Komiwojażer skorzystał z tej chwili osłabienia dziewczęcia, ażeby ją pociągnąć do salonu, dokąd też weszła i Garbuska.
— Trzeba zostać tutaj — rzekła jędza tonem rozkazującym. — Po co sobie psuć krew... jeszcze się rozchorujesz... a ja już tyle rzeczy mam na głowie...
Helena rzuciła na matkę bolesne spojrzenie, ale się nie sprzeciwiła.
Julia podchwyciła, zwracając się do Prospera i pokazując mu list, który tylko co przyniósł listonosz.
— Znów jeszcze jeden kłopot. Służąca moja pisze z Troyes, że nie będzie mogła wrócić dc służby... Prosi mnie o odesłanie rzeczy, i muszę teraz do tego wszystkiego szukać nowej sługi!
Znów zadzwoniono.
Tym razem Prosper poszedł drzwi otworzyć.
Na progu znajdowali się Lucjan i pani Gobert.
Biedna kobieta, która się mogła ledwie na nogach utrzymać, zapragnęła bądź co bądź przyjść, ażeby po raz ostatni pożegnać się z bratem.
Prosper, na jej widok, uczynił gest, wyrażający wielkie zdziwienie.
— Jestem siostrą Jakuba Tardier, proszę pana — rzekła pani Gobert do komiwojażera, którego nie znała wcale — a oto mój syn... Za życia brata wypędzono mnie z tego domu. Ale teraz, chyba nikt nie będzie się obawiał mego wpływu na niego... Chcę go zobaczyć... chcę go ucałować...
Garbuska z salonu usłyszała obcy głos w przedpokoju.
Nadstawiła uszu.
Słowa do niej nie dobiegły, ale poznała głos siostry mężowskiej.
Błysk nienawiści zaświecił w jej oczach. Skoczyła z zaciśniętymi pięściami.
Ale wobec starej kobiety bladej, wynędzniałej, prawie umierającej, podtrzymywanej przez syna, gniew jej zamienił się w osłupienie.
Stanęła niema.
— Przychodzimy tu nie jako nieprzyjaciele, moja pani — odezwała się nowoprzybyła. — Nie myślimy się tu zastanawiać, jakie było postępowanie pani względem nas... Pragnę ja mego brata, a syn swego wuja po raz ostatni pożegnać... Oto wszystko... To nasz obowiązek...
— I nasze prawo — dodał Lucjan.
Garbuska nie odpowiedziała ani słowa i, zamiast zagrodzić przejście, usunęła się przed przybyłymi.
Lucjan, wciąż podtrzymując matkę, wszedł do salonu, dokąd za nimi podążyła Julia Tordier.
Helena, zapłakana, słysząc nadchodzących, podniosła głowę.
Na widok wchodzących wydała okrzyk.
— Ciociu, moja kochana ciociu — wyjąkała następnie wyciągając ręce ku pani Gobert, która ją przycisnęła do serca i uścisnęła serdecznie, szepcząc:
— Biedne dziecko.
— Ojciec!... biedny mój ojciec! — podchwyciła Helena — już go mają zabrać... zabrać!...
— Odwagi, moja droga córko! — odpowiedziała pani Gobert.
— Odwagi, Heleno — powtórzył Lucjan.
— Odwagi! Alboż ja mogę ją mieć?...
Helena chwiała się, wyczerpana, mdlejąca.
Garbuska ujęła ją w ramiona i zmusiła, ażeby usiadła.
— Tam jest pani brat — rzekła jednocześnie do pani Gobert, wskazując drzwi od pokoju nieboszczyka.
Lucjan wraz z matką przestąpili próg.
Żałobnicy już postawili wieko na trumnie i mieli je przybić.
— O, nie jeszcze, panowie, nie jeszcze, błagam was! — zawołała pani Gobert, padając na kolana przy trumnie.
Jeden z żałobników, czy to przejęty żałością, czy też w nadziei napiwku, podniósł wieko i ukazała się twarz nieboszczyka.
Helena, odgadłszy, co się dzieje, pobiegła, wbrew woli matki, i uklękła obok ciotki.
— Ojcze mój! — wyrzekła ze wzruszeniem — przysięgam, że pójdę za tobą do grobu, jeżeli twoja wola będzie naruszona, jeżeli sprzeciwią się temu, abym została żoną Lucjana, który ciebie kocha i którego ty kochałeś!
Garbuska z oczami zaiskrzonymi, z pięściami zaciśniętymi, ze zbielałymi wargami, poskoczyła ku żałobnikom, wrzeszcząc:
— Zamknijcie to pudło! Zamiknijcie je prędko! Ja tak chcę! Ja każę!
Pani Gobert nie miała siły zapanować nad sobą.
— Świętokradztwo.. Świętokradztwo!... — zawołała z oburzeniem. — Mówić tak przed trumną... co za wstyd!
Garbuska, pieniąc się ze złości, rozszalała, znów powtórzyła:
— Zamknijcie! zamknijcie! Ja tylko sama mam prawo rozkazywać! Co do państwa — mówiła dalej, zwracając się do siostry męża i do Lucjana — wpuściłam was do swego domu, nie przypuszczając, że się zechcecie tu rządzić, jakby u siebie! Otóż dowiodę wam, że ja tylko jestem tutaj pani! Wyjdźcie z tego pokoju i z tego domu!
— Chodź, chodź, moja matko — rzekł Lucjan, zbladłszy i zaledwie powściągając gniew — zaczekamy na ulicy...
— Julio Tordier, wdowo po moim bracie, którego byłaś złym duchem, wszystko ci to nie przyniesie szczęścia, przepowiadam ci! — rzekła pani Gobert, zmierzając ku drzwiom.
I znikła wraz z synem.
Helena, klęcząc w pokoju, szlochała, twarz ukrywszy w dłoniach.
Żałobnicy zdumieni niezwykłą sceną, jaka się odegrała w ich oczach, zaczęli przybijać wieko trumny.
Na ulicy, przed bramą Nr. 7, zebrało się dość dużo ludzi, zaproszonych i ciekawych.
Dziwiono się, że brama nie była obitą kirem.
Dziwiono się, że zwłoki nie były wystawione.
Karawan podjechał.
Był to, jak wiemy, karawan ostatniej klasy.
Nikt za nie wątpił, że wdowie pozostał duży ma— Taki pogrzeb, jak dla jakiego biedaka!... A to człowiek bogaty! Czy podobna! — mówili jedni.
A inni odpowiadali.
— Garbuska jest ze skąpstwa znana! Żałowała pieniędzy, na pogrzeb... Chce pochować męża, byle pochować... O, to łotrzyca prawdziwa!
Godzina mijała.
Wśród tych gromadek jakiś człowiek przesuwał się milcząc, nadstawiając uszu.
Był to Józef Włosko.

XXIX.

Nareszcie z bramy domu wyniesiono trumnę.
Za nią ukazały się natychmiast Garbuska z córką.
Helena zaledwie trzymała się na nogach. Płacz jej był przejmujący.
— Biedna mała — szeptano w tłumie. — To córka tej złej kobiety. Doprawdy, godna pożałowania...
Julia Tardier i Helena stanęły zaraz za karawanem.
Dalej za nimi Lucjan z matką, po czym następowali zaproszeni.
Orszak dążył do kościoła.
Z kościoła miano się udać na cmentarz Montparnasse.
Helena chwiała się za każdym krokiem.
Pani Gévignot, przełożona pensji w Boissy-Saint-Leger, przybyła właśnie w chwili, gdy orszak wyruszył z przed domu nieboszczyka, i, wyszukawszy wzrokiem swą wychowankę, zbliżyła się do niej mówiąc:
— Oprzyj się na mym ramieniu, drogie dziecko.
Helena, usłyszawszy głos pani Gévignot, doznała pewnej ulgi w swej boleści.
Wydało się jej, że już nie jest samą.
Czuła nad sobą opiekę, z wielką wdzięcznością wsparła się na nadstawionym ramieniu.
Piękny komiwojażer, bynajmniej nie pysznił się swoją rolą, i z wyrachowania, postarał się jak najmniej zwracać na siebie uwagę.
Krył się więc, jak tylko mógł, w potrójnym rzędzie, który stanowił orszak.
Józef Włosko szedł na samym końcu, nadsłuchując uwag, których nie szczędzono umyślnie pod adresem Garbuski i świadczących o ogólnym wstręcie, jaki budziła swą osobą.
W kościele krótko się zatrzymano.
Wyruszono znów w drogę i po upływie trzech kwadransy przybyto na cmentarz.
Julia, wcale nie wzruszona, nie okazała też żadnego żalu, gdy grabarze opuścili trumnę do mogiły.
Oczy jej pozostały suche.
Helena prawie straciła przytomność.
Musiano ją zanieść do karety, którą Prosper zamówił, ażeby matkę z córką odwiozła po pogrzebie na ulicę Anbry.
Przełożona pensji wsiadła razem z nimi do karety.
Garbuska; przed rozkazaniem stangretowi odjechać, zamieniła kilka słów po cichu z Prosperem.
Tenże zamknął drzwiczki, pozwolił, aby mu po raz ostatni ścisnęła rękę okropna wdowa, i kareta potoczyła się.
Powoli cmentarz opróżnił się.
W końcu pozostała tam tylko pani Gebert ze swym synem.
Oboje klęczeli jeszcze przy mogile, na którą grabarze kończyli sypać ziemię.
Lucjan był bardzo blady.
Grube łzy staczały się po jego policzkach.
— Dziecko moje, jestem cała złamana — rzekła doń matka, podnosząc się — chodźmy...
— Biedny wuju, biedna Heleno! — szepnął młodzieniec, rzucając ostatnie spojrzenie na mogiłę. — O, matko moja, Bóg nie pobłogosławił naszej miłości! Kto teraz zbliży nas, Helenę i mnie, teraz, gdy jego nie ma?...
— Odwagi moje dziecko!
— Odwagi?... ja już jej nie mam... wyznaję... Ani odwagi, ani nadziei...
— Dlaczego rozpaczać? Bóg nas nie opuści...
Lucjan pokiwał smutnie głową i, podtrzymując matkę, podążył z nią powoli ku bramie cmentarza.
W godzinę później pani Gévignot wiozła z sobą Helenę na pensję, a jednocześnie Prosper Rivet, posłuszny radem swego przyjaciela, jechał do Joinville, wprzód zmieniwszy ubranie.

XXX.

Od trzech dni śledztwo, wytoczone w przedmiocie zbrodni, której ofiarą padł doktór Reynier, prowadzone było z gorączkową sprężystością.
Prefektura wyprawiła w dzielnicę Sainte-Croix-de-la-Bretonerie całą brygadę agentów, którzy szperali po ulicach, domach, najmniejszych zakątkach, spodziewając się wydobyć jakąkolwiekbądź wskazówkę.
Nadzieja ta nie spełniła się jednak.
Nie znajdowano zgoła nic.
W nocy zbrodni komisarz policji, zawiadomiony przez policjanta, przybiegł, nie tracąc ani minuty, do kupca win, który przyjął do pokoju za sklepem ciało doktora.
Gdy pierwsze oględziny zostały dokonane, ciało zostało przeniesione do mieszkania ofiary.
Stara służąca elektora o mało co nie zemdlała, ze zdumienia, przerażenia i zmartwienia, widząc swego pana nie żywego, gdy przed kilku godzinami był jeszcze pełen życia i zdrowia.
Musiała jednak odpowiedzieć na zapytania komisarza, ale nie mogła nic więcej oznajmić nadto, że doktór wyszedł wieczorem o wpół do ósmej, wezwany przez jakiegoś człowieka, którego żona spodziewała się potomka.
Wyszukała adresu, zapisanego w wykazie chorych, i podała go komisarzowi.
Adres opiewał:
Castagnol, posługacz starszy w halach miejskich, ulica Deux-Écu Nr. 3.
Komisarz zapisał sobie ten adres i zaczekał na naczelnika policji, który przybył jednak dopiero o godzinie 7-ej zrana, wespół z podprokuratorem i sędzią śledczym.
Prokurator wysłuchał opowiadań komisarza i kazał wezwać lekarza, dla obejrzenia ran.
Doktora który przybył, znamy.
Widzieliśmy go już w domu przy ulicy Anbry, stwierdzającego zgon Jakuba Tordier.
Obejrzał ranę na ciele doktora Reynier i wywnioskował, że cios zadany został nożem kuchennym o klindze szerokiej i wyostrzonej.
Koniec noża przeszył serce, i śmierć nastąpiła raptowna, piorunująca.
Następnie sędzia śledczy przystąpił do badania.
Wysłuchał służącą Mariannę, obu tragarzy, którzy pierwsi zobaczyli trupa i agenta, który pierwszy zobaczył ich, nachylonych nad trupem.
Z zeznań tych stwierdzić zdołał tylko tę okoliczność, że skoro patrol policyjny przechodził przez ulicę Sainte-Croix-de-la-Bretonnerie po raz pierwszy o godzinie wpół do pierwszej, a ostatnim razem przed trzecią zrana, to doktór musiał być zabity między godziną wpół do pierwszej a drugą zrana, gdyż o trzeciej ciało znaleziono już sztywne.
— Tak, to naturalne — potwierdził naczelnik policji.
— Trzeba nam teraz dowiedzieć się, o której godzinie doktór opuścił ulicę Deux-Écu?
— O, to Castagnol będzie nam mógł powiedzieć...
— Któż to ten Castagnol.
— To posłaniec z hali miejskiej — odezwał się komisarz policji — człowiek bardzo uczciwy i szanowany...
Można na nim polegać.
— Gdy podniesiono trupa, czy nie znaleziono przy nim jakiego przedmiotu, mogącego dostarczyć wskazówek?
— Nic złego, panie sędzio śledczy.
— Nawet noża nie znaleziono, którego użyto do spełnienia morderstwa?
— Nie, panie... Szukano na tej ulicy i na sąsiednich... nigdzie...
— Proszę nakazać zrewidowanie kanałów ulicznych. Może tam morderca wrzucił narzędzie zbrodni...
— To się zrobi.
Jak widzą czytelnicy, przezorność sędziego nie była zbyteczną.
Garbuska, uderzywszy swą ofiarę, chciała pozbyć się noża zakrwawionego i w tej chwili nie wiedziała nawet, co się z tym nożem dzieje.
Oznajmiono przybycie Castagnola, sprowadzonego przez ajenta.
Castagnol wszedł blady i bardzo wzruszony.
— O, — zawołał, rzucając się z wyciągniętymi rękoma ku trupowi, leżącemu na łóżku — zamordowano przyjaciela ubogich w całej dzielnicy... zabito dzielnego człowieka, znakomitego uczonego, który uratował moją biedną żonę!... Pomścijcie go, panowie!... Pomścijcie go!
— To oburzenie przynosi ci zaszczyt, mój przyjacielu — wyrzekł sędzia śledczy — ale uspokój się i dopomóż nam sam do śledztwa...
— O, gdybym miał jego mordercę w ręku...
— O której godzinie doktór Reynier przyszedł do pana na ulicę Deux-Ecu?
— O godzinie ósmej punktualnie.
— A o której godzinie wyszedł?
— O wpół do dwunastej.
— Zbierz swoje wspomnienia, Castagnolu. Bardzo ważnym jest dla nas wiedzieć, czy doktór opuścił pańskie mieszkanie o wpół do dwunastej...
— Tak, panie sędzio, punktualnie... Poczciwy doktór, w chwili gdy brał kapelusz, spojrzał na zegarek i rzekł: teraz wpół do dwunastej, mój chłopcze... przyjdę jutro...
— Czy przypuszczasz, że mógł jeszcze odwiedzić jakiego chorego?
— Nic nie przypuszczam, ale nie sądzę...
Stara Marianna, która płakała w milczeniu, stojąc w kącie, nagle podniosła głowę i przemówiła:
— Panie sędzio, mój biedny pan zabrał z sobą z domu pudełko z instrumentami chirurgicznymi.
— Pudełko jest u nas — odparł Castagnol — doktór miał je wziąć z sobą nazajutrz, po odwiedzeniu mej chorej żony.
Sędzia śledczy zamyślił się.
— Ile czasu mógł potrzebować doktór, ażeby przyjść wprost z ulicy Deux-Ecu tutaj? — zapytał.
— Wyszedłszy od siebie dwadzieścia minut do ósmej, przybył do Castagnola punktualnie o ósmej — zauważył naczelnik policji.
— Za tym potrzebował dwadzieścia minut czasu??
— Tak.
— Jeżeli tak, to doktór musiał po drodze zatrzymać się w jakimś domu, ponieważ strażnicy, przechodząc o wpół do pierwszej przez ulicę Sante-Croix-de-la-Bretonneri nie znaleźli jego trupa.
— Może schował się do jakiej bramy przed burzą — wtrącił komisarz.
Badanie, prowadzone w ten sposób nie dało rezultatu.
Sędzia śledczy nie tracił jednak nadziei? postanowił zbadać wszystkich możliwych świadków.

XXXI.

Wkrótce po tym, gdy Garbuska pozostała w mieszkaniu sama, po wyjeździe córki z przełożoną pensji, ktoś zadzwonił.
We drzwiach, które otworzyła, ukazał się woźny, oddał jej jakiś papier i odszedł, nic nie mówiąc.
Julia Tordier, nie zapytawszy nawet woźnego, wzięła papier, przekonana, że to jakaś formalność administracyjna, jakieś zaświadczenie, przysłane z merostwa, dotyczące zgonu jej męża.
Ruchem obojętnym rozwinęła papier i przebiegła go oczyma.
Zaledwie jednak odczytała pierwsze wiersze, a wyraz jej twarzy zmienił się raptownie.
Stała się bladą, a ręce jej drżały.
Papier, na który patrzyła teraz z niewysłowionym przestrachem, był wezwaniem do kancelarii sędziego śledczego.
Jeżeli myśl o stawieniu się przed obliczem urzędnika, piastującego tak straszną moc, nawet u ludzi z najczystszym sumieniem, obudzić może niepokoi, cóż dopiero za wrażenie mogło wywrzeć na Garbusce, która aż dwie zbrodnie popełniła.
— Co to ma znaczyć? — zapytała sama siebie, przerażona, szczękając zębami. — Dlaczego ten sędzia wzywa mnie do swojej kancelarii? Czego może ode mnie chcieć? Czyż podobna, ażeby mnie podejrzewał? Czyżby ten człowiek, co mnie gonił, znał mnie i poznał?
Drżenie, jakie ją ogarnęło, przechodziło w konwulsyjne drganie.
Pot zimny zrażał jej ciało.
Po raz pierwszy w życiu nędznica ta przestraszyła się, tracąc przytomność.
W ciągu kilku sekund pozostała jakby zgnębiona pod naciskiem osaczających ją myśli, ale powoli właściwa jej energia wzięła górę.
— Nie — rzekła — nie mam się czego obawiać... Ten człowiek za daleko był ode mnie, ażeby mógł mnie poznać... Zresztą stracił mój ślad... A nóż!... Ha! nóż wrzuciłam do ścieku... a nawet gdyby go znaleziono, cóżby z niego można było wnosić? To nóż kuchenny i niczym się nie różni od innych.
Nagle Garbuska przerwała sobie.
Źrenice jej się rozszerzyły, usta pozostały otwarte.
— A, ja nieszczęsna! — wykrzyknęła.
A rzuciwszy się do kuchni, otworzyła gwałtownie szafę z drzewa białego i zaczęła w szufladzie przerzucać noże, widelce i łyżki.
Wyjęła nóż kuchenny, zupełnie podobny do tego, który użyła do popełnienia Zbrodni, przyjrzała mu się, wydała nowy okrzyk i upadła na krzesło, bo nogi się ugięły pod nią.
— Jestem zgubiona — wyjąkała, mówiąc prawie głośno i straciwszy o tym świadomość. — Wzięłam nóż, na którego rękojści Helena, będąc dzieckiem, wycięła nazwisko Tordier! A to już wskazówka!... To dowód nawet! Ten nóż musiano znaleźć!... Dowiedziano się, że w nocy doktór był u męża... Ja go ugodziłam... Myślałam, że upadł nieżywy... Myliłam się... On musiał być tylko zraniony i przemówił...
Pro raz trzeci powtórzyła:
— Jestem zgubiona!
Ręce jej opadły, głowa opuściła się na piersi.
Zgnębienie było najzupełniejsze.
Ale to odrętwienie moralne u przewrotnej istoty nie mogło długo trwać.
Po upływie pięciu minut najwyżej Garbuska podniosła głowę.
Następnie podniosła się, z rozdętymi nozdrzami, i z oczyma błyszczącymi, jakby rzucającymi wyzwanie przyszłości.
— Ha! zobaczymy! — rzekła.
I, powróciwszy do pokoju jadalnego, wzięła na nowo do ręki wezwanie, pozostawione na stole, i odczytała je wyraz po wyrazie.
Wezwanie opiewało na godzinę dwunastą po południu stawiennictwo u sędziego.
Spojrzenie Julii przeniosło się na zegar.
Wskazowki znaczyły godzinę jedenastą.
— Już czas — szepnęła.
Zjadłszy na prędce trochę chleba i mięsa, ubrała się i udała do sądu, zamknąwszy za sobą starannie drzwi mieszkania.
Już nie drżała i powtarzała tylko do siebie, idąc:
— Ha, zobaczymy!
Kiedy Garbuska weszła na korytarz, prowadzący do kancelarii sędziego śledczego, już się tam znajdowało około dwunastu osób, równie jak ona, wezwanych w sprawie z ulicy Sainte-Croix-de-la-Bretonnerie.
Pan Tiercelin — tak się nazywał sędzia śledczy prowadzący tę sprawę — przesłuchał już kilka świadków.
Inni czekali swojej kolei.
Woźny podszedł do Garbuski i zapytał, co ją tu sprowadza.
— Jestem tutaj wezwana — odpowiedziała z pewnym niepokojem w głosie, pokazując mu wezwanie.
Ten wziął papier, spojrzał nań i rzekł:
— Już panią wołano... Ale pani nie było,.. Niech pani zaczeka.
Garbuska usiadła na ławeczce.
Obok niej, na prawe i na lewo, różana wiano.
Nazwisko doktora Reynier wymawiane bezustannie, zwróciło jej uwagę.
Tłumaczono sobie zbrodnię. Szukano objaśnień i nie znajdowano ich, a każdy się dziwił, że został do sędziego wezwany.
Zrozumieć nie mogli, jaki mógł być związek między morderstwem doktora a bytnością jego u nich z rana lub po południu.
Rozmowy te, zasłyszane przez Garbuskę, uspokoiły ją prawie zupełnie.
W tych różnych pogłoskach, w tych przypuszczeniach różnych, nikt nie wymienił jej nazwiska, nikt więc jej nie podejrzewał.
Spóźniwszy się, jak jej to już powiedział woźny, musiała czekać długo, i już ostatnia weszła do gabinetu sędziego śledczego.
Sędzia Tiercelin, mężczyzna młody jeszcze, uważany był powszechnie za bardzo zdolnego w swym zawodzie.
Przeprowadził już podczas swego urzędowania wiele zawiłych spraw i zdołał wykryć zbrodniarzy wielu, pomimo bardzo szczupłych wskazówek.
Powszechnie też go poważano i powierzano mu najtrudniejsze sprawy.
Julii Tordier przyjrzał się jednym spojrzeniem oka.
Miał tyle taktu, że nie okazał żadnego zdziwienia, na widok tej szczególnej istoty, której twarz piękna wieńczyła czoło bezkształtne.
Skłoniwszy się lekko, wskazał jej krzesło, stojące naprzeciw jego biurka!
— Proszę, niech pani siada.
Garbuska usiadła.
— Nazywa się pani Julia Tordier — ciągnął dalej urzędnik.
— Tak, panie.
— Zapewne zdziwiona pani była, otrzymawszy wezwanie ode mnie?
— Przyznaję panu, że bardzo byłam zdziwiona i teraz jeszcze nie odgaduję powodu?
— Wezwałem panią, ażeby wypytać o pewne wskazówki, dla wyjaśnienia sprawy kryminalnej, która wielce zajmuje sąd.
— Sprawy kryminalnej? — powtórzyła Julia — coraz mniej rozumiem... Ale jestem na pańskie rozkazy.
— O, wszak doktór Reynier był lekarzem męża pani?
— Tak, panie.
— Od dawna?
— Od wielu lat... Jeszcze przed moim zamążpójściem.
— Wiadomo pani zapewne, że doktór Reynier został zamordowany?
Dowiedziałam się dziś o tej smutnej nowinie od doktora, który przyszedł z merostwa, dla stwierdzenia zgonu mego biednego męża.
— Pan Tordier umarł! — zawołał sędzia śledczy, nie tając zdziwienia.
— Niestety, już go odprowadziłam na miejsce wiecznego spoczynku! — rzekła Garbuska, ocierając oczy suche, i nadając głosowi ton płaczliwy.
— Niech mi pani wybaczy, że odnawiam jej boleść, ale muszę to uczynić w interesie sprawiedliwości.
— Gotowa jestem odpowiedzieć panu.
— Kiedy doktór Reynier po raz ostatni odwiedzał pana Tordier?
— We środę.
— Z rana, czy wieczorem?
— Z rana... około godziny dwunastej... a być może o trzy kwadranse na dwunastą... trudno byłoby mi ściśle oznaczyć... Nie przywiązywałam wagi do tego szczegółu.
— Rzeczywiście godzina wizyty rannej jest bez znaczenia... Czy pan Tordier był poważnie chory?
— Bardzo poważnie, proszę pana, ponieważ umarł w nocy.
— Doktór, zauważywszy stan niebezpieczny, mógł odwiedzić chorego jeszcze po południu.
— Ale nie był... Odszedł, zaleciwszy lekarstwo, które też dawałam choremu w odpowiednich dozach i we wskazanej porze.
— Czy w nocy doktór nie przychodził do państwa?
— Nie, panie.
— O której godzinie pan Tordier przestał żyć?
— O pierwszej w nocy.
Sędzia śledczy oparł się o biurko i zamyślił.
— Nic, i ciągle nic — mówił do siebie. — Nie podobna dowiedzieć się, dokąd doktór chodził, wyszedłszy z ulicy Deux-Ecus... A przecież klucz tej tajemnicy jest tam... Czuję go... Odgaduję...
Podniosła głowę i dodał głośno:
— To już wszystko, o co obciąłem panią prosić.
Garbuska natychmiast wstała z krzesła.
— Więc mogę odejść? — zapytała.
— Tak, pani.
I sędzia Tiercelin zadzwonił na woźnego, który otworzył drzwi i odprowadził Julię na korytarz.

XXXII.

Garbuska wyszła z gabinetu sędziego śledczego nie zupełnie jeszcze uspokojona — ponieważ nóż mógł być lada chwila odnaleziony — lecz znacznie już spokojniejsza, niż przychodziła do gmachu sądowego.
Wtem, gdy miała wyjść z korytarza na schody, nagle zatamowała przejście gromadka strażników, prowadzących czterech czy pięciu aresztantów okutych.
Garbuska z musu zatrzymawszy się, spojrzała na prowadzonych i nagle drgnęła.
Przed nią o kilka kroków szła także jakaś garbuska.
Była to jednak dziewczyna młoda, a jej bezkształtne ciało nie budziło bynajmniej odrazy.
Twarzyczka była ujmująca, malowała się na niej dobroć, jak i słodycz niezrównana w jej wielkich ciemnych oczach.
Z oczu tych płynęły w tej chwili łzy.
Młoda dziewczyna, ujrzawszy przyglądającą się jej drugą garbuskę, spuściła oczy; badawcze spojrzenie nieznajomej wzięła wprost za oznakę natrętnej ciekawości.
Poszła dalej, mimowoli pobrzękując kajdankami, którymi skute miała ręce.
— Joanna Julia Bertinot! — zawołał w tej chwili woźny sędziego śledczego.
Na to nazwisko, Garbuska wstrząsnęła się cała, jak gdyby przebiegł po niej prąd elektryczny.
— Bertinot... Czy być może!... — Bertinot — powtarzała ledwie przytomna.
Ale zaraz się pokrzepiła tą myślą, że przecież Bertinotów może być bardzo wiele na świecie.
Tymczasem już woźny wprowadził garbatą dziewczynę do gabinetu sędziego.
— Mój panie — odezwała się Garbuska, przystępując do tegoż woźnego — powiedz, proszę, czy ta aresztowana nazywa się, rzeczywiście Bertinot, czym się nie przesłyszała?...
— A tak.
— A czy ona ma jaką rodzinę, nie wie pan?
— Czyżby się pani chciała o nią upomnieć?
— A! — odrzekła zmieszana Garbuska — dlaczego ona tu jest?
— No, przecież sama nie przyszła, jak pani widzi.
— A cóż ona zrobiła?
— Nie wiem.
Młoda garbata dziewczyna weszła do gabinetu sędziego śledczego pod eskortą strażnika.
Urzędnik podniósł na nią oczy i przyglądał się jej z niezmierną uwagą.
Pomieszana, przestraszona, aresztowana schyliła głowę.
Sędzia dał znak sekretarzowi, który, trzymając pióro w powietrzu, gotów był pisać.
— Jak się nazywasz? — zapytał aresztowaną.
— Bertinot — odpowiedziała słabym głosem.
— A na imię?
— Joanna Julia.
— Ile lat?
— Dwadzieścia...
— Czym się trudnisz?
— Jestem służącą.
— Gdzie się urodziłaś?
— W Veroix, kantonie genewskim, w Szwajcarji.
— Jesteś cudzoziemką?
— Urodziłam się z rodziców francuzów, jestem więc francuską, panie sędzio.
— Nazwisko ojca?
— Piotr Andrzej Bertinot.
— Miejsce jego urodzenia?
— Monteau?
— Imię matki?
Na to zapytanie oczy dziewczęcia napełniły się łzami.
— Tu trzeba nie płakać, lecz odpowiadać — ciągnął dalej urzędnik — ja pytałem o imię matki...
— Nie znam jej wcale.
— To nieprawdopodobne.
— A jednak prawdziwe...
— Czy ojciec żyje jeszcze?
— Nie, parne — wyjąkała aresztowana głosem żałosnym.
— I nigdy nie mówił o matce?
— Nigdy.
— Czy pytałaś go o nią?
— Tak, panie, nieraz, ale zawsze napróżno.
— Nigdy nie widziałaś swej metryki?
— Nigdy, panie sędzio.
— Katoliczką jesteś?
— Tak, panie.
— Czy byłaś u komunii?
— Tak, panie.
— To metryka musiała być złożona w kościele.
— Zapewne była, ale ja tego nie pamiętam...
— Z tego można wnioskować, że ojciec nie był ożeniony z matką?
— Tak, panie, jestem dzieckiem nieślubnym...
— Gdzieżeś się wychowała?
— W mieście mojego urodzenia, w Veroix aż do lat jedenastu... Siostra mego ojca miała o mnie staranie.
— Mogła była upomnieć się w merostwie w Veroix o metrykę, musi tam być napisane nazwisko matki, o ile nie zeznano, że pochodzisz z matki nieznanej.
— Nie pomyślałam o tym wcale, gdyż nie potrzebowałam tego aktu.
— W jakim wieku opuściłaś Veroix?
— W jedenastym roku życia z siostrą ojca, która była wdową... Zamieszkała razem ze mną w Point-d‘Ain. Miałam lat czternaście, kiedy umarła...
— Co zrobiłaś z sobą wtedy?
— Byłam bez żadnych środków do życia.
— Czy ojciec już nie żył?
Twarz dziewczęcia powlekła się szkarłatem.
— Tak, panie — wyszeptała.
— Mówiłaś, że zostałaś bez środków do życia... Z czego więc żyłaś?
— Pewna bogata rodzina w Pont-d’Ain wzięła mnie do siebie z litości, i ja, chociaż bardzo słaba, bardzo mizerna, przyjęłam u niej obowiązki służącej.
— Cóż to za rodzina?
— Państwo Mikuart.
— Jak dług obyłaś u tych poczciwych ludzi?
— Cztery lata.
— Dlaczego ich opuściłaś?
— Pani Mikuart umarła, a ja, ponieważ zebrałam sobie już pewne oszczędności, pojechałam do Paryża...
— Tak, byłaś tutaj u pewnej pani Baserge, a od niej wstąpiłaś do służby hrabiny de Roncemy.
— Niestety! panie, na moje nieszczęście.
— To ty sama na siebie ściągnęłaś to nieszczęście! Wiesz, o co cię oskarżają.
— Oskarżają mnie o kradzież, to wiem — odparła młoda kobieta gwałtownie — ale to oskarżenie kłamliwe, przysięgam!
— Zapieranie zawsze łatwe...
— Ja nie nie wzięłam, ani nic nie ukradłam! — ciągnęła dalej Joanna Julia — jestem dziewczyną uczciwą, a od dwóch lat. jak służę u pana de Roncerny, nikt mi nic nie mógł zarzucić!
— Zarzucają ci kradzież pierścionka, wysadzonego drogimi kamieniami wartości pięciuset franków.
— Ja nie wzięłam tego pierścionka — rzekła oskarżona, szlochając.
— Cóż się więc z nim stało?
— O, gdybym wiedziała, to bym odrazu powiedziała, i nie byłabym tu przed panem, w kajdanach, jak złodziejka.
— Nie obstawaj przy wyparciu się, wobec faktów.
— Ja będę temu przeczyła! Będę z całych sił, i to prawda, żem nie ukradła.
— Ty sama tylko wchodziłaś do mieszkania pani de Roncerny, która cię obdarzała najzupełniejszym zaufaniem... Tyś sama miała tylko wstęp do jej buduaru...
Pani de Roncerny, wróciwszy z teatru, złożyła klejnoty na miseczce, stojącej na kominku w jej pokoju, dokąd, powtarzam, tyś tylko wchodziła...
Nazajutrz, biorąc te kosztowności, zauważyła brak pierścionka.
Kogoż można podejrzewać o tę kradzież, jeżeli nie ciebie?
Gdy cię pytano, nie mogłaś żadną miarą zataić swego pomieszania.
— A jakże nie miałabym się zmieszać, gdy mnie o coś podobnego obwiniano? Wypytywano mnie... a więc miano co do mnie wątpliwości... a więc mnie oskarżono, a na to oskarżenie sumienie się we mnie burzyło... Zmartwienie i oburzenie odebrało mi przytomność.
— Pani de Roncerny miała pierścionek na przedstawieniu, tego jest pewna, bo nawet jedna z przyjaciółek podziwiała połysk diamentów. Gdy wróciła do mieszkania, pierścionek znikł i daremnie go szukano... Więc zapytuję powtórnie, gdzie jest ten pierścionek?
— Powtarzam panu, że nic nie wiem.
— Joanno Bertinot, źle robisz, że się upierasz przy kłamstwie!... Pogarsza położenie i tak już złe! Porzuć ten system opłakany! Przyznaj się raczej, oddaj pierścionek, a sprawiedliwość ulituje się nad twoją młodością.
— Ja nie chcę litości od sędziów, panie! — odparła Joanna Julia tonem stanowczym — ja chcę sprawiedliwości! Jakże się do podłości przyznam, gdy jestem niewinną?
— A kogoż ma sprawiedliwość dosięgnąć?
— Prawdziwego winowajcę, a mnie, która, będąc przywiązaną do swoich państwa, nie chciałabym ich skrzywdzić nawet na szpilkę. Ja jestem niewinną, panie sędzio, przysięgam to panu... Boga, biorę na świadka!... Dlaczego nie chcesz mi pan wierzyć?
I młoda dziewczyna wybuchnęła konwulsyjnym szlochaniem.

XXXIII.

Sędzia śledczy wzruszył zlekka ramionami, jak człowiek, który nie da się wywieść w pole i którego nie wzruszają łzy komendianckie.
— Ja raz cię jeszcze wzywam, ażebyś się namyśliła dla swego dobra — rzekł po chwili. — Za dwa dni znów będziesz stawiona przede mną... życzę ci, ażebyś była szczerszą!
— Będę taka, jak dzisiaj, panie sędzio — wyjąkała młoda dziewczyna — nie przyznam się nigdy do kradzieży, której nie popełniłam!
Sędzia, raz jeszcze wzruszywszy ramionami, miał już rozkazać, ażeby wyprowadzono Joannę Bertinot, kiedy woźny wszedł spiesznie do gabinetu, nie będąc wcale wołany.
— Cóż tam takiego? — zapytał go sędzia.
Zamiast odpowiedzi woźny podał mu bilet wizytowy.
Wziął bilet, spojrzał na niego i rzekł.
— Czy ta osoba czeka?
— Tak, panie sędzio... Prosi nawet, ażeby pan sędzia pozwolił się z sobą widzieć niezwłocznie...
— Dobrze! Wprowadź tu pana hrabiego de Roncerny.
Usłyszawszy to nazwisko, młoda dziewczyna zbladła bardzo i zaczęła drżyć.
— Pan de Roncerny — wyjąkała.
— Przed nim już nie będziesz śmiała wypierać się z popełnionego przestępstwa! — podchwycił sędzia.
Nowy przybysz, którego woźny wprowadził, usłyszał ostatnie zdanie.
— Dziecko to nie mogło by się przyznać do zbrodni, panie sędzio — rzekł — bo nie popełniło żadnej.
Joanna Bertinot wydała okrzyk radosny i z bladej stała się purpurową.
— Co pan mówi? — zawołał sędzia, wstając z fotelu i kłaniając się hrabiemu.
— Przychodzę, panie sędzio — odpowiedział tenże — ażeby wstrzymać następstwa opłakanej omyłki, popełnionej przez panią de Roncerny, która żałuje omyłki tej z całej duszy i nie przebaczy sobie, że się jej dopuściła. Przychodzę prosić pana sędziego o wypuszczenie na wolność tego dziecka, tak niesłusznie oskarżonego!
— Oskarżono niesłusznie! — powtórzył sędzia oszołomiony.
— Wszak mówiłam panu, że nie jestem złodziejką — wyjąkała młoda dziewczyna.
— Nie, moja biedna Joanno — podchwycił pan de Roncemy — i szczęśliwy jestem, że mogę to oświadczyć.
— Więc cóż się takiego stało, że pan dzisiaj głosi niewinność tej, którą pan oskarżał wczoraj — zapytał sędzia z pewną oschłością.
— Bardzo prosta rzecz... pierścionek się znalazł...
— A, a! pierścionek się znalazł!... Doprawdy?
— Oto jest...
Hrabia, mówiąc to, położył na biurku przed urzędnikiem pierścionek i rękawiczkę balową.
— Gdzie był ten pierścionek? — podchwycił sędzia śledczy.
— W palcu od rękawiczki.
— Zechciej pan wytłumaczyć to wszystko.
— Pani de Roncerny, powróciwszy z teatru zmęczona, czym prędzej pośpieszyła się rozebrać. Żywo zdjęła rękawiczki. Rękawiczki były ciasne; pierścionek, nieco za szeroki, uwiązł w jednym z palców rękawiczki.
Pani de Roncerny, nie spostrzegłszy tego, rzuciła rękawiczki do szuflady, a zauważywszy nazajutrz brak klejnotu, za skwapliwie poskarżyła się, nie zdając sobie sprawy z następstwa takiego oskarżenia.
Myślała, że nastraszenie zwróci jej ukradziony przedmiot i że później będzie mogła cofnąć skargę.
Dziś zrana pokojówka, zastępująca Joannę, wyjęła rękawiczki mej żony z szuflady, ażeby je ułożyć, i, składając je, znalazła w środku pierścionek.
Teraz niech pan, panie sędzio, wyobrazi sobie zmartwienie i zgryzoty pani de Roncerny!...
Ja, nie tracąc chwili czasu, przyjechałem do sądu.
Widziałem się z prokuratorem i zapewnił mnie, że od pana wyłącznie zależy naprawić złe, zrządzone naszą nieroztropnością.
Błagam więc pana sędziego, ażeby wypuścił na wolność to dziewczę, któreśmy okryli wstydem i które błagam o przebaczenie dla nas.
A zwracając się do dziewczęcia, rzekł:
— Dołożmy starań moja biedna Joanno, ażebyś pomniała o doznanej krzywdzie, o łzach przelanych... No zawsze będziemy twymi opiekunami, twymi przyjaciółmi. Przebacz nam!...
— O, tak... tak... Przebaczam państwu, przebam wam z całego serca — wyjąkała młoda dziewczyna, a twarz jej zrosiły łzy obfite. — Ale nacierpiałam się bardzo.. Ja miałam być złodziejką.
— Nie wystarcza przebaczać, trzeba jeszcze zapomnieć! — podchwycił pan de Roncerny. — Powrócisz ze mną, powrócisz z głową śmiało podniesioną, powrócisz do willi, gdzie wszyscy już wiedzą o twej niewinności.
— Nie, nie, panie hrabio — odpowiedziała Joanna żywo. — Ja już do domu pańskiego wrócić nie mogę... Zbyt przykre byłoby dla mnie wspomnienie...
— Masz słuszność, moje biedne dziecko... Ja też pomyslałem dla ciebie o miejscu... a nie może ono być dla ciebie nie miłem... Czy znasz panią Gévignot?
— Przełożoną pensji, gdzie jest panna Marta?
— Tak, to kobieta bardzo dobra... Widziała cię ona w willi Petit Boy... Podobałaś się jej bardzo. W tych dniach zapytywała właśnie panią de Roncerny, czy nie mogłaby jej polecić młodej dziewczyny, obsługi starszych pensjonarek. Na jedno słowo z naszej strony, pani Gévignot nie zawaha się cię przyjąć do siebie... Chcesz, Joanno, ażebyśmy cię polecili? Czy chcesz się dostać na pensję, gdzie jest moja córka, którą tak kochasz?
— O, panie hrabio, bardzo o to proszę.
Pan de Roncerny zapytał sędziego śledczego.
— Czy ona wolna jest, panie sędzio?
— Wolna — odpowiedział urzędnik. — Może ją pan zabrać z sobą. Ponieważ nie ma występku, znika więc razi z nim oskarżenie.
— O, dziękuję panu, dziękuję! — zawołała Joanna, szlochając. — Nareszcie przekonałeś się pan, że nie jestem złodziejką.
— Jesteś uczciwą dziewczyną, moje dziecko, a ja jestem szczęśliwy, że przywracam ci wolność, której nie powinnaś nigdy utracić, i pochwalam to najzupełniej, że przyjmujesz miejsce, które chce ci zapewnić pan de Roncerny...
— Ja również dziękuję panu sędziemu — rzekł hrabia ściskając ręce urzędnika.
— Chodź, Joanno.
Młoda dziewczyna podążyła za panem de Roncerny.
Chustkę przyłożyła do ust, ażeby stłumić łkanie, które jej z radości wydzierało się z gardła.
Obok swego dawnego pana szła w milczeniu ze schodów, prowadzących na podwórze gmachu sądowego.
Wdowa po Jakubie Tordier — jakkolwiek badanie Joanny Julii Bertinot trwało bardzo długo — nie opuściła swego stanowiska obserwacyjnego.
Czekała na wyjście młodego garbatego dziewczęcia, którym słyszała, że się nazywa Bertinot i że oskarżona jest o kradzież.
Jakie tajemnicze pobudki sprawiły, że Garbuska zapomniała w tej chwili o swych własnych troskach, tak przecie wielkich, i pragnęła tylko znowu zobaczyć nieznajomą, zaledwie widzianą przez nią w ciągu kilku sekund.
Dalszy ciąg tego opowiadania z pewnością wyjaśni to naszym czytelnikom. Na teraz poprzestajemy na zaznaczeniu, że te pobudki były bardzo potężne.
Julia Tordier, przechadzając się wzdłuż i wszerz, bez zwracania uwagi na ciekawe lub szyderskie spojrzenia, jakimi ją obrzucali przechodzący, nie spuszczała z oczu schodów, którędy prawdopodobnie schodzić miała Joanna Bertinot.
Nagle drgnęła cała.
Spostrzegła młodą dziewczynę, ale tym razem nie mającą już kajdanek na rękach. Nie prowadzili też jej strażnicy.
— Cóż to ma znaczyć? — wyszeptała zdziwiona Garbuska.
Pan de Roncerny i Joanna przeszli dziedziniec i wyszli z sądu, po czym przystąpili do powozu, stojącego na placu.
Garbuska ścigała ich oczyma, ale nie śmiała się do nich zbliżyć.
Hrabia otworzył drzwiczki powozu i usunął się, ażeby Joanna wsiadła.
— Dokąd duce mnie pan hrabia zawieźć? — spytała.
— Do willi Petit-Boy.
— O, nie!
— Czyż nie musisz zabrać swych rzeczy? Czy nie zgodzisz się na to, ażeby zobaczyć się z panią de Roncerny i powiedzieć, że jej przebaczasz, tak jak już mnie przebaczyłaś? Zresztą pani de Roncerny zechce sama cię zawieźć do Boissy-Saint-Leger, ażeby cię polecić przełożonej pensji, jeżeli u nas nie zechcesz pozostać.
— Pójdę zobaczyć się z panią hrabiną, dla przyzwoitości — odpowiedziała Joanna. — Ale nic w świecie nie nakłoni mnie do pozostania przy niej.
— Wsiądź, moje dziecko...
Joanna wsiadła do powozu, ku wielkiemu zdziwieniu stangreta.
— Do Petit-Boy! — zawołał hrabia.
I, usiadłszy obok Joanny, zamknął drzwiczki.
Powóz potoczył się ku placu Bastylli.
Julia Tordier, stojąc o piętnaście kroków, widziała, wszystko, nie mogąc jednak usłyszeć ani jednego słowa.
Patrzyła na oddalający się powóz i ścigała go oczyma, aż znikł na skręcie ulicy.
— Joanna Julia Bertinot! — mruknęła — około dwudziestu lat! to dziwne!... Oskarżona przed chwilą... teraz wolna... a ten człowiek ją wiezie z sobą... dokąd? Chciałam zapytać... ale nie miałam...
Po tym, nie mogąc odpędzić natarczywych myśli, Julia Tordier udała się z powrotem do swego mieszkania.


CZĘŚĆ DRUGA.

JOANNA BERTINOT.
I.

W tej samej porze, kiedy Julia Tordier szła do sądu, na skutek wezwania od sędziego śledczego, jakiś pan już szpakowaty, z białą brodą o srebrnym połysku ubrany bardzo starannie, prawie elegancko, z miną dawnego wojskowego, trzymając tekę pod pachą, zatrzymał się na ulicy Vererie przed Nr. 37.
W domu tym nad bramą widniał napis następujący:
Kantor wynajmu wózków ręcznych dla handlarzy.
Przybysz wiszedł do bramy i zajrzał na podwórze, gdzie stała przy ścianie znaczna ilość wózków.
Po czym zobaczywszy nad drzwiami przy schodach napis wejście do kantoru, udał się tam, a zapytany przez woźnego, czy chce się widzieć z panem dyrektorem i otrzymawszy przy odpowiedzi twierdzącej wskazówkę, dokąd ma iść, po przejściu kilku kroków na korytarzu, zapukał do drzwi z napisem: gabinet dyrektora.
Drzwi się otworzyły i gość znalazł się w obecności małego staruszka, prawie karła, w ogromnych okularach, ubranego w szlafrok, zbyt długi, zbyt obszerny, jak na jego maleńką figurkę.
Przybysz z miną urzędową wyjął z teki jakiś papier, spojrzał nań i zapytał:
— Czy mam przyjemność z panem Nicolet?...
— To ja jestem — odpowiedział staruszek — czym mogę panu służyć?
— Należę do biura prefektury i mam dopełnić rewizji i spisu wózków ręcznych, które pan wynajmuje.
— Ależ — zauważył dyrektor zakładu, którego właścicielką, jak wiemy, była Julia Tordier — ta rewizja była tylko co dokonana w styczniu...
— Widocznie była nie wystarczającą, gdyż otrzymałem polecenie spisania dokładnego ilości pańskich wózków.
— Proszę wejść.
Rewident wszedł do gabinetu i rzucił dokoła spojrzenie bystre i badawcze.
— Wszak ten zakład należy do firmy Tordier, a pan jest jej pełnomocnikiem? — zapytał następnie.
— Tak, panie.
— Iloma wózkami rozporządza firma?
— Ma pięćset czterdzieści osiem.
— Ile, pan powiada?
— Pięćset czterdzieści osiem.
— Chyba nie dosłyszałem.
— Dlaczego.
— Bo, według udzielonych mi skądinąd wiadomości różnica w cyfrze jest ogromna.
— A jakaż cyfra podana panu kontrolerowi?
— Tysiąc.
Staruszek podniósł ręce ku sufitu.
— Co pan mówi. Tysiąc wózków! Ależ to niepodobna! Firma Tordier posiada, jak powtarzam panu, tylko pięćset czterdzieści osiem i to w trzech miejscach.
— To pan ich tutaj nie trzyma wszystkich?
— Dziedziniec byłby za mały dla ich pomieszczenia... My tutaj mamy ich na składzie tylko sto osiemdziesiąt cztery.
— Ileż zysku przynoszą te wózki?
— Od każdego bierze się dziennie tylko dziesięć su.
— To jest pięćset czterdzieści osiem franków dziennie.
156 — No, nie wynajmuje się wszystkich, bo zawsze pewna ilość jest w naprawie.
— W każdym razie dochód wynosi pięćset franków dziennie, czyli rocznie po potrąceniu wszelkich kosztów można się spodziewać stu tysięcy franków. Po dziesięciu latach można w ten sposób zebrać i milion... Interes świetny.
— Nie przeczę.
— A pan, oprócz pensji, ma zapewne dwunasty procent od zysku.
— Tak.
— O, to pańskie miejsce jest bardzo dobre. A jak dawno pracuje pan?
— Od ośmiu lat.
— I musi pan pragnąć, ażeby tu zostać jak najdłużej.
— Naturalnie... Niestety, kontrakt mój kończy się za parę miesięcy...
— I boisz się pan, ażeby go nie odnowiono?
— Wszystko możliwe... Pani Tordier straciła właśnie męża... Może zechce sprzedać interes i żyć z kapitału. W takim razie cd tego, kto kupi przedsięboiorswo zależeć będzie, czy zostanę nadal dyrektorem.
— Mam nadzieję, że tak będzie.
— Dziękuję panu za tę nadzieję.
— A czy państwo nie pożyczacie wynajmującym wózki na kupno towaru
— Tak, pożyczamy po pięć franków.
— Na jaki procent?
— Prawie bez procentu, ot po jednym su od pięciu franków. Czyż to nie dobroczynny uczynek?
— O, i bardzo! Pięć franków przy takim procencie przynosi sumę rocznie przeszło osiemnaście frantów... Tak, to dobroczynność, która pozwala zarabiać miliony...
— No, każda praca musi być wynagradzaną.
— I ja jestem tego zdania. Ale jak pan wytłomaczy cyfrę tysiąc wózków, znajdujących się w moich papierach.
— E, to tylko omyłka, nic więcej...
— Bardzo dobrze... Zaraz ją poprawię... A teraz — dodał gość, powstając z krzesła — żegnam pana.
— Moje uszanowanie — odparł staruszek odprowadzając go do drzwi.

II.

Kontroler, idąc szybko chodnikiem ulicy Verrerie, mruczał do siebie.
— Sto tysięcy franków rocznie. Milion franków w ciągu lat dziesięciu... Wspaniały interes... i to bez żadnego ryzyka... Wiedziałem dobrze, że mają około pięciuset wózków... Taką cyfrę podałem memu przyjacielowi Prosperowi.
Po tym ostatnim zdaniu, czytelnicy zapewne domyślą się z łatwością, że owym rzekomym kontrolerem prefektury był Józef Włosko.
Szybkim krokiem udał się na ulicę Rivoli, a stamtąd na ulicę św. Dionizego do hotelu, gdzie mieszkał.
Tu prędko się przebrał w odzież bardzo przyzwoitą, którą kupił za pieniądze, dane mu przez Prospera, wyjął z szuflady stołu jakiś przedmiot podłużny, starannie owinięty grubym papierem, i schował go do kieszeni, po czym, wziąwszy tekę pod pachę, zeszedł ze schodów.
Spojrzał na zegar u wejścia do restauracji, a zobaczywszy godzinę czwartą, rzekł:
— Tak, to najwłaściwsza pora.
Przeszedł ulicę Verrerie i udał się wprost na ulicę Anbry.
Tu, znalazłszy się przed domem Julii Tordier, zatrzymał się na chwilę, jakby się namyślał i sam się z sobą naradzał.
Ale jego wahanie trwało bardzo krótko.
— No, naprzód! — wyrzekł z uśmiechem.
Wszedł do bramy i szybko przeskoczył schody dwóch pięter i zadzwonił ostro do drzwi mieszkania Garbuski.
Po powrocie z sądu, przed pół godziną, wdowa po Jakubie Tordier, siedziała w kącie pokoju jadalnego, i zapatrzona w przestrzeń, myślała o wszystkim, co zaszło od dni kilku, a zwłaszcza o Prosperze Rivet.
Chwilowe oddalenie pięknego komiwojażera zasępiało ją i napełniało duszę melancholią.
Wyrwana raptownie z posępnych rozmyślań głośnym dzwonieniem, drgnęła, po czym wstawszy z krzesła, poszła otworzyć drzwi.
Na progu stał Józef Włosko, z kapeluszem w ręce kłamał się z uśmiechem.
— Czy pani wdowa Tordier? — zagadnął.
— To ja — odpowiedziała oschle. — Czego pan chce ode mnie?
— Chciałbym z panią pomówić chwil kilka.
— W imieniu czyim? — zapytała Garbuska, która tylko na wpół, uchyliła drzwi i trzymała je za klamkę gotowa zatrzasnąć je przed nosem natrętnego gościa.
Były dependent miał na ustach nowy uśmiech.
— Ależ w swoim imieniu, proszę pani — odparł.
— Jak się pan nazywasz?
— Józef Włosko.
— Ja pana nie znam.
— W istocie pani mnie nie zna, ale zawrzemy z sobą znajomość, i śmiem mniemać, że będzie pani temu wielce rada.
— Wszystko to, mój panie, są tylko słowa — o jakim interesie chcesz pan ze mną mówić? Skąd pan przychodzi do mnie?
— To dosyć trudno wytłumaczyć pani, zwłaszcza, stojąc w sieni, bo mam zaszczyt uwagę zwrócić pani, że dotąd jeszcze stoję w siani, co jest wysoce krępujące, gdy chodzi o sprawę wielkiej wagi... Zamiary moje są godziwe, proszę pani. Nie jestem ani złodziejem, ani mordercą...
To ostatnie słowo, jakkolwiek wyrzeczone tonem najniewinniejszym, przejęło dreszczem Garbuskę.
Były dependent ciągnął dalej:
— Sprawa, o której chcę mówić, dotyczy domu handlowego pani.
— Dawno dom handlowy Tordiera przeszedł na własność Troubleta i do mnie nie należy — odparła Garbuska.
— Tak, wiem o tym, że się pani go pozbyła przed dwoma laty na dobrych warunkach... Doskonały interes, w którym pani przy wielkim sprycie zebrała ładny majątek.
— Tak mówią — przerwała Garbuska. — Ale nikt go ze mną nie liczył. Ja jestem mniej bogatą, niż myślą...
— Te rzeczy mnie wcale nie obchodzą, droga pani — podchwycił Włosko. — Tu nie chodzi o dawny dom handlowy pani, ale o dotychczasowe przedsiębiorstwo, istniejące przy ulicy Verrerie.
Garbuska nie zataiła zdziwienia.
Teraz z nową podejrzliwością spojrzała na przybysza.
— Dom z ulicy Verrerie! — powtórzyła — ależ się pan myli...
— Bynajmniej, proszę pani... Skierował mnie do pani, pan Nicolet, pani plenipotent w przedsiębiorstwie wynajmu wózków ręcznych.
Usłyszawszy nazwisko Nicoleta, Julia Tordier musiała zaniechać podejrzeń.
Pomyślała, że coś ważnego mogło zajść w tym przedsiębiorstwie.
Ostatecznie postanowiła przybysza wpuścić do pokoju.
— Skoro pan przychodzi w imieniu pana Nicoleta — rzekła żywo — to co innego... Proszę wejść... Cóż się tam stało...
Włosko wygrał więc sprawę.
Czym prędzej przestąpił próg przedpokoju, a Garbuska zamknęła drzwi za nim.
— Nareszcie jestem na miejscu — pomyślał — to dobrze!
— Proszę pana tędy — podchwyciła Julia, wskazując salon gościowi.
A kiedy znaleźli się w salonie, dodała:
— A teraz proszę się wytłumaczyć...
— Pozwolisz pani, że usiądę.
Julia sama przysunęła mu krzesło.
Włosko usiadł z zupełną swobodą.
Ta swoboda znowu obudziła obawy Garbuski, która się zapytywała sama siebie w myśli, czego od niej chcieć może ten nieznajomy, i nie bez pewnej trwogi usiadła na przeciw niego.
— Nic mi teraz nie przeszkadza powiedzieć pani całej prawdy — odezwał się Włosko.
Niepokój Garbuski wzmógł się jeszcze bardziej.
Dawny dependent ciągnął dalej:
— Pragnąłem koniecznie pomówić z panią poważnie... Wiem, że jesteś pani mało przystępną i dlatego użyłem nazwiska pana Nicoleta, ażeby się tu dostać i, że tak powiem, wedrzeć się do pani mieszkania... Widzi pani, że miałem rację... bo, gdybym nie użył tego sposobu, byłbym dotąd albo stał przed drzwiami przymkniętymi, albo miałbym przed nosem drzwi zamknięte... a teraz ot siedzę tu z panią, w salonie... I nic mi nie przeszkadza pani wytłumaczyć wszystko... I porozumieć się najzupełniej.
Garbuska uczuła nowy przestrach.
— A może wpuściłam do mieszkania mego jakiego zbrodniarza?
Była sama i nie mogłaby się obronić.
Ta myśl ją tak przeraziła, że zaledwie zdołała wyjąkać.
— Więc pan... pan...
Włosko spostrzegł jej przestrach, zrozumiał, co się dzieje w jej myśli, i rzekł z uśmiechem:
— Uspokój się pani... Niepotrzebnie się zanadto niepokoisz... Powtarzam pani i możesz mi wierzyć na słowo, że nie jestem złodziejem ani mordercą i że mam tylko dobre zamiary względem pani. Nie czyham ani na pieniądze, które pani tu ma, ani na pani życie. Przeciwnie, życie pani jest dla mnie wielce szacowanym, i zaręczam, że, gdyby kto chciał na nie godzić, to ja broniłbym go nawet z odwagą, dochodzącą do bohaterstwa! Dziwi to panią, pojmuję, a jednak przekonasz się pani za chwilę, że to bardzo proste. Uspokój się więc pani i racz mi użyczyć całą swą uwagę.
Były dependent zamilkł na chwilę.
Julia Tordier skorzystała z tego, ażeby zawołać.
— No, więc czegóż pan chcesz?
— Ja pragnę mieć zaszczyt, ażeby pani powiedzieć...
— Mów pan prędko... bez ogródek.
— Kochana pani, mały wstęp jest tutaj niezbędny... Ale niech się pani nie obawia... bo będzie on krótki.. Ja jestem jeszcze młody... Mam lat dwadzieścia osiem, a zawodów doznałem co nie miara.
Na wstępie mego życia zakosztowałem dobrobytu u rodziców, po tym, kiedy umarli, znalazłem się na śliskim bruku Paryża, sam i zaopatrzony w bardzo drobną kwotę... Znając źle, albo prawie nie znając wcale wartości pieniędzy, prędko wydałem tę trochę jaką posiadałem, i musiałem pomyśleć o znalezieniu racy na utrzymanie...
Szczęście, że miałem wykształcenie... Dostałem miejsce pisarza... Zarabiałem na chleb, ale nie miałem za co położyć na nim mięsa!...

Krótko mówiąc, nie jadłem podług apetytu, a widząc dokoła mnie ludzi sytych, nasyconych wszystkim, zacząłem im zazdrościć i nienawidzieć ich!...

III.

Julia Tordier otworzyła usta, jakby chciała przerwać.
Włosko nie dał jej na to czasu.
— Trochę cierpliwości, kochana pani — rzekł. — Powtarzam, że to nie potrwa długo.
I ciągnął dalej:
— Mówiłem więc sobie: Czy — kiedy mi brak wszystkiego, co potrzebne, — czy wśród tych milionerów wyrzucających pieniądze za okno, nie znajdzie się kto, co by mi dał do rozporządzenia pięćdziesiąt tysięcy franków? Ja z pięćdziesięcioma tysiącami franków poruszę świat cały, bo trzeba wiedzieć kochanej pani, że jestem obdarzony inteligencją nie pospolitą, sumieniem bardzo elastycznym, i przysiągłem sobie, że dojdę do celu wszelkimi sposoby.
Otóż pewnego dnia, przeniknięty myślą, że, jeśli dla, podniesienia świata, potrzeba było Archimedesowi dźwigni to mnie potrzeba kapitału. Dla spróbowania szczęścia, udałem się do pałacu jednego z milionerów, nie bez trudności zdołałem się z nim zobaczyć...
— I prosiłeś go pan o pięćdziesiąt tysięcy franków? — zawołała Garbuska, której ciekawość zaczęło podniecać to opowiadanie.
— Tak.
— A on panu odmówił?
— Jak najzupełniej.
— Musiało to się panu wydać naturalnym...
— To mnie oburzyło... ale powiedziałem sobie, żem się może źle zabrał do tego, i że innym razem będę może szczęśliwszym.
— I ponowiłeś pan próbę?
— Tak.
— Udało się panu?
— Wyrzucono mnie za drzwi.
— Wtedy już się pan zniechęciłeś?
— Bynajmniej... Ja jestem przesądny... wierzę w cyfrę trzy... i mam mocne przekonanie, że moja trzecia próba uwieńczona zostanie zupełnym powodzeniem.
— A u kogo pan zamierzasz tę próbę przedsięwziąć?
— Czynię to w tej chwili, kochana pani, u pani...
Garbuska podskoczyła na krześle, jak gdyby nią wstrząsnęła iskra elektryczna.
— U mnie! — jęknęła.
— Tak — odparł Włosko, kłaniając się — a przeczucie mówi mi, że ty razem mi się powiedzie.
— Pan chcesz mnie prosić o pożyczenie pięćdziesięciu tysięcy franków?
— Nie chodzi tu o pożyczkę...
— A o cóż?
— Chodzi o darowiznę...
— Ja miałabym panu dać pięćdziesiąt tysięcy franków, ja?...
— Nie chodzi tu o pięćdziesiąt tysięcy franków, ale o sumę znacznie większą...
Wdowa po Jakóbie Tordier zaczęła się śmiać, wprawdzie śmiechem nieco przymuszonym.
— Ta mistyfikacja jest śmieszną — rzekła — byleby nie przeciągnęła się za długo...
— Nie wiem, w czym kochana pani widzi tu mistyfikację... Ja mam do czynienia z kobietą zupełnie poważną, wiem o tym dobrze, a pani ma przed sobą człowieka również poważnego.
— Ależ pan jesteś wariatem!
— O, co nie, to nie, kochana pani.
— Skończmy już raz z tym.
— Ja dopiero co zacząłem... Pani jesteś bogatą, bardzo bogatą... Ma pani tylko jedną córkę... zresztą bardzo ładną... Majątek, jaki pani posiada, pozwoli ją wyposażyć hojnie i żyć następnie z dochodów. Wielce ci się poszczęściło, ponieważ jesteś panią tutaj, w tym domu, doktórego weszłaś, jako służąca... Ja chcę otóż, ażebyś mi pani użyczyła trochę swego szczęścia... O, ja wiem, że mi pani przyniesie szczęście.
Garbuska znów bać się zaczęła, słysząc, co mówi ten człowiek, którego nie znała, a który ją tak dobrze znał.
Jednakże postanowiła zataić to, czego doświadczała.
— O, tego już dosyć! — wyrzekła. — Pan mnie brał za bogatą i wyobrażał sobie, że ja będę mu mogła przyjść z pomocą w jakimś przedsięwzięciu. Omylił się pan. Ja rozporządzam zaledwie bardzo drobnymi rzeczami... bagatelą.
— Bagatelą! — zawołał Józef Włosko szyderczo. — I pani milion nazywa bagatelą.
— Milion!... To fałsz! Kłamstwo!
— Kochana pani, ja mówię zawsze to tylko, czego jestem pewien.
Julia Tordier zmarszczyła brwi.
Zaczęła grubo sobie wyrzucać nieostrożność.
Nie powinna była wpuścić do siebie tego człowieka.
Ale Włosko ciągnął dalej:
— I to więcej niż milion, kochana pani, na co się składają następujące przedsiębiorstwa pani.
I tu wyliczył wszystkie przedsiębiorstwa.
Julia Tordier zdumiona patrzyła na Józefa Włosko ze zgrozą.
Przyjaciel Prospera mówił dalej:
— Dodajmy do tego, kochana pani to, co to jeszcze pozostało do odebrania za sprzedaż fabryki Jerzemu Troiblet, a wszystko to wyniesie przeszło półtora miliona.
— O, któż pan jesteś? — zapytała Garbuska, a przestrach jej był łatwiejszym do zrozumienia, aniżeli do opisania.
— Człowiekiem, którego przez całe życie prześladował pech, jak to miałem zaszczyt powiedzieć przed chwilą... Człowiekiem, który jest przekonany, że teraz, przy pomocy pani, to się zmieni, — że pani mi przyniesie szczęście.
— Ależ to szaleństwo!
— Pozwól pani, że będę sadził inaczej.
— Wreszcie dlaczego mi pan prawi te banialuki. Przypuśćmy nawet, że mój majątek dosięga tej cyfry, jaką mi pan stawiasz, czyż mnie pan masz za tak głupią, ażebym pierwszemu lepszemu, człowiekowi nieznajomemu, a za tym nic mnie nie obchodzącemu, rzucała część tego majątku... No, przecież w to pan nie wierzysz!
— I owszem, bez wątpienia, a za chwilę sama pani podzieli moje przekonanie.
Garbuska ruchem zaprotestowała energicznie.
— Zobaczy pani, zobaczy — podchwycił Józef Włosko. — Przede wszystkim winienem pani wyjawić moje życzenia... jeszcze bardzo skromne... W oko mi wpadło jedno przedsiębiorstwo przy ulicy Verrerie i drugie także przy ulicy Monturwal i Bontoi, otóż pragnę je otrzymać od pani. Mam nadzieję, że dorobię się na nich majątku a jeżeli pani chce, możemy tak, odrazu, sporządzić akt, na którym pani przyzna, że mi sprzedała te przedsiębiorstwa i otrzymała za nie pieniądze. Doda się, że ja mam je objąć niezwłocznie. Widzi pani, jak łatwą jest rzeczą uszczęśliwić kogoś, czyniąc poświęcenie, którego się nawet nie spostrzeże.
— Ten głupi żart za długo już trwa, mój panie! — zawołała Julia Tordier, czerwona ze złości. — Proszę już raz skończyć i odejść.
— Więc pani odmawia mej prośbie? — zapytał Włosko drwiąco.
— Nie chcę nawet odpowiadać na tak głupie pytanie.
— To pani ostatnie słowo?
— Moje ostatnie słowo jest takie: Wynoś się pan stąd!...
— Jeszcze chwileczkę... Bo jeszcze mam coś do powiedzenia.
— Nic nie będę słuchała...
— E, posłucha, pani, a nawet sądzę, że to opowiadanie cię zajmie. Chodzi tu o małą przechadzkę, którą odbywałem na ulicy Sainte-Croixde-la-Bretanerie w nocy z dnia 24-go na 25-go tego miesiąca, między godziną pierwszą a trzecią zrana.
Wdowa po Jakubie Tardier z czerwonej stała się bladą.
Przed chwilą wstała, teraz musiała się oprzeć o poręcz krzesła.
Oczy jej błędne napotkały wzrok Józefa Włosko i nie mogły znieść jego blasku.
Dawny dependent podchwycił tonem gryzącym:
— Wychodziłem z domu, gdzie pewna dama obdarzać mnie raczyła swymi względami, i prawie przed bramą owego domu podniosłem z chodnika przedmiot pewien, który do pani należy, a pani go zgrubiłaś.
— Przedmiot... — wyjąkała Garbuska, ledwie dysząc.
— Oto ten przedmiot — dodał Włosko wyjmując z kieszeni mały i wąski pakunek, który przed wyjściem od siebie wyjął z biurka.
I, rozwijając papier, wydobył na wierzch nóż kuchenny, którym ohydna istota zamordowała doktora Reynier.
— Ten nóż — rzekł, wskazując na rodzaj rdzy czerwonej na ostrzu — nie może pani zaprzeczyć, ażeby nie należał do pani, bo na rączce jest wyryte nazwisko Tordier wszystkimi literami. Otóż za przedsiębiorstwo przy ulicy Verrerie zapłacę pani zwrotem tego noża... moim zdaniem, będzie to bardzo wspaniała zapłata, ponieważ to ponure cacko, gdyby zostało oddane prokuratorowi, mogłoby sprowadzić dla pani wiele kłopotów.
Garbuska rzucała dokoła siebie przerażone spojrzenie.
Szukała, jakim sposobem mogłaby zgnieść Józefa Włosko.
Czuła się zgubioną i, ażeby się go pozbyć, byłaby go bez wahania zabiła, jak zabiła doktora.
Nie znajdując nic, musiała bronić się śmiałością i przynajmniej zyskać na czasie.
— I to wszystko? — spytała.
— Wszystko.
— Cóż znaczy ta historia z nożem, której ani słowa nie rozumiem.
Włosko zaczął się śmiać.
— O, może się pani pochwalić pewnością siebie. Chce pani zaprzeczać?
— Czego?
— Że w nocy z 24-go na 25-go. przy ulicy Saint-Cro-ixre-la-Bretonerie, zamordowała pani doktora Reynier.
— Ja?
— Tak, kochana pani.
— Jesteś pan jeszcze bardziej szalony!
— Nie zmuszaj mnie pani, ażebym to dowiódł w sądzie.
— Śmiać się będę z takiego oskarżenia?
— Tak pani myśli?
— Ażeby popełnić zbrodnię, trzeba jakiejś pobudki... A ja jakiż miałabym powód zabijać doktora mego męża?
— Powód? Zaraz, go pani wyjawię — odparł Włosko tonem ostrym. — Doktór ocalić chciał zacnego Tordiera, którego śmierci wyczekiwała pani z nieierpliwością.
Wyszedłszy od posłańca targowego Castagnoila, doktór wstąpił do pani, ażeby się przekonać, czy lekarstwo, jakie zapisał zrana, było dane choremu. Tordier już nie żył, kiedy doktór przyszedł, i doktór poznał, że pani, nie dawaniem lekarstwa, zamordowała męża. Honor i obowiązek zawodowy wymagały, ażeby uprzedził sąd, zagroził więc pani, że to uczyni, a pani, chcąc uniknąć oskarżenia, zabiła go.

Oto pobudka zbrodni, kochana pani!

IV.

Józef Włosko mówił z taką pewnością siebie, jak gdyby przekonany był o tym wszystkim.
Zgnębienie Garbuski dowiodło, mu, że rozumowania jego są trafne.
Julia wyciągnęła doń ręce.
— Łaski!... — wyjąkała jednocześnie głosem zagasłym.
Włosko podchwycił:
— A czy chce pani, ażebym jej powiedział, dlaczego pragnęła śmierci męża, który ją tak krępował? Otóż dlatego, że namiętność gwałtowna ogarniała pani serce, że panuje ona nad panią i całą ją pożera.
Chciała pani być wojną, zupełnie wolną, ażeby kochać bez przeszkody, pięknego komiwojażera, Prospera Rivet.
— Mój Boże, mój Boże!... wyjąkała Julia, czując, że traci przytomność.
Rzuciła tylko na mówiącego, spojrzenie pełne dzikiej nienawiści.
— O, droga pani — rzekł ze śmiechem — jakże ja czytam w myślach. — Gdyby ten nóż, który trzymam w ręku, przeszedł na chwilę do rąk pani, nie długo bym żył na tym świecie, i nowe plamy krwi okryłyby to ostrze. Ale odpędź pani te brzydkie myśli.
Śmierć moja nie tylko, byłaby dla pani nieużyteczną, ale szkodliwą. Ona by panią zgubiła. Przed przyjściem tutaj, poczyniłem pewne ostrożności... Gdybym stąd nie wyszedł żywy, prokurator, zawiadomiony przez mego najlepszego przyjaciela, przyszedłby panią zaraz odwiedzić. No, uspokój się pani i porozumiemy się... Ja pani nie grożę woale!... Nie myślę pani szkodzić, bynajmniej!
Zguba pani nie przyniosłaby mi żadnych korzyści. Nic łatwiejszego, jak porozumieć się między sobą... Uprzedziłem pardą, że mam wyrozumiałe sumienie.
— Czegóż pan chce? — zapytała Julia Tordier, padając na krzesło, ze skroniami, zroszonymi potem.
— Chcę, ażebyś pani odzyskała zimną krew i posłuchała mnie uważnie.
— Słucham.
— Ja tylko jedno wiem, że mordercą doktora Reynier, jest pani i posiadam dowód na to przekonywujący. Ale pozostanę niemym, jeżeli będę miał jaki interes w tym, ażeby nic nie mówić... Kupi pani moje milczenie, a milczeć będę.
— Gotowa jestem, oznacz pan cenę.
— Bądź pani spokojną... ja będę rozsądny... Pani ma postronek na szyi... ja nie zechcę jednak panią udusić... Mnie wystarczy mały akcik sprzedaży zakładu pani przy ulicy Verrerie razem z placami.
— Będziesz pan miał ten akt... Ale może pan nie wie, że mam tam dyrektora, zainteresowanego w przedsiębiorstwie.
— Owszem, wiem. Dostaje dziesięć procent zysku... Wiedziałem o tym. Wypłaci mu pani jednoroczne odszkodowanie za to, co mu pozostawałoby jeszcze do otrzymania, przed upływem jego kontraktu.
— Więc musiałabym mu wypłacić piętnaście tysięcy franków — rzekła Garbuska głosem jękliwym.
— Zapłaci pani.
— Niech i tak będzie. Co po tym?
— Koszt aktu pani przyjmuje na siebie.
— Dalej?
— Ponieważ nie posiadam ani grosza na kapitał obrotowy, da mi pani dziesięć tysięcy franków.
— Dziesięć tysięcy franków!... — zawołała Garbuska.
— Nie więcej. Widzi pani, jak moje żądania są skromne.
— Panu, dziesięć tysięcy! dyrektorowi piętnaście!
koszta aktu do zapłacenia, wyzbycie się zupełnie przedsiębiorstwa! Ależ to ruina.
— Ruina, która jeszcze pani zostawi, więcej niż milion, kochana pani. Iluż ludzi poprzestałoby na tym... I jak pani ma odwagę targować się jeszcze z człowiekiem tak uprzejmym, i tak zgodnym!
— Będzie pan miał te dziesięć tysięcy franków.
— Liczę na to.
— Ale za tyle poświęceń, co pan mi da?
— Milczenie.
— Jakąż mieć będę rękojmię?
— Tego nie rozumiem. Czyż sam fakt nie daje pani rękojmi najlepszej?
— Jaką?
— Interes mój własny poręcza moje milczenie.
Garbuska zapytała po chwili z pewnym wahaniem:
— Znasz pan Prospera Rivet?
— Z widzenia tylko, z widzenia.
— Jeżeli okoliczności zbliżą pana do niego, a niezawodnie zbliżą, i wobec niego pozostanie pan niemym?
Józef Włosko wzruszył ramionami.
— Zalecanie — zbyteczne — rzekł następnie. — Gdym pani przyrzekł milczenie, nie czyniłem żadnego zastrzeżenia. Wszystko zresztą zależeć będzie od pani dobrej woli. Rozumiem doskonale, że musi mnie pani nienawidzieć... Myślała pani nawet, ażeby mnie się pozbyć w jaki sposób, i ja pani tę myśl pochwalam, bo sam bym taką myśl miał, na miejscu pani!
Spodziewam się, że nastanie kiedyś dzień, gdy nasze stosunki będą mniej naprężone i wtedy będzie pani patrzyła na mnie, nie jak na wroga, ale jak na przyjaciela.
Na teraz jednak radzę pani, ażeby się nie broniła przede mną.
Przeciwnie, weźmy się za ręce i chodźmy razem do spełnienia swych projektów. Obojgu będzie nam dobrze!...
Po tej uwadze, mówił dalej:
— Kocha pani Prospera Riveta.
Źrenice Garbuski zajaśniały, cała twarz jej rozpromieniła się.
— Czy ja go kocham? — odparła głosem głębokim. — To dla niego... jedynie dla niego... wszystko to uczyniłam... dla niego.
— A on kocha panią?
— Pokocha... Miłość jest znikomą! Ja go tak będę kochała, że i on musi mnie pokochać.
Zresztą prócz tej miłości dla mnie niema nie na święcie.
Gdyby Proąper umarł, ja bym umarła! Gdyby jaka kobieta zabrała mi jego serce, ja zabiłabym tę kobietę.
Włosko słuchał z pewną zgrozą tej bezkształtnej istoty, mówiącej tak namiętnie.
— Ona zdolna jest do wszystkiego — rzekł do siebie — tak, do wszystkiego.
Po czym się głośno odezwał:
— Więc co zamierzasz pani z niego uczynić?
— Męża! — zawołała Garbuska. — Czyż to nie jedyny sposób przywiązania go do mnie nierozerwalnie?
— Chcesz pani zaślubić Prospera Rivet, komiwojażera — odezwał się żywo Włosko — czy się pani nad tym zastanowiła?
— O tym tylko myślę!
— Ależ to byłoby szaleństwem nie do darowania. Błędem nie do powetowania!
— Szaleństwem! Błędem! Dlaczego?
— Bo małżeństwo to zdziwiłoby wszystkich, zachęciłoby ludzi do grzebania w przeszłości, i wie pani, co by mogli znaleźć.
Bądź pani przekonana, że ja dobrze się na rzeczy patrzę, z całą zimną krwią.
Gdyby pani zaczęła urzeczywistniać swój projekt, zaraz by się zaczęły bardzo niebezpieczne przypuszczenia. Mogłoby to od razu ściągnąć na siebie niebezpieczeństwo.
— Jakto, więc popełniłam podwójną zbrodnię! — odparła Garbuska, wybuchając — i nie zebrałabym korzyści! Nigdy, nigdy! Słyszy pan, nigdy!
— Spokoju tylko, droga pani! Tu chodzi tylko o rzeczy poważne. Świat daje się łatwo wywieźć w pole, daje sobie oczy zamydlić. Powiedziałem pani, że kiedyś uważać mnie będzie pani za przyjaciela, i dzień ten nastąpi niedługo. Ja pani dam dobrą radę, która ją wydobędzie z kłopotu i ocali całe położenie.
— Daj mi ją pan.
— Nie, dopiero później... Chwila ta jeszcze nie nadeszła... Czy pani zamiary zna pan Prosper Rivet?... Jak pani z nim jest?
— Wie, że ja go kocham.
— Czy mu to pani powiedziała?
— Dałam mu przynajmniej do zrozumienia, a nawet więcej, dałam mu dowody sympatji, przywiązania, które ze strony kobiety mogą być tylko oznaki miłości.
— Czy zrozumiał?
Garbuska odpowiedziała.
— Nie powiedziałam panu, ażeby mnie kochał. Powiedziałam tylko, że mnie pokocha.
— To zanotujmy, a powrócimy do tego, co nas osobiście dotyczy, mnie i panią.
— Chce pan mówić o ustąpieniu przedsiębiorstwa z ulicy Verrerie.
— Tak.
— Kiedy to pan chce skończyć?
— Jak najprędzej.
— Czy będzie pan miał czas jutro zrana?
— Ja zawsze mam czas.
— To bądź pan o godzinie dwunastej z rana u mego rejenta.
— Pana Gorre.
— Tak.
— Nie, nie mogę. Mam pewne powody, dla których nie chcę iść do jego kancelarii.
— To wskaż mi pan innego.
— Rejent Gortier, ulica św. Dyonizego Nr. 22.
— Będę u niego o godzinie dwunastej z rana.
— Ja panią wyprzedzę, bo muszę przygotować akt. Będzie to akt bardzo krótki. Sprzedaż bez żadnych zastrzeżeń. Teraz dwa słowa o tych dziesięciu tysiącach franków, których niezwłocznie potrzebuję.
— Chce je pan dziś mieć?
— Tak!
— Ależ to kładzie mi pan nóż na gardle!

V.

Józef Włosko zaczął się śmiać.
— Powiada pani, nóż na gardle! — zawołał — czy to o tym pani mówi?
I ręką prawą wskazał nóż kuchenny, poplamiony rdzą krwawą.
Bladość Julii Tordier stała się siną.
Dawny dependent ciągnął dalej:
— Zresztą ufam najzupełniej podpisowi. Jeżeli nie ma pani tutaj w szufladzie dziesięciu tysięcy franków, co jest bardzo możliwe, zadowolnię się najzupełniej czekiem na okaziciela do bankiera pani.
Garbuska rzuciła spojrzenie na broń złowrogą.
— Zaraz panu wyliczę dziesięć tysięcy franków biletami bankowymi — odparła. — Ale za to odda mi pan ten przedmiot.
Włosko, spokojny i uśmiechnięty, włożył nóż w gruby papier, który go obwijał, i schował do kieszeni, mówiąc:
— Przyzna, kochana pani, że miałaby mnie za ostatniego z naiwnych, gdybym ustąpił żądaniu pani, i miałaby pani najzupełniejszą rację!
— Ależ... — wtrąciła Julia.
Przyjaciel Prospera Riveta nie pozwolił jej dokończyć.
— Czy nie rozumie pani sama, że broń, którą mam w ręku stanowi moją jedyną siłę. Gdybym jej już nie miał, kpiłaby sobie pani z oskarżenia, bo nie mógłbym go poprzeć żadnym dowodem.
Wtedy musiałbym się wyrzec szczęśliwych rezultatów naszego układu, który przecież zawarliśmy, a mamy go ukończyć jutro, o godzinie dwunastej z rana. Pani by wtedy śmiała się ze mnie i mówiłaby, że zapłaciła o dziesięć tysięcy franków za wiele.
Mówię to pani otwarcie, a nawet brutalnie, iż ja panią trzymam i wtedy dopiero puszczę, gdy nie będę miał żadnego interesu, ażeby panią trzymać.
— Słowem, jestem na łasce pana! — wyszeptała Garbuska tonem posępnym.
— Ale nie powinna się pani bać, ponieważ moje wymagania są skromne... Wiedz pani przy tym, że w każdej okoliczności mieć będzie pani ze mnie pomoc i poparcie. Jutro o dziesiątej czekać będę na panią u rejenta, a teraz racz pani mi wypłacić dziesięć tysięcy franków.
Z zaciśniętego gardła Garbuski wyrwał się głuchy ryk.
Nozdrza jej drgały.
Była to jakby pantera pod prętem żelaznym pogromcy, czuła się pokonaną, bezsilną niewolnicą.
Nagle źrenice jej zajaśniały.
— Zaczekaj pan — rzekła — pójdę po pieniądze.
— Przepraszam, przepraszam! — odrzekł żywo dawny dependent, niedowierzający. — Ma pani otworzyć kasę. Niech mi więc będzie wolno towarzyszyć pani... Nieraz kasy zawierają rewolwery, a we własnym pani interesie, pragnąłbym zaoszczędzić pani pokusy zabawienia się takim cackiem.
— Więc chodź pan ze mną — odparła Garbuska zniechęcona.
Włosko podążył za nią do sypialni.
Tu Garbuska otworzyła kasę, wyjęła kupkę dziesięciu banknotów, spiętych szpilką, i podała młodzieńcowi.
— Przelicz pan — rzekła.
— Nie omieszkam.
I po przeliczeniu papierków dodał:
— Zgadzam się. Naturalnie, kochana dobrodziejko moja, nie proponuję pani nawet kwitu... Teraz pozostaje nam tylko ukończyć główny interes... Muszę się już z panią pożegnać, przepraszając, żem tak wiele zajął pani czasu... Do jutra...
Skierował się do przedpokoju.
Garbuska podążyła za nim, z zaciśniętymi pięściami, z oddechem gwiżdżącym.
Włosko sam otworzył drzwi, wychodzące do sieni, obrócił się, wychodząc, i dodał:
— Więc jutro o dwunastej zrana u rejenta Gortier. Niech kochana pani nie zapomni.
Po czym znikł na schodach, gdy Julia podniosła pięść w powietrze.
— O, zbóju! — wyjąkała — zbóju! O, gdybym cię mogła zmiażdżyć!
Wróciła do pokoju i, usiadłszy na krześle, zaczęła rozważać całe położenie.
— A więc — pomyślała z wściekłością i rozpaczą — a więc człowiek ten widział wszystko, zrozumiał — wszystko i wszystko odgadł!... Ktokolwiek on jest i z jakiego źródła pochodzą jego wiadomości, wszystko jest prawdziwe, wszystko może być udowodnione, i ja jestem jego niewolnicą!
Gdyby ode mnie był zażądał całego majątku, byłabym go mu dała, byleby uniknąć sądu przysięgłych, więzienia, a może rusztowania.
Nie mam zgoła tej wolności zupełnej, bezwzględnej, o której marzyłam, której pragnęłam za jaką bądź cenę, i nie tylko jej nie mam, ale nawet sama ukułam na siebie łańcuch daleko jeszcze cięższy od dawnego i niemożliwy do rozerwania.
Ja sama wykopałam przepaść, w której mogę zginąć!
On nade mną panuje, ten nędznik! Ale mu zapłaciłam, i opłacać go, będę, ja dotrzymam uczynionych umów, a on będzie milczał! Jaki interes miałby mnie zgubić, skoro zadowolniłam jego żądania?
Nie ma żadnego, bo mogłabym go za sobą pociągnąć. Milczeniem swoim stał się moim wspólnikiem... i wspólnikiem pozostanie. Zatem z tej strony nie ma się czego bać.
Włosko opuściwszy dom przy ulicy Anbry, był tak spokojny, jak w chwili gdy stamtąd wychodził. Z miny jego nikt by nie odgadł, jak ważne przed chwilą odniósł zwycięstwo.
Spokój taki dawał mu nieraz wielką przewagę.
Udał się na ulicę Mutorgueil do geszefciarza, gdzie pobierał skromniutką pensyjkę i oświadczył mu tonem najnaturalniejszym, że mała sukcesyjka powołuje go na prowincję, i prosił, ażeby od jutra poszukał na jego miejsce zastępcy.
Stąd Włosko poszedł do biura targowego i również oznajmił, ażeby już nadal nie liczono na niego.
Następnie dawny dependent wynajął pokój, prawie wykwintny w hotelu przy ulicy Chatelet, podał nazwisko swe, zapłacił z góry za dwa tygodnie, objął nowy lokal w posiadanie, schował do szuflady pod klucz nóż kuchenny Julii Tordier i dużą tekę pełną papierów, wreszcie wyszedł, uprzedzając, że przyśle niebawem walizę.
Wreszcie Włosko odwiedził swą dotychczasową siedzibę, „Hotel Niewiniątek“ i, tutaj zapłaciwszy cały rachunek i obdarzywszy dość hojnie zdziwionego tym. służącego, który zawsze mu usługiwał, kazał przenieść swoje skromne manatki do hotelu Chatelet.
Teraz postanowił zobaczyć się z Prosperem Rivet.
Właśnie o gadzinie ósmej miał się z nim spotkać, po powrocie pięknego komiwojażera do Paryża z wycieczki do Joinville. Udał się na dworzec kolejowy i zaczekał na przyjazd pociągu.
Podróżni wysiedli z wagonu nieliczni, więc z łatwością ujrzał Prospera i dotknął go w ramię.
— To ty! — zawołał tenże zdziwiony — skądże tutaj?...
Włosko położył palec na ustach i pociągnął za sobą towarzysza.
Wkrótce znaleźli się na pustym placu Bastylii.
— Co się tutaj dzieje? — zapytał Rivet, zwalniając kroku.
— O wszystkim ci powiem przy obiedzie.
— Dlaczego nie zaczekałeś na mnie w „Hotelu Niewiniątek“, jakeśmy się umówili?
— Ja tam już nie mieszkam.
— Tak!... a od kiedy?
— Od dzisiaj... ale pamiętaj o jednej rzeczy... wobec Julii Tordier wcale się nie znamy, nigdyśmy z sobą nie mówili.
— Cóż to znowu nowego?
— O, jeszcze wiele innych rzeczy!
— Znalazłeś rozwiązanie dla swego zadania?
— Tak.
— Naprawdę?
— O, bez najmniejszych żartów.
— I cóż to jest?
— No, bo kupuję zakład Julii Tordier, przy ulicy Verrerie wraz z filiami...
— Ko, mówże jaśniej — rzekł Prosper zdziwiony. Ja nic cię nie rozumiem.
— O, mnie to nie dziwi bynajmniej! Chodźmy na obiad do restauracji, tam w gabinecie wszystko ci wyjaśnię.
— Widziałeś się z Julią Tordier?
— A tak.
— I wszystko ci idzie po myśli?
— Interesy twoje są na dobrej drodze, na bardzo dobrej... I moje także...
Zdziwienie Prospera nie zmniejszało się.
Obaj młodzieńcy weszli do restauracji, poprosili o gabinet i Włosko kazał podać wykwintne potrawy.

VI.

Pozostawimy obu przyjaciół w restauracji, a wrócimy cło hrabiego de Roncerny i jego służącej małej garbuski Joanny Bertinot.
Przypominamy, że pojechali w powozie do willi Petit-Bry.
Była to willa, malowniczo położona, na jednym z pagórków, w pobliżu rzeki Marny.
Rodzina Roncerny mieszkała tu siedem miesięcy do roku, pięć miesięcy zaś spędzała w pałacu hrabiego przy ulicy Murilla.
Pan de Roncerny pochodził ze staroszlacheckiego rodu, jak i jego żona, z domu Treslin-Lagarde.
Był to mężczyzna lat pięćdziesięciu, z powierzchowności i obejścia prawdziwy dżentelmen.
Hrabina o lat dziesięć młodsza od męża, w swoim czasie niepospolita piękność, zachowała jeszcze w większej części tę urodę.
Państwo de Roncerny mieli jedno tylko dziecko, śliczną Martę, którą już znamy, jako przyjaciółkę Heleny Tordier.
Mąż i żona byli wielkiej dobroci, ale zarazem nieubłaganej surowości, gdy chodziło o uczciwość i honor.
To tłumaczy, dlaczego bez litości oddali w ręce sprawiedliwości pokojówkę swoją Joannę Bertinot, gdy byli zdania, że dziewczyna dopuściła się kradzieży.
Na skutek skargi, przez nich wniesionej, żandarmi aresztowali nieszczęśliwą pokojówkę w oczach wszystkich domowników.
Joanna nie mogła zapomnieć tej chwili wstydu i bezmiernej rozpaczy.
Dlatego nie chciała przyjąć znów tego samego miejsca tam, gdzie jej wyrządzono tak okropną krzywdę.
I teraz nawet, gdy powóz zajechał na podwórze, Joanna, pomimo próśb hrabiego, nie mało dotkniętego całym zdarzeniem, zapłakała, nie mogąc się powstrzymać od łez.
Wszyscy domownicy willi stali zebrani na ganku.
Hrabia z powozu wysiadł pierwszy, zwracając się do Joanny, która po cichu wciąż płakała, i podał jej rękę, mówiąc:
— Chodź, moje dziecko... Chodź.
Joanna łkając, dała rękę panu de Roncerny, tenże pociągnął ją za sobą łagodnie na schody ganku.
Pani de Roncerny wyszła na jej spotkanie i z otwartymi rękoma zawołała:
— Moje dziecko, moje biedne dziecko... Przebacz mi. Przebacz mi, błagam cię!... Gdybyś wiedziała, jak się męczę na samą myśl, ileś ty wycierpiała z mojej winy.
Młoda dziewczyna mogła tylko wyjąkać:
— O! pani, przebaczam ci z całego serca.
— Czy to prawda?
— O! naprawdę, pani.
— Wszyscy, co tutaj są — wyrzekła dalej hrabina — wszyscy wiedzą, jak okrutna była nasza omyłka!... Wszyscy tutaj żałują cię, szanują, kochają i pragną jedynie należeć do naprawienia tego złego, co się stało.
— Tak... tak... Joanno! — odezwały się zewsząd głosy.
I ręce wszystkich wyciągnęły się do dziewczyny.
— Dziękuję... dziękuję, moi przyjaciele — wyjąkała Joanna, a wzruszenie dławiło jej gardło.
Hrabina odezwała się:
— Chodź, Joanno.
I pociągnęła za sobą do salonu swą byłą pokojówkę, która zaledwie trzymała się na nogach.
Hrabia podążył za nimi.
Pani de Roncemy posadziła ją na krześle, sama usiadła naprzeciw niej i, trzymając ją wciąż za rękę, mówiła dalej:
— Powiedziałaś mi, Joanno, że mi przebaczasz, ale widzę, że ciągle masz do mnie urazę.
— Nie... nie, pani — odpowiedziała młoda dziewczyna, starając się wyrazić głosem spokojniejszym — ja nie mam do pani żalu, przysięgam... Pozory mnie oskarżały... pani nimi się kierowała... To mój los już taki... Jednak... przez te dwa lata, jak u pani służyłam... mogła pani przekonać się, jak zasługiwałam na zaufanie...
— I zasługujesz, moje dziecko. Pozwól mi tego dowieść.
— W jaki sposób, proszę pani?
— Oto powróciłaś znów do nas, bądź zawsze przy mnie...
Joanna schyliła głowę, nic nie odpowiedziawszy.
— Dlaczego milczysz, Joanno? — pytała dalej hrabina.
— Ponieważ ona nie chce — wtrącił pan de Koncerny. — Sama mi to oświadczyła...
— A gdybym ja bardzo ją o to prosiła.
— Sądzę, że byłoby to daremne, maje droga... Serce bywa drażliwe, łatwo to zrozumieć... Jeżeli Joanna tu przyjechałat ze mną, to jedynie dlatego, ażeby okazać, że nie ma do nas żalu za naszą niesprawiedliwość względem niej... Lepiej będzie, gdy znajdzie się w innym domu, gdzie prędzej zapomni o tak okrutnie doświadczonej krzywdzie.
— Więc taka wola twoja, Joanno? — zapytała hrabina.
— Tak, pani. — Dla mnie, czuję to, niepodobieństwem byłoby pozostać tutaj, gdzie jeszcze wspomnienia są zanadto żywe... Ja bym tutaj umarła... O! tak, umarła!
— Skoro tak, niech się stanie według twojej woli — podchwyciła pani de Roncerny — ale przynajmniej pozwól, moje dziecko, ażebyśmy się tobą zajęli, ażebyśmy nad tobą czuwali!
— Przyrzekłem Joannie — rzekł hrabia — że ją umieszczę u pani Gévignot w Sain-Leger... u przełożonej na pensji, gdzie jest nasza córka... Zawiozę ją tam jutro, jadąc po Martę, która kilka dni przepędzi u nas... Wiesz dlaczego?
— Doskonale.
— Joanno! pozostajesz więc w willi, zapakujesz rzeczy a jutro z rana pojedziemy razem na pensję do Marty... Zgoda, moje dziecko?
— O! dziękuję państwu... dziękuję.
— O! nie dziękuj... bo nasza wina jest wielka... ale uczynimy dla ciebie w przyszłości wszystko, co będzie możliwe.
Rozmowę przerwało wejście lokaja, który oznajmił, że obiad podano na stół.
— Moje dziecko — odezwała się do niej hrabina — siądziesz do stołu wraz ze mną i panem de Roncerny, po czym wrócisz do swego pokoju, a jutro towarzyszyć mi będziesz do Saint-Leger.
Joanna spojrzała na hrabinę wzrokiem, pełnym wdzięczności.
— Dziękuję pani, dziękuję! — zawołała z uniesieniem. — Jaka pani dobra.
Przeszli do sali jadalnej.
Lokaj otrzymał rozkaz, ażeby na stole postawić jeszcze jedno nakrycie dla Joanny.
Spełnił w głębokim zdumieniu rozkaz, o którym opowiedział reszcie służby, po ukończeniu usługiwania przy obiedzie.
Dziewczę, po obiedzie, udało się do pokoju, który zajmowało w willi od dwóch lat i gdzie znajdowały się jej rzeczy.
Nic się tu nie zmieniło, odkąd opuściła ten pokój. Rzeczy, porozrzucane wszędzie, przypomniały jej rewizję, jaką tu uskuteczniono w poszukiwaniu znikłego pierścionka.
Nowe łzy napełniły jej oczy.
Otarła je i zapaliła świecę.
Usiadła przy stoliku, wzięła arkusik papieru listowego i, zatrzymując się, od czasu do czasu, ażeby chustką otrzeć wilgotne oczy, pisała.
Kiedy wszystkie cztery strony zapełnione już były pismem trochę nieregularnym, ale bardzo czytelnym, dziewczyna raz jeszcze odczytała list i zakopertowała.
Po czym na tej kopercie nakreśliła adres następujący:

Panu

Piotrowi Andrzejowi Bertinot
Więźniowi

W więzieniu głównym w Nimes-Gard.
Włożyła list do szuflady, po czym spakowała rzeczy, pomodliła się kilka minut, położyła się do łóżka, i wyczerpana wrażeniami, natychmiast zasnęła.

VII.

Pani éevignot, jak wiemy, natychmiast po pogrzebie Jakuba Tordier, odwiozła Helenę na pensję, nie szczędząc słów pociechy biednemu dziewczęciu. Tu na pensji, jeszcze większą pociechą było dla Heleny towarzystwo i wielka przyjaźń, jaką jej okazywała Marta de Roncerny.
Przed swoją przyjaciółką zwierzało się nieszczęśliwe dziewczę z rozpaczy, jaką przejmowało ją postępowanie matki i myśl, że nigdy nie spełni się jej marzenie zostania żoną Lucjana.
Marta krzepiła ją słowami otuchy i nadziei.
W parę dni potem, jednostajny tryb życia na pensji, przerwany został przyjazdem hrabiny de Roncerny, która przybyła wraz z Joanną Bertinot.
Przełożona pensji widziała kilkakrotnie małą garbuskę w willi Petit-Bary i słyszała od pani de Roncerny o wysokich zaletach jej charakteru, dlatego też została zdziwioną, dowiedziawszy się, że jej proponowano wzięcie dziewczęcia do domu, że hrabina chce się z nią rozłączyć.
Pani de Roncerny była zbyt rozsądną, ażeby nie zrozumieć zdziwienia przełożonej, i dlatego opowiedziała jej całą historię, która wzruszyła panią Gévignot i rozproszyła wszelkie podejrzenia, jakie mogłaby powziąć.
— Zatrzymuję cię u mnie, moje dziecko — odezwała się łaskawie do Joanny — i kochać cię będę, jak cię kocha pani de Roncerny... Co zaś do płacy, pobierać będziesz taką samą, jak w willi Petit-Bry.
Joanna podziękowała słowami, pełnymi prostoty, i zapytała, co będzie obowiązana robić.
Przełożona odpowiedziała, że służba polegać będzie na zajmowaniu się pokojami ośmiu starszych pensjonarek, utrzymywaniu w porządku ich bielizny i ubrań, przy czym dodała:
— Wśród tych ośmiu pensjonarek, mieć będziesz panną Martę, a sądzę, że to ci będzie bardzo przyjemne.
— O! tak, pani — odparła młoda dziewczyna.
— Będziesz też usługiwała przyjaciółce panny Marty... Biedne to dziecko bardzo smutne i jak teraz bardzo opuszczone...
— Czy to nie o pannie Helenie, pani mówi? Moja córka tyle mi o niej dobrego naopowiadała, to jest jej największa przyjaciółka?
— Tak.
— Czy jest cierpiąca?
— Dusza jej cierpi!... Straciła tylko co ojca, przezacnego człowieka, którego kochała, z całego, serca. Śmierć ta zadała jej cios tak bolesny, tak ją zgnębiła, że przez dwa tygodnie poleciłam jej wstrzymać się od wszelkich nauk... Kochana Marta spędza przy niej część dnia i nie pozwala jej rozpaczać.
— No, a edukacja Marty już skończona, nieprawdaż? — wtrąciła hrabina.
— Ukończyła ją świetnie.
— Marta zacznie wkrótce rok dziewiętnasty... To już kobieta... i musimy już pomyśleć o jej przyszłości...
— Chcecie mi ją państwo zabrać? — zawołała przełożona pensji z wyrazem szczerego żalu.
— Myślimy o jej małżeństwie.
— Już!
— Skończyła lat osiemnaście... Ja w jej wieku byłam już żoną. Męża nie chcemy jej narzucać... Pozostawimy jej najzupełniejszą swobodę wyboru... bo pewni jesteśmy jej rozsądku...
— Czy można zapytać... mają też państwo kogo na widoku?
— Pytanie pani tłumaczy jej troskliwość... Ponieważ pani wychowała Martę... Odpowiem ci więc z całą szczerością... Jutro przyjmować mamy w willi syna jednego z najlepszych przyjaciół mego męża, młodego oficera, którego przyszłość zapowiada się bardzo dobrze... Jego pragnęlibyśmy na męża... Spodziewamy się, że kilka dni przepędzi w Petit-Bry i chcielibyśmy bardzo, ażeby się poznał z Martą.
Zobaczy go, zbada jego charakter, a jeśli będzie chciała, my damy swe błogosławieństwo.
Na czas więc pewien, mamy zabrać pani, naszą córkę.
— Pojmuję tę konieczność — odpowiedziała pani de Gevignot — i nie dziwię się bynajmniej.
W tej chwili otworzyły się drzwi od pokoju i Marta, zawiadomiona o przyjeździe matki, rzuciła się w jej objęcia.
— Mateczko! — mówiła, śmiejąc się z radości — jakaś ty grzeczna, żeś przyjechała, jaka ja szczęśliwa, że cię widzę!
Pieściła ją i całowała.
— A jakże się miewa, papa?
— Doskonale, jak zawsze.
— O! co za szczęście! co za szczęście!... A Joanna! — zawołała, spostrzegając garbuskę. — Cieszę się, że i ciebie tu widzę!
— Jaka panienka dobra! — wyjąkała Joanna.
— Czy mama cały dzień ze mną spędzi? — zapytała Marta matkę.
— Cały dzień, moje drogie dziecko, ale nie tu...
— Jakto?...
— Przyjechałam po ciebie.
— Ażeby mnie zabrać...
— Do Petit-Bry.
Czoło Marty zasępiło się nagle.
— Opuszczam pensję? — zapytała smutnie.
— Na miesiąc... nie na dłużej.
— O! — wyrzekła Marta boleśnie.
— Co znaczy ten smutek? — rzekła pani de Roncerny z pewną surowością. — Doprawdy, nie rozumiem. Wiadomość o tym, że spędzisz dłuższy czas z ojcem i ze mną, zamiast cię ucieszyć, sprowadza smutek tak, jak gdybyś nie chciała jechać ze mną?...
— O! mateczko, jakże możesz tak myśleć? — odparła Marta, a oczy jej zwilgotniały. — Widzisz... ja tylko pomyślałam o Helenie... co ona tu robić będzie... sama... beze mnie... taka nieszczęśliwa...
Te słowa Marty rozrzewniły zarówno matkę, jak przełożoną i Joannę.
Pani de Roncerny przycisnęła córkę do piersi.
— Drogie dziecko — rzekła, całując ją. — Szczęśliwą jestem i dumną z twego poczciwego serca! Ale tkliwość twoja jest nieco przesadzona... Przyjaciółka twoja znajdzie inne koleżanki, które zastąpią ciebie...
Marta potrząsnęła główką.
— Nie — odparła — one mnie nie zastąpią... Ona mnie tylko kocha... Ja tylko mogłam ją trochę pocieszyć.
— Więc taka nieszczęśliwa?
— O! tak... mój odjazd jeszcze ją bardziej unieszczęśliwi. O! gdybym mogła...
Dziewczę umilkło.
— Co takiego? — spytała hrabina.
— Zabrać ją z nami do Petit-Bry.
— Ty tego pragniesz?
— O! tak! jaka radość byłaby dla mnie, gdyby zaznała u nas choć trochę szczęścia rodzinnego, którego jej dotąd brakło zupełnie.
— To jednak, czego chcesz, moje dziecko, zgoła niemożliwe.
— Dlaczego? Pani Gevignot przyszła hrabinie z pomocą.
— Ja, moje dziecko — rzekła — choć pragnę wszystkiego dobrego dla ciebie i dla Helenki, nie mogłabym jej puścić z pensji, bez zezwolenia jej matki.
— Musisz to rozumieć, moja Marto — poparła hrabina.
— Rozumiem — odparło dziewczę — ale może by to zezwolenie dało się otrzymać.
— W jaki sposób?
— Prosząc o nie...
— Nie możemy prosić.
— Dlaczego?
— Bo nie znamy wcale pani Tordier.
— Cóż to szkodzi, mateczko. A od tego zależałoby zdrowie, a może nawet życie Helenki.
Potem, nie dając czasu pani de Roncerny na odpowiedź, Marta rzekła, zwracając się do przełożonej:
— Przed odjazdem chciałabym jeszcze, proszę pani, widzieć się z moją przyjaciółką.
— Dobrze!

VIII.

Pani Gevignot zadzwoniła, na służącą i kazała jej poprosić pannę Helenę Tordier.
W kilka minut później córka Jakuba Tordier, zdziwiona i zaniepokojona, nie domyślając się wcale, po co ją wezwano, weszła do pokoju.
Ukłoniła się z wdziękiem lękliwym pani de Roncerny, której nie znała wcale, i zbliżyła się prędko do Marty.
Hrabina nachyliła się ku pani Gevignot i szepnęła do niej z cicha.
— Zachwycające jest to biedne dziecko.
— Moja droga Helciu — odezwała się Marta, ujmując rękę przyjaciółki i ściskając ją w swoich dłoniach — to ja prosiłam panią przełożoną, ażeby cię Wezwała. Chciałam cię przedstawić mej matce.
Helena skłoniła się znowu i szepnęła:
— Pani...
Hrabina przystąpiła do niej, pocałowała ją w czoło i rzekła:
— Wiem, moje drogie dziecka, jak wielce Marta cię kocha i jak ty ją kochasz! Cieszę się, że poznałam najlepszą przyjaciółkę mej córki i poznałam tak śliczną.... Pojmuję, jak Marta musi się martwić teraz, gdy się z panią rozstanie...
— Rozstać się, musi ze mną... — powtórzyła machinalnie Helena, tonem znamionującym, iż nic nie rozumie.
Pani de Roncerny mówiła dalej:
— Marta ma się z panią pożegnać.
Helena jeszcze mniej pojmowała. Drgnęła, zbladła, serce się jej ścisnęło i głosem zdławionym, wyjąkała, spoglądając na Martę.
— Odjeżdżasz?
Panna de Roncerny nie miała siły odpowiedzieć.
Grube łzy, wytrysnąwszy spod powiek, przemówiły za nią.
— Więc jestem zgubiona! — wyrzekła Helena, czując, jak rozpacz ogarnia jej duszę.
Marta ujęła ją w objęcia i przycisnęła do serca.
— Droga pieszczotko — rzekła, całując ją — nie rozpaczaj... wrócę...
Helana opuściła głowę na ramiona przyjaciółki i płakała.
— Bądź rozsądną, moje dziecko — rzekła pani Gevignot. — Marta nie opuszcza pensji na zawsze... Zobaczysz ją jeszcze.
— A zresztą — dodała żywo, panna de Roncerny — przyszła mi myśl.
Helena, nie wyrzekłszy ani słowa, podniosła na przyjaciółkę oczy pytająco.
Manta ciągnęła dalej:
— Czy byś szczęśliwą była, przepędzając kilka dni wraz ze mną, przy mej matce, w naszym domku w Petit-Bry?
— Czy byłabym szczęśliwą? Po co pytasz? Wiesz tym dobrze — odpowiedziała Helena. — Niestety, to niemożliwe.
— Niemożliwe! A to dlaczego?...
— Niestety, nie rozporządzam sobą...
— Zależysz od matki... No, to ja zobaczę się z matką twoją... I razem z moją matką prosić ją będziemy o pozwolenie!
Helena potrząsnęła głową.
— Ona odmówi — odrzekła.
— Dlaczego? — spytała hrabina.
— O! pani... pani... — wyjąkała młoda dziewczyna, wybuchając płaczem — nie pytaj mnie pani... Marta powie ci, dlaczego... Powie ci wszystko... jak ja cierpię...
— A jednak — podchwyciła Marta — spróbujemy to, i nie odstraszy nas nie, a przyrzekam ci... przysięgam! Ja potrafię tak prosić... tak błagać będę; moja dla ciebie miłość doda mi takiej wymowy, że matka nie będzie miał; odwagi upierać się przy odmowie...
Posępne wejrzenie jakby mówiło:
— Widocznie nie znasz mojej matki!
Panna de Roncerny mówiła dalej:
— Odwagi, moja przyjaciółko!... Odwagi moja siostro!...
I, całując Helenę, szepnęła z cicha do niej:
— I jego też postaram się zobaczyć.
Te ostatnie nawet wyrazy nie ożywiły Heleny.
— Ty odjeżdżasz, a z tobą odchodzi moje życie — wyjąkała. — Ojciec mój odszedł na zawsze... Ty mnie opuszczasz... Cóż mi pozostaje?
Pani Gevignot przycisnęła pensjonarkę do serca.
— Ja ci zostaję, drogie moje dziecko — rzekła do niej — ja cię kocham! Uczynię wszystko, możliwe, dla złagodzenia twojej boleści...
Helena osunęła się, drżąca, złamana, w objęcia przełożonej pensji.
— Joasiu! — odezwała się nagle Marta, zwracając się do byłej pokojówki matki.
Mała garbuska drgnęła, usłyszawszy głos dziewczęcia.
Podniosła głowę.
Twarz miała zalaną łzami.
Zobaczywszy Helenę w żałobie, tak zrozpaczoną, tak wzruszającą, uczuła dla niej niezmierną litość, przywiązanie nagłe i głębokie dla biednej ofiary, i od pierwszego wejrzenia oddała jej całe serce.
— Co, panienko? — zapytała, ocierając łzy i podchodząc do Marty.
— Proszę cię, zajmij się naszymi rzeczami — odrzekła ta ostatnia.
— Joanna nie wraca z nami do Petit-Bry — odezwała się pani de Roncerny.
— Jakto! — zawołało dziewczę bardzo zdziwione — Joasia nie wraca z nami?...
— Nie, moje dziecko.
— A cóż się z nią będzie robiło?
— Zostaje tutaj...
— Na pensji?
— Tak, pani Gevignot ją przyjmuje.
— Czy to podobna, Joasiu, abyś opuszczała moją matkę, abyś opuszczała nasz dom? — spytała Marta z widoczną wymówką.
— Tak, panienko — wyszeptała Joanna, spuszczając głowę.
— Ale dlaczego?
A gdy mała garbuska milczała, pani de Roncerny odpowiedziała za nią:
— Później ci wytłumaczę przyczynę tego, rozstania, droga Marto, ale wiedz, że Joanna opuszcza nas dobrowolnie, ze wspólną zgodą, ale niemniej mamy dla niej przywiązanie i zawsze ją widzieć — będziemy z wielką radością.
— Joanna będzie przy starszych pensjonarkach — dodała pani Gevignot — i będzie mogła mówić o tobie z Helenką.
Córka Garbuski podniosła głowę i spojrzenie jej zatrzymało się na Joannie Bertinot, której dotąd nie zauważyła.
Widząc tę istotę bezkształtną, która jej przypominała w sposób nadzwyczajny bezkształtność matki, drgnęła, a na twarzy jej odmalowało się przerażenie.
Wiedziała aż na zbyt dobrze, biedna dziewczyna, jakie serce przewrotne może się mieścić w takiej potwornej powłoce.
Ale wzrok jej zarazem spotkał się ze w urokiem Joanny, z jej wejrzeniem łagodnym i nagle uczuła usposobienie inne dla niej.
Zdawało się jej, że tajemniczy głos szepcze jej do ucha:
— Kochaj ją!... Ona cię kochać będzie!...
Marta ujęła garbuskę za rękę.
— Joasiu — rzekła tonem bardzo łagodnym, a jednak zarazem poważnym — kocham Helenkę, jak gdyby była moją siostrą... Kocham ją szczerze... Otóż ja wymagam coś od ciebie, co mnie uszczęśliwi bardzo...
— O! panienko, co mam uczynić? — spytała Joanna, wielce wzruszona.
— Trzeba, ażebyś ukochała Helenkę tak, jak ja ją kocham, ażebyś była dla niej z całym poświęceniem, mówiła o mnie często, a gdy ją zobaczysz kiedy zniechęconą, stroskaną, powiedz jej zawsze te słowa: „Odwagi, panienko... Bóg cię nie opuści...“ Ja ciebie znam dobrze Joasiu... Znam twoją duszę... Ona należy do najlepszych i najpiękniejszych... Twoje przywiązanie wielce jest cenne... Czy mi przyrzekasz, że cała będziesz oddana mej przyjaciółce Helence?
Joanna uczuła się na wskroś wzruszona, łzy dławiły. jej głos i zaledwie wyjąkała:
— O! tak, panienko... przyrzekam ci... przysięgam.
Marta zwróciła się ku Helenie i rzekła:
— Ja ci za nią ręczę!... Pokochaj ją... ona cię kochać będzie!
Helena drgnęła znowu.
Słowa Marty de Roncerny były te same, jakie przed chwilą szeptał je w duszy jakiś tajemniczy głos.
Czyż to było przeczucie?

IX.

Helena przystąpiła do Joanny i wyciągnęła do niej rękę.
— Kochaj mnie — wyrzekła — i ja cię kochać będę... Kochaj mnie, bo mnie tego tak potrzeba.
Joanna schwyciła rękę Heleny i przycisnęła ją do ust.
Przy tym dotknięciu obydwie dziewczyny doznały wstrząśnienia nader potężnego, ale zarazem bardzo miłego.
Spojrzenia ich spotkały się z sobą znowu i jakby się z sobą zlały.
— Ja już kocham panienkę — wyjąkała mała garbuska — kocham z całej duszy.
Helena ją pochwyciła w swe objęcia.
Obie uścisnęły się płacząc, po czym nagle jakaś mimowolna radość opromiwniła ich twarze.
Hrabina, Marta i pani Gevignot, głęboko wzruszone, nie mogły się powstrzymać od łez.
Córka Jakuba Tordier zwróciła się do panny de Roncerny.
— Zgnębioną byłam — rzekła do niej — nie miałam już sił... padałam... Dzięki tobie, zyskuję tę podporę... dziękuję ci...
— Zatem — spytała Marta z uśmiechem — mogę odjechać bez obawy?
— Tak... pod warunkiem, że prędko wrócisz — odpowiedziała Helena.
— I ja tego również pragnę, moja droga.
Czas biegł szybko.
Hrabina już musiała pomyśleć o wybraniu się w podróż do Petit-Bry.
Nastąpiło rozrzewniające pożegnanie.

∗             ∗

Powróćmy teraz na ulicę Anbry.
Garbuska Julia Tordier przepędziła noc straszną, pełną przerażających snów.
Przestrach i namiętność na przemian wstrząsały jej duszę.
Niekiedy przestrach brał górę.
Kara za popełnione zbrodnie wydawała się jej nieuniknioną, ale wkrótce miłość, paląca krew w jej żyłach znowu odnosiła zwycięstwo, pozwalała jej zapominać o przeszłości i uspokajała co do przyszłości.
Józef Włosko — miała tego dowód — był nadto próżnym bez żadnych skrupułów, nie cofającym się przed niczym, byle by dopiąć celu.
A Garbuska pamiętała przysłowie ludowe: „Próżność gubi człowieka!“
Mówiła więc do siebie, że go trzymać będzie w swym ręku, że będzie mogła swobodnie oddać się całej radości kochania!...
Prosper Rivet przyrzekł jej, że zaraz ją odwiedzi po powrocie swym z mniemanej podróży za interesami.
Spragniona była jego widoku.
Czekała z upragnieniem tej chwili, kiedy znów będzie mogła oddychać tym samym, co i on powietrzem, pożerać go oczyma, słyszeć dźwięk jego głosu.
Nie mogła jednak nie stawić się na spotkanie, oznaczone jej przez Józefa Włosko u notariusza Geslier, przy ulicy św. Dionizego nr 22.
Jeżeli Prosper przyjdzie podczas jej nieobecności i zastanie drzwi zamknięte, domyśli się zapewne, że jakaś konieczność zmusiła ją do wyjścia, i powróci później.
To dla niej nie było najmniejszą wątpliwością.
O godzinie oznaczonej stawiła się punktualnie w kancelarii notariusza.
Zastała tu już Włoska, który jej odczytał projekt aktu, przygotowanego przez siebie ze zręcznością i ścisłością dawnego dependenta od notariusza.
Za sumę umówioną w tym akcie i za zapłaceniem kosztów rejenta, Włosko stawał się właścicielem przedsiębiorstwa Tordier, z prawem eksploatowania wozów i wózków, które przechodziły na jego własność. Suma powyższa, jak opiewał akt, była wypłacona przez Włoska przed podpisaniem aktu.
Julia Tordier zobowiązywała się sama zaspokoić wszelkie pretensje, jakie mógłby rościć z tytułu kontraktu dotychczasowy kierownik jej przedsiębiorstwa.
Projekt aktu został oddany rejentowi, który poprosił obie strony o przyjście nazajutrz dla podpisania.
Przy pożegnaniu nowy nabywca przedsiębiorstwa rzekł do Garbuski:
— Może pani potrzebować moich usług niespodziewanie... Otóż, na wszelki wypadek pozostawiam pani mój adres:
Józef Włosko, hotel Chatelet numer 3.
Niech pani będzie pewna, że, gdy będzie chodziło o cokolwiek bądź, zawsze gotów jestem na pani usługi.
Włoska wymówił to z naciskiem.
Garbuska zrozumiała.
— Będę o tym pamiętała — wyrzekła.
— Spodziewam się! Pozyskała pani dla siebie przywiązanego przyjaciela, i nie za długo przekona się pani, że pani zrobiła dobry interes... Do jutra z rana...
— Do jutra...
Oboje wspólnicy morderstwa (bo milczenie Włoski w sprawie morderstwa, popełnionego w jego oczach, czyniło go wspólnikiem moralnym) uścisnęli się za ręce i rozstali.
Garbuska wróciła na ulicę Anbry.
Co się tyczy dawnego dependenta udał się na ulicę św. Dionizego i wszedł do kawiarni, gdzie nań czekał Prosper Rivet.
— I cóż? — zapytał tenże.
— Możesz już iść do wdowy — odpowiedział Włosko. — Interesy nasze prawie są już skończone... Jutro nastąpi podpisanie aktu, a w ciągu 24 godzin możesz mi, Prosperze, powinszować zostania właścicielem jednego z najzyskowniejszych w Paryżu przedsiębiorstw.
Młodzi ludzie porozmawiali jeszcze z sobą czas jakiś, po czym Prosper opuścił swego, zręcznego doradcę, przygotowany już zupełnie do sceny, jaką miał odegrać przy ulicy Anbry.
Wszedł do domu Tordier i zadzwonił do mieszkania wdowy.
Dał się słyszeć w mieszkaniu odgłos kroków, drzwi się otworzyły i ukazała się Julia.
Zobaczywszy pięknego komiwojażera, wydała okrzyk radosny, a twarz jej zajaśniała szczęściłem.
— Nareszcie powróciłeś, mój drogi przyjacielu! — wyrzekła, ujmując go za ręce i wciągając do mieszkania — z jakąż niecierpliwością oczekiwałam na ciebie... No, czyż miał dobrą podróż? Czyś nie nazbyt zmęczony?... Jadłeś śniadanie?
Garbuska miała serca tak przepełnione, że pytania jej się wymykały z ust, pomimo jej wiedzy, i zupełnie bez ładu.
Zresztą nie dała czasu Prosperowi na odpowiedź.
Stanęła przed nim z oczyma rozszerzonymi, i z ustami drżącymi, głosem, rozgorączkowanym namiętnością, wyszeptała:
— Nie pocałujesz mnie, Prosperze?

X.

Piękny komiwojażer nie przewidział tego. małego szczegółu i był nim zaskoczony prawdziwie.
Dla powodzenia jednak komedii, niepodobna było uchylić się od wykonania.
Wahanie zbyt widoczne mogłoby wszystko, skompromitować.
Zauważyliśmy na początku tego opowiadania, że głowa szczególnej piękności stanowiła sprzeczność z ohydnie bezkształtnym ciałem Julii Tordier, co czyniło to zadanie łatwiejsze, możliwsze.
Prosper, zdobywając się na całą odwagę, nachylił się.
Garbuska, wspinając się na palcach, zarzuciła mu na szyję ręce wychudłe, ręce, nieproporcjonalnie długie jak u małpy i, przyciągając go do siebie, nadstawiła mu usta.
Zdołał je zręcznie wyminąć i wycisnął dźwięczny pocałunek na czole wdowy, która, jak uczuł, zachwiała się, prawie nieprzytomna.
Pocałunek ten prądem elektrycznym przejął ciało, tej potwornej istoty.
Prosper zrozumiał, iż trzeba się pilnować z zimną krwią, jak mu zalecał Józef Włosko, i od razu powściągnąć te objawy czułości.
Z lekka odsunął ręce Julii i ją całą.
— Pytała mnie pani przed chwilą — wyrzekł tonem bardzo jowialnym — czy miałem dobrą podróż, czy jestem zmęczony i czy jadłem śniadanie... Na to pani odpowiadam: Podróż mi się powiodła... Przyjechałem przed dwudziestu minutami i z kolei wprost przyszedłem do pani... Jestem zmęczony, jak człowiek, co przepędził całą noc w wagonie, nie zmrużywszy oka ani na chwilę... Nie jadłem śniadania i literalnie umieram z głodu.
— O, mój biedny Prosperze! — zawołała wdowa — czemu nie powiedziałeś mi o tym natychmiast?
— Bo pani mi nie dała na to czasu!
— To prawda! Z radości, że ciebie zobaczyłam, zapomniałam o wszystkim!... Ale szczęście, że przewidując twój powrót, przygotowałam jakie takie śniadanie, bo spodziewałam się ciebie, będąc pewną, że mnie przede wszystkim odwiedzisz. Ja również nic nie brałam do ust dziś z rana... Nie wiem, jaki mnie instynkt ostrzegał, że będę miała szczęście jeść śniadanie z moim drogim przyjacielem Prosperem... Instynkt ten mnie nie zawiódł... to też jestem szczęśliwą, szczęśliwą, bardzo szczęśliwą!
I dodała żywo:
— Nie bój się... Długo nie będziesz czekał... Wszystko już gotowe... Będziemy mieli węgorza, pasztet z truflami, szparagi; deser, wyborne wina i kawę... za pięć minut.
Mówiąc to, rozstawiła prędko na stole w jadalnym pokoju nakrycia, a za każdym razem, gdy przechodziła obok Prospera rzucała mu ogniste spojrzenie.
Na te spojrzenia młodzieniec odpowiadał uśmiechami, których znaczenie do niczego nie obowiązywało go i które nie dolewały oliwy do ognia.
— Teraz — podchwyciła Garbuska — idę do kuchni; po jedzenie... Tymczasowo muszę robić wszystko sama, nie mając chwilowo służącej, ale to dłużej nie może tak trwać... Potrzeba mi służącej... Ty mi ją wynajdziesz... Chcę ją mieć z twojej ręki... Zaraz idę do piwnicy... Przyniosę bordo i burgunda... Wybierzesz, które z nich będziesz chciał pić.
— Wypije się jedno i drugie — przerwał Prosper ze śmiechem.
— Brawo... to dobra odpowiedź... wypijemy jedno i drugie... jutro lub pojutrze musisz zwiedzić piwnicę... Trzeba, ażebyś się przyzwyczaił tam zaglądać od czasu do czasu... Przynajmniej będziesz wybierał, co zechcesz...
Prosper z lekka pokiwał głową.
— Gadaj sobie trzy po trzy — pomyślał — zobaczysz dopiero, co ja pocznę...
Julia Tordier pobiegła do kuchni.
Przyniosła węgorza, pasztet z truflami, szparagi i ustawiła je w dobrym porządku na stole.
Po czym znikła, a za kilka minut pokazała się, niosąc zapylone butelki.
Były to stare wina, kupione przez Jakuba Tordier, przed jego małżeństwem, a biedak nie miał prawa ich tknąć, odkąd Julia stała się panią domu.
Garbuska myślała:
— Jak to dobrze, że je zachowałam do dziś... Dla Prospera nic nie ma zbyt dobrego! Dla mego Prospera!... Dla mego pięknego Prospera!...
Zasiedli do stołu.
Julia z wielkim upodobaniem usługiwała komiwojażerowi, a usługując, robiła do niego minki zalotne i omdlewające, zarazem trywialne i ohydne.
Prosper miał wielki apetyt. Jadł dużo, mówił mało i poprzestawał na przytakiwaniu kiwaniem głowy na to, co mówiła wdowa po Jakubie Tordier. Śniadanie się kończyło.
Garbuska poszła po kawę, z której się rozchodził wytworny zapach, przyniosła kilka butelek likierów i usiadła, umyślnie przysunąwszy krzesło bliżej swego gościa.
— Wszak mnie troszkę kochasz, Prosperze? — rzekła miodowym głosem, podnosząc pa młodzieńca źrenice błyszczące, jak u kota.
— Niepodobna, ażeby pani wątpiła o moim uczuciu — odparł Prosper. — Wątpić o tym byłoby źle, kochana pani.
— O! nie nazywaj mnie, kochaną panią! — zawołała Garbuska.
— A jak mam panią nazywać?
— Julią... Po prostu Julią.
— To nie byłoby przyzwoicie.
— A co mnie obchodzi przyzwoitość?... Mnie na tym zależy, ażebyś do mnie nie mówił, jak do jakiej obcej... My jesteśmy przecież przyjaciółmi... Więcej niż przyjaciółmi...
— Bez wątpienia... Ale...
— Nie ma żadnego ale! — przerwała Garbuska. — Między nami wszystko odtąd powinno być wspólne... Od dziś nie rozłączymy się wcale... Mieszkanie moje będzie twoje.
Teraz Prosper uważał za stanowcze przerwać.
— O! co to, to nie! — rzekł żywo.
— Jakto, nie? — powtórzyła Julia zdziwiona. — Nie chcesz mieszkać tutaj?
— Stanowczo!
— O!
Garbuska wykrzyknęła to głosem syczącym, a spojrzenie jej przybrało wyraz dziki, co nie uszło uwadze Prospera.
Kotka zakochana stawała się tygrysicą.
— A! — pomyślał piękny młodzieniec — bitwa będzie ciężka!
Ale dawny dependent notariusza dobre mu dał nauki, rolę umiał też swoją dobrze, i dlatego wcale się nie zaniepokoił.
— Kochana pani — rzekł Prosper, jakby powziąwszy nagłe postanowienie — bardzo przykre byłoby nieporozumienie między nami. Wytłumaczmy sobie sami wszystko otwarcie i kategorycznie...
— Mamy sobie tłumaczyć? — podchwyciła Julia, a spojrzenie jej przybierało wyraz dziki.
— Tak.
— Cóż mamy sobie tłumaczyć?
— O! to niezbędne... Jesteśmy względem siebie w fałszywym położeniu... a ja lubię tylko położenia otwarte... O! pozwól mi pani dalej mówić — dodał młodzieniec, przerywając Garbusce, która chciała się z czymś odezwać. — Jest między nami prąd sympatii. Pani ma dla mnie przyjaźń...
— Więcej niż przyjaźń!... — jęknęła Julia. — Więcej... o daleko więcej... Kocham cię całą duszą...
— Wzrusza mnie to, chciej pani wierzyć... Ja również czuję się pociągniętym ku pani...
Garbuska nie pozwoliła dokończyć Prosperowi.
— O! nareszcie się przyznajesz... Kochasz mnie — zawołała, chwytając rękę młodzieńca i namiętnie przyciskając ją do ust. — Kochasz mnie!... Reszta na świecie nie istnieje dla mnie... tylko ty dla mnie jesteś na ziemi całej! Do ciebie należy miłość moja i majątek!... Będziemy szczęśliwi!... Ja z reszty kpię!
— Przepraszam!... przepraszam... ale ja sobie z niej nie kpię! — odparł Prosper. — Prawość moja i godność nie pozwalają mi na połączenie interesów zarówno kompromitujących dla pani, jak i dla mnie. Ja mogę być rozrzutnym, lekkim, mogę lubić grę, butelkę i resztę, żyć z dnia na dzień... Ale jestem człowiekiem uczciwym i chcę zawsze nosić głowę wysoko i nie rumienić się przed nikim.
Frazesy były szumne, dźwięczne i musiały obudzić zachwyt w Julii Tordier.
Tak przynajmniej sądził Prosper.
Ale Garbuska widziała w tym tylko jedno: zawadę dla swej miłości.
— Gadania obcych nie mogą nas dosięgnąć! — zawołała. — Pogardzajmy nimi.
— Obcy to cały świat, kochana pani, a gdy się światem pogardza, on się odwzajemnia za to!...
— A cóż nas może obchodzić pogarda świata? Czyż go potrzebujemy? Żyjmy dla siebie! Tylko dla siebie! Dla naszego wspólnego — szczęścia.
Na to oświadczenie zapalne, Prosper odpowiedział jak prysznicem z zimnej wody:
— Właśnie o tym, fałszywym — położeniu mówiłem pani przed chwilą, i na nie nigdy się nie zgodzę.
Garbuska zbladła i serce jej się ścisnęło.
Przyszła jej na myśl rozmowa z dawnym dependentem.
— Czy znasz Józefa Włoska? — zapytała nagle, wpatrując się w komiwojażera.
Ten, przygotowany do wszystkiego przez swego przyjaciela, prawie oczekiwał tego pytania.
Wybornie odegrał zdziwienie.
— Józef Włosko... — powtórzył z miną zdziwioną. — Któż to jest?

XI.

Teraz Garbuska pomyślała sobie, że niepotrzebnie wymieniła nazwisko człowieka, który posiadał wszystkie jej tajemnice.
Pragnęła czym prędzej wykonać odwrót.
— E! taka mi myśl przyszła — rzekła. — Ale widzę, że się omyliłam.
— Czyżby pani mogła przypuszczać — podchwycił Prosper — że potrzebuję prosić kogo o radę?... O! to by mnie pani nie znała dobrze... Powtarzam tylko, kochanej pani, że nigdy, za nic w świecie nie zgodziłbym się na fałszywe położenie.
— To uczyńmy to położenie szczere! — zawołała Julia, uniesiona namiętnością.
— Jakto?
— Ożeń się pan ze mną!
— O! to byłoby najopłakańsze ze wszystkiego! — odparł Prosper.
Słysząc znowu odmowę, tak stanowczo wygłoszoną, Garbuska zerwała się z krzesła i cofnęła się o dwa kroki.
Z bladej stała się ponsową, oburącz chwyciła się za głowę, łkanie wydarło się z jej piersi i wyjąkała:
— O! mój Boże!... O! mój Boże!... On mnie nie kocha!
— Czyż to znaczy nie kochać, gdy się chce strzec naszego obopólnego honoru? — podchwycił młodzieniec. — Gdybyśmy się pobrali, wie pani, co by mówiono, wytykając mnie palcami:
— Widzicie tego pana, który tam idzie, ten elegant! To bardzo kiepska figura, bez żadnego skrupułu! Był urzędnikiem u Jakuba Tordier i bez wątpienia kochankiem żony za życia męża!... Julia i on czekali tylko, śmierci męża, ażeby się pobrać i pohulać za pieniądze nieboszczyka. Kto wie nawet, czy, aby prędzej używać, nie przyśpieszyli jego śmierci? Kto wie, czy nie zamordowali zawadzającego męża?
Jakkolwiek Włosko wcale nie odkrył przyjacielowi strasznej tajemnicy, która w ręce jego oddawała Garbuskę, słowa Prospera zadawały tak celny cios, jak gdyby był nauczony wszystkiego.
Julia Tordier, słysząc je, zadrżała konwulsyjnie całym ciałem.
Zęby jej szczękały.
— Milcz! milcz! — wyjąkała gorączkowo. — Kto by śmiał wymyślić coś podobnego, kto by mógł wierzyć takiej potwarzy?
— Kto?... Cały świat. A ja nie chcę, ażeby ani mną ani panią pogardzano... Trzeba zachować pozory... Grzech ukryty przebacza się... Zbrodnia, która pozostanie nieznaną, nie jest karana...
— A czyż nie możemy się kochać tak, ażeby nikt o tym nie wiedział? — spytała Julia lękliwie.
— Niepodobna! Te rzeczy zawsze można odgadnąć?... Mieszkać przy pani, bez widocznej potrzeby, bez żadnej racji, byłoby to skandaliczne, sądzę, że to pani przyznaje. Z drugiej strony, czyżby się pani zgodziła na jeden z takich zabawnych stosunków, kiedy się szuka zawsze pienia, schadzek tajemnych, kiedy zawsze się zdaje, że się kogoś oszukuje?
— Nie! — odpowiedziała gorączkowo Julia Tordier. — Chcę wszystko mieć, lub nic! Ale muszą być pewne sposoby dla odwrócenia podejrzeń.
— I ja tak sądzę, więc pomyślmy razem.
— Pomyślmy!... Ponieważ się kochamy, musimy znaleźć drogę, prowadzącą do szczęścia... do szczęścia, o jakim marzę, do szczęścia, jakiego chcę, do szczęścia, bez którego umarłabym... Czuję to dobrze...
Potem egzaltując się coraz bardziej, wykrzyknęła namiętnie:
— O! Prosperze, powiedz, że mnie kochasz!...
I padła na kolana przed Prosperem, chwyciła go za ręce, pokryła je pocałunkami, pomimo jego oporu, i w tym ataku nerwowym zemdlała...
Młodzieniec przeniósł ją na łóżko i stał przed nią, zwilżając jej skronie kroplami.
Ohydna istota wkrótce odzyskała przytomność.
Otworzywszy oczy, ujrzała Prospera, stojącego przy łóżku i nowe dreszcze ją schwyciły, ale tym razem słabsze i krótsze.
— Lepiej pani? — zapytał ją komiwojażer tonem tak tkliwym, że zdołałby każdego oszukać.
— Tak — odpowiedziała głosem ponurym — lepiej mi... ale chcę być samą... Odejdź pan... wynajdź jaki sposób... Ja także będę się starała wynaleźć... bo trzeba wynaleźć! słyszysz, Prosperze, trzeba wynaleźć.
Prosper pedał jej rękę.
Garbuska przylgnęła do niej ustami, płacząc.
— Do jutra... do jutra — rzekła następnie.
— O której godzinie mam przyjść?
— Na obiad ze mną... Nie bój się... Będę rozsądną. Nerwy mi się uspokoją zupełnie; może wynajdę sposób strzeżenia swego honoru... a zwłaszcza twego... bo masz słuszność... rozumiem teraz... to konieczne, ażeby świat cię szanował... O! znajdę sposób... muszę znaleźć... albo umrę.
Komiwojażer, opuszczając Garbuskę, myślał:
— Ona musi mieć trochę gorączki i majaczy.
Mylił się.
Julia Tordier nie majaczyła wcale.
Pojmowała ona rzeczywiście słuszność tego, co jej powiedział Prosper, pojmowała tym bardziej, że się sprawdzało przewidywanie Józefa Włoska.
Inny stosunek, tak samo jak i małżeństwo, niezawodnie obudziłyby podejrzenia złośliwych, które znów mogłyby doprowadzić do niebezpiecznych odkryć.
Garbuska natężała myśli nad wyszukaniem sposobu, a nazwisko Józefa Włosko coraz częściej wracało na jej usta.
— Kto wie — rzekła do siebie — może on da mi w tym radę?
Nazajutrz zeszła się z nim o umówionej godzinie w kancelarii rejenta, gdzie podpisali już gotowy akt kupna-sprzedaży przedsiębiorstwa wynajmu.
Z kancelarii rejenta wyszli razem.
A teraz, kochana pani — wyrzekł. — Proszę zapoznać mnie z obecnym kierownikiem przedsiębiorstwa, panem Nicolet.
— Dobrze, zaprowadzę pana na ulicę Verrerie — odpowiedziała krótko — ale czy wpierw nie mógłby mi pan poświęcić pół godziny czasu... i zajść ze mną do mego mieszkania?
— I owszem! — odrzekł nowy właściciel przedsiębiorstwa, spoglądając zarazem na Garbuskę pytająco.
Lecz ona już nic nie dodała i w milczeniu przybyli na ulicę Anbry.
Tu, dopiero w mieszkaniu, Garbuska odezwała się:
— Został pan bądź co bądź moim panem... Ja muszę pana słuchać! Chciał pan zostać bogatym i znalazł pan klucz, który otwiera moją kasę, ja mam ręce związane... Ale zarazem podziwiam pana! Jest pan niezwykle zręczny! i nawet nie będę pana przeklinała, jeżeli dotrzyma pan swej obietnicy, że będzie mi pan dopomagał, że będzie mi radził we wszystkim.
— O! niezawodnie! Ale mów pani prędzęj, o co chodzi?
— Wie pan o mojej podwójnej zbrodni... — wyszeptała Garbuska głosem bardzo cichym, jak gdyby się bała, ażeby kto jej nie usłyszał — i wie pan, w jakim celu to zrobiłam?...
— O! wiem! — odparł Włosko jak najspokojniej. — Miłość, gdyby była na świecie sprawiedliwość, to ta hultajka najczęściej powinnaby być karaną!
— Kocham — podchwyciła Julia Tordier. — Kocham tak, żem gotowa umrzeć!
— Tak się to mówi, ale nikt nie umiera!
— O! ja bym umarła... Czuję to dobrze...
— Więc kocha pani tego ładnego chłopca, o którym mi już wspominała, Prospera Rivet?...
— Ubóstwiam go!
— Czy mu to pani powiedziała?
— Tak.
— A czy on panią kocha?
— Kocha.
— Czy powiedział to pani?
— Powiedział mi... tak, powiedział — odparła Garbuska głosem, drżącym od gorączki... — Ale on się boi naszego małżeństwa... boi się wszelkich stosunków bliższych, bo przewiduje, że ludzie podejrzeniami swymi ściągnęliby na niego pogardę prawie... i kto wie, czy nie oskarżaliby nawet, żeśmy pozbyli się męża, ażeby żyć razem...
— O! on ma słuszność!... Oszczerstwo mogłoby do tego dojść. Ono nic nie uszanuje.
— I — dodała Garbuska ze wzruszeniem — Prosper, którego kocham i ubóstwiam, dla ocalenia honoru swego w oczach świata, gotów jest poświęcić naszą miłość.
— Tak, pani, to prawdziwie szlachetny człowiek.
A do siebie dodał po cichu:
— A to zuch! Nigdy bym nie sądził, że on taki zręczny.
— Więc czy nie ma na to sposobu? Pomyśl pan tylko?
— Czy nie ma sposobu? — powtórzył Józef Włosko.
Wstał z krzesła, zaczął chodzić po pokoju wzdłuż i wszerz zamyślony, czoło marszcząc, jakby, wszelkimi siłami starał się zdobyć na jakiś pomysł.
Nagle Włosko zatrzymał się przed Julią Tordier, której czoło i skronie zraszał pot.
— I cóż? — wybełkotała.
— Czy pani gotowa do wszelkich poświęceń, byle by urzeczywistnić to, co nazywa pani swoim marzeniem.
— Gotowa jestem na wszystko!
— Bez wyjątku?
— Tak, bez wyjątku, ponieważ nie zawahałabym się nawet oddać tego, co mam najdroższego na świecie... mego majątku!
— Bo czegóż wreszcie potrzeba? — ciągnął dalej Włosko. — Ot po prostu, ażeby pan Prosper Rivet mógł mieszkać w pani domu, być kochanym przez nią i panią kochać, i aby świat w tym nic nie widział.
— Tak... tak...
— I — podchwycił były dependent z dziwnym tonem w głosie — ażeby nikt nie miał powodu podejrzewać pani o to, że zgładziła pani najprzód męża, a następnie doktora Reymera, ażeby dojść do tego rezultatu.
— Tak — powtórzyła Garbuska, drżąca.
— Otóż sposób ten istnieje...
— Istnieje!... I pan go znalazł?
— Najzupełniej.
— To daj mi go pan!... Mów, mów pan prędzej!
Józef Włosko usiadł znów naprzeciw Julii Tordier.
— Więc posłuchaj mnie pani, — rzekł — zbierz pani cały spokój, bo go pani będzie bardzo potrzebowała... Przygotuj się pani do otrzymania ciosu, który pierwszej chwili wyda się bolesnym.
— Nie rozumiem pana — wyjąkała wdowa po Jakubie Tordier.
— Naturalnie, że mnie pani nie może tak od razu zrozumieć, ale bądź pani spokojną, zaraz się wytłumaczę... Prosiła mnie pani o sposób bardzo ważny, bardzo zręczny, ażeby zmylić podejrzenia ludzkie i nie zadrasnąć zarazem drażliwości pana Prospera Riveta. Szukałem, znalazłem ten sposób... ale z trudnością, bo jest tylko jeden, jedyny sposób... Słyszy pani: Je-dy-ny! Jeżeli go pani odtrąci, trzeba się będzie pani wyrzec swego marzenia...
— Nie odtrącę go! — zawołała Julia. — Przyjmuję go z góry!...
— Przed chwilą powiedziała mi pani, że nie zawahałaby się oddać wszystko, co ma najdroższego na świecie... swój majątek!...
— Tak, to prawda.
— Mą pani jeszcze coś innego.
— Cóż takiego?
— Córkę... Wydaj pani pannę Helenę za mąż, za pana Prospera Rivet! Oto mój sposób! Ręczę za niego zupełnie!

XII.

Gdyby trup doktora Reyniera nagle stanął przed Garbuską, gdyby się jej ukazało, raptownie rusztowanie śmierci i gdyby piorun upadł przed jej nogami, nic nie byłoby wywołało tak nagłego i strasznego skutku, jak te słowa Józefa Włoski.
Cofnęła się, jak przed otchłanią, nagle się otwierającą przed jej stopami.
Oczy jej stały się błędne.
Ręce zaczęły drżyć, a w ciągu kilku sekund całe jej bezkształtne ciało wstrząsał dreszcz konwulsyjny.
Były dependent patrzył na nią z miną zdziwioną, jakby chciał mówić:
— Jakto?
— Córkę miałabym dać Prosperowi! Córkę moją Prosperowi! — powtarzała. — Nie! nigdy! nigdy!
— Jest pani zazdrosną — podchwycił Włosko, — a zazdrość tak samo, jak złość, złą jest doradczynią i nie pozwała pani ocenić, jak dalece dobrą jest ta moja rada... Sposób, przeze mnie przypuszczony, zapewnia pani bardzo wielkie dobrodziejstwa. Postaram się to pani wykazać w kilku słowach...
— Wariat z pana! — zawołała Julia.
— Nie! to pani jest zaślepioną! — odparł Włosko.. — Ale ja pani otworzę oczy, pomimo nawet woli pani... Córka pani jest młoda i ładna...
— Zanadto! — przerwała Garbuska z westchnieniem.
— Jest wolna — ciągnął dalej dawny dependent od notariusza — i może, zanim miesiąc upłynie, zaślubić pana Prospera Rivet... Ten związek będzie jak najnaturalniejszy i nikt nie będzie miał prawa ani się tym oburzać, ani nawet dziwić... Co dalej będzie?... Panna Helena jest w tym wieku, kiedy serce ani zmysły jeszcze się nie zbudziły!... Wyjdzie za mąż z najzupełniejszą obojętnością... Ani się jej będzie marzyło, aby zażądać od męża miłości, której naturalnie on nie będzie miał dla niej, ponieważ on panią kocha!... Zięć zamieszka przy pani, i nikt już nie będzie podejrzewał, nikt nie będzie przypuszczał, jakie rzeczywiście stosunki istnieć będą między państwem. To, co pani proponuję, daje się w życiu napotykać na każdym kroku, kochana pani... Mógłbym pani z łatwością wskazać liczne przykłady.
— Słowa... Słowa... i tylko słowa — podchwyciła Julia gwałtownie. — Fakt tylko niezbity, że małżeństwo to zabrałoby mi Porspera, zamiast mi go dać, ponieważ należałby on do innej...
— Tylko z pozoru, a wie pani, że należy ratować tylko pozory.
— Nie!! Nie!! Tego nie chcę! Zresztą Prosper kocha mnie, on odmówi...
— Zgodzi się z pewnością, właśnie dlatego, że panią kocha i, że skoro panią kocha, nie ma najmniejszego niebezpieczeństwa, ażeby serce swe oddał żonie...
— Niebezpieczeństwo istnieje zawsze, może ono powstać z okazji. Nie! Nie! nie chcę!...
— Więc pani odtrąca mój pomysł?
— Odtrącam go...
— Zatem wyrzeka się pani Prospera Rivet?
— Nigdy!...
— Wyrzeka się go pani, ponieważ moja kombinacja dawała pani jedyny sposób zbliżenia się... Jedyny!... słyszy pani... jedyny!...
— Jedyny — powtórzyła Garbuska, rzucając się na fotel, zgnębiona.
Józef Włosko powstał.
— Mam zaszczyt pożegnać panią, kochana pani Tordier — rzekł. — Namyśl się pani!... kiedy się uspokoją pani nerwy, a uważam panią za zbyt inteligentną, ażeby nie skorzystała z mojej dobrej rady. Wierzaj mi pani, że lepszej pani nie znajdzie.
Skierował się ku drzwiom.
Garbuska pozwoliła mu się oddalić i nic mu nie odpowiedziała, nie podniosła nawet głowy.
Usta jej bełkotały luźne słowa, a najczęściej.
— Z moją córką! z moją córką! nigdy! Nie! nie!... Nie chcę.

XIII.

Zajmijmy się teraz osobami sympatyczniejszymi.
Przy trumnie ojca, Helena zaprzysięgła Lucjanowi Gobertowi, że będzie tylko jego kochała.
Lucjan z początku powziął niezachwianą wiarę, że, skoro Helena kocha go z całej duszy, nic już nie może ich rozłączyć w przyszłości.
Lecz rysownik był jednak przedwcześnie dojrzałym człowiekiem i poznał już dobrze życie.
Zastanowił się i powoli zaczęły go ogarniać niepokojące wątpliwości.
Powiedział sobie nie bez trwogi, iż Helena była jeszcze dzieckiem, którego wola mogła być łatwo nagiętą, złamaną.
Z większą jeszcze trwogą dodawał wobec siebie, że Julia, ta ohydna jędza, nienawidziła go, jak nie cierpiała i jego matki, że zdolna była do największych nikczemności, byleby oni we troje znosili udręczenia.
Wtedy drżał już, czy te przeszkody przewidywane nie staną się niepokonalnymi.
Duszę jego przepełniała boleść.
Daremnie matka usiłowała go pocieszyć; on nie był w stanie oprzeć się jak najsmutniejszym przeczuciom.
Tylko praca przynosiła mu pewną ulgę, przez odwrócenie myśli w inną stronę chwilowo.
Zresztą praca ta była konieczną, gdyż przy braku funduszów ona jedynie dawała skromne utrzymanie jemu wraz z matką.
Codzień, o godzinie ósmej zrana, Lucjan udawał się na ulicę Chanlbot, do kancelarii budowniczego, u którego był rysownikiem.
Budowniczy bardzo lubił i szanował swego pomocnika i byłby mu chętnie podwyższył płacę, ale, po świeżym krachu budowlanym, domów stawiano mało i czasy były dla budowniczych ciągle ciężkie.
Tego dnia kiedy odbywała się rozmowa między Julią Tordier i Józefem Włosko, budowniczy polecił Lucjanowi udać się do przedsiębiorcy na bulwarze Saint-Germain.
Lucjan ucieszył się z tego polecenia.
Po drodze przechodzić miał przez ulicę Aubry, spodziewał się więc, iż może w oknie spostrzeże twarzyczkę Heleny, o której powrocie na pensję nic a nic nie wiedział.
Ale go spotkał zawód.
Nie tylko okna w mieszkaniu Julii Tordier były zamknięte, ale nawet rolety były zapuszczone.
Chcąc się dowiedzieć, dlaczego się to dzieje, pomyślał o uczniu ze sklepu Troubleta, zbliżył się i zajrzał przez szyby we drzwiach.
Uczeń zawijał makaron w paczki, ale, gdy zobaczył Lucjana, dającego mu znaki, wyszedł zaraz ze sklepu.
Uścisnęli się za ręce, i chłopiec opowiedział Lucjanowi, iż panna Helena odjechała na pensję.
— Na pensję — szepnął do siebie rysownik, gdy się pożegnał z uczniem. — Jechać do Saint-Leger, ażeby się z nią zobaczyć, byłoby to daremnie. — Pani Gevignot, dbając o wszelkie względy, z pewnością nie pozwoliłaby mi z nią się widzieć, nawet nie mógłbym się na to żalić, gdyż byłaby w swym prawie, spełniłaby swój obowiązek.
— Co czynić?
Skąd mieć o niej wiadomości.
Jak się przekonać, czy ona mnie jeszcze kocha? Przypadek — tak usłużny nieraz dla zakochanych — miał mu dać odpowiedź.
Zaledwie w dwadzieścia minut po wyjściu Lucjana od swego pracodawcy, dzwonek odezwał, się u drzwi budowniczego.
Lokaj oznajmił swemu panu wizytę hrabiego de Roncerny.
Był to jeden z jego najlepszych klientów, gdyż hrabia spekulował na kupnie placów i budowaniu domów.
— Czemu mam zawdzięczać miłe odwiedziny pana hrabiego? — zapytał.
— Pragnąłbym córce sprawić pewną przyjemność... i potrzebuję pańskiej pomocy. Jest bardzo prawdopodobne, że wydaję córkę za mąż...
— Taka młoda! To prawie jeszcze dziecko!
— Dziecko młode... Dziś już może wyjść za mąż z pewnością... Matka jej i ja wybraliśmy już sobie zięcia, na którego się ona zgadza najchętniej, gdyż to jest młodzieniec, nic nie pozostawiający do życzenia... Ale Marta stawia jednak pewne warunki...
— Doprawdy?
— Przyszły mój zięć jest młodym oficerem marynarki, a w tym zawodzie czeka go niewątpliwie świetna przyszłość... gdyby tylko trwał w nim dalej...
— Jakto! Więc nie będzie dłużej służył w marynarce?
— Nie.
— A to dlaczego?
— To kaprys Marty, daremnie przeze mnie zwalczany, kaprys, który go zniewala do wzięcia dymisji... Nie będzie dymisji, nie będzie małżeństwa — oświadczyła. — Chcę, moi drodzy rodzice, ażeby mąż mój był całkiem oddany mnie i wam.
— No, temu rozwiązaniu niepodobna odmówić logiki — rzekł budowniczy ze śmiechem.
— Logika kobieca... logika, nie mająca żadnego sensu... ale trzeba jej niestety, ustąpić...
— Otóż — mówił dalej hrabia — znasz pan naszą posiadłość Petit-Bry? nieprawdaż, byłeś pan łaskaw nieraz do nas zajrzeć.
— Znam... znam... park i wille są zachwycające...
— W parku tym obciąłbym wznieść maleńki pałacyk... Widzi pan, miło byłoby jak mnie, tak i żonie, ażeby córka z zięciem mieszkała przy nas... Ale, jako człowiek doświadczony, pojmujesz pan sam, że takie pożycie zawsze prędzej czy później może nastręczyć różne niedogodności... które, zamiast zbliżyć, przeciwnie powoduje większe rozluźnienie stosunków... Jednakże jest sposób, dla pogodzenia pragnień ze względami praktyczności... Zbudujemy mały pałacyk w parku naszym. Córka i zięć będą zarazem u siebie i u nas... zupełnie swobodni, niczym nie skrępowani, chociaż wśród rodziny... Jakże się panu podoba moja myśl?
— Pod każdym względem wyborna.
— Więc nie traćmy czasu na jej urzeczywistnienie.
— I owszem. Jestem na pańskie usługi. Czy pragnie pan otrzymać jakie plany pałacyku?
— Zbyteczne... bo moja Marta sama zapragnęła dla siebie obmyślić budowę, styl i szczegóły... Wołałbym więc, ażeby pan był łaskaw zanotować sobie te jej życzenia i do nich się zastosować...
— Mam myśl! Pracuje u mnie bardzo zdolny rysownik... Lucjan Gobert... młody chłopiec, bardzo przyzwoity... Wezmę go z sobą do pana... on wysłucha, czego chce panna Marta... i zaraz nakreśli szkic odpowiedni... to bardzo zdolny człowiek...
— I owszem... bardzo proszę... Racz pań z nim przyjechać jutro do mm3... o godzinie jedenastej... zjemy razem śniadanie, a potem pomówimy. Więc już liczyć mogę na pana?
— Z pewnością.
— Zatem do jutra!
Pan de Rocerny uścisnął ręce budowniczemu i odjechał czekającym nań powozem.

XIV.

W godzinę później, po odjeździe pana de Roncerny, Lucjan Gobert wrócił.
Budowniczy opowiedział mu o zaproszeniu.
Usłyszawszy nazwisko pana de Roncerny drgnął.
— Pan de Roncerny... — powtórzył.
— Tak, to jeden z moich klientów najlepszych... czy go pan znasz?
— Nie znam go... ale słyszałem o nim wiele... jeżeli to ojciec panny Marty, która się wychowywała w Boissy, tej samej pensji, co i moja kuzynka Helena.
— Tak, to ten sam... A to wybornie się składa!... Otóż mój drogi Lucjanie, będziesz wśród swoich znajomych... Panna Marta wytłómaczy ci swoje pragnienia... Zatem jutro zrana... i to wcześnie.
— Punktualnie się stawię — odparł Lucjan, trochę oszołomiony nowiną, jaką usłyszał.
I wyszedł.
Istotnie wycieczka jutrzejsza nie małe na nim sprawiła wrażenie.
Znaleźć się miał w obecności Marty de Roncerny.
Młoda dziewczyna z pewnością będzie mówiła mu o Helenie i niezawodnie powie mu o niej najświeższe wiadomości.

∗             ∗
Gaston de Bueil, upatrzony przez hrabiostwo Koncerny mąż dla córki ich, Marty, nie zawiódł pokładanych w nim nadziei.

Skoro przyjechał do ich willi Petit-Bry i ujrzał Martę, którą znał dawniej, ale wówczas, przed laty kilku była to jeszcze dziewczynka nierozwinięta, olśniony został jej niezwykłą wytworną pięknością.
Od pierwszego spojrzenia został ujęty jej wdziękiem.
Pierwsza iskra, jaka wypadła ze ślicznych oczu Marty, roznieciła w jego sercu pożar.
Gdy na stół przyszła kwestia małżeństwa, zaprojektowanego między nim a panną de Roncerny, młodzieniec już był zakochany, a więc z góry już zwyciężony.
Hrabia wahał się z powiedzeniem, że Marta wymagała, ażeby podał się do dymisji, lękał się odmowy bardzo słusznej, gdyż byłaby usprawiedliwioną zupełnie.
Pani de Roncerny, odważna i nawet śmiała, jak większość kobiet w położeniach trudnych, zabrała głos, wynurzyła wolę Marty i nie spotkała ze strony oficera marynarki oporu, spodziewanego przez jej męża.
Gaston de Bueil był bogaty i nie potrzebował szukał kariery.
Dotychczas lubił życie marynarskie.
Ale dziś życie rodzinne, obok żony ubóstwianej, wydawało mu się więcej jeszcze pożądanem.
Nie zawahał się ani na sekundę i oznajmił, że bez żalu opuści swój zawód, byleby się wyłącznie poświęcić szczęściu Marty, co oczywiście musiało jej pochlebić.
Pan de Roncerny lubił sprawy wszelkie załatwiać prędko.
Natychmiast wezwał córkę.
Marta przyszła, domyślając się najzupełniej, po co ją sprowadzono do< salonu.
— Pan de Bueil łamie całą karierę swą dla ciebie i czyni to z radością — rzekł do niej hrabia.
Gaston, podszedłszy ku niej, dodał z uśmiechem:
— Czy pani żąda jeszcze czego ode mnie, jakiego poświęcenia? Byłbym bardzo szczęśliwy, gdyż znalazłbym przez to sposobność złożenia nowego dowodu czci i przywiązania mego.
Marta zaczerwieniła się, jak wiśnia, i odparła nie bez wzruszenia.
— Byłoby z mej strony nieładnie, narażać pana na nowe poświęcenie, gdyż pojmuję dobrze doniosłość tego, co pan już uczynił, że to poświęcenie, na jakie się pan zgodził, jest ze wszystkich największe, i za nie dziękuję panu z całego serca...
Gaston ujął za rękę swą narzeczoną i z tkliwością a zarazem z szacunkiem przycisnął ją do ust.
— To lubię! — zawołał hrabia. — Wszystko idzie dobrze odrazu. Drogie moje dzieci, macie we mnie najszczęśliwszego z ludzi i z ojców. Gaston poda się do dymisji w jak najkrótszym czasie i natychmiast wybierzemy dzień ślubu. Żądania małych panienek mają teraz nowe prawa. Cóż, zadowolona jesteś, moja panno?
— To jeszcze nie wszystko... — rzekła Marta ze śmiechem.
— A cóż pozostało jeszcze?
— A mój „Pałac wróżek“, to ojciec o nim zapomniał?
— Nie zapomniałem, bynajmniej... Gaston zna także twoją fantazję... oczywiście bardzo mu się podobała...
— Więc?
— Więc wszystko się zrobi, według twoich życzeń.
— Kiedy?
— O ile można najprędzej.
— To nie odpowiedź. Chcę wiedzieć mianowicie kiedy.
— Muszę najpierw zobaczyć się z moim budowniczym.
— To niech się ojciec z nim zobaczy...
— Muszę się z nim porozumieć.
— To już ja się z nim porozumiem, ponieważ to on będzie pracował dla mnie.
— Racja.
— Budowniczy ojca, jeżeli się nie mylę, nazywa się pan Soły i mieszka, przy ulicy Chanchot?...
— Tak... Jaką masz pamięć!
— Otóż, mój ojczulku — podchwyciła Marta z przymileniem. — Jeżeli chcesz mi sprawić przyjemność... wielką przyjemność, pojedziesz jutro zrana do Paryża, na ulicę Chanchot, do twego budowniczego, poprosisz go, ażeby tu przybył pojutrze na śniadanie, na cały dzień i zabrał z sobą rysownika, to bardzo ważne, a gdy ty, ojczulku, wybierać będziesz w parku zakątek najładniejszy pod nasz pałacyk, ja wytłómaczę rysownikowi, czego chcę, o czym marzę, i każę mu narysować szkic tego pałacu wróżek, jaki już istnieje w mej wyobraźni.

XV.

Stosownie do życzeń córki, hrabia de Roncerny, jak widzieliśmy, udał się nazajutrz zrana do budowniczego, przy ulicy Chanchot.
Panna de Roncerny, jakkolwiek bardzo zajęta bliskim małżeństwem, zbyt kochała Helenę, aby miała zapomnieć o swej nieszczęśliwej przyjaciółce.
Pamiętała o danych Helenie obietnicach i gotowa była je w każdej chwili spełnić.
Nie zadziwimy więc chyba czytelników, oświadczając im, że myśl o Helenie była główną pobudką woli Marty zobaczenia osobiście budowniczego, a właściwie jego rysownika.
Wiedziała doskonale, że rysownikiem tym był właśnie Lucjan Gebert, kuzyn Heleny, który ją ubóstwiał i którego ona też kochała.
Ażeby spełnić obietnicę, jaką Martą dała swej przyjaciółce, że zobaczy się z Lucjanem i z nim pomówi o niej, młoda dziewczyna musiała znaleźć jaką szczególną okazję, gdyż nie mogła sama iść do rysownika i nie chciała powierzać swych życzeń matce.
Pałacyk wróżek, o jakim marzyła, dostarczył jej tego sposobu, rzeczywiście najlepszego ze wszystkich, bo najnaturalniejszego i najprostszego.
Skoro Lucjan Gobert miał być wprowadzony do Petit-Bry, przez swego pryncypała i miał się z nią porozumieć co do szkicu, z łatwością będzie mogła pomówić w tym przedmiocie, który interesował ich oboje.
Kiedy ojciec, po powrocie z Paryża, oznajmił jej, że nazajutrz przyjedzie budowniczy z młodym artystą, klasnęła w ręce z prawdziwym wybuchem radości.
Radość ta nie miała w sobie nic egoistycznego.
Jedyną jej przyczyną najgłówniejszą była myśl wyświadczenia przysługi Helenie.
Nazajutrz około godziny jedenastej przybyli do willi pan Soly i Lucjan Gobert, a hrabia de Roncerny ze swym przyszłym zięciem wyszli na ich spotkanie.
Pan de Roncerny był u siebie jak najprzyjemniejszym dla gości, jak najgościnniejszym.
Przyjął też przybyłych z taką uprzejmością, że Lucjan, chociaż z natury dość nieśmiały, uczuł się zupełnie swobodnym w tym otoczeniu.
Spojrzenie młodzieńca błąkało się we wszystkich kierunkach, szukając Marty, to jest przyjaciółki Heleny, i nie znajdując jej wcale.
Ujrzał ją dopiero, kiedy pan de Roncerny wprowadził swych gości do salonu, gdzie na nich czekała hrabina z córką.
Marta, zobaczywszy rysownika, udała zdziwienie.
— Pan Lucjan Gobert! — zawołała.
Hrabia i hrabina spojrzeli zdziwieni na Martę i Lucjana.
— To ty znasz pana? — zapytał ją hrabia.
— Tak, ojcze — odpowiedziała Marta z zupełną pewnością siebie.
— Ależ jakim sposobem?
— Pan Gobert jest kuzynem mojej najlepszej koleżanki, Heleny Tordier, i widziałam go kilka razy w Saint-Leger.
— Rzeczywiście — odezwał się Lucjan, kłaniając się Marcie. — Miałem zaszczyt być przedstawionym pani przez moją kuzynkę...
— A to się wybornie składa! — zawołał hrabia. — Ponieważ państwo się już znacie, to lepiej się jeszcze porozumiecie w przedmiocie tej pracy artystycznej, którą należy wykonać.
— Tak, tak, ojcze — odparła Marta. — Porozumiemy się jak najlepiej w świecie... Wiem od mej przyjaciółki, że pan Lucjan nie tylko jest rysownikiem, ale nawet pejzażystą znakomitym... i jestem pewna, że lepiej niż ktokolwiek potrafi nadać kształty memu marzeniu.
— Uczynię przynajmniej wszystko, co będzie zależało ode mnie — wyjąkał Lucjan. — I spodziewam się, że mi się to powiedzie, gdy poznam pani pomysł i otrzymam rady od pana Soly.
— Za wiele skromności, mój drogi Lucjanie — odpowiedział budowniczy. — Jako rysownik, nie potrzebujesz rad niczyich.
Kuzyn Heleny, jak już wiemy, był bardzo starannie wychowany i obdarzony nader wielkim talentem.
Od pierwszej chwili bardzo się spodobał państwu de Roncerny.
Wszyscy zasiedli do stołu i śniadanie przeszło wesoło, jakkolwiek Lucjan miał smutek niezmierny w głębi duszy.
Chwilami podnosił oczy na Martę, siedzącą naprzeciw niego.
Wtedy młode dziewczę uśmiechało się doń wymownie, a spojrzenia jej jakby mówiły:
— Cierpliwości! cierpliwości! Wiem dobrze, o czym pan myślisz... Wiem dobrze, na co pan czekasz, za chwilę pomówię z panem o niej!
Lucjan zrozumiał tę mowę niemą! Czuł, że mu serce bije gwałtownie.
Marta tego dnia była w całym zebraniu najważniejszą osobą, zebranie to bowiem miało, na celu zaspokojenie jej zachcianki.
Ponieważ zaś pilno jej było położyć kres niecierpliwości Lucjana, niecierpliwości, którą podzielała zresztą, ona pierwsza zaproponowała wstanie od stołu, nie żądając tego w sposób formalny, ale zawoławszy figlarnie:
— Czy nie byłby już czas, na zajęcie się trochę moim Pałacem wróżek?
Wszyscy zaraz wstali.
Dziewczę ciągnęło dalej:
— Pan Lucjan będzie łaskaw mnie posłuchać uważnie! Muszę mu wytłómaczyć mnóstwo rzeczy, których sama dobrze nie rozumiem, ale to, co mu się wyda nie bardzo jasnym sam odgadnie, a w razie potrzeby sam obmyśli! Zatem będziemy sobie razem pomagali w pracy słowem i ołówkiem, ja będę opowiadała, pan będzie rysował a państwo wybierzecie tymczasem miejsce na ten pałacyk... Państwo więc do parku, a my do salonu...
Po czym dodała:
— Panie Gobert, gdzie są pańskie przybory artystyczne?...
— W salonie, proszę pani.
— To pójdź pan. Razem je odnajdziemy.
I panna de Roncerny, rzuciwszy bardzo miłe spojrzenie Gastonowi de Beuil, którego gorący zachwyt wzmagał się z każdą godziną, opuściła pokój jadalny, razem z Lucjanem.
Hrabia z żoną i gośćmi wyszli z willi, udali się do najwięcej cienistej części parku, dla wybrania najbardziej uroczego zakątka, o jakim marzyła Marta.
Ta zaś i Lucjan pozostali w salonie.
Młodzieniec chciał mówić.
Marta mu jednak przerwała.
— Nie trudź się pan wypytywaniem mnie — rzekła — byłaby szkoda czasu... Pan pragnąłbyś się dowiedzieć o Helenie... zaraz ci o niej opowiem.
Lucjan Gobert uczuł niezmierną radość, nieskończoną wdzięczność, ogarniającą całą jego istotę.
Marta mówiła dalej żywo:
— Jeżeli pan tu jesteś, to dzięki kombinacji, którą wymyśliłam, i z której, zapewniam pana, jestem bardzo dumną... Jabym chciała ją widzieć tak szczęśliwą, drogą Helenkę! Zdaje mi się, że zarówno pragnę mego szczęścia jak i jej. Pan ją bardzo kochasz, nieprawdaż, panie Lucjanie? Pan ją tak kochasz, jak ona zasługuje, ażeby być kochaną?...
— O! — zawołał młodzieniec z uniesieniem. — Kocham ją z całego serca, z całej mej duszy, ze wszystkich mych sił!...
— To ona tak samo pana kocha! A ja będę kochała pana jak brata, bo będziesz pan jej mężem!
Lucjan westchnął głęboko.
Westchnienie to wyrażało boleść i zniechęcenie.
Mówiło ono wyraźnie:
— Ja jej mężem?... Czyż kiedy to się ziści?...
Marta podchwyciła:
— Ja wszystko wiem, co was dotyczy... Helenka mi wszystko opowiedziała... Wiem, że jej matka, prawdziwa jędza, oboje was traktuje z nienawiścią... Wiem, co zaszło między matką pańską a panią Tordier... Jesteście względem siebie wrogami nieprzejednanymi...

— Niestety! to wielka prawda.

XVI.

— Rozpacz Helenki jest bez granic — ciągnęła dalej panna de Roncerny — bo to usposobienie srogie jakby wznosiło między rodzinami obiema przegrodę, niepodobną do przebycia.
— Czyż rozpacz Helenki może być większą od mojej?...
— Tak — odpowiedziała Marta.
— Dlaczego?
— Bo ona lęka się, czy pan będziesz miał odwagę i cierpliwość, aby ją kochać do tego dnia, kiedy wreszcie, zostawszy wolną z mocy prawa, będzie mogła zostać żoną pańską wbrew nawet woli matki.
— To znaczy, że nie wierzy we mnie.
— Ona wierzy, tylko się lęka...
— Biedna droga Helenka! Jak ona się niepotrzebnie trwoży!... Ja nigdy nie przestanę jej kochać, gdybym nawet miał powziąć przekonanie, że nigdy nie będzie moją!... Całe życie moje... do niej należy... do niej, cokolwiek bądź się stanie!...
— Gdyby ona słyszała to, co pan mi powiedział teraz... ukoiłoby to znacznie jej cierpienia moralne.
— Tak, gdyby słyszała!... ale to niemożliwe życzenie! Bo jakim sposobem mógłbym się widzieć z Helenką?... Pani Gevignot nie pozwoliłaby mi na taką rozmowę... bo, w najlepszym razie, gdyby mi pozwoliła zobaczyć się z Helenką na pensji, byłaby obecną przy naszej rozmowie... Ja wtedy nie mógłbym wynurzyć całego serca mego — ani nie mógłbym jej nakłaniać do oporu woli matki, gdyby matka chciała jej narzucić inne małżeństwo...
— Ona sama się oprze...
— Zapewne oprzeć by się chciała... — powtórzył Lucjan — ale nie będzie miała siły...
— Tę siłę może mieć od pana.
— Jakim sposobem? Dla mnie zarówno trudnym byłoby się z nią widzieć, jak i przesłać jej list...
— Posłuchaj mnie pan. — Ja sobie poprzysięgłam pracować dla szczęścia Helenki i uczynię wszystko, co będzie zależeć ode mnie, przy pomocy mej matki, która zna moją przyjaciółkę i żałuje ją z całego serca... Ja uważam za nieodzowne, ażebyś pan widział się z Helenką i pokrzepił jej stan moralny... Cierpienie pożera ją i zabija! Ja chcę, ażeby żyła... Ja chcę, ażeby się pan z nią widział, i jak sądzę, znalazłam na to sposób...
— O! mów pani, mów! — wyrzekł żywo Lucjan.
— Od dziś pan Soly rozpocznie układanie planów dla pałacyku, który mój ojciec chce dla mnie zbudować.
— Od dzisiaj nie... — odparł rysownik. — Plany domu i rozkład wewnętrzny nie dają się obmyślić tak prędko, ale za kilka dni będą gotowe, i wtedy zaraz przedsięwziętą zostanie robota, bo pan Soly nie straci ani minuty, a jego przedsiębiorcy z całym pośpiechem zabiorą się do dzieła.
— Kto będzie prowadził roboty?
— Majster.
— Kto nimi będzie kierował?
— Urzędnik pana Soly.
— Nie pan?
— Nie, pani... Ja mam inne zajęcia...
— Wiem o tym wybornie, lecz pytam się celowo. Pan będzie rysował ozdoby, szczegóły dekoracyjne. Trzeba przecież dopilnować, ażeby wykonawca nie popsuł myśli pańskiej.
— Nie można jej popsuć. Wszystko zostanie obliczone ze ścisłością matematyczną, a rysunki, również jak plany, złożone będą kierownikowi robót.
Marta tupnęła nóżką z niecierpliwości.
— Więc wcale nie będziesz się pan przyglądał postępowi robót? — zawołała.
— To już dotyczy pana Soly, a nie mnie...
Młoda dziewczyna uczyniła gest zniechęcenia.
— Ha! ponieważ tak jest — szepnęła — nie mogę uczynić tego, co chciałam!...
— A czy mogę zapytać pani, do czego zmierzały pytania, które mi pani zadawała?
— Jakto, to pan nie zrozumiał?
— Nie, przyznaję szczerze...
— Ja wyobrażałam sobie, że będziesz pan bywał w willi codzień... że pan prawie zupełnie zamieszka u nas dla kierowania robotami... a gdyby pan był tutaj, to jabym znalazła sposób sprowadzenia tu Helenki...
— Helenki! — powtórzył młody rysownik. — Helenka u pani!
— A tak...
— I mógłbym się z nią widzieć... rozmawiać z nią?
— Oczywiście... ale to, co pan powiedział, czyni wszystko niemożebnym...
— O! to musi być wszystko możebne! — zawołał młodzieniec z uniesieniem.
— To pomyśl pan.
— Wszak pani pragnie, ażeby robota szła jak najprędzej?
— Tak.
— Chce pani, ażeby front pałacyku był bardzo zdobny.
— Tak.
— Ażeby były rzeźby?... sztukaterie?
— Tak.
— W takim razie niech pani oświadczy, że pani chce mieć ciągle przy sobie od samego początku robót, kierownika jak i rysownika, który będzie pod osobistym pani doglądem zaprowadzać żądane przez panią zmiany, tak, ażeby wszystko już mogło panią najzupełniej zadowolić.
— I czy to życzenie moje będzie spełnione?
— Czyż podobna byłoby odmówić pani w czymkolwiek? — rzekł Lucjan z uśmiechem. — Niech pani będzie pewna, iż pan Soly zechce czymprędzej zadość uczynić wymaganiom pani nie tylko, ażeby się pani przypodobać, ale również w jej własnym interesie. Poprosi tylko ojca pani, ażeby mu dał do rozporządzenia dwa pokoje, które będą służyły jako biuro dla kierownika robót i rysownika.
— To będzie zrobione.
— Ale czym dobrze zrozumiał, co pani mi powiedziała? — podchwycił Lucjan. — Czyż pani doprawdy sądzi, że uda się sprowadzić tutaj Helenkę?
— Z pewnością, przecież dlatego właśnie pragnę, ażebyś pan czasowo osiadł w willi...
— Czy pani znalazła sposób na osiągnięcie takiego rezultatu?
— Tak, i to bardzo prosty... Mama ze mną pojedzie do pani Tordier, a ponieważ jej córka jest moją przyjaciółką, a przy tym jest bardzo cierpiącą, poprosimy ją, ażeby powierzyła Helenkę na kilka dni dla dobra jej zdrowia...
Lucjan pokiwał głową.
— A ja sądzę, że się to pani nie powiedzie — wyszeptał głosem ponurym.
— Skądże pan tak przypuszcza?
— Niestety przecież znam moją ciotkę...
— I jesteś pan przekonany, że odmówi, chociaż pobyt w Petit-Bry dobrze oddziałałby na Helenkę?
— Właśnie dlatego odmówi...
— Otóż ja, panie Lucjanie, jeszcze nie rozpaczam, ponieważ mam wiarę ślepą w to stare i mądre przysłowie: „Czego kobieta chce, Bóg tego chce!“. Otóż ja jestem kobietą, a jednocześnie mam wiarę i mam wolę! Więc i pan miej nadzieję! Zobaczy się pan z Helenką, natura może ją uleczy, a ta otucha nowa zdoła jej uratować życie...
— Co pani mówi? — zawołał Lucjan ze zgrozy. — Czyżby jej życie było w niebezpieczeństwie?
— Gdyby Helenka choć na chwilę przypuszczać mogła, że pan o niej zapominasz, umarłaby z tego, tak mi powiedziała, a nie były to wcale czcze słowa! Pozwól mi pan działać, licz na mnie, a teraz pomówimy o mych projektach... Trzeba dowieść rodzicom, narzeczonemu i panu Soly, żeśmy pracowali poważnie i żeśmy coś wykonali.
— Jestem na pani rozkazy... Niech pani raczy mi wyłuszczyć swe myśli... ja postaram się je wytłómaczyć, raczej utrwalić ołówkiem i akwarelą...
Lucjan, mówiąc to, usiadł przy stoliku, na którym leżały farby i pędzle, położył karton na kolanach i wziął ołówek.
— Mam panu wyłuszczyć swoje myśli — powtórzyła Marta ze śmiechem — nie będzie to tak łatwo, bo te myśli są trochę pomieszane, ale pan powinieneś je rozplątać...
— Uczynię, co tylko będę mógł.
— Najprzód pragnę, ażeby mój pałacyk był otoczony rowami z bieżącą wodą, gdzie muszą być także duże karpie jak w Chenomeaux i ryby czerwone jak w basenach Tuileryjlskich... Wchodzić się będzie przez most zwodzony...
— Czy będzie można łatwo sprowadzić wodę do parku? — zapytał Lucjan.
— O ile wiem, jest źródło w pobliżu... Zresztą i rzeka Marna niedaleko...
— Bardzo dobrze. Czekam dalszego ciągu...
— Dalszego ciągu, oto jest.
I Marta zaczęła mówić, rozwijając pian, powstały w jej wyobraźni, i opisując szczegóły dekoracyj pałacyku.
W miarę, jak dziewczę mówiło, Lucjan rysował.
Ołówek jego biegł po papierze ze zdumiewającą szybkością.
Marta, stojąc obok kuzyna Helenki, z trudnością mogła nadążyć przyglądaniu się szybkim rzutom ołówka.
Powoli linie, z początku niewyraźne, stawały się coraz bardziej regularnymi, zaczęły się z sobą skupiać i nagle przed oczami dziewczęcia ukazała się śliczna całość malownicza i fantazyjna.
— Tak, to, to! — zawołała, klaszcząc w ręce — tak, to właśnie moje marzenie! — Odgadłeś wszystko, panie Lucjanie, wszystko zrozumiałeś! Jesteś prawdziwie genialnym artystą!
— Skromnym rysownikiem tylko, proszę pani — odparł pomocnik pana Soly.
— Ja jednak obstaję przy tytule, bo pan zasługuje nań.
Ołówek Lucjana biegł ciągle.
Otaczał pałacyk wielkimi drzewami, trawnikami, kobiercami kwiatów, schodami, grotami, białymi statuami, uwydatniającymi piękne kształty na tle zieloności, wężykowato poprowadził małą rzeczkę dookoła ścian itd.
Marta powtarzała wciąż:
— Śliczne! prześliczne!
Szkic został ukończony. Wtedy Lucjan wziął pędzle i kilkoma pociągnięciami nadał życie temu pejzażowi, który stworzył ołówkiem.
— To już nie rysunek! — zawołała Marta zachwycona. — To obraz! To arcydzieło!...

XVII.

W tejże chwili przechodzili przed oknami salonu hrabia de Roncerny, hrabina, Gaston de Beuil i pan Soly, powracając ze swych poszukiwań w parku.
— Schowaj pan to wszystko — rzekła Marta żywo do rysownika.
— Dlaczego?
— Sprawimy im niespodziankę!
Lucjan posłusznie zamknął pudełko.
Drzwi od salonu się otworzyły.
— Powiedz mi przede wszystkim, ukochany ojczulku, czyś znalazł miejsce godne na moją siedzibę — spytało dziewczę.
Na to odpowiedział budowniczy:
— Tak pani... Odkryliśmy urocze miejsce, jakby umyślnie przeznaczone. Na wierzchu pagórka... widok wspaniały na wysepki Marny...
— Ileż hektarów? — spytała Marta ze śmiechem.
— O! jak ty daleko zaraz idziesz!... Hektary — wyrzekł pan de Roncerny, również się śmiejąc. — Czyżbyś chciała na swój ogród zagarnąć całe terytorium Petit-Bry?...
— To nie byłoby za dużo!... No, ile wreszcie?
— Około dziesięciu tysięcy metrów.
Marta zwróciła się do Lucjana i zagadnęła:
— Czy to wystarczy?
— O! aż nadto!
— To bardzo dobrze... A teraz pokażemy państwu nasz pałacyk... Uprzedzam z góry, że państwo skamieniejecie z zachwytu... Oto patrzcie!
Rzeczywiście widok szkicu, zrobionego przez Lucjana, wywołał niespodziewane wrażenie.
— A! to prześliczne! — wykrzyknęła hrabina.
— Ziszczone marzenie — poparł hrabia.
— Jesteś pan prawdziwym artystą! — wyrzekł Gaston de Bueil, kłaniając się Lucjanowi. — Mało akwarelistów byłoby w stanie zdobyć się na taki piękny pomysł i wykończenie!
— Za wiele kwiatów! Za wiele kwiatów! jak mówi Kalchas w Pięknej Helenie — odezwał się budowniczy z uśmiechem. — Popsujecie mi państwo mego rysownika. Muszę jednak i ja na to przystać, mój drogi Lucjanie, że sam przeszedłeś siebie!... O! daleko zajdziesz, mój zuchu!
Marta rozpromieniona myślała:
— Jak droga Helenka będzie szczęśliwą, gdy pan Lucjan zostanie jej mężem!.. O! muszę to małżeństwo skojarzyć!... muszę!...
— Rysunek ten mnie zachwyca doprawdy! — wyczek! pan de Roncerny. — Boję się tylko jednej rzeczy...
— Jakiej?
— Czy będzie można urzeczywistnić go w wykonaniu.
— Wszystko da się zrobić, panie hrabio — odparł budowniczy — wszystko da się zrobić, jeżeli mi pan da swobodę działania...
— O! masz pan ją z góry.
— Obiecuję panu, że będzie pan najzupełniej zadowolony... Teraz chodzi o podział pracy wewnętrzny, a to niełatwe dzieło. Czyś o tym pomyślał, Lucjanie, kreśląc ten szkic?
— Tak, panie, i mógłbym już wystąpić z pewnymi projektami.
— To zbyteczne... Ułożymy plany w Paryżu, tak, żebyśmy mogli całość już okazać pannie de Roncerny.
— Ja sądzę jednak, że, aby wykonanie było odpowiednie — odezwało się dziewczę — musiałabym pana mieć ciągle do rozporządzenia, a w braku pana, to pana Lucjana Gobert.
— Mnie to wydaje się łatwym — odrzekł budowniczy z uśmiechem.
— Dlaczego?
— Tak mi się zdaje... — zaczął pan Soly.
Marta przerwała mu.
— Czyż nie byłoby najprostszą rzeczą urządzić tu, w willi naprędce pracowni, gdzie panowie przygotowalibyście plany i gdzie powoli osiadłby pan Lucjan, dla czuwania wraz ze mną nad wykonywaniem jego szkiców?
Budowniczy nie tylko w niczym się nie sprzeciwił, a nawet o sprzeciwieniu się nie pomyślał.
W istocie roboty owe na wielką skalę, dosyć trudne, zapewniały mu oczywiście stosowne, sowite wynagrodzenie.
— I owszem — odrzekł — w takim razie oddaję pani do rozporządzenia Lucjana, moją prawą rękę, i niech tylko otrzyma pokój na pracownię...
— Pan Lucjan sam sobie wybierze — odezwał się hrabia de Koncerny. — Chodzi tylko o to, jak pan Gobert zechce rozporządzać swym czasem.
Teraz odpowiedział Lucjan:
— Codzień przyjeżdżać będę pierwszym pociągiem, panie hrabio, a odjeżdżać będę wieczorem...
— To wielka będzie dla pana subiekcja.
— Inaczej nie mogę uczynić, mam matkę staruszkę i cierpiącą... Nie może się obejść beze mnie, a ja sam umarłbym z niepokoju, gdybym jej nie widział w ciągu dwudziestu czterech godzin... Nieco zmęczenia będzie tylko dla mnie... i nic więcej...
— Bardzo to panu chwalę, panie Lucjanie! — zawołała pani de Roncemy. — Ale powrót co wieczór do Paryża nie przeszkodzi panu w spożyciu z nami kolacji... Liczymy na to, że będziesz pan naszym stałym gościem i przykro byłoby nam, gdyby pan odmówił.
— O! nie odmówię, proszę pani — odparł młodzieniec. — Przyjmuję z radością i wdzięcznością zaszczyt, który mi raczyłaś uczynić!...
Marta, słysząc tę odpowiedź, zaledwie zdołała ukryć błyskawicę radości, jaka zapłonęła w jej oczach.
Myślała:
— Jak się to wszystko wybornie składa!... Helenki będzie mi zawdzięczała szczęście.
Wszystko już zostało ułożone.

∗             ∗

Lucjan, wracając do Paryża, czuł się już mniej smutnym.
W duszy jego zagościł promyk nadziei.
Dzielne dziewczę, śpieszące mu z pomocą, dodawało mu odwagi i otuchy.
Marta, przed pójściem spać, napisała do Heleny, co następuje:

„Helenko moja, przyjaciółko i siostro!

„Przede wszystkim nie rozpaczaj... Za kilka dni zajdzie coś nowego i pomyślnego, i będziesz szczęśliwą...
„Dzisiaj nie mogę ci wytłumaczyć nic więcej...
„Kłaniaj się ode mnie przełożonej, ucałuj poczciwą Joannę i wierz mi, że jestem oddana ci zawsze i na zawsze.

Marta.

Kiedy Helena otrzymała list, który stosownie do przepisów na pensji, wprzód przeszedł przez ręce pani Gevignot, doznała uczucia pociechy, tak samo, jak Lucjan Gobert.
Więc o niej myślał ktoś, pracował dla niej, kochał ją!..
To już było bardzo wiele.
Przyszłość wydawała się jej mniej ponurą.

∗             ∗

Helena przeczytała Joannie ustęp z listu Marty, jej dotyczący, i ucałowała ją z uczuciem pensjonarki, co ją wzruszyło aż do łez.
Dość było kilku godzin, aby się utrwaliła głęboka empatia między córką Garbuski, a biedną służącą.
Joanna opowiedziała Helenie krótką i smutną historję, którą już słyszeliśmy wobec sędziego śledczego.
Helena zaś opowiedziała Joannie o swym życiu, w którym dnie bolesne były już tak liczne.
Joanna nie znała wcale swej matki.
Helena znała swą matkę, ale ta matka ją nienawidziła.
Istniało między nimi podobieństwo zmartwień i cierpień, które je z sobą ściśle łączyło.

XVIII.

Po rozmowie z Józefem Włosko, Garbuska czuła się w wysokim stopniu rozdrażnioną.
Myśl, że miałaby córkę oddać Prosperowi, doprowadzała ją do wściekłości.
Podwójnie nienawidziła teraz Helenę, której niecierpiała zawsze, a którą teraz miałaby się stać jej rywalką.
Prosper nie przychodził, co wzmagało jeszcze bardziej cierpienia.
Wszak miał przyjść nazajutrz, i nie przyszedł...
Dnia następnego również daremne oczekiwanie.
Dlaczego nie przychodził?
Nie dawał nawet znaku życia.
Garbuska cierpiała, jak tylko cierpieć może kobieta zdenerwowana, gdy ją ogarnie szalona namiętność.
— On mnie nie kocha! On mnie nie kocha!... — wołała, krwawiąc sobie pierś paznokciami. — Czyż on mnie nawet kiedykolwiek kochał?... On kocha Helenę!.. On Heleny pragnie!... O! prędzej ją zabiję własną ręką, niż mu ją oddam!
Później, gdy to wzruszenie przeminęło, gdy się uspokoiła względnie na kilka godzin, myśli jej przybrały inny kierunek.
— Tak! tak! On mnie kocha! — mówiła do siebie ohydna istota, pokrywając pocałunkami fotografię Prospera. — Niepodobna, aby mnie nie kochał. Jeżeli nie przychodzi, to jedynie dlatego, iż szuka jeszcze, że szuka napróżno sposobu, ażeby omylić świat! Chce ocalić pozory! Po co? Co może nas obchodzić opinia ludzi obcych? Poza miłością nic nie ma. Miłość jest tu wszystkim!...
Chciała do niego list napisać.
Ale co mu napisze, skoro nie może mu zwiastować sposobu, podanego jej przez Józefa Włosko.
Wśród samotności ogarniały ją myśli coraz czarniejsze.
Pragnęła nawet śmierci córki, byleby nie być prześladowaną tą myślą o wstrętnym jej małżeństwie.
Prosper tymczasem grał rolę swoją — rolę bardzo łatwą, polegającą bowiem na wyczekiwaniu wypadków.
Stosując się do rad przyjaciela swego Józefa, iść miał do wdowy dopiero wtedy, gdy ta zdecyduje się na poświęcenie.
Jednakowoż to długie oczekiwanie i jemu sprawiało pewien niepokój.
— A jeżeli Garbuska straci cierpliwość — powtarzał Włoskowi — i wymknie się nam kopalnia złota. Ty masz już w ręku pewny interes... swoje przedsiębiorstwo... ale ja nic jeszcze... nic zgoła.
— Ufności! — odpowiadał były dependent notariusza — wszystko ci się dostanie, tylko mnie słuchaj.
I komiwojażer, niezdolny do kierowania samym sobą, zabijał czas i wydawał pieniądze Julii Tardier, grając w bilard i w pikietę, pijąc absynt i piwo i paląc grube cygara.
Niespodziewana okoliczność miała zmienić nagle położenie naszych osób.
Od kilku dni rozpoczęto pracę około budowy Pałacu wróżek, a Lucjan Gobent, sprowadziwszy się do Petit-Bry, dla kierowania nimi, czekał wciąż z gorączkową niecierpliwością na urzeczywistnienie obietnicy panny de Roncerny.
Ta nie zapomniała o obietnicy i przy sposobności sprzyjającej przypomniała matce swe życzenie, ażeby pojechać do Julii Tordier i prosić o pozwolenie zabrania Helenki z pensji na kilka dni do willi.
— Czy sądzisz, że się to nam powiedzie, drogie moje dziecko? — spytała hrabina.
— Mam nadzieję.
Nazajutrz miały już jechać do Paryża po różne sprawunki, postanowiły więc jednocześnie być u matki Heleny.
Garbuska, w chwili gdy dał się słyszeć w jej mieszkaniu odgłos dzwonka, ogarnięta była najprzykrzejszymi myślami, o jakich mówiliśmy.
Drgnęła, wstrząśnięta od stóp do głowy, jakby prądem elektrycznym.
— Może to Prosper! — rzekła do siebie.
I krokiem, najprzód chwiejnym, a potem już pewniejszym, skierowała się ku drzwiom i otworzyła je.
Hrabina i Marta stały na progu.
Na widok Garbuski, istoty tak dziwacznie bezkształtnej, matka i córka w pierwszej chwili, pod pierwszym wrażeniem, mimo woli się cofnęły.
Julia nie znała ani hrabiny, ani Marty.
Zdziwiona była, widząc przed sobą dwie eleganckie kobiety.
Sądziła, że to pomyłka.
— Czy się panie nie omyliły? — zagadnęła.
— Sądzę, że nie — odpowiedziała Marta.
— Czego panie sobie życzą?
— Chciałybyśmy się zobaczyć z panią Julią Tordier...
— To ja jestem. Czego panie chcą ode mnie?
— Chciałybyśmy z panią kilka chwil pomówić — odezwała się hrabina, siłą woli przemagając uczucie wstrętu, jakie nią opanowało.
— Proszę panie wejść — odparła Garbuska, usuwając się, ażeby przepuścić gości.
Gdy drzwi się za nimi zamknęły, Julia zaprowadziła je do pokoju, stanowiącego salon i wskazała im krzesła, ale takim gestem brutalnym, że nie można było tego przyjęcia uznać za uprzejme.
Twarz jej przy tym zasępiła się jeszcze bardziej.
Spojrzenie badawcze jakby mówiło:
— Kto wy jesteście?
Hrabina zrozumiała to i, stojąc jeszcze, odpowiedziała na to nieme pytanie:
— Nazywam się pani de Roncerny, a oto moja córka Marta.
Julia Tordier zlekka skłoniła głową i nowym gestem, mniej już sztywnym, zaprosiła przybyłe, ażeby usiadły.
— Czemu do zawdzięczenia mam zaszczyt wizyty pań?
— Zaraz to pani wytłómaczę — odparła hrabina. — Córka moja kształci się na pensji w Saint-Leger, u pani Gevignot...
— A! — rzekła tylko Garbuska, bardzo zaintrygowana, nie domyślając się wcale, do czego zmierza ta dama.
Hrabina ciągnęła dalej:
— Na tej samej pensji pani ma córkę...
Julia skinęła potakująco.
Teraz Marta zabrała głos:
— Helena była i jest jeszcze moją przyjaciółką, proszę pani, moją najlepszą przyjaciółką, a raczej moją jedyną przyjaciółką... Kochamy się... Kochamy się jak siostry...
Błyskawica przemknęła przez źrenice Garbuski. Brwi się jej zmarszczyły. Wargi zacisnęły.
Słowa, które usłyszała, uczyniły ją niedowierzającą.

Ktokolwiek kochał jej córkę, stawał się dla niej tym samym podejrzanym.

XIX.

Pani de Roncerny zbyt była inteligentną, aby nie odgadnąć znaczenia tej nagłej zmiany na twarzy Garbuski.
Skinęła niedostrzegalnie na Martę, ażeby jej nakazać milczenie, i sama się odezwała:
— Rzeczywiście, córka moja ma dla panny Tordier szczerą sympatię, prawdziwą przyjaźń. Wiadomo pani, że uczucia pensjonarek często bywają trwałe, co się chwali tym, które ich doznają i nie zapominają...
Garbuska milczała.
Na twarzy jej nie drgnął ani jeden muskuł.
Zdawaćby się mogło, że nie dosłyszała słów, wyrzeczonych przez hrabinę.
Ta, jak łatwo zrozumieć, czuła się wielce zakłopotaną.
W jaki sposób ta istota dziwna, odrażająca, widocznie usposobiona wrogo, w jaki sposób przyjmie zaproszenie, z którym ona wystąpi?
Zapewne bardzo źle.
Jednakże trzeba było spełnić powzięte postanowień Hrabina mówiła też dalej:
— Dowiedziałam się o strasznym ciosie, który ugodził obie panie... Strata męża i ojca ukochanego jest dla żony i dla dziecka najokrutniejszą z boleści. Z całej duszy żałuję pani, jak i Heleny. Biedne dziewczę głęboko zostało dotknięte tą śmiercią... Widziałam ją...
— A! — przerwała żywo Julia Tordier — pani ją widziała?
— Tak.
— Kiedy?
— Kilka dni temu, gdym jeździła po Martę do Saint-Leger. W chwili odjazdu przyszła się pożegnać ze swą przyjaciółką. Widziałam, że jest nie tylko smutną, bardzo smutną, co jest zupełnie naturalne, ale bardzo cierpiącą jest... nawet chorą, i to w sposób prawie niepokojący... a ja panią zapewniam, że na widok tej łagodnej i ślicznej twarzyczki, tak pobladłej skutkiem bólu moralnego i cierpienia fizycznego, doświadczyłam ściśnienia serca, jak gdybym zobaczyła cierpiącą moją własną córkę, i zupełnie odtąd podzielam sympatię Marty dla panny Heleny.
Garbuska, teraz zgoła już niedowierzająca, nie odpowiadała wcale, lecz błysk okrutny jej źrenic coraz bardziej się świecił.
Pani de Roncerny mówiła dalej:
— Wtedy Marcie przyszła myśl, ażeby przyjaciółkę na czas pewien wyrwać z tych zmartwień, a przynajmniej „próbować, czy się to nie uda...
Ja zgodziłam się najzupełniej, i właśnie przychodzimy panią prosić, ażeby pani zechciała pannie Helenie, dla dobra jej zdrowia, pozwolić, iżby opuściła pensję i przyjechała do nas, do naszej willi w Petit-Bry, przynajmniej boć na tydzień...
— A ja — dodała Marta, składając ręce i wyciągając je do Garbuski z ujmującym ruchem — błagam panią, ażebyś przyjęła życzliwie prośbę, którą wyraziła moja matka...
Julia Tordier przez kilka sekund nic nie odpowiedziała, patrząc kolejno wejrzeniem okrutnym to na hrabinę, to na Martę, po czym odezwała się tonem oschłym i przykrym, zwracając się do pani de Roncerny.
— Dziękuję pani, jak powinnam, za jej zamiary... Wielki to zaszczyt chce pani sprawić mej córce, ale niepodobna, bym mogła zaszczyt ten przyjąć i zastosować się do życzeń pani.
— Jakto, pani odmawiasz? — zawołała Marta, boleśnie zdziwiona.
— Tak, pani, odmawiam.
— Ale dlaczego?
— Dla mnóstwa przyczyn.
— Dla jakich?
— Córka moja nie należy do tej sfery towarzyskiej, i panie, i ani ma, ani będzie posiadała taki majątek...
I gdyby ją wprowadzić do towarzystwa, tak mało podobnego do jej towarzystwa, mogłaby nabrać przyzwyczajenia, zapatrywań, których nie będzie mogła zachować... Musiałaby czynić porównania przykre dla niej... i dla jej rodziny... słowem byłoby to wyświadczeniem dla niej złej przysługi.
— Ja nie patrzyłam na tę kwestię z takiego punktu widzenia — odparła hrabina nieco podrażniona — ja sądzę, że lepiej się wywyższać niż się poniżać, a jestem przeświadczona, że ani moja córka ani ja nie jesteśmy zdolne obudzić w umyśle panny Heleny porównań, których by pani żałowała, lub które mogły by panią obrazić...
— Ja zaś myślę inaczej, niż pani i w tym cała rzecz! — odrzekła Garbuska brutalnie.
— O! pani, pani — podchwyciła Marta, zrozpaczona, że widzi zniweczonym projekt swój tak dobrze ułożony, na którym zasadzała tyle nadziei. — Kocham Helenę z całej duszy... Błagam panią jeszcze, ażebyś mi nie odmawiała szczęścia, jakie miałabym, gdyby była ze mną chociaż dni kilka...
Cóż to szkodzi, że nasze towarzystwo nie jest jej towarzystwem... Zresztą ona tylko ze mną będzie ciągle... będzie się jej zdawało, że jeszcze jest ze mną razem w naszym pokoiku penisjonarskim.
Ona cierpi bardziej, niźli pani sądzi... nadmiar zmartwienia może jej bardzo zaszkodzić... zniszczyć jej zdrowie zupełnie.
Niech mi ją pani da na tydzień... Przyrzekam, że zupełnie uspokoję jej zranioną duszę i oddam ją pani zupełnie wyleczoną a przynajmniej ze znaczną ulgą...
Niepodobna, ażeby pani tego odmówiła.
Nieprawdaż, pani, że to niepodobna?
Im bardziej wzmagało się naleganie Marty, tym większą nienawiść czuła Garbuska dla swej córki, nienawiść wzmocnioną dziesięciokrotnie przez okoliczności, które nam są już znane.
— Powiada pani, że córka moja jest cierpiąca — odparła ostro — nie mogę, ani nie powinnam temu wierzyć, bo, gdyby tak było, pani Gevignot, byłaby mnie uprzedziła. Co zaś do żądania pań, powtarzam, iż niepodobna dla mnie zadość mu uczynić.
Helena ma opuścić pensję, ale po to, ażeby tu przyjechać, do mnie...
Czas już, ażebym się zajęła jej przyszłością.
Marta drgnęła.
Skoro Garbuska zająć się miała przyszłością córki, to jedynie dlatego chyba, żeby zgotować dla niej jakie nieszczęście.
Więc obawy i przeczucia Heleny były zupełnie uzasadnione?
— Chce pani ją wydać za mąż! — wykrzyknęła bez namysłu.
Julia Tordier, usłyszawszy ten okrzyk, zrozumiała, iż pannie de Roncerny musiała jej przyjaciółka zwierzyć się z wielu rzeczami, i podejrzliwość jej, z powodu tej wizyty, jeszcze bardziej wzmogła.
Do podejrzliwości przyłączyła się jednocześnie gorączka ciekawości.
Chciała wiedzieć, czego się ma trzymać.
— Helena jest w tym wieku, że może już wyjść za mąż — rzekła, jakby odpowiadając na pytanie Marty.
— I pani chce jej dać męża?
— Nie może przecież zostać starą panną.
— Pani ją zabije, pani ją zabije! — wyjąkała panna de Roncerny.
— Nie rozumiem pani... chciej pani mi to wytłómaczyć.
Marta, w uniesieniu przyjaźni, zapomniała o przezorności i ciągnęła dalej:
— Błagam panią, ażeby pani Helence nie narzucała innego męża, prócz tego, którego kocha, bo umrze.
— A któż pani mówi, że Helena nie zaślubi tego, o którym pani wspomina?... — spytała obłudnie Garbuska.
Marta uczuła głęboką radość, w miejsce zgrozy.
Przez chwilę pieściła się złudzeniem, ze Julia Tordier może być dostępną dla uczuć ludzkich, dla miłości macierzyńskiej, dla litości.
Pod wpływem też złudzenia, zawołała:
— Więc zaślubi swego kuzyna, Lucjana Gobert! Co za szczęście!
Garbuska wyprostowała się nagle.
— A! a! — odezwała się gniewnie — więc ta nieposłuszna, buntująca się córka, wzięła panią za powierniczkę swych szalonych myśli, śmiesznych nadziei! A! śpiewała pani idiotyczny romans o tych miłostkach, do których ojciec przez głupotę zachęcał!...
No, to dowiedz się pani, że Helena nie zaślubi Lucjana Gobert, że go nie zaślubi nigdy! nigdy! nigdy! Ten golec, ten wybrakowany artysta, nie istnieje dla mnie wcale!
To ja wydam córkę za mąż, a zaręczam pani, że ona musi przyjąć męża, którego ja wybiorę!
Marta nagle znalazła się wśród przerażającej rzeczywistości.
Wyciągnęła ku jędzy drżące ręce i wyjąkała głosem, zaledwie wyraźnym, tak dalece wzruszenie i przestrach ściskały jej gardło.
— O! nie... nie... pani... tego pani nie uczynisz! Nie zmusisz Helenki do poświęcenia dla swej miłości...
— A to dlaczego, jeśli łaska?
— Dla niej byłoby to śmiercią...
Te kilka słów wywarły na Garbusce szczególne wrażenie.
Jakby zrodziły w niej nową myśl.
— Śmiercią? — powtórzyła.
— Tak.
— Czy doprawdy tak pani sądzi?
— Jestem tego pewna.
— O! to się tylko tak zdaje.
— Ja się bynajmniej nie mylę... Helenka zwierzyła się przede mną i znam stan jej serca... Złamać tę miłość byłoby to zniweczyć jej życie.
Jeżeli pani zechcesz jej narzucić męża, opierać się temu będzie, opierać ze wszystkich sił...
Zapanowało chwilowe milczenie.
— Tak — odezwała się wreszcie Garbuska — to moje postanowienie jest nieodwołalne. Helena musi być teraz przy mnie, bo wyjdzie niebawem za mąż.
— Pani! miej pani nad nią litość! — zawołała Marta.
— To już moja rzecz! — odparła, wstając z krzesła Julia Tordier.
Ten ruch jej był zbyt wyraźny.
Hrabina wstała natychmiast i, pociągnąwszy za sobą córkę, lekko skinęła głową tak niegrzecznej gospodyni i opuściła niegościnne mieszkanie.
— Ta kobieta — rzekła hrabina do córki, wyszedłszy na ulicę — jest potworem. Serce jej skamieniałe... Kto wie, czy nie od jakich strasznych występków... Doprawdy, boję się wszelkiego z nią zetknięcia.

XX.

Smutny był powrót Marty do willi Petit-Bry.
Co teraz powie Lucjanowi, którego pocieszyła tak daremną nadzieją.
Czy będzie miała śmiałość oznajmić mu, że Julia Tordier oświadczyła stanowczo i brutalnie, iż Helena jest dla niego straconą, na zawsze, i że chce ją w krótkim czasie wydać za mąż.
Lucjan, wiedząc o wyjeździe panny de Roncerny z matką do Paryża, oczekiwał ich powrotu z niecierpliwością i niepokojem, łatwym do zrozumienia.
Pracował, a przynajmniej usiłował pracować w gabinecie urządzonym dla niego, ale co chwila nasłuchiwał, gdyż mu się zdawało, że doń dolatuje turkot powozu, przywożącego hrabinę z córką.
Nareszcie je zobaczył.
Zamiast jednak doznać żywej radości, doświadczył bolesnego ściśnięcia serca, i ogarnęło go ponure przeczucie.
Ze skroniami zwilżonymi potem niepokoju usiadł znów przy stole, i pozostał tak, posępny, zgnębiony, niezdolny posługiwać się ołówkiem lub pędzlem.
Z uchem, nadstawionym ku sieni, czekał na wizytę panny de Roncerny, jak oskarżony czeka na wiadomość o ułaskawieniu lub skazaniu.
Nareszcie dał się słyszeć odgłos lekkich kroków, któremu towarzyszył szelest sukni jedwabnej.
Potem drzwi od pracowni otworzyły się raptownie.
Marta weszła.
Od pierwszego spojrzenia, rzuconego na zmienioną twarz dziewczęcia, Lucjan zrozumiał już, jak dalece były uzasadnione jego przeczucia.
Wydał głuchy jęk.
Panna de Roncerny zbliżyła się doń, milcząca.
— Wszak nie udało się pani? — wyjąkał, ze zgnębieniem zupełnym.
Marta, głosem zdławionym, prawie niewyraźnym, odpowiedziała:
— Tak, nie udało się.
— Helena nie przybędzie?
— Nie...
— Przypomina sobie pani, że kiedy mi pani ręczyła za powodzenie, nie mogłem w to wierzyć... Dobrze więc wtedy przewidywałem...
— Prosiłam... błagałam... Jej matka była nieubłagana w odmowie... Ta kobieta nie ma wcale serca, dusza jej tak potworna, jak ciało.
— Niestety! mówiłem pani o tym wszystkim!... Ja ją znam nadto debrze!
Marta ciągnęła dalej:
— Pani Tordier działa pod wpływem nienawiści, której doznaje dla córki i dla pana! Ta nienawiść objawiać się będzie pod wieloma postaciami... i nawet może wkrótce...
— Przestrasza mnie, pani!
— Bo wszystkiego należy się lękać!... Chciałbym, nie mogąc panu przynieść radości, pozostawić choć trochę nadziei... ale nie mogę!...
— Czy będziesz pan miał odwagę, czy będziesz miał pan siłę, ażeby znieść straszny cios?
— Będę miał siłę i odwagę... Wszystko lepsze, niźli niepewność! Mów pani! Mów... błagam panią!
— Otóż pani Tordier chce wydać Helenkę za mąż...
— Wydać ją za mąż! — powtórzył Lucjan, zrywając się z miejsca.
— Tak.
— Helena się nie zgodzi.
— Pani Tordier zmusi ją swą wolą, a czyż biedne, zgnębione dziecko zdoła się oprzeć?
— To prawda, mój Boże!... To prawda!... — wyjąkał młodzieniec, załamując ręce.
— I to lada dzień Helena opuści pensję — podchwyciła panna de Roncerny — i powróci na ulicę Aubry... Matka już dla niej znalazła męża...
— Czyż pani tego pewna?
— Sama wszak powiedziała.
— O! to małżeństwo jeszcze nie nastąpiło!... Wymieni mi pani człowieka, któremu Julia Tordier chce powięcić córkę!... Pójdę do niego, wyzwę go... zabiję!...
— Nie wiem, jak się nazywa...
— Co, nawet tego sposobu nie ma! — zawołał Lucjan, szlochając. — A więc ziściły się moje najbardziej złowrogie przeczucia! Ten potwór odda córkę byle komu, aby nas tylko rozłączyć na zawsze i udręczyć!... Czyż to podobna?... Czyż Bóg może pozwolić na takie podłości! I być tu bezsilnym!... O! można oszaleć.
Lucjan tracił głowę.
— Na Boga, uspokój się pan — rzekła Marta wystraszona — i poszukajmy sposobu na to...
— Jakiż można znaleźć sposób, kiedy prawo stoi po stronie matki?
— Wy macie za sobą miłość!...
— Miłość nie liczy się wobec prawa!... Julia Tordier wszystkich starań użyje, ażeby zmusić córkę!... O! moje życie już zmarnowane... co pozostaje mi, prócz śmierci...
— Panie Lucjanie, nie mów tak! Nie masz prawa tak mówić!
— Jakto nie mam prawa!
— Alboż sam jesteś na świecie? Pomyśl o swej matce!
— Tak... to prawda... matka moja... ma pani słuszność... O! gdybym nie miał matki, cierpienia moje uwolniłyby mnie prędko.
— Kto wie przy tym, może nie wszystko jeszcze stracone...
— O! wszystko skończone... Ja się nie spodziewam niczego... niczego...
Lucjan, wyczerpany na ciele i duszy, osunął się na trzęsło, twarz ukrył w dłoniach i zapłakał jak dziecko.
Marta popatrzyła nań kilka sekund z głęboką litością l czujce, że wobec takiej boleści wszelka pociecha byłaby daremną, wyszła poeichu z pracowni, ze ściśniętym sercem, ocierając wilgotne powieki.

∗             ∗

Garbuska pozostała sama.
Kiedy po odejściu pani de Roncerny i Marty, zamknęła drzwi od mieszkania za nimi, ryk jakby dzikiego zwierzęcia wyrwał się z jej ust i wyszeptała urywanym głosem:
— Włosko ma słuszność! Helena zaślubi Prospera. Narzucić jej męża, którego nie może kochać, zmusić ją do poświęcenia swej miłości, byłoby to śmiercią dla niej.
Ta panna Marta de Roncerny, jej przyjaciółka, powiedziała to wszystko przed chwilą, i mówiła prawdę, czuję to dobrze, ponieważ ja sama tego doznaję.
I ja gdybym nie czuła dla siebie miłości Prospera, żyć nie mogłabym!... Pozwoliłabym, żeby mnie zabrała śmierć.
Bez Lucjana Gobert, Helena nie zechce żyć, i tylko nienawiść, wstręt, pogardę mieć będzie dla męża, który stanie się sprawcą jej rozpaczy i śmierci...
Tego mi będzie trzeba!
Prosper znów, czując się pogardzonym, nie cierpieć będzie swej żony! Żyć będą rozłączeni w małżeństwie, i nikt w świecie nie będzie mógł wyrzucać Prosperowi, że mój zięć, owdowiawszy, będzie miał prawo zostać przy mnie w domu moim, który stanie się już jego domem...
Tak... tak... Józef Włosko miał słuszność, sto razy miał słuszność...
Znalazł prawdziwy, jedyny sposób uniknięcia złośliwych uwag, a ja go nie chciałam przyjąć, byłam ślepą, byłam szaloną...
Po tym krótkim monologu Garbuska zbliżyła się szybko do stołu, na którym znajdowały się przybory do pisania.
Wzięła ćwiartkę papieru, pióro i ręką drżącą skreśliła te wyrazy:

Przyjdź pan, czekam.
Podpisała:
Julia.
Włożyła do koperty i napisała adres:

Panu Prosperowi Rivet
Hotel Niewiniątek.
Ulica Feronnerie.

To uczyniwszy, wyszła na ulicę i oddała list posłańcowi.

XXI.

Prosper znajdował się w hotelu, w swoim pokoju. Po nocy, spędzonej z kolegami na obfitych libacjach, drzemał, wyciągnięty w ubraniu na łóżku. Obudziło go pukanie posłańca, który mu list oddał. Piękny komiwojażer rozdarł kopertę i spojrzał na pismo.
— A! — wyrzekł prawie głośno. — A! W samą porę! Fundusze zaczęły się już wyczerpywać straszliwie... To, doprawdy, zdumiewające, jak te pieniądze rozchodzą się w Paryżu. Ale ten diabeł Józef Włosko może sobie powinszować daru jasnowidzenia: Wszystko tak się dzieje, jak zapowiada! Nie trzeba dać czekać poczciwej niewieście... Zaraz do niej biegnę.
Ubrał się elegancko i podążył na ulicę Anbry.
Julia Tordier nie spodziewała się go tak prędko. Ujrzawszy go tak niespodziewanie, wydała okrzyk szczęścia. Twarz jej się zarumieniła, bo wszystka krew napłynęła do policzków, a łzy radości wytrysnęły z jej oczu.
— A! — wyjąkała głosem słodkim, wcale niepodobnym do jej głosu zwykłego. — Byłabym bez ciebie umarła. — I podała mu rękę.
Prosper ujął tę rękę kościstą i długą i uścisnął ją z doskonałą obłudą.
— Czy sądzi pani, — odparł tonem miodowym, udając wzruszenie, — czy sądzi pani, że ja mniej cierpiałem...
— Doprawdy, cierpiałeś także? — spytała Garbuska, mizdrząc się jak młode dziewczę.
— Czy wątpi pani?
— Chciałabym w to wierzyć.
— A! tak, cierpiałem okrutnie, ale jestem człowiekiem silnej woli, i głos honoru nie pozwolił mi słuchać głosu cierpienia. A jednak, widzi pani, skoro tylko pani napisała do mnie, natychmiast przyszedłem. Spodziewałem się, że ma mi pani oznajmić coś nowego.
— A co byś powiedział, Prosperze, mój Prosperze, gdybym znalazła sposób, którego szukaliśmy nadaremnie... Sposób pogodzenia wymagań naszej miłości z wymaganiami świata wciąż podejrzliwego i złośliwego? Sposób, który by pozwalał ci żyć przy mnie, bezustannie w stosunkach najbliższych, a przecież złe języki nie miałyby najmniejszej okazji do obmowy?
— Znalazła pani taki sposób? — zawołał Prosper, udając zdziwienie.
— Znalazłam!
— O! mów pani... Mów prędko!
— Tak... Tak... Będę mówiła; Prosperze mój, ale naprzód... chodź... siadaj przy mnie... Dowiesz się o wszystkim, i przekonasz się, że poświęcenie to wielkie, na jakim gotowa, ażeby ci dowieść miłości, i że do takiego poświęcenia żadna kobieta nie byłaby zdolną!
— Poświęcenie? — zapytał Prosper, grając dalej rolę tonem doskonałym. — Co za poświęcenie?
— O! niezmierzone, niesłychane!
— Jakież?
— Nie zgadujesz?
— Jakże mógłbym zgadnąć?
— Prawda! Zaledwie będziesz wierzył własnym uszom! Wkrótce zostaniesz mężem Heleny!
— Mężem córki pani? — zawołał młodzieniec.
— Tak, mężem mej córki. Ją tobie poświęcam.
— Doprawdy, wierzyć pani nie mogę... Ja zięciem pani! Chyba pani żartuje?
— Czy to nie jest jedyny sposób uczynić możliwą rzeczą obecność swoją stałą przy mnie... pośród rodziny?
— I pani mówi to poważnie?
— Tak, przysięgam ci!
— Tak, to pewna, że sposób jest dobry, że nawet jest niezawodny. Ale wydaje mi się bardzo nieprawdopodobnym przyzwolenie pani na ten związek.
— Zgodzę się, ponieważ wierząc w twą miłość... Bo jestem pewna, że mnie kochasz i nie będziesz kochał nigdy Heleny... Czyż się mylę?
Głos Julii drżał, gdy wymawiała ostatnie wyrazy.
— Nie, z pewnością, — odpowiedział Prosper — pani się nie myli.
Garbuska ciągnęła dalej z ożywieniem:
— Zgodzę się, ponieważ Helena kocha kogoś, kocha tak, iż gotowa umrzeć z miłości i że będzie miała tylko miłość! Przysięgnij mi, że, zaślubiając Helenę, będziesz miał w tym jedyny cel zbliżenia się do mnie... Przysięgnij mi, że Helena będzie dla ciebie zawsze tylko żoną z nazwy, a małżeństwo to nastąpi i ocalimy pozory!
— Jakże można traktować poważnie gąskę, wychodzącą zaledwie z pensji! To byłoby, jak bawić się lalką. Nie może pam nawet o tym myśleć — odparł piękny komiwojażer, z miną pełną pogardy.
— I będziesz mnie zawsze kochał?
— Naturalnie.
— O! — podchwyciła Garbuska, a spojrzenie jej przybrało wyraz dziki. — O! gdyby było inaczej, gdybym została zdradzoną, zabiłabym ją i zabiłabym również i ciebie.
Prosper Rivet zadrżał pomimo woli, tak dalece spojrzenie jędzy było przerażające, ale ten dreszcz przeminął z szybkością błyskawicy.
— Przede wszystkim małżeństwo, — rzekł do siebie — kiedy już zostanę mężem, zobaczymy później, co trzeba robić. I dodał głośno: Ale pytanie jeszcze, czy Helena zgodzi się na to małżeństwo?
— O! choćby nie chciała... to ją zmuszę.
— Nie trzeba, ażeby ludzie podejrzewali przymus i dziwili się.
— Nikt się nie będzie dziwił! Mam prawo wydać córkę za mąż, jak mi się podoba.
— Oczywiście!
— Zatem nic naturalniejszego! A ciebie nawet nie będą mogli pomawiać, że się żenisz dla pieniędzy... Helena nie ma nic, lub prawie nic... Dwadzieścia pięć a najwyżej trzydzieści tysięcy, w postaci nieruchomości, której połowa należy jeszcze do mnie.
— O! do diabła! — rzekł do siebie duchu Prosper, zaniepokojony raptownie. Przypomniał sobie jednak nauki swego przyjaciela Józefa Włoski i odezwał się:
— Jak na teraz, to dobrze... Ale trzeba pomyśleć o przyszłości.
— Pomyśleć o przyszłości — powtórzyła Garbuska. — Alboż to wszystko co mam, nie należy do ciebie?
— Wszystko co pani ma, należy lub przynajmniej należeć będzie kiedyś do córki pani, a prawo jej niezaprzeczalne.
— O! nic dla Heleny... nic. Wszystko dla ciebie!
— Nie możesz jej pani wydziedziczyć, testament taki byłby nieważny.
— Ale mogę za życia rozporządzać moim majątkiem z ręki do ręki.
— O! co do tego najzupełniej. To możesz pani uczynić.
— Ja uczynię... później... nic nie ma pilnego... Jeszcze nie umieram!...
— Na szczęście, droga Julio! — rzekł obłudnie Prosper, ujmując jej rękę i niosąc do ust. — Na szczęście dla naszego szczęścia!... Tak długie lata życia jeszcze masz przed sobą... Ale rozmawia się o interesach, nie dlatego, ażeby się umierało...
— Jabym chciała pomówić nie o interesach... ale o miłości... — westchnęła Garbuska.
— Na wszystko przyjdzie czas!... Wiesz pani, że jeżeli zaślubię Helenę w tych warunkach, w jakich małżeństwo ma nastąpić, wiesz, co się stanie?
— Cóż takiego?
— Zapewne pomyślałaś pani o tym, że spokój nie zawsze panować będzie w naszym domu... Helena kocha innego człowieka, a zaślubiwszy mnie wbrew swej woli, będzie starała się wszelkimi sposobami, rozerwać to nienawistne małżeństwo... i prawo daje jej pewien sposób...
— Sposób rozerwania małżeństwa! — zawołała Garbuska.
— Tak, mój Boże...
— Jaki?
— Czy przypomina sobie pani bardzo niedawny proces. Pewna żona otrzymała rozwód, ponieważ dowiodła, że mąż jej był mężem tylko z nazwy. Helena mogłaby się powołać na ten sam wzgląd, i bez najmniejszej wątpliwości osiągnęłaby ten sam rozwód. Byłby więc przymusowe rozłączenie.
— Rozłączenie z Heleną, ale nie ze mną — zawołała Garbuska.
— Mąż, rozwiedziony z córką pani, nie mógłby dłużej mieszkać przy tobie. Nic by to nie tłumaczyło, nic by nie usprawiedliwiało obecności jego w domu pani...
— Mielibyśmy się rozłączyć... o! mój Boże! — wyjąkała Julia Tordier, tuląc się wystraszona do Prospera — o! ja bym tego nie przeżyła.
— Ani ja bym tego nie przeżył. Ale trzeba wszystko przewidzieć... Gdyby śmierć zabrała panią pierwszą... Gdyby zmartwienie, zamiast od razu położyć kres moim cierpieniom, zabijałoby mnie tylko powoli, cóżby się ze mną stało?!... Moim losem byłaby nędza!... Cały majątek pani przeszedłby do mej żony rozwiedzionej, do córki pani...
— To byłaby nikczemność! — wykrzyknęła Garbuska. — Ja nie chcę, ażeby ta nikczemność mogła się stać.
— To musi pani rozumieć, co ma pani uczynić. Miłość pani dla mnie pokieruje tobą... Ją zapytaj o radę.
— Tak... tak... wszystko dla ciebie... oddam ci wszystko... bylebym w zamian miała twoje serce! — wyrzekła Julia w uniesieniu.
— Wiesz pani dobrze, że ci je dałem i że go nie odbiorę nigdy.
— I będziesz nienawidził Helenę tak wielce, jak mnie kochać będziesz?...
— Biedna dziewczyna! Dla niej mieć będę nie nienawiść... ale co więcej... pogardę!...
— No, to jutro pojadę po nią do Boissy-Saint-Leger... Wieczorem oznajmię jej moje projekty, a raczej moją wolę... Kroki prawne zostaną poczynione pojutrze, a w dwa tygodnie nastąpi to małżeństwo, które nas rozłączy na pozór, aby nas złączyć w rzeczywistości.
— A! — wyszeptał Prosper, zmuszając się do nadania oczom wyrazu uniesienia — to będzie szczęście!...
Po czym dodał natychmiast:
— A pomyślisz pani o tym, co ci mówiłem o przyszłości, nieprawdaż?
— Tak... pomyślę... nawet już pomyślałam! — żywo odpowiedziała Garbuska — uczynię wszystko, ażebyś był szczęśliwy! Chcesz dostać dom przy ulicy Rivoli?
— Tobie nie mogę nic odmówić! Masz jeszcze pralnię przy ulicy Stefensona...
— I ją chcesz także?
— Mogłabyś jeszcze dodać dom przy ulicy Aubry-Rzeźnika... Sprzedaż fikcyjna ułatwiłaby wszystko.
— Pralnię... dom — wykrzyknęła Julia z przestrachu. — A cóż mnie się zostanie?
— Pozostanie ci wszystko, ponieważ kocham cię i nie rozłączymy się nigdy! — odpowiedział komiwojażer, przyciskając wargi do czoła jędzy.
— To prawda... prawda... masz słuszność! — wyjąkała, zahipnotyzowana Garbuska. — I jaką radością będzie dla mnie pomyśleć, że to ty mnie wzbogacasz, mój Prosperze.
Znużony aż nadto komedią, którą grać musiał, tą rolą trudną, której musiał się podjąć, młodzieniec wkrótce pożegnał Garbuskę, umówiwszy się z nią co do następnego widzenia.

Ta nazajutrz zrana — jak zapowiedziała Prosperowi Rivet — pojechała na pensję do Boissy-Saint-Leger, skąd zamierzała sprowadzić córkę.

XXII.

Przełożona pensji zdziwiona była tą niespodziewaną wizytą.
— Proszę pani — odezwała się Julia Tordier, po przywitaniu — tyle rzeczy zaszło od śmierci mego męża, iż potrzebuję mieć Helenę przy sobie w Paryżu.
— Więc pani po nią przyjechała?
— Tak, pani.
— Czy to ma być chwilowa nieobecność Helenki, czy też odjazd bez nadziei powrotu?
— Zapewne już nie wróci. Wykształcenie, jakie Helena otrzymała, jest moim zdaniem, więcej niż wystarczające...
Odbieram córkę na zawsze.
Pani Gevignot milczała przez chwilę.
Była to przezacna kobieta, jakeśmy powiedzieli, i wiemy, że kochała Helenę.
Myślała z trwogą, ile biedne dziecko wycierpi przy swej matce.
Myślała również o staraniach, jakie hrabina de Koncerny i Marta poczyniły u Julii Tordier, i pytała sama siebie, czy właściwie te starania nie wpłynęły na to tak raptowne postanowienie.
— Zapewne, Helena otrzymała wykształcenie — odparła wreszcie — ale nie spodziewałam się, ażebym z nią tak prędko się rozłączyła... Pozwoli pani, że zauważę, iż chwila obecna nie dość stosowną jest dla zabrania jej z pensji.
— Doprawdy! — przerwała Garbuska tonem ironicznym. — A to dlaczego?
— Ona bardzo jest smutna... trochę cierpiąca... a świeże powietrze, jakiego tu mamy pod dostatkiem może przyśpieszyć jej zupełne wyzdrowienie.
— O! bądź pani spokojną... W Paryżu nie braknie jej opieki...
— Nie wątpię; lecz czy będzie miała spokój umysłu, połączony z rozrywkami życia towarzyskiego?
— Będzie miała rozrywki innego rodzaju...
— Dla wychodzącej z pensji po latach kilku — podchwyciła pani Gevignot — zaczyna się zawsze nowe życie, do jakiego trzeba się przyzwyczajać, a nie zawsze to łatwo... Helena ma wciąż na myśli bolesną stratę, jaką poniosła... Powrócić tak prędko do domu, skąd widziała niedawno wynoszoną trumnę ukochanego ojca, to będzie dla niej zwiększeniem zmartwienia.
— A ja myślę przeciwnie — odpowiedziała oschle Garbuska.
Przełożona pensji zrozumiała, iż wszelkie naleganie będzie daremne; jeszcze bardziej jednak żałowała Helenę.
— Ha, to wydam rozkazy, ażeby były poczynione przygotowania do odjazdu panny Tordier — rzekła — a tymczasem spiszę rachunek...
— Jak pani chce, ale sądzę, po namyśle, że lepiej będzie, aby Helena jeszcze nie wiedziała o moim przyjeździe... Najlepiej uprzedzić ją dopiero wtedy, gdy wszystko będzie gotowe... Uniknę w ten sposób zapytywań, próśb i scen... Wszystkim będzie z tym lepiej.
— Niech i tak będzie.
Pani Gevignot zadzwoniła.
Wbiegła jedna ze służących.
— Powiedz Joannie Bertinot, żeby do mnie przyszła — rozkazała.
Służąca wyszła.
Garbuska, usłyszawszy nazwisko Joanny Bertinot, zadrgała i zbladła.
To nazwisko, które ją uderzyło tak żywo owego dnia, kiedy była w sądzie u sędziego śledczego, sprawiło i teraz na niej takie samo wrażenie.
Ogarnął ją znów trudny do opisania niepokój.
A może się przesłyszała co do nazwiska.
Czekała z głębokim niepokojem nadejścia Joanny Bertinot.
Po chwili zapukano do drzwi.
— Proszę wejść — odezwała się przełożona.
Drzwi się otworzyły i ukazała się Joanna Bertinot.
Julia Tordier cała się wzdrygnęła.
Dziewczyna, którą teraz zobaczyła przed sobą w Boissy, była ta sama, którą widziała na korytarzu, prowadzącym do sędziów śledczych, pod strażą policji, ze związanymi rękoma, a która w godzinę później wychodziła już wolna.
Oczy jej wlepiły się w Joannę.
Spojrzenie biednego dziecka skrzyżowało się z wejrzeniem Julii Tordier; ale nie przypomniała sobie, gdzie już widziała tę kobietę, której bezkształtność tak podobna była do jej kalectwa.
A jednak mimo woli uczuła jakieś wzruszenie.

XXIII.

— Joanno — zapytała pani Gevignot nowoprzybyłą — gdzie jest w tej chwili panna Helena?
— W ogrodzie, proszę pani — odpowiedziała młoda dziewczyna.
— Dobrze, pójdziesz do jej pokoju i spakujesz do walizy jej bieliznę, ubranie, buciki, wreszcie wszystko, co do niej należy tutaj...
Joanna nie poruszyła się.
Stała przed przełożoną pensji, niema, z otwartymi ustami.
Twarz jej pobladła nagle, ogarnięta przerażeniem.
— Czyś mnie nie słyszała, czy nie zrozumiałaś? — spytała pani Gevignot.
— Tak, pani — wyszeptała młoda dziewczyna drżąca. — Ale... czy to panna Helena opuszcza pensję?
— Tak... Oto pani Tordier, jej matka, przyjechała po nią.
— Po nią... — powtórzyła Joanna, spoglądając na Garbuskę — ona odjeżdża... Pani ją z sobą zabiera?
— Tak, bez wątpienia — odparła wdowa, sama owładnięta niewytłumaczonym wzruszeniem.
— O! mój Boże!...
— No, idź, Joanno — podchwyciła pani Gevignot — i nie uprzedzaj panny Heleny o przyjeździe matki... powiesz wtedy dopiero, gdy ci to polecę...
— Dobrze... dobrze... pani...
Młoda dziewczyna, tłumiąc łkanie, wyszła krokiem chwiejnym.
— To dziecko kocha bardzo Helenę — rzekła przełożona pensji do Garbuski — i widzi pani, jakie gwałtowne zmartwienie sprawi jej ten odjazd...
— Rzeczywiście... zmartwienie to bardzo żywe... Czy ta osoba od dawna służy u pani? — Dziewięć dni dopiero.
Garbuska chciała wydać się spokojną, a jednak nie mogła powstrzymać drżenia w głosie, kiedy odezwała się z powyższym zapytaniem.
Wzruszenie jej, pomieszanie, wzmagało się z każdą chwilą.
Jakież wspomnienia budził w niej widok tego dziewczęcia.
— A! — odezwała się po chwili — pani ją ma dopiero u siebie od dziewięciu dni?
— Tak, pani.
— I ona w tak krótkim czasie stała się taką dla Heleny przyjaciółką...
— Sympatia nie zna, co to czas...
— Ale musi mieć jakąś podstawę...
— Helena ujmuje wdziękiem, a obecnie jeszcze pociąga smutkiem i cierpieniem... Joanna jest wrażliwa...
— Gdzie to dziecko służyło poprzednio?
— U pani hrabiny de Roncerny, w Petit-Bry...
Czoło Garbuski zasępiło się.
— Teraz zaczynam rozumieć — rzekła — panna de Roncerny była przyjaciółką Heleny i bez wątpienia zwierzała się ze wszystkim swej pokojówce. Ta panna de Roncerny wydała mi się bardzo egzaltowaną... To przy niej Joanna taką się czułą stała dla Heleny...
— Być może... ale czyż w tym co złego?
— Jak długo Joanna Bertinot przebywała w Petit-Bry, u swych pierwszych państwa?
— Więcej niż dwa lata.
— Szczególne są podobieństwa na tym świecie! — wyrzekła Julia Tordier tonem drwiącym.
— Z jakiego powodu czyni pani tę uwagę? — spytała przełożona pensji.
— Bo gdybym spotkała Joannę Bertinot w domu mniej zacnym, od pani, myślałabym, żem ją widziała przed dziesięciu czy dwunastu dniami wśród okoliczności szczególnych.
— Wśród jakich okoliczności, pani?
— W pałacu sprawiedliwości, z kajdankami na ręku, prowadzoną przez strażników do sędziego śledczego.
Pani Gevignot sponsowiała.
— Nieprawda — ciągnęła dalej Garbuska — nieprawda, proszę pani, że to dziwne podobieństwo?
— To nie jest podobieństwo — odparła przełożona tonem poważnym. — Pani widziała właśnie Joannę.
Julia Tordier podniosła ręce i oczy ku sufitowi.
— Cóż znowu. Żartuje pani ze mnie! To niemożebne! — zawołała.
— Rzeczywiście, i zaraz pani to zrozumie... Nieszczęśliwe dziecko zostało niedorzecznie oskarżone o kradzież kosztowności, ale dowód materialny jej niewinności wyszedł niebawem na jaw i pan de Roncerny, zrozpaczony swoją winą, pobiegł do sędziego śledczego, ażeby wyjednać uwolnienie biednej Joanny.
— A! to się wszystko tłumaczy — podchwyciła Garbuska. — Żałuję szczerze dziewczęcia... A jednak ci Roncernowie nie chcieli jej dłużej trzymać u siebie. To mi się wydaje trochę podejrzane...
— To Joanna nie chciała do nich powrócić.
— A dlaczego?
— Przez uczucie delikatności... Wstrętem było dla niej żyć w domu, gdzie ją oskarżono o kradzież.
— Pojmuję... To dziewczę godne jest pożałowania i w zupełności zasługuje, ażeby się nim zajęto... Jak rodzice musieli cierpieć, skutkiem tego, co się jej przytrafiło?
— Joanna nie ma wcale rodziców...
— Sierota? — Tak, pani.
— Czy znała matkę swą?
— Nie, pani.
— A ojca?
— On umarł, kiedy jeszcze była dzieckiem.
Garbuska słuchała ze szczególną uwagą odpowiedzi pani Gevignot.
Czoło jej było zmarszczone, brwi ściągnięte.
Rzec możnaby, że jakaś wielka praca odbywała się w jej mózgu.
— Czyżby to dziecko było podrzutkiem? — spytała nagle.
— Nie.
— Czy urodziła się we Francji?
— Nie, za granicą, ale z ojca Francuza.
Zmarszczka na czole Julii Tordier jeszcze się bardziej pogłębiła.
— Za granicą... — powtórzyła.
— Tak, w Szwajcarii.
Garbuska stała się bardzo bladą.
— W okolicach Genewy — ciągnęła dalej pani Gevignot.
Przerażenie wdowy po Jakubie Tordier rosło.
Uczyniła wysiłek, ażeby nad sobą zapanować i podchwyciła:
— I powiada pani, że matki swej nie znała wcale?
— Wcale.
— To matka jej bez wątpienia umarła?
— Ona o tym nie wie.
— Jakto nie wie!... To już nieprawdopodobna... W metryce jej musi być wymienione nazwisko ojca i matki...
— Być może. Ale jej o to nie wypytywałam.
— Wie pani jednak, że się urodziła w okolicach Genewy?
— Sama mi to powiedziała... nie pytałam jej.
— Czy wymieniła tę miejscowość?
— Veroix.
I pani Gevignot, bardzo zaintrygowana zachowaniem się zapytującej, dodała:
— Ale to zapewne nie bez powodu, zapytuje mnie tak, kochana pani... Czyżby pani znała rodziców Joanny?
— Znałam niegdyś Bertinotów, i to nazwisko mnie uderzyło i dlatego wypytywałam. Ale nie przypominam sobie, ażeby oni byli spokrewnieni z tym dzieckiem.
Garbuska zaś pocichu rzekła do siebie:
— To byłoby zbyt dziwne... — A jednak w życiu tej młodej dziewczyny jest jakaś tajemnica, którą muszę przeniknąć. Ja muszę wiedzieć, kto rzeczywiście był ojcem Joanny Bertinot... Umarł, powiadają. Gdyby ona była córką tego, o kim myślę, to byłby umarł w więzieniu.
I podchwyciła głośno:
— Ileż lat może mieć Joanna Bertinot? — Osiemnaście lub dziewiętnaście, nieprawdaż?
— Dwadzieścia.
— A! W chwili, gdy Garbuska wydała ten okrzyk, zapukano do drzwi i Joanna weszła do pokoju.
Powieki zaczerwienione świadczyły o łzach, obficie przelanych.
— Wszystko gotowe — rzekła do przełożonej pensji, głosem zmienionym.
— Wszak nie uprzedziłaś panny Heleny...
— Nie, proszę pani... Wszak mi pani zakazałaś.
— Widzę, że odjazd mej córki jakby cię bardzo rozczulał mje dziecko... — odezwała się Garbuska, starając się złagodzić brzmienie swego głosu, zwykle tak ostre.
Joanna wybuchnęła płaczem.
— Kocham już pannę Helenę, jak siostrę... — wyjąkała wśród łez. — Znalazłam w niej duszę zacną i współczującą, duszę anielską, i byłam szczęśliwą, że pozwalała, ażeby i jej okazywała całą sympatię, jaką mnie natchnęła.
— Ależ znałaś ją dopiero od kilku dni...
— Czy to się liczy, proszę pani... Od pierwszej chwili, kiedym ją zobaczyła, pokochałam ją, a odtąd przywiązanie moje jeszcze bardziej wzrosło.
— Pani Gevignot mówiła mi, żeś sierota.
— Tak, pani.
— Nie znałaś matki?

— Nigdy... Nawet nie wiem, jak było jej na imię... Zawsze to ukrywano przede mną... i nie starałam się dowiedzieć... Myślałam, że ukrywano przede mną nie bez racji.

XXIV.

Po chwili milczenia Garbuska podchwyciła:
— A ojciec twój umarł?
Joanna jakby się zawahała przez sekundę, po czym odpowiedziała:
— Tak, umarł, proszę pani.
— Wychowywałaś się w Szwajcarii?
— Tak, pani.
— Gdzie?
— W Veroix.
— Z jakich stron twój ojciec pochodził?
— Z Get...
Drżenie, prawie niedostrzegalne, wstrząsnęło długimi plecami Garbuski.
Ciągnęła dalej:
— U kogo się wychowywałaś w Veroix?
— U stryjenki.
— Jak się nazywała?
— Adela Bertinot.
Wdowa po Jakubie Tordier bardzo zbladła.
— Czy stryjenka umarła? — spytała.
— Tak, pani... Miałam czternaście lat, kiedy umarła.
— I to prawda, że nie powiedziała ci wcale, jak się matka nazywała, z domu?
— Nie powiedziała, powtarzam pani... Jakiż miałabym powód kłamać?
Garbuska jakby odetchnęła swobodniej.
— Biedne moje dziecko — rzekła — jestem wzruszona twoim przywiązaniem dla mej córki i nie miałabym nic przeciw temu, ażebyś ją odwiedzała od czasu do czasu, o ileby na te pozwalała pani Gevignot.
— Mam zamiar dać jej zupełnie wolny dzień raz w miesiąc — rzekła przełożona.
— To skorzystasz z tego dnia, ażeby go przepędzić przy Helenie...
— O! pani! — zawołała Joanna, ze łzami w oczach i rękoma złożonymi — jest pani dobra i jak ja pani dziękuję! Jabym chciała nigdy się nie rozstawać za panną Heleną... byłabym tak szczęśliwą, gdybym mogła jej służyć zawsze... O! gdyby to było możliwe... Przepraszam bardzo panią Gevignot, która miałaby słuszność uważać mnie za niewdzięczną, ale gdyby mi pani ofiarowała służbę u siebie nawet bez żadnych zasług, błagałabym panią Gevignot, ażeby mi pozwoliła odejść stąd i podążyć za panną Heleną...
— O! upoważniłabym cię do tego z całego serca, Joanno, widząc, jak kochasz swoją młodą panią — odpowiedziała przełożona pensji — ale to zależy od pani Tordier, a nie ode mnie.
— Ta rzecz nie wy daje mi się wcale niemożliwą — rzekła Garbuska — ale muszę się jeszcze zastanowić przed powzięciem jakiegobądź postanowienia w tym względzie. Obiecuję ci jednak, moje dziecko, że się zastanowię nad tym bardzo poważnie... Bądź cierpliwą i w każdym razie pamiętaj, co zostało umówione. Przyjedź do Heleny.
— Dziękuję pani, raz jeszcze dziękuję z głębi serca! Czy pozwoli mi pani z nią się pożegnać.
— Pragnęłabym przeciwnie, ażebyś się z nią nie widziała wcale — odparła wdowa — chciałabym, ażeby nie doznała za wiele wstrząśnień w tej chwili, kiedy jest cierpiąca i osłabiona... Trzeba jej zaoszczędzić wzruszenia przykrego, jakiego by jej dostarczyła scena pożegnania między wami.
Przełożona pensji — wtrąciła się do rozmowy.
— Ponieważ pani Tordier tego pragnie — rzekła — musisz być posłuszną... Wróć do twej służby i każ rzeczy panny Heleny znieść Mariannie lub Franciszce...
Joanna ukryła w dłonie twarz, zalaną rzewnymi łzami, i wyszła, nie rzekłszy ani słowa, lecz ze ściśniętym sercem.
Pani Gevignot wydała rozkaz innej służącej, ażeby poszła po Helenę do ogrodu i, zwracając się do Garbuski dodała:
— Jakkolwiek bardzo cenię Joannę Bertinot za jej wyjątkowe przymioty, jednakże zwolniłabym ją od siebie, gdyby pani zechciała ją wziąć do siebie... Ale to jedynie przez przywiązanie dla Heleny zgodziłabym się rozstać z tym dzieckiem.
— Jestem za to pani wdzięczną i powtarzam, że się zastanowię nad tym poważnie. Moje postanowienie zależeć będzie od wielu rzeczy, a szczególnie od mej córki.
— To Joanna opuści nas prędko, bo mam pewność, że Helenka będzie panią błagała o wzięcie jej.
Pani de Gevignot zaledwie wymówiła te słowa, gdy drzwi się otworzyły i ukazała się Helena.
Na widok Garbuski dziewczę wstrząsnęło się od stóp do głowy.
Zdawało się jej, że ma w nią ugodzić nowe nieszczęście:
— Matka moja! — wyjąkała, zatrzymując się na progu.
— Tak, rozumiem twoje zdziwienie — rzekła Julia Tordier, podchodząc do Heleny i ujmując ją za rękę z obłudną słodyczą — nie mogłaś się spodziewać mnie.
— To — prawda.
— Ani zwłaszcza powodu tych odwiedzin... Przybywam po ciebie...
— Po mnie... — powtórzyło dziewczę, coraz bardziej drżące.
— Tak, twoja obecność w Paryżu jest w tej chwili niezbędną.
— Po co?
— Dla dokończenia interesów spadkowych.
— Czy nie można ich załatwić beze mnie?
— Niepodobna.
— Ale wrócę przynajmniej na pensję?
Garbuska dała zaledwie dostrzegalny znak pani Gevignot i odpowiedziała:
— Naturalnie, powrócisz! Prawdopodobnie interesa potrwają tylko kilka dni... Oto twój kapelusz i okrycie — dodała jędza, wskazując przedmioty, przyniesione przez służące. — Ubierz się prędko. Musimy się śpieszyć na pociąg...
— Tak odjechać mam! — wyrzekła lękliwie Helena. — Ależ muszę jeszcze zabrać różne potrzebne rzeczy z mego pokoju.
— To zupełnie niepotrzebne. Mamy tylko kwadrans czasu. Pożegnaj się prędko z panią Gevignot i chodźmy.
— Widzisz, moje dziecko, że mama się śpieszy bardzo — poparła przełożona, zmuszona kłamać przed nią, chociaż jej się ściskało serce. — Ale bądź spokojna. Zobaczymy się niedługo.
— Ale Joanna... chciałabym — zaczęła Helena, a łkania tłumiły jej głos.
Garbuska przerwała jej niecierpliwie:
— Dosyć tej gadaniny! — krzyknęła ostro. — Bierz okrycie, kapelusz, prędko!
Helena zrozumiała, że trzeba być posłuszną, ażeby nie wywołać przykrej sceny.
Powściągnęła się.
Pani Gevignot przytuliła ją do siebie i szepnęła do ucha:
— Do widzenia moje dziecko, moje biedne dziecko.
Młoda dziewczyna nie mogła powściągnąć łez.
Ucałowała przełożoną i pośpiesznie wyszła z pokoju.
— Bądź pani, łaskawa rzeczy wysłać mi dziś wieczorem do Paryża — wyrzekła Garbuska — a kiedy przyjedziemy do Paryża, wytłumaczę córce wszystko.
Po czym dognała Helenę płaczącą.
— No! no! dosyć tych beków! — rzekła — w drogę i prędko!
Helena rzuciła wzrokiem na wysokie zabudowania pensji.
Spodziewała się, że traf sprowadzi Joannę do okna i że będą mogły na siebie popatrzeć.
Ale w oknach nie było nikogo.
Córka Jakuba Tordier schyliła głowę i podążyła za matką.
Joanna, ukryta za firanką, pożerała ją oczyma.
Łzy jej płynęły z oczu; ale uspokajała się tą myślą:
— Przecież się z nią zobaczę...
W dziesięć minut później Garbuska i Helena przybyły na dworzec w Boissy-Saint-Leger, nie zamieniwszy z sobą ani jednego wyrazu podczas drogi.
Helena zapytywała się w myśli, na jakie nowe cierpienia będzie skazaną.
Wdowa po Jakubie Tordier mówiła do siebie:
— Muszę się koniecznie dowiedzieć, czy ta Joanna Julia Bertinot jest rzeczywiście córką Piotra Bertinot... skazanego na dwadzieścia lat więzienia... Jeżeli to tak jest, co za dziwny traf sprowadził ją do Heleny.
Po przyjeździe do Paryża, Garbuska wsiadła z Heleną do dorożki i kazała jechać na ulicę Anfory.
— Zapewne jeść ci się chce? — zapytała córkę, kiedy weszły do mieszkania.
— Nie, mamo, nie jestem głodna.
— Po co grymasić! — zawołała Julia Tordier. — To głupio!... Jedzmy śniadanie... Wszystko przygotowałam przed odjazdem. Po wstaniu od stołu, załatwię kilka ważnych interesów, a po powrocie pomówimy, bo mamy do pomówienia o wielu rzeczach poważnie.
Matka i córka usiadły do stołu.
Garbuska, głęboko zamyślona, jadła mało.
Helena udała, że je, ażeby nie ściągnąć piorunów na głowę swoją, ale zaledwie do ust niosła jedzenie.
Nigdy większy niepokój nie przejmował jej duszy.
Przeczuwała coś strasznego, przerażającego.
Bała się matki, a czytelnicy wiedzą, o ile jej obawy były uzasadnione.
Julia Tordier wstała od stołu.
Umysł jej widocznie był opanowany jakąś myślą, skoro nie mogła w tej chwili powiedzieć Helenie, dlaczego ją rzeczywiście sprowadziła do Paryża.
Tak było w istocie.
Przede wszystkim Garbuska chciała zebrać pewne wiadomości co do osoby Joanny Bertinot.
Wychodząc, rzekła do Heleny:
— Gdyby kto dzwonił podczas mej nieobecności, nie interesuj się tym... Zamknę drzwi na podwójny spust i zabiorę klucz... Są tu książki i rozpoczęta robótka szydełkowa... Pracuj lub czytaj... Ja na mieście zabawię niedługo.
I nie czekając na odpowiedź Heleny, opuściła mieszkanie, zamykając drzwi na klucz.
Udała się śpiesznie na ulicę Verrerie, gdzie Józef Włosko już się rozgospodarował w swym nowym przedsiębiorstwie.
Dawny dependent nie spodziewał się wcale tych odwiedzin.
Zdziwiony był jej widokiem i zapytał sam siebie:

— Coś się stało nowego?

XXV.

Józef Włosko nie dał jednak poznać po siebie zdziwienia.
Wstał z uśmiechniętą twarzą na spotkanie Julii Tordier, skłonił się jej, podał rękę i rzekł:
— Witam panią, czy byłbym tyle szczęśliwy, że pani potrzebowałaby mnie w czymkolwiek?
— Tak — odparła Garbuska. — Potrzebuję pana.
— Rad moich?
— Rad pańskich, jak i pańskiego udziału.
— Wie pani, że jestem cały na pani usługi.
— Wiem, i dlatego tu przyszłam.
— Niech pani przede wszystkim siada; następnie powiedz mi pani, o co idzie, a jeżeli się nie mylę, zapewne mówić będziemy o panu Prosperze Rivet.
— Myli się pan.
— O! czyżby pani znalazła jaki inny praktyczniejszy sposób, od podanego przeze mnie?...
— Nawet nie szukałam... Przekonał mnie pan.
— O! tak być musiało... Pani jest zbyt rozsądna, ażeby pojąć, iż mam słuszność... Więc wzięła pani do siebie córkę?
— Jeździłam dziś po nią na pensję...
— Czy została uprzedzona o małżeństwie, jakie pani dla niej zamierza?
— Dowie się po moim powrocie do domu.
— Wybornie! Nigdy nie trzeba do jutra odkładać, co można zrobić dziś. Czy spodziewa się pani ze strony panny Heleny jakiego oporu?
— Oto mniejsza. Musi być posłuszną.
— Tym lepiej! Więc o cóż pani chodzi teraz?
— Jaki jest sposób otrzymania metryki osoby, której chciałoby się stwierdzić tożsamość?
— Najprostszy w świecie — odpowiedział Włosko. — Czy ta osoba pochodzi z Paryża?
— Nie.
— Trzeba przesłać merowi gminy wiadomość o miejscu urodzenia, co najmniej trzy franki na różne koszta i prosić, żeby pani wysłał pocztą ten akt, dobrze byłoby wskazać w prośbie dokładne daty, ułatwiające poszukiwanie.
— Czy pan by się podjął zażądania takiego aktu dla mnie?
— Czemu nie! Ażeby pani usłużyć...
— Prośbę napisze pan w swoim imieniu...
— A! to pani nie chce, ażeby...
— Tak.
— Bardzo dobrze... Pan mer tylko ze mną będzie miał do czynienia... Niech mi pani poda nazwisko i przypuszczalne daty...
Włosko wziął pióro i przygotował się do pisania.
Garbuska dyktowała:
Joanna Julia Bertinot.
— Urodzona?
— W styczniu 1864 roku.
— Gdzie?
— W Veroix, kantonie genewskim w Szwajcarii.
— Córka?
— Piotra Jędrzeja Bertinot.
— A matki?...
— Nie wiem, jak matce było na imię... — odparta Julia Tordier. — Nawet przypuszczam, że nie zapisane jest w aktach stanu cywilnego.
— To zobaczymy...
— Ale — dodała żywo Garbuska — gdyby nawet jej nazwisko było zapisane, żądam, ażeby mi pan przyrzekł, iż nikomu o tym nie powie.
Były dependent od notariusza uśmiechnął się tajemniczo.
— Sekretarz pani kochana pani — odparł — będzie i na przyszłość tak niemym, jak i dotąd... Może pani liczyć zupełnie na moją dyskrecję... Napiszę natychmiast do mera w Veroix... Jeżeli od razu zabierze się do roboty, będziemy mieli odpowiedź za cztery dni.
— Czekaj pan...
— Czy jeszcze jest co innego?
— Tak.
— Cóż takiego.
— Chciałabym jeszcze dowiedzieć się, czy Piotr Jędrzej Bertinot, ojciec Joanny Bertinot, umarł?
— Ma pani powód przypuszczać, że tak jest?
— Tak mówią.
— Więc...
— Ale ja wątpię... Jak się o tym upewnić?
— Trzeba napisać tam, gdzie może się znajdować ten Bertinot.
— Jeżeli żyje, musi być w więzieniu...
— O! do diabła! W jakiej miejscowości?
— Nie wiem.
— Może pani wie, jaki trybunał sądził tego Bertinota?
— Wiem.
— Wiem. Stawał przed sądem przysięgłych w departamencie d‘Ain...
— Zatem w Bourges?
— Tak.
— Jak dawno temu?
— Piętnaście lat.
— A skazany został?
— Na dwadzieścia lat — za kradzież z włamaniem.
— No! to musiał być wyprawiony do Nimes?
— To może by pan tam napisał?
— Dobrze! Wszędzie napiszę.
I podczas gdy Garbuska przeglądała gazetę, Włosko napisał listy, a do adresowanego do mera włożył trzy franki znaczkami.
Zakopertował, podał listy Julii Tordier, mówiąc:
— Oto są, kochana pani, a ja zawsze na usługi pani...
— Dziękuję! — odparła Garbuska, ściskając mu rękę — pan przynajmniej dotrzymuje obietnic.
— Ponieważ jestem człowiekiem uczciwym!... perłą uczciwości! — odrzekł Włosko z uśmiechem.
Julia skrzywiła się mimo woli i wyszła, zabierając listy. które miała oddać na pocztę.
— Ho! ho! ho! — pomyślał dawny dependent, patrząc za odchodzącą. — To mi się wydaje bardzo podejrzane. Kochana pani musi mieć na sumieniu jeszcze inną brzydką sprawkę, prócz zgładzenia doktora Reyniera... Ja to wyświetlę, a jeżeli mnie przeczucie nie myli, to się i z tego obłowię!
Julia Tordier udała się z powrotem na ulicę Anbry.
Po wyjściu matki, Helena, gdy się znalazła sama, odetchnęła swobodniej.
Ale ta ulga, zwłaszcza że się nią łudziła, mogła być tylko chwilową.
Czuła, że się przeciw niej coś knuje ohydnego.
Instynkt mówił jej, że ma w nią uderzyć cios, jeszcze straszniejszy od poprzednich.
Julia, wróciwszy, zastała ją nieruchomą, jakby bezwładną, na tym samym miejscu, na którym ją zostawiła.
— Mogłaś była sprzątnąć ze stołu! — odezwała się do niej brutalnie. — Jesteś do niczego...
Dziewczę wstało i usiłowało matce dopomóc w gospodarstwie.

— Mamy kogoś na obiedzie — rzekła Julia Tordier. — Ale nie potrzebujesz się stroić... Tak ci dobrze... Gościa naszego już znasz... To przyjaciel domu... Z nim nie ma ceremonii... Zresztą jeszcze rzeczy twoje z pensji nie nadeszły...

XXVI.

Helena, usłyszawszy te słowa matki, żywo podniosła głowę.
— Moje rzeczy!... Jakie rzeczy? — zawołała, a niepokój ogarnął ją wielki.
— Rzeczy z pensji — odparła Garbuska.
Helena odgadła wszystko i zbladła straszliwie.
— Więc ja już nie powrócę do Boissy-Saint-Leger? — wyjąkała.
— Naturalnie! Jeżeli ci tego, tam na na miejscu, nie powiedziałam, to jedynie dlatego, że chciałam uniknąć twoich grymasów, łez śmiesznych, słowem całej komedii! Ale teraz wbij to sobie w głowę, że już opuściłaś pensję na zawsze... Nie jesteś już małą dziewczynką... Masz lat siedemnaście... Czas już pomyśleć o twej przyszłości... Ojciec twój umarł... Jesteśmy same... A w takiej samotności życie bardzo smutne... Trzeba mieć przy sobie kogoś, co by nam był opiekunem i panem. Takim człowiekiem może być tylko mąż... Ja za mąż nie wyjdę, ponieważ nie jestem dość młodą... Co innego ty...
— Ja... — powtórzyło dziewczę przerażone.
— Naturalnie.
— Chcesz mnie wydać za mąż?
— Za trzy tygodnie to już będzie skończone.
Zdarzają się chwile, zresztą bardzo krótkotrwałe, kiedy energia wstępuje nawet w słabych, odwaga i rozpacz w najtchórzliwszych.
Chwila ta nastąpiła dla Heleny, która powstała drżąca.
— Nie! — wykrzyknęła — nie! Po stokroć nie!... Ja za mąż nie wyjdę, ja za mąż nie wyjdę nigdy, chyba, że dasz mi, matko, za męża tego, którego ojciec mój wybrał, tego, do którego serce moje i dusza należą i należeć będą zawsze...
To oświadczenie, zamiast rozzłościć Garbuskę, przejęło ją bezgraniczną radością.
— Rzeczywiście, nie mam się czego lękać — pomyślała. — Ta dziewczyna będzie miała do Prospera zawsze wstręt... Rywalką moją nie będzie.
Po czym dodała głośno:
— Mogłabym ci energicznie przypomnieć wymagania przyzwoitości, ale powiem ci bez gniewu, że w twoim wieku dziewczyny nie mają prawa mieć woli swojej, a winny ślepe posłuszeństwo rodzicom... Powtarzam ci, że za trzy tygodnie wyjdziesz za mąż i że mąż, jakiego ci dam, jest to nasz przyjaciel Prosper Rivet.
Helena nie mogła się powstrzymać od okazania odrazy.
— Prosper Rivet! — odparła. — Ten komiwojażer, którym ojciec mój pogardzał za jego złe prowadzenie... Człowiek, co się upija... Gra w karty... Rozpustnik... O! moja matko!
— To wszystko kłamstwa! Potwarz!
— Ojciec mój nie był ani kłamcą, ani potwarcą...
— Tak, ale bardzo słaby na umyśle... Nie wiedział, co mówi.
— Zabraniam matce znieważać pamięć mego ojca...
— A! ty mi zabraniasz!...
— Tak...
— Strzeż się.
Julia Tordier podniosła rękę gniewnie.
Helena żywo się odsunęła.
— Strzeż się! — powtórzyła jędza. — Zabiję cię.
— Zabij mnie, jeżeli chcesz... Ja żyć nie pragnę...
— Zaślubisz Prospera Rivet...
— Wolę umrzeć... O, moja matko, błagam cię, nie mów mi o tym małżeństwie, na litość, nie mów mi o nim! — podchwyciła Helena głosem zadyszanym, przerywanym przez łkania. — Wiesz dobrze, iż kocham i że kochać będę zawsze tylko Lucjana, któremu oddałam duszę moją całą któremu zaprzysięgłam na trumnie ojca; sama myśl krzywoprzysięstwa przeraża mnie, przejmuje zgrozą! Matko! błagam cię na kolanach, nie bądź bez litości... Uszanuj ostatnią wolę umierającego ojca... Daj mi Lucjana... Kochać cię będziemy oboje...
Im bardziej łzy Heleny płynęły, im bardziej nieszczęśliwe dziecko błagało litości, tym bardziej nikła zazdrość Garbuski, tym bardziej wzmagało się jej postanowienie wydania córki za Prospera Rivet, skoro teraz pewna była, iż Helena nienawidzieć będzie swego małżonka.
Bez gniewu więc, ale z zimną krwią, jeszcze bardziej przerażającą, niżeli gniew, wyrzekła:
— Dość tego! Nawet zanadto... Nic nie pomogą twoje łzy i fochy. Ja tak chcę, i nie ma mocy ludzkiej, która by mogła przeszkodzić temu małżeństwu.
Helena płakała zgnębiona.
— Mój Boże! mój Boże! — jąkała z rozpaczy. — Pozwól mi umrzeć... Śmierć będzie przynajmniej dla mnie wybawieniem.
Julia Tordier wzruszała ramionami i szeptała:
— No, i mamy melodramat!
Kilka minut upłynęło.
Dał się słyszeć odgłos dzwonka.
Garbusce zabiło serce.
— To może być tylko on — pomyślała, otwierając drzwi od sieni.
Rzeczywiście, to Prosper dzwonił.
— Ona jest tu — rzekła doń po cichu jędza.
— Panna Helena? — zapytał piękny komiwojażer.
— Tak, ona w swej osobie.
— Czy wie o pani projektach?
— Wie.
— Zgadza się?
— Za nic w świecie... Mówi, że woli się zabić, niżeli ustąpić.
— Więc... — odezwał się Prosper.
Julia przerwała mu.
— Więc — rzekła gwałtownie — tym bardziej musi to małżeństwo nastąpić. Mam twoje słowo, twoje słowo, mój Prosperze.
— Obiecałem, i — dotrzymam; ale...
— Żadnego ale!
— Helena kocha kogo innego...
— Tak, Lucjana, spodziewaliśmy się tego z góry.
— Nic jej nie zmusi do zapomnienia o tym gachu.
— A cóż nas to może obchodzić, to właśnie ułatwi nair projekt. Małżeństwo zawsze będzie tylko zamydleniem oczu ludziom.
— To biedna Helena będzie zmuszona zostawać w fałszywym położeniu.
— Może ją będziesz teraz żałował? Ją! Jeszcze czego. Będzie nosiła twoje nazwisko, a nie będziesz jej unieszczęśliwiał, więc nami nie będą już się zajmowali wcale... No chodź i odegraj jak możesz najlepiej rolę konkurenta.
Garbuska pociągnęła za sobą Prospera, który pomimo pewności siebie miał minę nieosobliwą, bo nie mógł się powstrzymać od uczucia wstydu za taką rolę w ohydnej komedii.
Helena, słysząc kroki, podniosła głowę a zobaczywszy Prospera, krzyknęła przestraszona:
— Panie — zawołała i wyciągnęła do niego ręce czy to prawda, że pan chce mnie wziąć za żonę?
— To moje pragnienie najgorętsze, — odpowiedz komiwojażer nie bez zakłopotania.
— Zaledwie mnie pan zna...
— Dosyć jednak, aby ocenić pani zalety.
— Pan nie możesz mnie kochać.
— Małżeństwo z rozsądku więcej daje rękojmi szczęścia niż z miłości.
— Ależ ja pana nie mogę kochać i nie będę kochać nigdy!
— Na to odpowiem: skąd pani wie?
— Kocham innego... — wyrzekła zarumieniona.
— To tylko zdaje się pani, że pani go kocha... To wszystko czas zmieni... Zapomni pani o tym prędko.
— Nigdy, nigdy, póki życia!
— To tylko słowa.
— Dla mnie to rzeczywistość... A dokąd tylko Lucjan żyć będzie, jego tylko będę żoną.
— Może umrzeć.
— O! gdyby umarł, a gdyby pan trwał w swych projektach, a matka bez litości narzucałaby mi swoją wolę, miałabym odrazę i pogardę dla pana, a w swym sercu jedynie wspomnienie żywe dla mej miłości. Nie, związek ten byłby ohydny, dom pański stałby się piekłem, bo ja bym się zastrzeliła, mówiła z dumą pełną nienawiści! Błagam cię panie, miej litość nade mną, daj się wzruszyć łzom moim, nie czyń życia mego nieszczęśliwym.
— Przeciwnie, spodziewam się, że pani zapewnię szczęście.
— Czyż to okrucieństwo, gdy się pragnie być szczęśliwym.
Garbuska jakby prawie nie słuchała prowadzonej rozmowy, a jednak każde słowo jego sprawiało jej niewysłowioną radość. Jednakże, widząc, że scena trwa za długo, przerwała ją raptownie.
— Próżne gadanie! — zawołała. — Kiedy ja jestem za tym, to musi być tak, i ani Bóg, ani diabeł, nie mogą mi przeszkodzić! Powiedziałam ci, że wydam cię za mąż. Będziesz panią Prosperową Rivet, i to nim trzy tygodnie upłynie. A teraz cicho!
Helena w stanie rozpaczy, niemożliwym do opisania, załamywała ręce:
— O! Lucjanie! Lucjanie!... Przyjdźże mi na pomoc obroń mnie, bo zginę, wyjąkała. Zabiję się!
I umilkła, rzucając na komiwojażera spojrzenie, pełne nienawiści i wzgardy.

XXVII.

— Nie wszystko przedstawia się w kolorach różowych w tym interesie — rzekł Prosper do Julii Tordier, kiedy drzwi się zamknęły za Heleną. — Niech diabli porwą tego Lucjana! Córka pani gotowa zrobić skandal w merostwie...
— Co za skandal? — zapytała garbuska. — A to jakim sposobem?
— Może po prostu powiedzieć nie! kiedy ją zapyta mer czy chce mnie pojąć za męża.
— E, tego skandalu nie zrobi — odpowiedziała Julia — trzymamy ją za jej własne słowa...
— Jakto?
— Powiedziała, że nie ustąpi, dopóki Lucjan żyć będzie...
— No! przecież on żyje?
— Ale sam odpowiedziałeś przed chwilą: On może umrzeć! Rozumiesz!
Prosper przerażony zbladł i zapytał:
— Zbrodnia? — wyjąkał. — Myśli już pani o zbrodni.
Julia wzruszyła ramionami.
— E! któż tu mówi o zbrodni!... — odrzekła tonem drwiącym. — Czyż zapominasz o wypadkach!
— A pani liczy na wypadek...
— Liczę...
Julia Tordier dodała głosem ponurym i cichym:
— Tak liczę na to... Jak liczę na twoją miłość!
Prosper drgnął od stóp do głowy.
Tak, niezawodnie, Garbuska przejmowała go przestrachem.
Podchwyciła:
— Pozwólmy jej płakać... To przeminie...
Po czym zmieniając ton i przez zaciśnięte zęby, dodała:
— A! Lucjan zechce popsuć nasze projekty!... Tym gorzej dla niego, to mu szczęścia nie przyniesie!
Tak mówiąc, Julia Tordier zarzucała futro na ramiona i kładła swój kapelusz.
— Wychodzi pani? — zapytał ją komiwojażer.
— Tak.
— Czy mam na panią czekać?
— Nie, bo moja nieobecność może dłużej potrwać, co może byłoby za przykre dla ciebie, mój biedny Prosperze... Przyjdź na obiad... Jemy obiad o siódmej, wyjdziesz ze mną.
Oboje opuścili mieszkanie, a Garbuska zamknęła drzwi na podwójny spust.
Na środku ulicy rozstała się z komiwojażerem.

∗             ∗

Przyjaciel dawnego dependenta nie cieszył się zupełnym spokojem myśli.
Zaczął się lękać, czy się nie wdał w sprawę najeżoną przeszkodami, prawie niepokonalnymi.
— Gdybym miał choć połowę tego, co mi ta wariatka przyobiecała — mówił do siebie — kpiłbym sobie z tego małżeństwa... Ale tymczasem jestem goły, tylko mam nadzieję, co znaczy bardzo niewiele! Lepszy wróbel w garści, niż kanarek na dachu... Przysłowie mówi słusznie i trzeba bardzo przyśpieszyć sprzedaż tych posiadłości, które Garbuska daje mi jako podarek ślubny.
Zobaczę się z Włoskiem dziś wieczorem i poradzę się we wszystkim.
I Prosper oddalił się w kierunku wprost przeciwnym, niż w jakim szła Garbuska.
Ta z brwiami zmarszczonymi, z oczyma pełnymi błyskawic, szła krokiem szybkim na ulicę Verrerie.
Projekty złowrogie przebiegały jej przez myśli.
Szła do Józefa Włoski, swego doradcy.
Młodzieniec, zobaczywszy ją, nie mógł się powstrzymać od okrzyku, zdziwienia.
— A! — zawołał — to pani jest, bardzo proszę.
— Tak, ja jestem — odparła wdowa.
— Cóż panią sprowadza?
— Przychodzę po radę do pana.
— Czym mogę służyć?
— Zaraz się pan dowie — wyjąkała skwapliwie. — Co mi pan doradzał...
— I cóż?
— A! rezultaty nie są tak dobre, jak się pan spodziewał.
— Chodzi o pani córkę?
— Tak.
— Zapoznała ją pani z Prosperem?
— Tak.
— A ona?
— Odmawia stanowczo.
— Uprzedziłem, kochaną panią, że ta odmowa będzie prawdopodobną...
— Ale ta przeszkoda jest silniejszą, niż sądziłam.
— O! przeszkody są po to, aby je przełamywać.
— Czy tak? — Tak, powtarzam to raz jeszcze.
— Więc największą przeszkodą jest Lucjan Gobert.
— A pani chce żeby został usunięty?
— Tak.
— Jak to pani pojmuje?
— Dopóki Lucjan Gobert będzie żył, córka moja nie Ustąpi... To są jej własne słowa.
Józef Włosko wlepił w Garbuskę dziwne spojrzenie, gdy jednocześnie uśmiech nieokreślony błąkał się po jego ustach.
— Może się pani pochwalić, że jest pani kobietą praktyczną — zawołał. — Nie cofa się, kochana pani, przed użyciem stanowczych środków... Doktór Reynier był także przeszkodą... usunęła go pani...
— Na szczęście pańskie, ponieważ jemu zawdzięczasz swój majątek.
— Pani! Dzięki pani zdobyłem moje szczęście. To też nie pragnę już niczego więcej.
— Doprawdy! Czy z tego mam wnosić, że odmawia pan w dalszym ciągu prowadzenia rozpoczętej ze mną roboty.
— Powstrzymaj się pani w mniemaniu, bo jak teraz nie wiem jeszcze, czego się pani po mnie spodziewa.
Julia Tordier powiodła dokoła wzrokiem podejrzliwym.
— A! — wyrzekł Włosko. — Może pani mówić bez obawy... W tej chwili jestem sam...
— Lucjan Gobert musi zniknąć — wyrzekła Garbuska cicho.
— Słowo zniknąć jest nieokreślone, mów pani wyraźnie, ażebym dobrze zrozumiał... Chce pani, ażeby Lucjan umarł.
— Tak.
— O! to sposób radykalny, dla dopięcia celu. Rzecz pewna, iż gdy kochanek zostanie pochowany, zakochana nie będzie dłużej pałała namiętnością, i rozpacz wkrótce złagodzi jej opór.
— To pan tak samo myśli, jak ja...
— Co do rezultatów, ale nie co do przyczyny! — przerwał dawny dependent. — Bo nie chcę się wcale w to mieszać!...
— — A jednak musi się pan w to wmieszać! — rzekła Julia Tordier przez zaciśnięte zęby.
— A któż mnie do tego zmusi, pani?
— Ja.
— A to jak...
— Bo zażądam.
— Zażąda pani! A to ciekawe!
— Zobaczy pan, że zrobię to.
— Doprawdy?
— Jestem tego pewna!
— Zapomina, kochana pani, że to ja ciebie mam w ręku i że to ty jesteś na mojej łasce, że z nas dwojga jedno tylko ma prawo rozkazywać i to ja mianowicie! Dowiodłem tego, pani, stawiając moje warunki.
— Uczynił to pan i byłam panu posłuszną, teraz kolej na mnie warunki stawiać i to pan będzie teraz posłuszny.
— Doprawdy, zapytuje się, czyś pani nie zwariowała? — wyrzekł Włosko z uśmiechem drwiącym.
— I ja siebie pytałam, gdyś pan po raz pierwszy do mnie przyszedł, czyś pan nie zwariował... Kilka wyrazów pańskich wystarczyło, aby mi dowieść, że tak nie jest.
— Jakże pani może mi tego dowieść?
— Taki mój zamiar... i dość będzie tylko odwołać się do pańskiej pamięci.
— Bardzo dobrze... czekam.
— Zna pan kodeks?
— Zapewne tak dobrze, jak i jego autorzy....
— To musi pan umieć na pamięć dwa artykuły, których się nauczyłem, aby je zacytować przed panem dosłownie...
— Jakie to artykuły?
— A te:
Tak samo karani będą, jak sprawcy zbrodni i ich pomocnicy, karani będą tak samo jak wspólnicy zbrodni i ci którzy wiedząc o niej, nie donieśli.
Dawny dependent mimowolnie pobladł.
— Tak, artykuły te są mi znane, jak i inne — rzekł. — Ale nie umiem sobie wytłumaczyć, jak pani może je zastosować, bo nie mogłaby pani mnie skarżyć, nie oddając siebie w ręce sprawiedliwości.
— Zaraz to panu wytłumaczę. Mnie już nie wiele zależy na wolności, ani nawet na życiu, wie pan, jeżeli nie dojdę do swego celu! Śmierć będzie dla mnie wyswobodzeniem! Dopomóż mi pan, dopomóż wszelkimi sposobami, albo sama siebie zgubię chętnie i jednocześnie pomszczę się! Dopomóż mi albo pójdę do sądu i powiem:
Szukacie mordercy doktora Reynier, a to ja nim jestem... I sama się wam oddaję, ale mam wspólnika.
Włosko podniósł się z zaciśniętymi pięściami, z wzrokiem groźnym.
Garbuska ciągnęła dalej spokojna.
— Ja tego wspólnika nie szukałam, sam on przyszedł do mnie z własnej ochoty!... On jest świadkiem zbrodni, posiada nóż, którym zbrodnia została spełnioną!... Dlaczego on nie wydał mordercy sprawiedliwości, jak to było jego obowiązkiem?... Ponieważ chciał ciągnąć zyski z tej strasznej tajemnicy... Bo chciał sprzedać milczenie swoje!... Targ został przeprowadzony!... Należność została zapłacona!... Ja dostarczę na to dowodów!...

XXVIII.

Kiedy wdowa po Jakubie Tordier tak mówiła, dawny dependent notariusza uczynił gwałtowny wysiłek, ażeby się powściągnąć, i zdołał to uczynić.
— Cóż to! — odparł. — Ma mnie pani za dziecko? Czyż spodziewa się pani, że uwierzę, ażeby pani to uczyniła?
— Uczynię to, przysięgam panu — podchwyciła Garbuska — jeżeli mi nie dopomożesz do dopięcia wiadomego ci celu, bez którego życie stałoby się dla mnie męczarnią.
— Nie chcę zostać mordercą, stanowczo odmawiam! Nic na świecie nie skłoniłoby mnie do zabicia Lucjana Gobert!
Julia Tordier wzruszyła ramionami.
— A któż tu mówi o zabójstwie? Ileż to w Paryżu co dzień spełnia się zbrodni nieznanych i nieściganych przez prawo, bo uważane są za wypadki... Czyż przy pewnej zręczności nie sposób spowodować jednego z takich wypadków?
Włosko zaczął chodzić zamyślony. Nagle zatrzymał się przed Julią Tordier.
— Czekam na pańskie postanowienie — rzekła — i będę wdzięczną, gdy się o nim dowiem jak najprędzej.
Zamiast odpowiedzi, Włosko zagadnął:
— Czy pewną jest pani, że córka pani wcale nie ustąpi? Że trwać będzie w uporze?
— Naturalnie, gotowa na wszelkie skandale, gotowa na wszystkie szaleństwa z miłości dla Lucjana Gebert.
— I sądzi pani, że tylko śmierć Lucjana mogłaby sprowadzić pożądany rezultat?
— Tak...
— To się pani myli, a ja oświadczam, że dość byłoby zabić go moralnie.
— Nie rozumiem pana.
— Zrozumie pani, zrozumie...
Józef Włosko wziął z biurka gruby tom, przerzucał w nim karty, wreszcie podał go Garbusce mówiąc:
— Paragraf 354, 355 i 356. Czytaj pani...
Julia Tordier przeczytała trzy wskazane jej paragrafy.
Dziwna radość zabłysła na jej twarzy.
— Zrozumiała pani teraz? — spytał dawny dependent.
— Tak.
— Sądzi pani, że to wystarczy dla zmiażdżenia naszego nieprzyjaciela?
— Tak.
— Że wola pani nie napotka oporu?
— Niezawodnie, lecz postępek musi być dokonany...
— I będzie, kochana pani, zanadto dobrze znam serca ludzkie, ażeby o tym wątpić — odparł Włosko, zamykając kodeks — chodzi tylko, aby pozornie obojgu zakochanym pozostawić zupełną swobodę działania... udać, że nikt się nie domyśla, iż pisują do siebie potajemnie. Jednocześnie pozostanie pani dla swej córki surową, nieubłaganą... To jest, proszę pani, jedyne wspólnictwo, jakie sumienie moje pozwala pani ofiarować? Czy to panią zadowoli?
— Zadowoli!...
Garbuska poruszyła się, chcąc widocznie wyjść, i wkrótce opuściła kantor Józefa Włoska, chłodno uścisnąwszy mu rękę.

XXIX.

Tegoż dnia Józef Włosko wyjechał do Szwajcarii. Przybywszy do Genewy zapytał o odległość do Versoix a dowiedziawszy się, że to jest wioska o dwie mile odległa, nad brzegiem jeziora Lemańskiego, wsiadł w pociąg, dążący w tamtą stronę. W Versoix udał się wprost do mera i zapytał:
— Czy wiadomo panu, panie merze, że przed dwudziestu laty urodziła się w Versoix niejaka Joanna Julia Bertinot?
Mer jakby się zdziwił niezmiernie.
— A to szczególne! — zawołał.
— Cóż takiego? — zapytał Włosko.
— A bo właśnie otrzymałem list z Paryża, z takim samym zapytaniem.
— Mnie zaś to nie dziwi, bo list ten był ode mnie... W liście proszono, ażeby pan przesłał wiadomość pod adresem Józefa Włoski w Paryżu, ulica Verrie, a to ja jestem tą osobą... Pragnę teraz sam otrzymać od pana szczegóły o tej Jeannie Julii Bertinot.
— Małej garbusce, jak ją nazywano w Versoix.
— Garbusce! — powtórzył Włosko zdziwiony. — Więc ona była garbata?...
— Tak, a przynajmniej ułomna... Co nie przeszkadzało jej być bardzo ładną.
— Czy pan ją znał?
— Wybornie, ale jeszcze dzieckiem, bo jak pamiętam, gdy miała lat jedenaście czy dwanaście, wyjechała stąd ze swą stryjenką, Adelą Bertinot.
— A dokąd?
— Prawdopodobnie do Francji... Ona jest Francuzką.
— Czy Joanna Julia tutaj się urodziła?
— Tak, u stryjenki.
— To akt urodzenia został zeznany?
— Naturalnie...
— Czy znał pan jej ojca?
— Nie, on tu nie mieszkał.
— A matkę?
— Ani matki... Zdaje się, że przyjechała na kilka dni przed porodzeniem do swej bratowej, a odjechała w parę dni później, wcale się nikomu nie pokazawszy.
— Teraz będę prosił pana o to samo co w liście, o kopię metryki Joanny Julii Bertinot.
— I owszem, zaraz poszukam w książce.
I po chwili szukania mer zawołał:
— O! mam już... Posłuchaj pan:
„Przed nami, Leonem Degaillel, merem w Versoix, stawił się Piotr Andrzej Bertinot, w wieku lat dwadzieścia pięć, wraz z dwoma świadkami, i zeznał akt urodzenia córki naturalnej, zrodzonej z niego, Piotra Andrzeja Bertinot, rodem z Gex (we Francji) i Julii Dionizy Derasme, lat dwudziestu dwóch’ również rodem z Gex“.
Włosko wydał okrzyk zdziwienia:
— Powiedział pan Julia Dioniza Derasmé — odezwał się następnie.
— Tak — odparł mer. — Czy to pana dziwi?
— Nie, nie — odpowiedział były dependent, pojmując, że popełnił niezręczność. — Przeciwnie... ta kopia metryki jest mi potrzebną...
— Będzie ją pan miał.
W kwadrans później Włosko, pożegnawszy się z merem, wyszedł z kancelarii, mając już w kieszeni pożądany dokument.
— Zatem podejrzenia moje były uzasadnione — szeptał, idąc — odgadłem wszystko... Julia Derasme miała dziecko nieprawe przed zamężciem z Jakubem Tordier. Odkrycie to wielce szacowne... To może być nowa kopalnia złota... Teraz trzeba się tylko dowiedzieć, wśród jakich okoliczności urodziło się to dziecko... a dowiem się o tym, ręczę...
Tak poprawiając z sobą, Włosko przybył na stację kolejową.
Dowiedział się, kiedy pociąg odchodzi do Genewy.
Zjadł sute śniadanie i wsiadł do pociągu o godzinie 2 minut 30.
Pojechał do Bourg?
Czytelnicy przypominają sobie, że w Bourg, w miejscowym więzieniu, spodziewał się zasięgnąć wiadomości o tym Bertinot, którym się Garbuska tak interesowała, a który był ojcem tej drugiej Garbuski Joanny Julii.
Spędziwszy noc w pierwszym hotelu, jaki zobaczył, rozpoczął nazajutrz poszukiwania.
Najpewniejszym sposobem dowiedzenia się co dzieje się z aresztantem Piotrem Andrzejem Bertinot, było oczywiście poinformować się o wszystkim u naczelnika więzienia w Bourg.
Włosko udał się tam.
Więźnia tutaj już nie było, ale kiedy opowiedział sekrętaczowi kancelarii, że ze względów rodzinnych pragnąłby mieć o Bertinocie bliższe szczegóły, zajrzano do ksiąg kontroli aresztantów i po dość długich poszukiwaniach wynaleziono takie wiadomości.
„Dnia 5 marca 1868 roku Piotr Andrzej Bertinet, lokaj, skazany został za kradzież z włamaniem, popełnioną u swego pana, na dwadzieścia lat więzienia i niezwłocznie po osądzeniu wysłany został do więzienia głównego w Nimes, gdzie winien się dotychczas znajdować, o ile nie umarł, lub nie został ułaskawiony“.
Wszystkie te szczegóły Włosko zapisał troskliwie w notatniku.
Poczym, podziękowawszy sekretarzowi, wyruszył w dalszą drogę.
Wieczorem był już w Mason.
Nazajutrz zrana stanął w Nimes, zmęczony niezmiernie podróżą ale podniecony myślą, że uda mu się może zobaczyć z więźniem, o ile na to pozwolą przepisy więzienne, a od niego dowie się może, przy zręcznym badaniu o tych niewątpliwie dziwnych nadzwyczaj dziejach jego minionego życia, w które zamieszana była ta potworna kobieta, Garbuska.
Dowie się może o miłości, jaka łączyła go niegdyś z nią, o miłości, której żyjącym dowodem była ta dziewczyna młoda, zrodzona w Szwajcarii, a taką ciekawość budząca we wdowie po Jakóbie Tordier, ciekawość, zresztą bardzo łatwą do zrozumienia, jak się okazywało z akt cywilnych, których kopie wiózł z sobą.
Na wstępie udał się do dozorcy więzienia.
— Panie — rzekł doń — jestem tylko w przejeździć w Nimes i mogę się tu zatrzymać tylko bardzo krótko, a pragnąłbym się porozumieć z jednym z więźniów, znajdujących się w tutejszym więzieniu.
— Czy ma pan na to pozwolenie z prefektury?
— Nie panie.
— To pozwolenie jest konieczne, chyba że dyrektor sam panu pozwoli.
Poszli do dyrektora, który ze względu na przyzwoitą powierzchowność Włoska, przyjął go uprzejmie.
— Ma pan tutaj — zaczął były dependent — pewnego więźnia nazwiskiem Piotra Andrzeja Bertinot, skazanego na lat dwadzieścia więzienia.
— Bertinot... a tak — odpowiedział dyrektor — dawny lokaj... kradzież z włamaniem w domu mieszkalnym..?
— Tak... to tem.. Otóż poprosiłbym pana o pozwolenie widzenia się z nim.
— Czy pan jest jego krewnym?
— Nie, panie.
— Więc z jakiego tytułu? Przebacz mi pan tę śmiałość, ale to mój obowiązek.
— Pojmuję to wybornie... Otóż chciałbym się zobaczyć z więźniem Bertinot, ażeby otrzymać od niego pewne szczegóły, potrzebne w interesie jego córki Joanny Julii Bertinot...
— O cóż to chodzi?
— Chodzi o spadek dosyć duży, do którego Joanna Bertinot miałaby prawo, ażeby jednak zyskać w tym względzie pewność, tylko od ojca można by zasięgnąć szczegółów, zwłaszcza co do urodzenia jego córki.
— To historia dramatyczna...
— Pan dyrektor ją zna?
— Tak... Bertinot mi ją opowiadał i uważam ją za prawdziwą. Pozwolenie na widzenie się z nim dam panu, jestem rad z tego, bo więzień, pomimo ciężkiego przestępstwa dawnego, jest wcale niezłym człowiekiem... Odkąd tu się znajduje, ani razu nie dał sposobności do żalenia się na niego... Niezmordowanie pracowity, gdy wyjdzie kiedyś z więzienia, będzie miał małą sumkę, która pozwoli mu wyrobić sobie miejsce, w czym mu chętnie dopomogę. Wobec nawet tego sprawowania wybornego, czynię mu możliwe ulgi, jako więźniowi... Kto wie nawet, czy nie będzie wkrótce ułaskawiony... bo go już przedstawiłem do łaski.
Dyrektor zadzwonił.
Ukazał się woźny.
— Zaprowadź pana do posłuchalni — rzekł — i przyprowadź tam więźnia Piotra Bertinot... Pozwolisz mu pomówić z panem.
Były dependent podziękował dyrektorowi i wyszedł.
Włosko, zostawszy sam w poczekalni, bo woźny poszedł po więźnia, namyślał się, jak ma się zabrać, ażeby usłyszeć tę historię dramatyczną, o której wspomniał dyrektor.
To nie było tak łatwym, ale wierzył w swą zręczność.
Czekał niedługo.
Po upływie niespełna pięciu minut drzwi od poczekalni otworzyły się i więzień wszedł w towarzystwie woźnego, który rzekł:
— Oto osoba, która otrzymała od pana dyrektora pozwolenie na widzenie się z panem i rozmowę.
I oddalił się, pozostawiając Bertinota wobec byłego dependenta.
Bertinot wyglądał na lat około czterdziestu pięciu.
Twarz bez brody była niezmiernie bladą, ale nie przedstawiała ani jednego z tych znaków charakterystycznych, które znamionują złe instynkty, co prędzej czy później prowadzą człowieka na galery.
Gdy się na niego patrzyło można było sądzić, że do zbrodni popchnęła go raczej chwila szału.
Takie wrażenie też na pierwszy rzut oka sprawił na Józefie Włosko.
Nosił odzież więzienną.
Na rękawie bluzy widniał wyszyty numer 543.
Piotr Bertinot stanął nieruchomy w drzwiach poczekalni i wlepił w gościa wzrok, pełen niepokoju.
Były dependent zrozumiał to, ukłonił się więc więźniowi i postąpił krok ku niemu.
— Obecność moja dziwi pana, bo, widzę, stara się pan odgadnąć, kto jestem i czego chcę... Daremnie by się pan silił odgadnąć... Pan mnie nie zna... Nie słyszał pan o mnie i ja też pana widzę dziś po raz pierwszy.
— A więc?... — wyjąkał Bertinot głosem lękliwym.
Przyjaciel Prospera Rivet podchwycił.
— Więc zadowolę pańską naturalną ciekawość... cel mojej wizyty jest bardzo prosty, przybywam z Paryża.
— Z Paryża! — podchwycił więzień, drgnąwszy.
— Tak, i chcę z panem pomówić o córce...
Bertinot, słysząc to, zachwiał się. Twarz jego stała się ponsową i rozpromieniła się radością.
Widocznie doznał gwałtownego wzruszenia.
— O córce mojej... o córce! — wyszeptał. — Pan zna moją córkę?... Mówił pan z nią?
— Wiem tylko, że istnieje — odparł Włosko. — Ale przyjechałem tu z jej powodu.
— Mój Boże! Czyżby się jej wydarzyło jakie nieszczęście?
— Co do tego, mogę panu zaręczyć, że przeciwnie.
— Czy jest wolną?
Włosko, zupełnie nieświadomy wszystkiego, co dotyczyło Joanny Julii Bertinot, był wielce zakłopotany pytaniem więźnia. Na chybił trafił odpowiedział.
— Zupełnie wolna.
Bertinot jak gdyby doznał niezmiernej ulgi, westchnął dwa razy pełną piersią.
— Siadaj pan... — ciągnął dalej Józef Włosko. — Mamy z sobą do pomówienia... Mam panu zadać kilka pytań.
Dwie grube łzy wymknęły się z oczu biednego więźnia i zwilżyły policzki.
— Miałem nadzieję że pan znasz Joannę, przynajmniej z widzenia — wyjąkał. — Miałem nadzieję, że będzie mi mógł pan powiedzieć, czy urosła i czy jej biedne ciało rozrosło się z wiekiem.
— Nic panu nie mogę powiedzieć w tym względzie.
Bertinot ciągnął dalej głosem ponurym:
— Od tak dawna już rozłączony jestem z moją córką i pięć lat muszę jeszcze czekać, ażeby się do niej zbliżyć... Pięć lat! Całą wieczność.
— Może godzina uwolnienia bliższą jest dla pana...
Więzień drgnął znów gwałtownie...
— O! panie... panie... — zawołał — wszak nie mówi mi pan tego bez żadnej podstawy? Dać mi nadzieję daremną cios byłby zbyt okrutny... Czy pan co o tym wie? Na imię nieba! powiedz, co wiesz? co ci wiadomo?
— Wiem, że jesteś pan przez dyrektora zapisany na liście tych więźniów, którzy zasługują na ułaskawienie... i dyrektor spodziewa się, że pana wcześniej uwolni.
— Dałby Bóg — szepnął Bertinot z westchnieniem.
Po czym podchwycił:
— Powiedziałeś mi, panie, że przyszedłeś tu, ażeby pomówić ze mną o córce, i w interesie córki mej.
— Tak.
— Wytłomacz mi pan, proszę cię.
— Będę musiał panu mówić o jej matce.
Więzień skoczył z krzesła, na którym siedział.
Wydał głuchy, przeraźliwy okrzyk, a twarz jego przybrała wyraz straszny.
— O jej matce! — powtórzył głosem zdławionym — o jej matce!
— O Julii Derasme, tak.
— Więc jeszcze żyje ta nędznica?... Bóg nie ukarał jej tak jak mnie?...

— Żyje... — odpowiedział Włosko.

XXX.

— Żyje! — podchwycił więzień po chwili milczenia i z wyrazem zgrozy. — A Joanna... córka moja... czy ją zna?...
— Nie... uspokój się pan! — odparł Józef Włosko. — Córka pańska nie zna matki...
— Z pewnością?
— Tak, z pewnością.
— Ale skądże pan wie, że Julia Derasme jest matką Joanny?
— Przypadkiem... Ta historia pana nie dotyczy więc zbytecznie byłoby ją opowiadać... Wpadłem przypadkiem na ślad, który mnie doprowadził do zupełnej pewności... Jestem w stosunkach z Julią Derasme...
— Pan?
— Tak, w interesach...
— Gdzież ona się znajduje?
— W Paryżu.
— Myślałem, spodziewałem się, że nie żyje. Bóg uczyniłby był dobrze, gdyby był zabrał ze świata tę ohydną istotę. A cóż ona robi w Paryżu?
— Szczęśliwą jest... Bogata... nawet bardzo bogata.
Piotr Bertinot wzniósł ręce ku sufitowi i zawołał:
— Czyż nie ma tam, w górze, sprawiedliwości!... Ta kobieta szczęśliwą jest i bogatą, może nawet szanowaną, kiedy ja jestem tutaj, ja!...
Rozmawiając z Julią Derasme, — podchwycił dawny dependent notariusza — zrozumiałem, iż w przeszłości jej tkwi tajemnica...
— Zbrodnia, powiedz pan, zbrodnia — przerwał więzień.
— A dla mnie byłoby rzeczą niezmiernie ważną poznać ją, ażeby nie dopuścić do popełnienia nowej zbrodni — ciągnął dalej Włosko.
— O! Nic by mnie nie dziwiło że strony tej kobiety! Ale o jakiej zbrodni nowej mówisz pan?
— Julia Derasme wyszła za mąż.
— Za mąż!... Czy podobna?
— Zaślubiła człowieka, któremu zawdzięcza swój majątek... Wielki majątek, powtarzam panu... Z tego małżeństwa urodziła się córka...
— Córka!... Druga córka... ta prawa... — wyszeptał głosem gwiżdżącym więzień, a wzrok jego pałał. — Córka garbata, jak moja biedna Joanna, nieprawdaż?
— Ładna, jak anioł, i cudownie zbudowana.
— O! to wątpić można by o sprawiedliwości Boskiej.
— Zechciej mnie pan wysłuchać uważnie.
— Słucham pana...
— Córka pańska ma prawo do części majątku po swej matce... Prawo to niewątpliwie jest niezaprzeczalne!... Otóż przyszedłem do pana, ażeby panu powiedzieć: Dlaczego dziecka nie sprowadzić do matki i nie zażądać dla niego, co mu się należy...
Więzień uczynił znów poruszenie gwałtowne i zawołał:
— Ja nie chcę nic od tej nędznicy, ani dla siebie, ani dla mej córki... Chcę, ażeby Joanna, nie dowiedziała się nigdy o istnieniu tej wyrodnej matki... To wyrzut wieczny dla mnie, wyrzut nieukojony, żem w metryce zapisał Joannę, jako córkę Julii Derasme! Wówczas ustąpiłem uniesieniu, jak za pierwszym razem, kiedym zawinił. Dzisiaj nie mogę nawet tego zrozumieć... Joanna nie zna nazwiska swej matki i błagam Boga, ażeby się o tym nigdy nie dowiedziała...
— Więc — zapytał Włosko — ta Julia Derasme jest taką winowajczynią?
— O! to najohydniejsza z istot!... Ona jest jedyną przyczyną mojej zbrodni i mojego wstydu. To dla niej ja ukradłem, dla niej stałem się łotrem!... O! to smutna, boleśna historia, mój panie!... Będę miał jednak odwagę ją opowiedzieć, ażeby pan dowiedział się co to za jedne ta Julia Derasme...
— Gotów jestem wysłuchać pana, z wielkim zajęciem.
— Gex jest miejscem mego urodzenia — zaczął więzień — służyłem za lokaja u hrabiego de Bruille, który posiada zamek w tej okolicy...
Julia Derasme była w tym domu praczką.
I wtedy, jak dziś, była ułomną, ale piękną z twarzy i bardzo młodą.
Ja miałem lat dwadzieścia pięć... kobiety mnie nęciły... Nie myślałem jednak o Julii, ale, na me nieszczęście, ja się jej podobałem i ona zaprzysięgła sobie, że uczyni ze mnie swego kochanka...
W dwudziestym piątym roku życia opór stawiać trudno... Ta dziewczyna, bardzo śmiała i bardzo przewrotna, bez trudności opanowała mnie.
Choć to nieprawdopodobne, jednakże zakochałem się w niej, zakochałem szalenie, tak, że nawet nie zwracałem uwagi na jej bezkształtność.
Prawda, że kobiety, naj-gorzej uposażone od natury są najniebezpieczniejsze, gdy czyhają na mężczyzn!
— To wielka prawda!
— Julia Derasme wywierała na mnie wpływ zupełny... Naginała mnie do swych wymagań, do wszelkich kaprysów, patrzyłem tylko jej oczyma, byłem jej niewolnikiem, jej rzeczą...
Po upływie czterech miesięcy, Julia oświadczyła mi, że czuje się matką.
Ja ucieszyłem się niezmiernie, na myśl, iż zostanę ojcem...
Ale wkrótce przestrach zastąpił tę radość...
Julia dała mi do zrozumienia, że hrabiostwo wypędzą ją bez litości, skoro zauważą jej stan i że ja — sprawca złego — będę jednocześnie wyrzucony precz.
Ta przyszłość mnie przerażała, a było przecież z czego.
Co się z nami obojgiem stanie, bez środków do utrzymania.
Po za służbę lokaja, nie umiałem nic robić, a jakim sposobem znajdę nowe miejsce, kiedy ludzie w okolicy wiedzieć będą, dlaczego mnie odprawiono.
Tymczasem dnie biegły za dniami.
Już dwa miesiące brakowało tylko do chwili krytycznej dla Julii.
Wtedy powiedziała mi:
Ja muszę natychmiast opuścić zamek z własnej woli, ażeby nie być ze wstydem wypędzoną. Tobie nic nie przeszkadza pozostać.
Powtarzam panu, ta nędzna istota, owładnęła mną tak zupełnie! Tysiąckroć bardziej, niż mogłaby to uczynić dziewczyna dobra i ładna. Rzec można by, że dała mi się napić jakiegoś szatańskiego lubczyku.
Na myśl, że mam się z nią rozstać, straciłem resztę rozsądku.
Chciałem jej wyłuszczyć powody, dla których opuszczę zamek, z nią równocześnie, ale przerwała mi słowa i ciągnęła dalej:
— Pojadę do Szwajcarii, do Grand-Sacconex. Tam odbędę słabość, a kiedy przyjdę do siebie... wyjadę do Ameryki.
Od pewnego czasu jak gdyby ją prześladowała ta myśl wyjazdu do Ameryki. Powtarzała często, że tylko w tym dalekim kraju można się dorobić majątku.
Wtedy ja zawołałem:
— Jakto, ja miałbym sam pozostać, wołałbym umrzeć!... To niepodobna.
— Przeciwnie, co innego jest niepodobieństwem! — odparła. — Nie mamy nic a nic oszczędności. Nie posiadamy nic!... Jakże moglibyśmy jechać razem?... Za trzy dni zabrakłoby nam chleba... O! gdybyśmy mieli pieniądze... Ja cię kochani... bardzo kocham... ale nie można żyć samym powietrzem.
Każde z tych zdań było wyrachowane. Tak czyniła pierwsze podszepty zbrodni, ażeby później projekty bardziej rozwinąć...
W trzy czy cztery dni pod dość zręcznym pozorem opuściła służbę u hrabiostwa de Bruille, gdzie nikt nie podejrzewał prawdziwego powodu i zamieszkała w Grand-Sacconex, wiosce, nad brzegiem jeziora, o trzy wiorsty od Versoix, gdzie miałem siostrę.
Kiedy Julia odjechała, zdawało mi się z wielkiej boleści, że coś we mnie pękło, i teraz, gdy jej nie było przy mnie, czułem, jak ją szalenie kochałem ja wariat!
Potarł gwałtownie czoło, jak gdyby dla odpędzenia ohydnego wspomnienia.
— Czy odwiedzałeś pan Julię Derasme? — zapytał Włosko.
— Tak, panie, trzy razy na tydzień, w nocy — odpowiedział więzień. — Gex leży zaledwie o kilka wiorst od Grand-Sacconex. Brałem konia ze stajni, o czym nikt nie wiedział... Jechałem tam i napowrót, mniej niż godzinę, i spędzałem pół godziny przy Julii.
Nigdy mi nie okazywała tyle miłości, ile podczas tych krótkich widywań. Myśl o jej bliskim wyjeździe do Ameryki i rozłączeniu, które odległość uczyniłaby stanowczym, jak gdyby jej sprawiała prawdziwą rozpacz, ponieważ powtarzała ze łzami:
— O! gdybyśmy mieli pieniądze! Gdybyśmy mieli pieniądze!
Krokiem powolnym, ale pewnym, nikczemna kobieta zmierzała do celu!
Ten wyraz pieniądze, tak często powtarzany, zaczynał rodzić we mnie złe myśli... myśli, jakie w innym razie byłbym odepchnął ze wstrętem.
Pewnej nocy zastałem Julię, bardziej cierpiącą.
Rozwiązanie zbliżało się.
Za pięć czy sześć dni miałem zostać ojcem.
— Posłuchaj mnie — rzekła Julia. — Od czasu ostatniej bytności twojej, wiele myślałam... Ostatecznie przyszłam do tego przekonania, że mi nie dobrze żyć bez ciebie. Gdybym cię opuściła, nie mając cię już zobaczyć nigdy, czuję, że bym z tego umarła...
Krzyknąłem z radości.
Julia mówiła dalej:
— Skoro tylko przyjdę do siebie, razem pojedziemy. Potrzeba więc nam pieniędzy i liczę na ciebie, że mi ich przyniesiesz.
Otrzymałem jakby gwałtowny cios w samo serce, bo zrozumiałem, a jednak się nie oburzyłem.
— Pieniędzy... — wyjąkałem — nie mam ich... Gdzież chcesz, abym je znalazł?
— Wiesz dobrze!... — odparła cynicznie, zrzucając maskę.
— Ja wiedzieć mam?
— Tak... W zamku!... Hrabia jest bogaty... bardzo bogaty... Ma zawsze duże sumy w złocie i banknotach, w szufladach.
— Te pieniądze są jego, a nie nasze...
— Cóż to dowodzi?... To niesprawiedliwie jest, ohydnie niesprawiedliwie, bo on ma za wiele, a nam brak wszystkiego. Dla niego dziesięć tysięcy franków nie stanowi nic!... Dla nas byłoby to szczęściem... Dziesięć tysięcy franków wystarczyłoby nam, ażeby się dostać do Ameryki z naszym dzieckiem, a tam zrobimy majątek... mam to przeczucie... mam pewność! Idź i nie wracaj bez pieniędzy!...
Opuściłem Julię pod wpływem tych słów. Powiedziaem już panu, że trzymała mnie w swej szczególnej mocy. Nie usprawiedliwiam się tym, lecz tylko stwierdzam.
— Więc ukraść miałem, — ja dotąd niepokalanej uczciwości — a kradnąc, posłuszny byłem woli silniejszej od mojej...
Hrabia miał do mnie najzupełniejsze zaufanie. Wiedziałem, że w zamku trzyma znaczne kapitały i wiedziałem, że je chowa nie w kasie ogniotrwałej, lecz w szkatułce, stojącej w gabinecie, w której wyłamanie zamka było jak najłatwiejszym w świecie.
Czekałem jednak dzień cały, pożerany gorączką, dręczony katuszami bez imienia, w walce między miłością i resztą sumienia, walcząc przeciw piekielnej sile, która mnie popychała.
Walczyłem napróżno...

XXXI.

Po chwili Piotr Bertinot ciągnął dalej:
— Niepodobna już było zwlekać dłużej.
W nocy zdecydowałem się.
Wślizgnąłem się do gabinetu hrabiego, bez hałasu wyłamałem zamek w szkatułce, otworzyłem szufladę i wyjąłem paczkę banknotów tysiąco-frankowych.
Było ich piętnaście.
W dwie godziny później znajdowałem się w oberży w Grand-Sacconex, przy Julii i rzuciłem pieniądze na jej łóżko, mówiąc:
— Masz! Bierz!... Jest to, czego żądałaś!...
— To dobrze! Jesteś mężczyzną i widzę, że mnie kochasz na prawdę! — odparła. — Teraz trzeba iść i to zaraz zrobimy.
— Iść — podchwyciłem zdumiony.
— Tak, i to natychmiast.
Zdawało mi się, że Julia straciła głowę, skoro chciałbym uciekać, będąc w takim stanie.
Panie! Przeciwnie, miała ona zupełnie zimną krew!
— Idźmy do Versoix, do twojej siostry... — rzekła. — Tam będziemy bezpieczni.
W dziesięć minut później szliśmy do Versoix.
Julia wlokła się z trudnością.
Ja ją podtrzymywałem, jak mogłem, i nie myślałem już o zbrodni, którą popełniłem z jej rozkazu.
Byłem przy niej, ażeby jej nie opuścić... Myślałem tylko o tym, że zostanę ojcem.
Przybyliśmy do Versoix; obudziłem siostrę, a Julia błagała ją, ażeby nam dala schronienie.
Siostra moja była kobietą prostą, ale serce miała szlachetne... Zgodziła się na to, ażeby nas przyjąć, wiedząc o błędzie, ale nie podejrzewając zbrodni...
Julia zaledwie się położyła, zaczęła cierpieć strasznie.
Chciałem pobiec po lekarza.
Nie pozwoliła.
— Nie, nie — rzekła — nie chcę nikogo, nie potrzebuję niczyjej pomocy...
Pozostałem.
Siostra miała iść nazajutrz do Genewy i wrócić dopiero późnym wieczorem.
Odeszła zrana, pozostawiwszy mnie samego z Julią, miotaną okropnymi boleściami, jak się zdawało, bliską śmierci.
Bóg byłby ją ukarał sprawiedliwie w tej chwili!
Dzień minął.
Była godzina siódma wieczorem.
Na dworze pogoda była szkaradna... Wiatr dął w stronę jeziora, a fale spienione z rykiem roztrącały się o skały tuż u stóp domku mej siostry.
Śnieg drobny, ale gęsty, padał bez przerwy i pokrywał pola.
Julia krzyknęła po raz ostatni jak zwierzę, które zarzynają, i, rzucona jakby konwulsjami, opadła nieruchoma na łóżku.
W tejże chwili dało się słyszeć kwilenie.
Dziecko się rodziło... dziecko... moje dziecko....
To kwilenie zelektryzowało Julię, która wydawała się już umarłą.
Miała siłę podnieść się i wzięła małą istotkę, spojrzała na nią i wydała okrzyk zgrozy i obrzydzenia.
Dziecko było dziewczynką, dziewczynką garbatą, tak, jak matka!
— Zabierz tego potwora! — zawołała do mnie Julia. — Zabierz go, niechaj go nie widzę nigdy! Zabij go!
Włosy powstały mi na głowie.
Te wyrazy ohydne zmroziły mnie... Zacząłem drżeć na całym ciele.
— Zabij tego potwora!... — ciągnęła dalej matka wyrodna. — Widok jej przyprawia mnie o śmierć. Jezioro o dwa kroki... Wrzuć je do jeziora!... Nikt, prócz siostry, nie wie o moim stanie... Ona zachowa tajemnicę... Zresztą, powiemy jej, że dziecko przyszło na świat nieżywe... Idźże! Śpiesz się!... Jeżeli się wahasz, to ja, choćbym miała umrzeć, pójdę sama!
W owej chwili byłem szalony, zupełnie szalony...
Wziąłem dziecko, owinąwszy je w kołdrę i wybiegłem z domu...
— O! — wyszeptał Włosko przerażony, chociaż się nie przerażał nigdy.
Bertinot ciągnął dalej:
— Biegłem wprost przed siebie, skąpany potem, pomimo lodowatego wiatru, chłoszczącego mi twarz.
Dziecko jęczało, wydawało słabe okrzyki.
Byłbym chciał je zmusić do milczenia, dusząc je, ale brakło mi serca na myśl o zaciśnięciu palcami szyi tej wątłej istoty, i biegłem dalej jak szaleniec, bez celu, nie wiedząc dokąd idę, i biegłem.... biegłem...
Jak długo to trwało, nie wiem?
Nagle zatrzymałem się raptownie...
Przede mną stała jakaś kobieta, zagradzająca mi drogę.
— Piotrze, dokąd idziesz? — zapytała mnie ta kobieta.
Ja drgnąłem całym ciałem.
Poznałem głos.
Znajdowałem się wobec siostry, która, wróciwszy z Genewy, wysiadła z pociągu na stacji Genthad.
Nic nie odpowiedziałem... byłem nieprzytomny...
Zdawało mi się, że ziemia usuwa mi się z pod nóg...
Dziecko znów zaczęło jęczyć.
Siostra krzyknęła i wyrwała mi z rąk kołdrę, wraz z lekkim ciężarem, który zawierała.
Zrozumiała wszystko i trzęsła się ze zgrozy.
— A! nieszczęśliwy! nieszczęśliwy! — wyrzekła dc mnie. — Cóżeś ty chciał uczynić? Chodź ze mną.
Tak mówiąc, szybko podążyła do wsi.
Szedłem za nią, nie mówiąc ani słowa... nie miałem nawet mocy myśleć.
Przyszedłszy do domu, zostaliśmy otwarte na roścież drzwi, które zamknąłem, wychodząc.
Śnieg kłębami wpadał do izby.
Serce mi się ścisnęło.
Miałem przeczucie czegoś niespodziewanego i strasznego.
Siostra przeszła pierwszą izbę i przestąpiła próg drugiej, gdzie zostawiłem Julię...
Ja wszedłem za nią.
Ogier palił się na kominku, rzucając żywe blaski... zwróciłem oczy ku łóżku.
Łóżko było puste jak i pokój...
Julia opuściła dom.
Myślałem na razie, że, w przystępie gorączki, rzuciła się do jeziora, ryczącego pod oknem.
Ale ta myśl trwała tak krótko, jak błyskawica, suknie Julii znikły z nią również.
Ona nie kochała mnie nigdy... Skorzystała też z mojej nieobecności, ażeby się mnie pozbyć, ażeby uciec, zabrawszy pieniądze skradzione.
Cała ohyda zbrodni, popełnionej za jej podpuszczeniem, i tej drugiej jeszcze wstrętniejszej, której o mało co nie spełniłem, ukazała się nagle przed oczyma.
Zbliżyłem się drżący do siostry, która usiadła przed kominkiem, pielęgnując dziecko.
Dziewczynka już mi się nie wydawała ani brzydką, ani bezkształtną i pomyślałem, że byłem ostatnim z nędzników i wybuchłem płaczem...
Na odgłos mych szlochów, siostra podniosła głowę i spojrzała na mnie przeciągle z politowaniem.
— Piotrze — wyrzekła do mnie następnie głosem poważnym — nie chcę wcale wiedzieć, co się stało... Wypadki tej nocy nie będą dla mnie istniały... Ale potrzeba temu dziecku dać nazwisko...
Ja odpowiedziałem:
— Będzie je miało.
I nazajutrz wobec siostry i dwóch świadków zapisałem do akt stanu cywilnego imiona Joanny Julii, córka Piotra Andrzeja Bertinot i Julii Dyonizy Derasme.
Niepotrzebnie wymieniłem matkę.
Siostra dała mi do zrozumienia ruchem ręki, ale było już za późno... nie mogłem cofnąć oznajmionego zeznania.
Siostra, wyszedłszy z merostwa, rzekła do mnie:
— Dopóki żyć będę, uczynię wszystko, ażeby dziecko nie dowiedziało się o nazwisku nikczemnej matki... Biorę dziecko na siebie... wychowywać je będę i kochać jak własne... Teraz ty idź... i wracaj do służby u hrabiego de Bruille...
Poszedłem, ale niestety nie mogłem powróć do zamku Gex.
Czyn haniebny, popełniony z namowy Julii Derasme, raz na zawsze mnie stamtąd wygnał... trzeba było uciekać... opuścić okolice, ukrywając swe ślady... To uczyniłem też, a przynajmniej starałem się uczynić.
— Nie starałeś się pan zobaczyć z Kochanką? — spytał Józef Włosko.
— Nie — odparł więzień. — Z nią już było skończone... skończone zupełnie... Teraz widziałem ją taką, jaką była, i nędznica przejmowała mnie tylko wstrętem.
Odkąd nie byłem pochłonięty przez niezrozumiałą namiętność, szarpały mną wyrzuty sumienia.
Niestety, nie było już sposobu żadnego, dla odkupienia popełnionej zbrodni...
Opuściłem Francję... Udałem się do Włoch, gdzie zarabiałem na chleb, pracując jako tragarz...
Cztery lata tak upłynęły i mógłbym przez całe życie być bezpiecznym od poszukiwań sądu, których wreszcie on zaprzestał, ale jedna myśl mnie trapiła i nie dawała spokoju.
— Jakaż to myśl? — powtórzył były dependent.
— Myśl zobaczenia córki... Pod wpływem tego pragnienia, opuściłem Włochy i powróciłem do Szwajcarii, do Versoix, gdzie siostra wciąż jeszcze mieszkała.
Wierna danej obietnicy, wychowywała Joasię z pieczołowitością matki...
Biedne dziecko, chociaż bezkształtne, było ładne.
Dla mnie stało się to niewysłowionym szczęściem, gdy mogłem ucałować tę małą istotkę, której o mało wówczas nie udusiłem.
Siostra powiedziała mi, że zostałem zaocznie skazany na dożywotnie więzienie.
Nagłe postanowienie opanowało mnie.
Powiedziałem sobie, że zasłużoną karą okupię zbrodnię popełnioną i we własnych oczach nabiorę godności.
Nie wahając się ani przez chwilę, przeszedłem granicę i oddałem się sam w ręce sprawiedliwości.
Sądzono mnie po raz drugi, wzięto pod uwagę okoliczności łagodzące, żem się oddał sam, i karę zmniejszono mi do dwudziestu lat więzienia i odesłano mnie do więzieni głównego w Nimes, gdzie mnie pan znajdujesz.

XXXII.

— A przed sądem nie oskarżyłeś pan tej kobiety, będącej przyczyną tego upadku i nieszczęścia, ohydnej istoty, która popchnęła cię do zbrodni, czyniąc z ciebie naprzód złodzieja, a później usiłując uczynić z ciebie mordercę — zawołał Józef Włosko.
— Po co? — odparł Bertinot.
— A gdy będziesz pan już wolnym, czy nie spróbujesz zemścić się na tej kobiecie i odpłacić jej złym za złe?...
— Zemsta jest złą doradczynią. Mogłaby mnie doprowadzić do zbrodni.
— Nie, bo są zemsty, których sąd ani policja nie mogą stwierdzić, ani też ukarać... to są zemsty nie najmniej straszne...
— Po co? — powtórzył znów więzień. — Czyż to za ze przeszłość? Chciałbym jednak raz jeszcze znaleźć się wobec tej kobiety... raz jeden, ażeby się przekonać, czy mogłaby znieść mój widok?
— A te pieniądze — podchwycił Włosko — które panu zabrała, uciekając, i które były owym źródłem majątku, jaki teraz posiada, czy się o nie nie upomnisz?
— Pieniądze z kradzieży!... Skądże pan możesz o tym myśleć? — wykrzyknął Bertinot.
— Tak, zgadzam się z panem, co do pieniędzy skradzionych, ale nie co do tych, które zarobiła uczciwie Julia Derasme... Po co zrzekać się części, która, według prawa, należy się pańskiej córce... Czyż byłoby słusznym, ażeby dziecko prawe było bogate, niezależne, szczęśliwe, a ta biedna istota, co przyszła pod nieszczęsną gwiazdą, cierpieć miałaby przez całe życie nędzę?... Nie! Stokroć nie! To byłoby niesłusznym!
— Cóż ja mogę na to poradzić?
— Przypuśćmy na chwilę, żeś pan ułaskawiony już...
— Więc...
— Co byś pan uczynił?
— Pójdę do miasta, które mi wskażą za miejsce pobytu i postaram się o pracę.
— Czy znajdziesz ją pan?
— Mam nadzieję...
— Lękam się ażebyś pan pod tym względem nie doznał wielkiego zawodu... Rzadkie są te ręce szlachetne, które się wyciągają do więźnia uwolnionego lub ułaskawionego.
— Jeżeli niepodobna mi będzie żyć, to umrę. Ale pójdę przynajmniej zobaczyć moje dziecko.
— Nie trzeba umierać!... trzeba żyć, ażeby to dziecko uczynić szczęśliwym i ażeby je pomścić.
Ja sądzę, mam nadleję i prawie jestem pewien, że będziesz pan ułaskawiony prędko. Dyrektor przekonany jest, że otrzymasz pan ułaskawienie, dzięki chlubnej opinii, jaką o tobie daje... No, a gdybym panu ofiarował miejsce w moim kantorze, przy sobie, miejsce zaufane... przecież by pan nie odmówił?
Bertinot spojrzał na mówiącego z łatwym do zrozumienia zdziwieniem i powtórzył:
— U pana... w pańskim kantorze... miejsce zaufane...
— Tak... Czy otrzymał pan jakie wykształcenie?
— Bardzo niedostateczne, mój panie, za młodu; ale tutaj, w szkole więziennej, nauczyłem się wielu rzeczy, których nie znałem, i jestem używany do spisywania rachunków i umiem prowadzić książki, bo mnie z tym obeznał pewien więzień kasjer, skazany na lat dziesięć...
Włosko podchwycił:
— A gdybym panu ofiarował posadę kasjera?
— To byłoby dla mnie wielkim szczęściem... tak wielkim szczęściem, że nie mogę w nie uwierzyć... Ale pan mieszka w Paryżu?
— A pańska córka znajduje się także w Paryżu?
— W Paryżu, tak, a przynajmniej tuż pod Paryżem.
— Więc mógłby się pan z nią widywać i szczęście twoje, o którym wspominałeś, byłoby zupełne...
— Niestety! Widocznie pan nie wie, że pobyt w Paryżu jest wzbroniony wszystkim tym, którzy znajdują się pod dozorem wyższej policji... a ja przez sam fakt skazania będę pozostawał pod tym dozorem w ciągu długich lat...
— O! wiem o tym.
— Widzi pan więc, że ziszczenie marzenia, które mi pan pokazał, przed chwilą, jest niemożliwe.
— Mylisz się pan... Nie ma przepisów bez wyjątku... Mogłaby za pana ręczyć osoba odpowiedzialna...
— A któżby za mną zechciał ręczyć?
— Ja.
— Ależ pan mnie nie zna i staram się daremnie zrozumieć, dlaczego pan tu przyjechał i dlaczego się pan mną interesuje...
— Co pana obchodzić może, dla jakich powodów działam, bylebym zapewnił szczęście pańskie i... córki.
— Jedyną moją radością byłoby widzieć córkę moją szczęśliwy... Biedna istota wydziedziczona, którą kocham i która tak zasługuje na to, ażeby być kochaną!...
Siostra moja przed śmiercią powiedziała jej, czym jest jej ojciec i gdzie się znajduje.
Miesiąc nie upływa, ażeby do mnie nie pisała... co to za listy!... jakie poczciwe, jakie miłe, jakie pełne serdecznej pociechy!
— Cóż porabia ona — zapytał Włosko.
— W służbie jest tak, jak ja... i drogie dziecko przysyła mi w każdym liście część swoich zasług!
— Nie podobna do matki — wyrzekł były dependent.
— Nie, dzięki Bogu! — odparł Bertinot tonem dzikim.
— Powiedział mi pan, że córka twoja jest w służbie pod Paryżem?
— Tak, panie.
— Gdzie?
— W Boissy, na pensji.
Były dependent drgnął.
— Na pensji?... — powtórzył.
— Tak, panie.
— Od dawna?
— Dopiero od dni kilku... Z powodu kłamliwego oskarżenia, podanego na nią, Joanna opuściła dom hrabiny de Roncerny, gdzie przebywała od dwóch lat.
— Czy znasz pan nazwisko przełożonej pensji?
— Dyrektorowa nazywa się pani Gevignot.
Włosko pozostał niewzruszonym napozór, ale doznał gwałtownego wstrząśnienia.
— Czy pozwalasz mi pan, ażebym dziecku twemu dał wiadomość o tobie? — zapytał.
— O! tak, panie, pozwalam panu, a nawet proszę!...
Powiedz jej, że ją kocham i że mam nadzieję, iż wkrótce będę wolnym!... wolnym, ażeby ją przycisnąć do serca! I biedny ojciec płakał, wymawiając te słowa.
— Pańskie zlecenia będą dla mnie łatwymi — odparł Józef Włosko, podając rękę skazanemu. — I bądź pan pewny, że masz we mnie życzliwego opiekuna i dla siebie i dla córki.
Bertinot pochwycił rękę, wyciągniętą doń przez dobroczyńcę, i uścisnął ją z wdzięcznością.
— O! dziękuję panu, dziękuję! — rzekł następnie wzruszony.
Były dependent notariusza ciągnął dalej:
— Ja po powrocie do Paryża, poczynię odpowiednie kroki, ażeby przyśpieszyć wyjście pańskie z więzienia i otrzymać dla pana stałe miejsce pobytu w Paryżu.
Uda mi się to, nie wątpię, i doniosę panu o rezultacie moich starań...
Miej nadzieję i postępowaniem swoim zasługuj się nadal zwierzchnikom... Unoszę z sobą jak najlepsze wrażenie z tej rozmowy...
Licz na mnie zupełnie...
Bertinot nie mógł powstrzymać łkania i zaledwie zdolny był wyjąkać:
— Pozostanę godnym zajęcia, jakie mi pan okazuje i wdzięczny będę panu na całe życie.
W tej chwili drzwi się otworzyły i woźny więzienny oznajmił Włoskowi, że rozmowa trwa już za długo i że czas ją skończyć.
Włosko wyszedł, po raz ostatni uścisnąwszy rękę Bertinotowi, i poprosił woźnego, ażeby go zaprowadził do dyrektora więzienia.
— Cóż, zadowolony pan z wizyty? — spytał dyrektor.
— Tak, panie, i pozwoli pan dyrektor złożyć sobie podziękowanie za uprzejmość, jak również przyjąć ode mnie dla Piotra Bertinot te oto pięćset franków.
Dyrektor wziął bilet bankowy, który mu Włosko podawał i odrzekł:
— Te pięćset franków zapisane będą na jego rachunek... Dziękuję panu, w jego imieniu... Zasługuje on na to zajęcie, jakie pan mu okazuje.
W kilka godzin później Włosko jechał koleją do Paryża.
Siedział w wagonie zamyślony.
Co zamierzał?
Jaki plan snuł w głowie?

Jak skorzystać chciał ze zdobytej tajemnicy?

XXXIII.

Na pensji w Boissy, Joanna Bertinot, odkąd Heleny zabrakło, czuła się bardzo nieszczęśliwą.
Córka Garbuski zwierzyła się jej ze wszystkich zmartwień i przeczuć.
Teraz Joanna ciągle się o nią niepokoiła, i jakiś głos tajemniczy powtarzał jej ciągle:
— Ta, którą kochasz, jest w niebezpieczeństwie... w wielkim niebezpieczeństwie... Może zgubioną już jest...
To ją dręczyło, to jej odbierało zdrowie.
Pani Gevignot zauważyła ze zdziwieniem tę zmianę na twarzy młodej dziewczyny i zapytała ją:
— Co ci jest, moje dziecko, czyś nie chora?
— Nie, pani...
— Widzę z twojej miny, że chcesz mi coś powiedzieć.
— Tak, pani; mam do pani prośbę.
— Jaką?
— Od czterech dni jakbym nie żyła... z niepokoju umieram... chciałabym zobaczyć pannę Helenę, i dlatego przychodzę panią błagać, ażebyś mi pozwoliła pojechać...
— Chcesz jechać do Paryża?
— Tak, to moje najgorętsze pragnienie.
— Ależ bądź ostrożną — odparła przełożona. — Pani Tordier może cię źle przyjąć.
— Powiedziała mi przecież przy pani, że pozwala mi odwiedzić pannę Helenę, nawet mnie zapraszała.
— Ale czy była szczera, mówiąc to?
— Dlaczego miałaby kłamać.
— Bo ja jej nie dowierzam... ale skoro tak bardzo pragniesz pojechać do Helenki... ja ci pozwalam.
— O! dziękuję pani, dziękuję!... Jaka pani dobra!
Joanna, przyjechawszy do Paryża, natychmiast pośpieszyła na ulicę Anbry.
Julia Tordier wyszła na miasto i Helena sama była w mieszkaniu.
Obie padły sobie w objęcia.
— O! moja Joasiu! moja przyjaciółko, moja siostro! — zawołała Helena, pociągając przybyłą do pokoju.
Córka Piotra Bertinot spojrzała uważnie na drugą córkę Garbuski.
— Cierpisz pani bardzo... — wyrzekła.
— O! tak... ja czuję, iż umieram.
— Więc przeczucia pani nie zawiodły...
— Tak... grozi mi wielkie niebezpieczeństwo, największe ze wszystkich!...
— Jakie?
— Matka chce mnie wydać za mąż.
— Czy podobna.
— Ale zanim ten dzień nastąpi, ja umrę!
Joanna krzyknęła z przerażenia.
— Nie! nie! — odparła gwałtownie. — Nie! pani nie umrze!
— Czyż mam inne schronienie, prócz grobu?
— Alboż to mówić się powinno o grobie w siedemnastym roku życia? — ciągnęła dalej Joanna.
Po czym dodała:
— Czy widziała się pani z panną Martą?
— Nie... — odpowiedziała Helena.
— A z jej matką?
— Również się nie widziałam.
— A z nim... z nim? Z panem Lucjanem?
— Z nikim!! Opuszczona jestem przez wszystkich! Ty tylko o mnie myślisz, biedna moja Joasiu! Tyś tylko przyszła!
— Przyszłam, ażeby panience dodać nadziei i odwagi...
— Odwagi, nie mam jej wcale! Nadzieja, a ona po co? Czegóż się mogę spodziewać? Czyż nie wszystko skończyło się dla mnie?
— Czy pan Lucjan wie, że matka chce panienką wydać za mąż?
— Nie, o tym nie wie... Skądże by się dowiedział.
— To jak można go oskarżać o obojętność? To niesprawiedliwie! Teraz ja mu o tym wszystkim powiem...
— Ty, Joasiu!
— Tak, albo jeśli nie ja, to panna Marta, a nawet to będzie lepiej.
— Więc masz się z nią zobaczyć?
— Pojadę do niej, do Petit-Bry.
— Będziesz miała odwagę powrócić do tego domu, pełnego dla ciebie okrutnych wspomnień?
— Będę miała tę odwagę... Nie zawaham się przed niczym, kiedy trzeba będzie działać dla panienki.
— Tak, masz słuszność, że tak będzie najlepiej... Pójdziesz do Marty... Powiesz jej, co się dzieje i co cierpię! Łatwo jej będzie zobaczyć się z Lucjanem, a przynajmniej do niego napisać... Niech mu doniesie, że matka chce ranie wydać za mąż i że na męża wybrała dla mnie pana Prospera Rivet, dawnego komiwojażera mego ojca... Niech doda jeszcze, że raczej umrę, niż będę matce posłuszna!
— Żyć będziesz, panienko, i to małżeństwo nie dojdzie do skutku.
— Oby Bóg cię wysłuchał!...
— On mnie wysłucha!... teraz odejdę, ale po to, ażeby się zająć panienką... Odwagi, panienko! Nadziei!
Joasia natychmiast udała się w drogę do Petit-Bry, do willi hrabiego de Roncerny...
Służący, znający ją, pozwolił jej wejść do znanego saloniku, gdzie spodziewała się znaleźć Martę de Roncerny, ale zastała tylko nową pokojówkę, która po niej objęła służbę.
— A, to panna Joanna!
— Tak, ja.
— Czy panna tu wraca znowu!
— Nie... Nie bój się o swe miejsce... Chciałabym się widzieć z panną Roncerny.
— Panienka jest w wielkim pokoju przy jadalni, który przerobiono na pracownię dla rysownika.
— Jakiego rysownika?
— A od tego budowniczego pana hrabiego... Pracuje po całych dniach pod kierunkiem panny Marty, nad projektem budowli w parku.
Joanna nie słuchała dłużej.
Poszła wprost do wskazanego pokóju.
Otworzyła drzwi i znalazła się wobec Marty i młodzieńca, którego nie znała wcale.
Był to Lucjan Gobert.
Marta, zobaczywszy młodą garbuskę, krzyknęła z radości i pobiegła na jej spotkanie.
— Joasiu! kochana Joasiu! Jakże się cieszę, że cię widzę! — rzekła żywo, ujmując ją za ręce. — Przynosisz mi wiadomości od Helenki?
Helenki!....
Na to imię Lucjan drgnął całym ciałem i wyprostował się, jak gdyby go przebiegł prąd elektryczny.
Joanna Bertinot, zanim odpowiedziała, spojrzała na młodzieńca.
Marta zrozumiała to spojrzenie.
— O! możesz mówić, Joanno! — zawołała. — Pan również jak ja pragnie usłyszeć wiadomości o naszej przyjaciółce, ponieważ ją ubóstwia i jest przez nią kochany...
— A to pan jest kuzynem panny Heleny? Pan Lucjan Gobert? — wyjąkał?
— To on... — odrzekła Marta.
— O, Boże! bądź błogosławiony — podchwyciło młode dziewczę — że zastaję państwa razem... Właśnie przychodzę wyłącznie dla pana Gobert... — Co się dzieje z Heleną? — zapytał Lucjan niespokojnie.
— Już od czterech dni nie ma jej na pensji.
— Gdzież więc jest? — zapytała Marta.
— Matka przyjechała po nią i zabrała do siebie na ulicę Anbry... Widziałam się z nią... przed godziną...
— Dlaczego pani Tordier zabrała ją z pensji? — zawołała Marta.
— Przeczuwam nowe nieszczęście!... — wyjąkał młodzieniec.
— I pańskie przeczucie jest trafne — odpowiedziała Joanna. — Przysłała mnie tu panna Helena..
— Co pani mówiła...
— Najprzód, że pana kocha zawsze... zawsze i na zawsze...
— Droga Helenka!
— Ale — dodała Joanna — że stracona jest cna pana, jeżeli nie znajdziesz pan sposobu, ażeby ją uratować.
— Ją uratować! — powtórzył Lucjan. — Mój Boże! Co za nieszczęście jej grozi?
— Największe ze wszystkich! Matka chce ją wydać za mąż.
— Za mąż! — rzekła Marta z przerażeniem.
— O! tego się właśnie lękałem! — zawołał Lucjan, przyciskając serce oburącz. — Więc to prawda!... Odgadłem!...
— Matka wybrała jej męża i chce go jej narzucić! — ciągnęła dalej Joanna.
— A któż to on? — Czy wie pani, jak się nazywa ten nędznik, który chce zaślubić młode dziewczę, pomimo jej woli?
— Prosper Rivet.
— Prosper Rivet! — wyrzekł Lucjan ze wstrętem. — Taki wybór godny jest tej matki niegodnej! Prosper Rivet, dawny komiwojażer! Rozpustnik, pijak, gracz! uosobienie wszystkich występków!... No, czyż to podobna? Pójdę do tego człowieka... powiem mu, że ja z Helenką kochamy się!... Zabronię mu nawet o niej myśleć... zagrożę mu... on ustąpi, cofnie się...
— A jeżeli się uprze... jeżeli nie ustąpi...
— To go zabiję!
— I do czegóż to pana doprowadzi? — podchwyciła Joanna. — Czyż panna Helena będzie przez to ocalona?
— Jakto?
— Naprzód wsadzą pana jako zabójcę do więzienia, co nikomu nie pomoże, potem pani Tordier poszuka dla córki innego męża i znajdzie go bez trudności.
— Cóż zatem robić! Mój Boże — wyszeptał Lucjan, ujął głowę w dłonie, zatopił się przez chwilę w głębokiej zadumie, po czym zawołał:
— O! gdyby Helenka chciała!...
— Masz więc sposób? — zapytały razem Marta i Joanna.
— Tak... sposób niezawodny... wszystko zależałoby od Helenki...
— Helenka zechce wszystko, co pan... — rzekła panna de Roncerny.
Lucjan podchwycił, zwracając się do Joanny:
— Moje dziecko, czy będziesz, mogła zobaczyć się z panną Heleną?
— Dziś?
— Nie jutro.
— Dołożę wszelkich starań — i muszę.
— Ale twoje miejsce na pensji? — wtrąciła Marta.
— Powrócę tam dopiero, gdy nie będzie niebezpieczeństwa ohydnego małżeństwa dla panny Heleny. Teraz zaś pozostanę w Paryżu, ukryta w pobliżu domu pani Tordier — ciągnęła dalej Joanna — pilnować będę, aż wyjdzie na miasto, a wtedy rozmówię się swobodnie z panną Heleną i uczynię wszystko, czego państwo zażądacie.
— Dość będzie jej oddać list...
— O! to nic łatwiejszego...
— To niech pani czeka jutro o ósmej przy skwerze Niewiniątek... Ja tam przyjdę.
— O! dla panny Heleny ja bym życie oddała!...

XXXIV.

Po chwili wzruszenia i milczenia córka Piotra Bertinot podchwyciła:
— Muszę panu jedno zalecić. W jakiejkolwiekbądź okoliczności, niech pan nigdy nie wymienia mego nazwiska; pani Tordier mnie zna, gdyby się dowiedziała, że jestem państwu oddana, nie mogłabym już wam w niczym służyć. Pozwólcie, ażebym czuwała nad panną Heleną w cieniu, samodzielnie, a zawsze gotowa poświęcić się dla niej i dla was...
— Dziękuję ci, panno Joanno! — rzekła Lucjan, ściskając rękę dziewczęcia.
— Dziękuję ci, Joasiu — dodała Marta, całując ją.
Joanna mówiła dalej:
— Ja powrócę do Paryża... Znajdę mały pokoik w okolicach ulicy Anbry. Jutro pojadę do Boissy po rzeczy moje i pożegnam panią Gevigot, która była bardzo dobra dla minie, i wrócę ażeby czuwać nad tą, którą tak kocham, jak gdyby była moją siostrą.
— Pojadę z panią! — wyrzekł Lucjan.
— Nie... Nie trzeba, ażeby nas widziano razem...
— Więc jutro na skwerze.
— Tak...
Młodzieniec pierwszy opuścił willę, ażeby koleją powrócić do Paryża.
Marta została z Joanną.
— Dziękuję ci raz jeszcze z całego serca — rzekła do niej — za poświęcenie, jakie czynisz dla mej drogiej przyjaciółki Heleny... Ciężkie to zadanie bierzesz na siebie, a spełnienie go wymagać będzie wydatków po nad twoje środki...
— Mam trochę oszczędności, proszę panienki... — szepnęła Joanna nie bez pewnego zakłopotania.
— Muszą być bardzo małe... i nie zaprowadziłyby cię daleko — odezwała się panna de Roncerny z uśmiechem.
— Będę pracowała.
— Nie będziesz mogła pracować, ponieważ czuwanie, któremu się oddasz, zabierze ci cały czas... Pozwól więc mi, że wezmę udział w twym szlachetnym przedsięwzięciu... Nie mogę tego uczynić w sposób czynny, ale mogę dostarczyć środków, pieniędzy.
Tym razem bez wahania Joanna odpowiedziała:
— Gdyby szło o mnie, odmówiłabym, panienko... Ale tu chodzi o pannę Helenę, więc przyjmuję.
— Chodź ze mną do mego pokoju, dam ci tyle, że będziesz mogła prowadzić walkę.
— Ale jeśli spotkamy pana hrabiego, lub matkę pani, jakże wytłumaczymy moją tu obecność?
— Ojciec, matka i mój narzeczony są nieobecni. Powrócą z Paryża, dopiero na obiad... Zresztą pomówię z mamą i objaśnię jej wszystko... Nie mam żadnych sekretów dla matki tak dobrej, jak moja.
Marta w pokoju swym, wyjąwszy pieniądze z szufladki, wręczyła Joannie tysiąc franków, po czym obie się pożegnały i mała garbuska opuściła willę, odprowadzona do bramy przez hrabiankę.
O godzinie wpół do siódmej wieczorem wróciła do Paryża.
Poszukała pokojów umeblowanych do wynajęcia i szczęśliwym trafem mogła wynająć pokoik, właśnie naprzeciw domu Garbuski.
Co więcej okna pokoju wychodziły wprost okien mieszkania wdowy Tordier.
Joanna zbliżyła się i spostrzegła światło w jednym z pokojów przeciwległego domu.
— O tak, Helena jest!... i jest tak blisko! — rzekła do siebie z radością. — Stąd mogę czuwać nad nią wybornie.
Po czym, znużona całodziennymi wzruszeniami, udała się na spoczynek.

XXXV.

Lucjan, na wiadomość o niebezpieczeństwie grożącym Helenie, postanowił użyć wszelkich środków, ażeby mu zapobiedz.
Przybywszy do Paryża, udał się do swego pryncypała i poprosił o urlop kilkudniowy, który otrzymał, po czym podążył na ulicę Feronnerie i, wszedłszy do hotelu Niewiniątek, zapytał o Prospera Rivet.
Szwajcar hotelowy odpowiedział, że pana Riveta niema, ale że go można zapewne o tej porze zastać w restauracji hotelowej.
Lucjan wszedł do restauracji i czekał.
W pół godziny później drzwi restauracji otworzyły się i ukazał się piękny komiwojażer.
Krok chwiejny, kapelusz, włożony na bakier, znamionowały podchmielenie.
Na widok ten, Lucjan zbladł bardzo.
— I takiego człowieka ta jędza chce dać za męża swej córce! — wyszeptał. — Dlaczego? Co to powoduje tą nędznicą?
Wstał i postąpił kilka kroków na spotkanie Prospera.
Ten, poznawszy go, również drgnął.
Twarz zmieniona, wzrok posępny młodzieńca, nie wróżyły nic dobrego.
— Czy mnie pan nie poznaje, panie Rivet? — odezwał się rysownik.
Prosper zrozumiał, że nie może uniknąć rozmowy, odparł więc tonem pyszałkowatym.
— A! tak... tak... pan jest siostrzeńcem nieboszczyka Tordiera... mego dawnego pryncypała...
— Rzeczywiście, jestem Lucjanem Gobertem i mam panu kilka słów do powiedzenia.
— Kilka słów, drogi panie — powtórzył Prosper. — To niepodobna!... Nie mam chwilki czasu!... Umieram z głodu! Mam zwyczaj jadać, o oznaczonej godzinie, a już pięć minut się spóźniłem.
— A jednak to opóźnienie musi trwać dłużej, bo pan musi mnie wysłuchać.
— Wbrew mojej woli?
— Tak, wbrew pańskiej woli!
— A, jestem ciekawy to zobaczyć.
— Zaraz pan to zobaczy!... Wyjdźmy na chwilę..
— Oświadczam panu, że nie wyjdę!
Słowa poprzednie zamienione były głosem dość cichym, ażeby nie ściągnąć uwagi osób, siedzących w restauracji.
— W takim razie — wyrzekł Lucjan, podnosząc głos — będę mówił tutaj i głośno! Nie miej pan do mnie pretensji, skoro mnie zmuszasz do objaśnień publicznych!
— Cóż to! — zawołał Prosper — czy tu jaki las z rozbójnikami?
— Bardzo to być może, skoro pan się tutaj znajduje! — odpowiedział Lucjan, zachowując względny spokój. — Jeżeli zaś ja tu jestem, to tylko dlatego, że spodziewałem się zastać ciebie, panie złodzieju posagowy!
Prosper zbladł.
— Panie... — wyjąkał — panie... Wiesz, że pan mnie znieważa.
— Tak... wiem.
Na znak restauratorki, siedzącej za kontuarem, garson zbliżył się, ażeby wdać się między nich.
— Panie... panie... tylko bez hałasu tutaj — rzekł.
— Proszę się nie bać żadnego skandalu — odparł rysownik — mam tylko dwa słowa do powiedzenia temu panu i nie moja w tym wina, że nie chce stąd wyjść, ażeby je usłyszeć.
Po czym, zwracając się do Prospera, podchwycił:
— Moim jedynym celem jest, ażeby panu to tylko oznajmić: Ja kocham pannę Helenę Tordier i jestem przez nią kochany.
— A cóż mnie to może obchodzić? — odparł Prosper drwiąco.
Lucjan, jakby nie słysząc tych słów, ciągnął dalej:
— Jeżeli pan będzie trwał nadal w projekcie zaślubienia mej kuzynki w takich warunkach, jeżeli pan zechce zostać wspólnikiem jej matki, ażeby zmusić te nieszczęsne dziecko do ustąpienia, czy to groźbą, czy może nawet gwałtem, to popełni pan zbrodnię, bo Helena będzie wołała śmierć, niż spełnienie pańskich projektów! Serce Heleny należy do mnie zupełnie, pana więc będzie mogła tylko nienawidzieć i pogardzać, pana, którego chcą jej narzucić i który bierze udział w tej podłości.
Jeżeli pomyliłem się co do pana, jeżeli źle pana osądziłem., słowem jeżeli jest pan uczciwym człowiekiem i da mi słowo honoru, że zrzeka się ręki mej kuzynki, i że wychodząc stąd, uprzedzi jej matkę o cofnięciu swych projektów, wtedy ja będę uszczęśliwiony, cofając słowo obelżywe Złodziej posagowy i natychmiast to uczynię.
Taka była godność w postaci Lucjana, słowa jego wyrzeczone były głosem tak poważnym, iż żaden z widzów tej sceny nie myślał o nakazaniu mu milczenia.
Każdy pojmował, ile miłości i cierpienia mieściło się w sercu młodzieńca, i jak potężną energią był obdarzony, skoro nie dał się unieść gniewowi.
Trunki, którymi Prosper obficie się uraczył przed śniadaniem, coraz bardziej uderzały do głowy komiwojażerowi i pozbawiły go możności wszelkiego namysłu.
— A! tak — odparł szyderczo — chce pan, ażebym się usunął, po to, aby pan mógł zająć moje miejsce!
Lucjan wysiłkiem najwyższym zdołał zapanować nad sobą i odpowiedzieć jeszcze z zimną krwią:
— Nie chodzi tu o ustąpieniu miejsca, ale o ulitowanie się nad biednym dziewczęciem, którego pan nie kocha i który swoją osobą tylko unieszczęśliwi! Gdybyś chciał zaślubić przemocą to dziecko, które ciebie nie cierpi, to tym samym usprawiedliwiłby pan moje przed chwilą oskarżenie!
— O, to mi wszystko jedno — rzekł Prosper, mrużąc oczy — ani myśl pan, że dbam o twoją opinię, mój młodzieńcze. Jestem panem swoich postępków.
— Jest pan godnym pogardy człowiekiem.
— Pańskie wymysły mnie nie dosięgają. Kpię sobie z nich i z pana... Chce pan, ażeby ci się dostał majątek matki i dlatego zmierzasz do córki... Ha! ha! to się nazywa miłość bezinteresowna, mój ty panie łowco spadków.
Tym razem Lucjan nie mógł zapanować nad sobą.
— Jest pan łotrem! — rzekł, dotykając zlekka palcami twarzy Prospera. — Ja pana zabiję!
Komiwojażer odskoczył w tył.

— Grozisz mi! — zawołał głosem zdławionym, ledwie wyraźnym. — Uderzono mnie! Biorę tu wszystkich na świadków i zaprowadzę cię do sądu! W więzieniu będziesz siedział!

XXXVI.

Szmer pogardy powitał te słowa.
Goście restauracji byli zdumieni i oburzeni tak bezprzykładną nikczemnością.
— A, więc pan nie zrozumiał! — zawołał Lucjan, nie mogąc powstrzymać gniewu. — Cóż to? bierzesz mnie za mordercę? A przecież trudno nie zrozumieć... Odwołuję się do honoru wszystkich tych, co mnie słyszą: Ja panu nie grożę, lecz wyzywam...
Pojedynek! Pojedynek uczciwy chcę mieć z panem. Jeżeli zaś odmówisz, to dlatego, że jesteś ostatnim z nikczemników.
Prosper zaczął się naigrawać.
— Pojedynek! — powtórzył. — Pojedynek z jakimś tam rębaczem, fechtmistrzem! Zabijesz mnie, a ja ci pozostawię Helenę. Dobry interes dla mnie. Nie taki ja głupi.
— Podły! nędzny nikczemniku! — wyrzekł Lucjan głosem świszczącym. — Jedynie przez godność własną nie pluję ci w twarz.
Komiwojażer, jak wiemy, był barczystym i znakomicie zbudowanym mężczyzną. Gdyby szło o to, ażeby ująć się za bary, lub pójść na noże, nie zawahałby się z pewnością, lecz tam gdzie rozstrzyga kula, nie myślał swej skóry narażać.
Wzruszył więc ramionami i odpowiedział:
— Pogardzam twymi obelgami...
— O, ja cię zmuszę, abyś się bił.
I Lucjan rzucił się ku Prosperowi, z ręką podniesioną, ażeby go spoliczkować.
Ale dziesięć rąk wyciągnęło się w przejściu, bo kilku gości już wstało.
— Po co to panu? — odezwał się jeden z tych, którzy go powstrzymali. — To zbyteczne spoliczkować tego człowieka! To nikczemnik, boi się... bić się on nie będzie.
— Tak, ma pan słuszność, czuję to — odparł Lucjan. — Nie potrzebnie się unoszę! Ale jakże mogę się powstrzymać, gdy pomyślę, że chcą takiego męża narzucić tej, którą kocham.
I, zwracając się po raz ostatni ku Prosperowi, który siedział bardzo spokojnie przy stole, zawołał:
— Podły! podły! podły!...
Po czym rzuciwszy pięciofrankówkę garsonowi wyszedł.
Kiedy się znalazł na ulicy, ręką rozpaloną powiódł po czole, zroszonym potem.
— Jakież ja miałem niedorzeczne wyobrażenie o tym łotrze — wyrzekł z rozpaczą. — Ja myślałem, że jeśli nie zechce się wyrzec Helenki, to przynajmniej będzie miał dość odwagi, ażeby się bić!
On nic w sobie niema... Ani serca!... ani odwagi!...
Powinienem to był odgadnąć... Wreszcie teraz, wiem, czego mam się trzymać i co mi pozostaje!
Po tym krótkim monologu wrócił do domu.
Matka oczekiwała go z bardzo naturalnym niepokojem, ponieważ zazwyczaj wracał bardzo wcześnie.
Na widok jego twarzy zmienionej, pani Gobert nie mogła powstrzymać się od krzyku zadziwienia i zgrozy.
— Lucjanie, dziecko moje — spytała staruszka — co tobie jest?... co ci się stało?...
Oczy młodzieńca zaszły łzami, i łzy, długo powstrzymywane, płynąć zaczęły po policzkach.
Nie miał siły odpowiedzieć.
— Moje dziecko, moje drogie dziecko... — podchwyciła pani Gobert, otaczając go ramionami. — Dlaczego ty płaczesz? Cóż się stało?... Jakie nieszczęście ugodziło cię, czy też grozi?... Co się dzieje?
— Wszystko się skończyło, ukochana mamo, wszystko! Czy słyszysz?... Ta odrobina nadziei, która mi pozostawała, znikła... Rzeczywistość jest okrutna, nieubłagana... Najgorsze przewidywania gotowe się spełnić... Helenkę wydają za mąż przemocą.
Pani Gobert załamała ręce.
— Przemocą!... — powtórzyła zafrasowana... — Co mówisz? Czy to możebne?
— To pewne.
— Więc ta kobieta, wiedząc o waszej miłości, chce ją złamać? nie ma ani serca ani duszy! Więc to chyba nie matka!...
— Nie ma ona ani duszy ani serca, wiemy o tym oddawna, a zięć, którego wybrała, godny jest jej zupełnie! Niech mama zgadnie, kogo Julia Tordier narzuca za męża swej córce...
— Jakże mogę zgadnąć?
— To prawda, że nie może mama zgadnąć... i nigdyby nie zgadła... Otóż tym człowiekiem jest Prosper Rivet, dawny komiwojażer domu Tordier...
— Ten hulaka!... Ten rozpustnik!... Ot! zgrozo! — zawołała staruszka, twarz ukrywając w dłonie.
— Tak, to ohydne! i cała moja istota buntuje się na myśl o Helenie, którą męczą i torturują! O! matko, ja cierpię! Ja cierpię tak, jakbym zamierał i umrę z tego!
— Lucjanie, mój Lucjanie, zamilcz, zamilcz! błagam cię! Cóż ze mną by się stało, gdybyś ty umarł?
Młodzieniec ujął matkę w ramiona i przycisnął ją do serca.
— To prawda, to prawda — wyrzekł następnie — trzeba żyć i nie tylko dla ciebie.
W gorączce bólu zapomniałem nawet, co postanowiłem uczynić i co może będzie zbawieniem... Nie! nie! Helena nie może zaślubić takiego człowieka... Znieważyłem publicznie tego łotra, groziłem, że mu plunę w twarz, że go spoliczkuję... On cofnął się przed pojedynkiem.
— Znieważyłeś go, groziłeś temu Prosperowi Rivet! — zawołała pani Gobert bardzo blada.
— Tak, mamo, i uczyniłem to napróżno... Żadna obraza nie mogła go poruszyć. Ale zachowuję jeszcze dla mego nową zniewagę, najkrwawszą, najbardziej nieprzebaczalną ze wszystkich. Zobaczymy, czy posunie tak dalece swą podłość.
— Lucjanie, co chcesz uczynić? twoje słowa mnie przerażają! — zawołała pani Gobert.
— Mamo — odezwał się młodzieniec tonem, nagle zmienionym i poważnym — wszak ty mnie kochasz, nieprawdaż?
— Czy możesz mi zadawać takie pytanie, moje dziecko? Czy ci nie dowiodłam od twego urodzenia, że ciebie wyłącznie kocham, więcej niż wszystko na świecie...
— To prawda, moja mamo, dowodziłaś mi tego bezustannie; to też nie wątpię, ale spodziewam się, że ty mnie me kochasz wyłącznie i że część miłości zachowywasz także dla Heleny...
— Tak i ją kocham! ona w mym sercu następuje po tobie.
— Otóż dla ocalenia Heleny, dla ustrzeżenia jej, jak i mnie od najstraszniejszego nieszczęścia, pozostaje mi tylko jeden sposób...
— Jaki?
— Wysłuchaj mnie spokojnie i bez trwogi...
— Mów!
— Skoro prośby i błagania, nic nie pomogą, trzeba się uciec do podstępu, do gwałtu, w razie potrzeby.
— Do postępu... do gwałtu... — powtórzyła pani Gobert. — Cóż więc zamyślasz?
— Myślę o porwaniu.
— O, mój Boże!
— Jeśli nakłonię Helenkę, aby uciekła z tego domu, gdzie ją męczą, czy zgodzisz się ją przyjąć tutaj?
— Jeżeli przyjdzie prosić mnie o chronienie, jakże mogę odmówić przyjęcia jej...
— To tylko chciałem wiedzieć od ciebie moja mamo... Helena nie zawaha się, jeżeli mnie prawdziwie kocha... Przyjdzie...
— Czy się dobrze namyśliłeś?
— Nad czym?
— Helena, opuszczając mieszkanie matki, pomimo swej niewinności, ucierpi na dobrej sławie w oczach wszystkich.
— Co mnie obchodzi opinia?... Ja to wszystko naprawię, zaślubiając ją. Czy nawet nie lepiej byłoby, gdyby wydawała się winną? Ja właśnie liczę na te pozory winy, liczę, że one staną się niepokonaną przeszkodą dla projektów Julii Tordier i Prospera Rivet...
— Strzeż się, Lucjanie.
— Czegóż mam się lękać? Czyż mogę się wahać?... Rozbitek czepia się deski ocalenia, jakakolwiek mu się nawinie... Nie mam już wyboru... Helenie grozi stoczenie się w przepaść... Muszę ją ocalić za jakąbądź cenę... Dla niej mniejszym będzie wstydem, jeżeli na chwilę uchodzić będzie za moją kochankę, niż gdyby została żoną Prospera Rivet.
— Czy Helenka zna twoje projekty?
— Nie.
— A jeżeli nie zechce się na nie zgodzić?
— To znaczyć będzie, że mnie nie kocha... i wtedy wszystko się skończy... A ja będę musiał zapomnieć...
Młodzieniec dodał, ale tak cichym głosem, że go matka nie słyszała:
— Albo umrzeć!...
Pani Gobert spytała:
— Kiedy się zobaczysz z Helenką?
— Jak najprędzej... Spodziewam się, że jutro... Nie ma czasu do stracenia.
Po chwili milczenia pani Gobert podchwyciła:
— Ale musisz mi przysiądz, że nie dasz się pociągnąć miłości i że uszanujesz swą narzeczonę, że nie nadużyjesz jej słabości.
— Na pamięć zacną mego ojca przysięgam ci! — odparł Lucjan. — Helena będzie skompromitowaną, i tego trzeba dla zniszczenia ohydnych projektów małżeństwa, w rzeczywistości jednak pozostanie czystą, jak dziś...
— Wierzę ci i ufam... Gdzie pomieścimy Helenkę w tym mieszkanku?
— To bardzo proste... Dam jej mój pokój, który łączy się z twoim, a wieczorem ja sobie słać będę w pokoju jadalnym.
— Działaj więc, moje dziecko, i niech Bóg się z tobą opiekuje!
— Bóg mną opiekować się będzie, bo się opiekuje dobrymi sprawami!...

XXXVII.

Józef Włosko, powróciwszy do Paryża, zastał u siebie, w mieszkaniu, kilka listów.
Dwa z nich pochodziły od Prospera Rivet.
Piękny komiwojażer błagał o widzenie się z gorączkową niecierpliwością:
— Widocznie bardzo potrzebuje rad, mój przyjaciel Prosper — wyszeptał Włosko z uśmiechem. Czuje on, że sam sobie nic nie poradzi.
Włosko spalił oba listy, nie chcąc, ażeby pozostawał jaki ślad tej korespondencji, po czym wyjął z kieszeni pugilares i wydobył z niego kopię metryki, otrzymaną od mera w Versoix.
Rozłożył ją i zaczął pisać, naśladując charakter pisma na kopii.
Gdyby kto był się przyjrzał tej robocie, zobaczyłby, że Włosko przepisuje kopię po raz drugi.
Jednakże ta nowa kopia niezupełnie odpowiadała poprzedniej.
Kiedy bowiem w przepisywaniu doszedł do nazwiska Julii Derasme, były dependent od notariusza uczynił najważniejszą zmianę, którą obmyślił.
Zamiast nazwiska Garbuski napisał: córka matki niewiadomej.
Po skończonej robocie, wyszeptał z uśmiechem:
— Dobrze idzie! Teraz mogę się nie lękać Julii Tordier.
Zamknął dokument autentyczny, prawdziwą metrykę, do szkatułki, a kopię sfałszowaną schował do szuflady biurka.
Godzina szósta biła na zegarze ściennym.
Józef Włosko, bardzo zmęczony, położył się do łóżka.
Potrzebował dwóch lub trzech godzin, ażeby się pokrzepić.
Przed godziną dziewiątą był już na nogach i poszedł do swego kantoru, gdzie, sprawdziwszy rachunki kasjera, usiadł przy biurku w gabinecie swym, wziął arkusz papieru i skreślił co następuje:

To, jest mój testament.

„Ja niżej podpisany Prosper Rivet, zamieszkały w Paryżu, ustanawiam jako spadkobierczynię moją ogólną, wszystkich ruchomości i nieruchomości, jakie posiadać mogę w dniu śmierci, Joannę Julię Bertinot, córkę Piotra Andrzeja Bertinot, urodzoną w Versoix.
„W razie gdyby Joanna Julia Bertinot umarła przede mną, pozostawiam cały swój majątek jej naturalnym spadkobiercom.
„Obecny testament, zawierający moją całkowitą wolę, odwołuje testament sporządzony wcześniej.
„Pisany cały moją ręką w Paryżu trzydziestego lipca tysiąc osiemset osiemdziesiątego piątego roku“.
Ukończywszy ten projekt testamentu (którego cel i doniosłość czytelnicy poznają później), wziął inny arkusz papieru i po krótkim namyśle, skresnł te dwa wyrazy:

Kontrakt ślubny.

Następnie z szybkością, która tłcmaczyła dawne jego zajęcie dependenta u notariusza, naszkicował zasady kontraktu ślubnego między Prosperem Rivet i Heleną Tardier.
Ważąc każde zdanie, każdy wyraz, dobierając wyrażeń najjaśniejszych, ażeby nie mogły sprowadzić nieporozumienia, Włosko sporządził kontrakt, określający najzupełniej prawa każdej ze stron.
Kontrakt ustanawiał zasadę rozdziału majątkowego.
Zaledwie skończył pisać, gdy zapukano do drzwi.
Schował projekt kontraktu, wraz z projektem testamentu, po czym wyrzekł:
— Proszę wejść!
Drzwi się otworzyły i Prosper Rivet ukazał się na progu.
Były dependent zerwał się z miejsca i, podskoczywszy kilka kroków na jego spotkanie, zawołał:
— Kroćset diabłów... Po co tu przychodzisz? Wiesz dobrze, że ci tego nie zabroniłem... Tordierowa lada chwila może nadejść, a gdyby cię zobaczyła, cała nasza kombinacja może wziąć w łeb...
— Wiem o tym dobrze — odparł Prosper.
— A dlaczego tak robisz, jakbyś nie wiedział?
— Bo chcę z tobą rozmówić się poważnie... piszę do ciebie od czterech dni, a nie odbieram żadnej odpowiedzi.
— Nie było mnie w domu... a przypuszczam, że mam prawo z domu się wydalać.
— Tego nie zaprzeczam, ale nie należy zostawiać swych przyjaciół samych i to w takich tarapatach.
— Nie mówmy tu, to zbyt niebezpieczne, chodź ze mną.
I Włosko zaprowadził Prospera, do mieszkania, które zajmował na pierwszym piętrze.
— Czy widziałeś Garbuskę? — zapytał piękny komiwojażer, zamknąwszy drzwi.
— Nie. Przyjechałem dopiero w nocy.
— To nie wiesz o niczym?
— O niczym od pięciu dni.
— No, mój stary, kolego, miałeś rację, żeś już zrobił dla siebie interes ale mój wcale nie jest zrobiony.
— Siadaj i wytłomacz się.
— Helena Tordier jest w Paryżu.
— O tym wiem.
— Byłem jej przedstawiony.
— Jako przyszły mąż, i to wiem.
— A wiesz, jak moja biedna stara i ja zostaliśmy przyjęci przez miłą jej córeczkę?
— Jak pies w kręglach, naturalnie! To było przewidziane z góry... Ale to dzieciństwo!
— Ty to nazywasz dzieciństwem!
— Bez najmniejszej doniosłości... Najzupełniej.
— Mała nie ustąpi.
— Cóż znowu!
— Powiadam ci, że nie ustąpi!... Uparta jak muł... Wiesz, o czym ja myślę?...
— Nie...
— O wyrzeczeniu się małżeństwa, o tym, aby mi Julia zrobiła hojny zapis... za który ja odwzajemnię się, jak będę mógł...
— To byłoby opłakane nieszczęście! — żywo odpowiedział Włosko. — Garbuska odgadłaby, że grałeś komedię, mówiąc o twoich względach na opinię publiczną. Dalej powiedziałaby sobie, że twoja miłość musi być również taką blagą, jak twa drażliwość i zaczęłaby ci nie dowierzać.
— Mnie nie chodzi o jej zaufanie, mnie chodzi o jej dochody! — wykrzyknął Prosper cynicznie.
Były dependent wzruszył ramionami.
— A ja ci powiadam — rzekł następnie tonem brutalnym — jeżeli nie zaślubisz Heleny, a Garbuska zapisze ci rentę, jak łatwo będzie odgadnąć prawdę, i jak łatwo wówczas zaczną szperać, dlaczego doktór Reymer zamordowany został tejże nocy, kiedy umarł Jakób Tordier...
Akcent Józefa Włosko w tych ostatnich słowach był tak szczególny, że Prosper uczuł się zmrożonym do szpiku kości.
— Doktór Reynier... — powtórzył — tego nie rozumiem.
— Nie potrzebujesz rozumieć! — odparł Włosko. — Dość dla ciebie będzie iść uległe po drodze, którą ci wskazałem. Jeżeli nią nie będziesz, tym gorzej będzie dla ciebie...

XXXVIII.

Prosper Rivet zamyślił się przez chwilę.
— Między tobą a Julią Tordier jest jakaś tajemnica, nieprawdaż? — zapytał nagle.
— Więcej niż jedna! — odparł Włosko. — Ja posiadam wszystkie tajemnice Julii, wszystkie, słyszysz, i mam je w ręku... Pozwól więc, że tobą kierować będę, nie odpowiadając na twoje zapytania... Ty tylko odpowiadaj na moje... Czy zapowiedzi do ślubu twego z Heleną już zostały ogłoszone?
— Tak, przed trzema dniami.
— Czy Julia Tordier zwołała radę familijną?
— Tak; złożoną z osób jej oddanych. Rada zebrała się wczoraj i zupełnie potwierdziła jej postępowanie.
— Za tym wszystko idzie dobrze! Niema poważnej przeszkody!
— Nie bierzesz w rachubę Lucjana Gobert?
— A cóż uczynił ten młodzieniec?
— Dowiedział się, że zaślubiam Helenę, w której on jest zakochany.
— Musiało go to rzeczywiście udręczyć.
— Przyszedł do mnie, do restauracji hotelowej.
— To musiało nastąpić — rzekł Józef Włosko ze śmiechem.
— I ty się z tego śmiejesz?
— Czemu nie.
— A ja ci powiadam, że się nie śmiałem, bo scena wcale nie była śmieszną.
— Narobił hałasu?
— Skandalicznego... Chciał mnie zabić... Wyzwał mnie... Mówił o pojedynku...
— Spodziewam się, żeś nie przyjął wezwania.
— Zagroziłem mu policją.
Prosper opowiedział, co się stało.
Były dependent zacierał ręce, słuchając tego opowiadania.
— Doskonale, doskonale! — wyszeptał.
— Jakto doskonale.
— Wiem, co mówię... Czy dzień ślubu został już oznaczony?
— Tak.
— Na kiedy?
— Na przyszłą sobotę.
— A więc, mój drogi, ożenisz się w dniu oznaczonym, za to ci ręczę... Może będą jeszcze jakie nieprzyjemnostki. Ale cokolwiek przedsięwzięte zostanie przeciw tobie, obróci się na twoją korzyść...
— Kierujesz rzeczami, jak chcesz?
— Bo jestem panem położenia — odrzekł Włosko, po czym dodał: — Czy Julia Tordier kazała rejentowi przygotować kontrakt ślubny?
— Czy to potrzebne?
— To konieczne... Bez tego nie trzeba się żenić, i zaraz ci to wytłomaczę... Ale jeszcze słówko...
— Mów...
— Czy wybadałeś Tordierową, co do jej majątku, jak ci zaleciłem?
— Nie omieszkałem.
— I cóż?
— Poszło jak po maśle.
— Cóż ci przyrzekła?
— Dom przy ulicy Rivoli.
— To dobrze!
— Dom przy ulicy Anbry.
— To bardzo dobrze!...
— Pralnie przy ulicy Chapellet.
— Wybornie!... Następnie?...
— Czyż to nie dość? Ja bym się tym zadowolnił...
— To byłoby niedorzecznie, tobie potrzeba mieć wszystko, a przez to rozumiem posiadłości w Belleville, w Saint-Mars i resztę...
— Julia Tordier nie zechce wyzuć się ze wszystkiego — wyszeptał Prosper.
— Ona uczyni wszystko, co zechcesz! Najmniejsza uprzejmość z twej strony, zawróci jej w głowie... Pocałujesz ją w haczykowatą rączkę, a powie: Tak. Sprzeda ci (oczywiście na warunkach korzystnych dla ciebie) różne nieruchomości, które wymieniliśmy przed chwilą, a ty je zapłacisz, nie wyjmując portmonetki. Ma ona prawo za życia prowadzić swe interesa, jak jej się podoba, i sprzedawać swe ruchomości i nieruchomości... Sprzedaże te symulacyjne muszą jak najprędzej nastąpić... Suma kosztów do zapłacenia będzie pokaźna, bardzo znaczna, ale to bagatela dla Julii Tordier, mającej pieniądze wymagane...
Zresztą będzie można w aktach zmniejszyć szacunek sprzedaży...
— Tak, ale po śmierci, te majątki staną się wspólnymi — zauważył Prosper Rivet.
— Głupstwo! już ja ci przygotuję projekt kontraktu, gdzie wszystko będzie przewidziane od A do Z. Tak, że gdyby nawet nastąpiła katastrofa...
— Jaka katastrofa? — zapytał Prosper.
— Cofam ten wyraz i zastępuję go przez nieprzewidziany wypadek...
— O jakim wypadku chcesz mówić?
— Ależ o rozwodzie... naprzykład... Przecież możesz przypuszczać, że do tego dojdzie...
— O, najzupełniej.
— Wtenczas każdy z małżonków powraca, do tego, co wniósł i gdyby który umarł w czasie trwania małżeństwa, a dziecka nie było, spadkobiercy jego otrzymają po nim majątek...
— O, z tego sobie kpię! — zawołał komiwojażer ze śmiechem.
— Kpisz sobie?
— Najzupełniej.
— A to dlaczego?
— Dla najprostszego powodu... Jestem na świecie sam... Nie mam nawet najdalszych krewnych. Nie dbam więc o to, co się stanie po śmierci mojej z pieniędzmi, bo nie mam nikogo, komubym je zostawił.
— A ja to się nie liczę? — zapytał Józef Włosko.
— Ty? — podchwycił Prosper.
— Ja oczywiście. Czyż od ciebie żądam honorarium za to wszystko, co dla ciebie robię? A prowadzę cię doskonale z nędzy do majątku wielkiego!
— To prawda.
— Za tym byłoby z twej strony po koleżeńsku i dowodem najsłuszniejszej wdzięczności, gdybyś spisał testament legalny na moją korzyść, ponieważ jestem twoim przewodnikiem, doradcą i przyjacielem... Czy chcesz, ażeby majątek, po twojej śmierci, przeszedł na skarb.
— Wolę sam go zjeść za życia.
— Tak, ale gdybyś go nie przejadł?
Prosper zastanowił się, że zrobienie testamentu nie jest jeszcze śmiercią, i odpowiedział:
— I owszem.
Włosko pochwycił komiwojażera za ręce i ścisnął je serdecznie, wołając:
— A tak to co innego!... jesteś przyjacielem!... prawdziwym!
— Ale — podchwycił przyszły mąż Heleny — jak teraz zbyteczne byłoby zajmować się moim testamentem... Pierwszym warunkiem, ażeby coś dać, jest ten, że trzeba mieć, a ja nie mam nic.
— Oczywiście... To też ja nic nie będę miał, jeżeli ty nic mieć nie będziesz. Ale chodzi mi o ten dowód twego przywiązania.
— No — rzekł Prosper ze śmiechem — to powiedz mi, jak się to robi, jak cię uczynić ogólnym spadkobiercą mojego obecnego i przyszłego majątku... Przygotuj projekt testamentu...
— Jest gotów...
— Już!... — zawołał Prosper nie bez pewnego zdziwienia. — No, ty możesz się chwalić, że o wszystkim myślisz i że czasu nie tracisz!
— Człowiek rozsądny musi przewidzieć wszystko — wyrzekł sentencjonalnie były dependent.
— Ha! to pokaż mi twój projekt... ciekawy jestem doprawdy.
— Poczekaj chwilkę, zaraz powrócę.
Tordier wyszedł i ukazał się wkrótce, przynosząc wzór testamentu, który już znają czytelnicy.
— Masz... Rozpatrz się... — wyrzekł, podając Prosperowi papier, który go wziął i przeczytał głośno:
„To jest mój testament.
„Ja niżej podpisany, Prosper Rivet, zamieszkały w Paryżu, ustanawiam jako ogólnego spadkobiercę całego majątku, ruchomości i nieruchomości, jakie posiadać będę w dniu zgonu, Joannę Julię Bertinot, córkę Andrzeja Piotra Bertinot, urodzoną w Versoix roku...
„W razie gdyby Joanna Julia Bertinot umarła przede mną, pozostawiam cały mój majątek jej spadkobiercom naturalnym.
„Niniejszy testament, zawierający moją całkowitą wolę, odwołuje wszelki poprzedni.
„Pisany moją ręką w Paryżu trzydziestego lipca tysiąc osiemset osiemdziesiątego piątego roku“.
Kiedy Prosper skończył czytać, spojrzał z takim osłupieniem komicznym na byłego dependenta, iż ten nie mógł się powstrzymać od śmiechu.

XXXIX.

— Joanna Julia Bertinot — powtórzył komiwojażer. — Któż to taki jest?
— To mój przyjacielu, osoba, mnie zastępująca.
— Młoda dziewczyna?
— Kuzynka moja, którą bardzo być może, że niedługo zaślubię.
— Dlaczegóż ciebie nie mam ustanowić, jako ogólnego spadkobiercę?
— Bo byłoby to błędem.
— Błędem? Jakto?
— Bo masz przed sobą jeszcze długie lata życia, za co ręczę, ponieważ młody jesteś i doskonałego zdrowia... Ale zresztą wszyscy jesteśmy śmiertelni...
— Niestety! — Możesz podlec ogólnemu prawu śmierci, czy to skutkiem choroby, czy wypadku, wkrótce po twym małżeństwie z Heleną Tordier. Przypuszczasz to, nieprawdaż?
— Trzeba wszystko przypuścić, ponieważ inaczej niepodobna uczynić, jakkolwiek perspektywa ta jest nie miłą...
— Gdyby to istotnie tak się stało — podchwycił Włosko — jakże ja mógłbym się przedstawić, jako twój ogólny spadkobierca?
— Dlaczegóż nie?
Zamiast odpowiedzi na to pytanie, były dependent zagadnął:
— Czy ufasz mi?
— Wiesz o tym dobrze — odparł Prosper.
— To dowiedź mi raz jeszcze tego zaufania, nie wypytując mnie o to, o czym dowiesz się później, ale co teraz muszę trzymać jeszcze w tajemnicy... Tajemnica ta nie należy do mnie.
— Czyżby to była tajemnica Julii Tordier, co? — spytał Prosper. — Tajemnica, która ją oddała w twoje ręce?
— Może... Ale ani słowa więcej o tym przedmiocie, proszę cię... Mam swoje powody... Powtarzam, że poznasz je sam później... i przyznasz im słuszność... Daj sobą kierować, i śpij spokojnie...
To, czego Włosko nie mógł czy nie chciał powiedzieć komiwojażerowi, możemy pokrótce wyjaśnić czytelnikom.
W razie gdyby Prosper Rivet — jak mówił sobie — umarł wkrótce po ustanowieniu go spadkobiercą ogólnym, Garbuska zapałała by gniewem wściekłym, zresztą bardzo naturalnym, widząc, że cały majątek, z którego się w szalony sposób wyzuła dla wzbogacenia Prospera, wymyka się jej na korzyść człowieka, za którego radami szła, a raczej pod którego znajdowała się wpływem.
Dotknięta w majątku swym i widząc miłość swą złamaną, przez śmierć, czyżby nie zechciała za jaką bądź cenę pomścić się na tym człowieku, choćby się miała sama zgubić, mszcząc się?
Kto wie, czy nie poszłaby do przedstawiciela sprawiedliwości, ażeby powiedzieć:
— To ja zabiłam doktora Reymera, ale miałam wspólnika, i tego wspólnika wydaję panu, to Józef Włosko.
Jakże by mógł się bronić wobec podobnego oskarżenia?
Jak mógłby wytłumaczyć wtedy to ustąpienie mu przedsiębiorstwa przy ulicy Verrerie, jak mógłby wytłumaczyć pochodzenie swego majątku, on, co w przeddzień zbrodni nie posiadał ani grosza i żył ledwie z nędznej pensyjki?
Dla wszystkich zatem to ustąpienie intratnego przedsiębiorstwa byłoby dowodem jego wspólnictwa.
Tymczasem skoro testament komiwojażera byłby zrobiony na rzecz Joanny Bertinot, Włosko mógłby zamknąć usta Garbusce i zmusić ją do milczenia, mówiąc:
— Wszystkie twe zbrodnie są mi znane! Postanowiłem naprawić jedną z nich i uczyniłem to, dyktując Prosperowi testament, który panią tak irytuje. Dzięki mnie, dziecko, które chciałaś niegdyś zabić, dziedziczy majątek przed twoją śmiercią... To sprawiedliwość!
A teraz — może by kto zauważył — dlaczego Józef Włosko snuł tak zawiłe projekty?
Czyż było prawdopodobne, ażeby przeżył Prospera, będąc również młodym, jak i on?
Tak, było to prawdopodobne, prawie pewne, jak przynajmniej sądził, nie wątpiąc bynajmniej, iż komiwojażer, skoro tylko będzie mógł wydawać bez rachunku, zużyje swe życie i zdrowie na najgorsze wybryki i nadużycia.
Zresztą, obiecywał sobie, że sam go będzie do tego popychał.
Co do Joanny Bertinot zupełnie był spokojny.
Zrobić z niej żonę lub kochankę, było dla niego igraszką, bagatelką.
Oczywiście nie mógł tego wszystkiego objaśnić Prosperowi.
— Więc zgoda? — zapytał były dependent.
— Naturalnie... Czyż nie zgadzamy się zawsze!
— No, to czytaj dalej.
Prosper czytał.
Doszedłszy do paragrafu opiewającego: Niniejszy testament, zawierający moją ostatnią wolę, odwołuje wszelki poprzedni“.
Przerwał znowu.
— Co takiego? — zapytał Włosko.
— To zdanie jest zbyteczne...
— Zbyteczne?... dlaczego?
— Ponieważ nie robiłem żadnego testamentu.
Były dependent nie mógł powstrzymać śmiechu.
— Ale może zrobisz — odparł — i to jest zastrzeżenie...
— Nie rozumiem...
— Nie potrzebujesz rozumieć.
— To prawda. Zresztą to tylko ciebie dotyczy, ponieważ to dla ciebie... Czytam dalej.
Skończywszy zapytał:
— Teraz co trzeba zrobić z tym testamentem?
— Przepisać dosłownie.
— Bardzo dobrze.
I Prosper wziął ulegle za pióro.
— Widzisz, kochany przyjacielu — dodał były dependent ze śmiechem — jak dalece pewnym wydaje mi się twoje małżeństwo, skoro już naprzód przygotowuję twój testament?
— To prawda? — odpowiedział Prosper również ze śmiechem. — Dowód jest zupełnie przekonywający.
— No, pisz i nie opuszczaj ani wyrazu.
Prosper zabrał się do roboty.
Były dependent stał za nim i patrzył, jak pisał, a twarz jego przybrała wyraz szczególnej radości.
— Cały majątek będzie Joanny Bertinot — pomyślał — reszta to już moja rzecz.
Prosper przepisywał ciągle.
W chwili, gdy miał skończyć, ponieważ mu pozostawała tylko data do wypisania, zatrzymał się.
— Dlaczego ta data ma być taka mianowicie? — zapytał.
— To ci tłumaczy, mój drogi, ten mały paragraf, w którym mowa, iż testament ten odwołuje wszelki poprzedni; ponieważ prawdopodobnie będziesz musiał sporządzić jaki testament i bezwątpienia przed datą, o którą chodzi, pomyślałem o wszystkim...
— Ty o wszystkim myślisz, jestem przekonany, ale te kombinacje twoje to dla mnie jak po hebrajsku.
— Właśnie tego trzeba. Podpisz i postaw datę.
— Już.
— Doskonale! Pozwól, że przeczytam i upewnię się, żeś nic nie opuścił.
Włosko, po przeczytaniu, dodał:
— Dobrze... Teraz włóż to pismo w kopertę i napisz na niej, co ci podyktuję.
— Gotów jestem.
Były dependent dyktował:
To jest mój testament. Te cztery wyrazy u góry dużymi literami, potem u dołu zwyczajnym pismem:
Powierzam memu najlepszemu przyjacielowi, p. Józefowi Włosko, ażeby po moim zgonie złożył go zgodnie z wymaganiem prawa prezesowi trybunału pierwszej instancji.
— Pierwszej instancji — powtórzył Prosper.
— To już wszystko... Teraz tylko podpisz.
Komiwojażer, nie sprzeciwiając się bynajmniej, podpisał.
Włosko spojrzał na lewą rękę przyjaciela.
Na jednym z palców tej ręki widniał duży sygnet, z pieczątką, na której wyryta była cyfra.
— Czy to twoja cyfra? — zapytał.
— Tak, P. R.
Były dependent zapalił świecę, postawił ją na stole, podał laskę laku młodzieńcowi do zapieczętowania.
— Wyciśnij pieczątkę w pięciu miejscach.
Prosper to uczynił.

XL.

Włosko po chwili zapytał:
— Czy widziałeś naszą damę dzisiaj?
— Tak — odparł Prosper — chciałem jej czymprędzej powiedzieć jak jej siostrzeniec postępuje ze mną.
— Musiała być wściekłą.
— Aż do rozpaczy, mój drogi.
— Ale czy masz przynajmniej świadków tej awantury?...
— Z piętnastu.
— Możesz ich wskazać.
— Najzupełniej.
— A masz adresy?
— Nie, ale się dowiem z łatwością... to zwykli goście.
— Bardzo dobrze.
— Czy zjesz śniadanie ze mną?
— Nie, ale będziemy razem jedli obiad, jeśli chcesz... może będę potrzebował zobaczyć się z tobą...
— A gdzie się spotkamy?
— Gdzie chcesz, byleby stąd niedaleko.
— Sam wybierz.
— No, to o siódmej wieczorem w restauracji na bulwarze pod Czterema sierżantami.
— Będę.
— A teraz, idź sobie...
Prosper opuścił Józefa Włosko.
Ten schował testament do szkatułki, gdzie się już znajdował nóż zakrwawiony, który posłużył do zabicia doktora Reymer, oraz metryka Joanny Bertinot.
— Zbierajmy! zbierajmy — wyszeptał z uśmiechem — kiedyś otworzymy ten spichlerz obfitości.
Zamknąwszy szkatułkę, zeszedł do kantoru.
W dziesięć minut zapukano tam znów do drzwi i ukazała się Julia Tordier.
— A! kochana pani, jak jestem szczęśliwy, że panią widzę! — rzekł były dependent, wstając na jej spotkanie i podając rękę.
Garbuska uścisnęła tę rękę z pozorną serdecznością i zapytała:
— Nie było pana tak długo?
— A tak... maleńka podróż z konieczności.
— Daleko od Paryża?
— Tuż... w Turenie... Wróciłem dopiero w nocy... Może pani przychodziła tu, podczas mej nieobecności?
— Dwa razy!
— Jakże żałuję.
— Pilno mi dowiedzieć się, czy otrzymałeś pan wiadomości... — przerwała Garbuska.
— Dotyczące Joanny Julii Bertinot i jej ojca, nieprawdaż?
— Tak.
— Wiadomości nadeszły dziś dopiero, pocztą ranną.
— A! — wyrzekła żywo Julia — i są te szczegóły, których pragnęłam?...
— Wysłano mi z Versoix metrykę młodego dziewczęcia.
— Więc ją pan masz?
— Oto jest.
I wyjąwszy z szuflady metrykę napisaną i poprawioną przez niego, podał ją Julii, która przeczytała pół głosem z wielką chciwością:
„Przed nami Leonem Degaillet, merem w Versoix, stawił się Piotr Andrzej Bertinot, w wieku lat dwudziestu pięciu, rodem z Gex (we Francji) wraz z dwór świadkami, i okazał nam dziecko płci żeńskiej, oświadczając, że jest jego ojcem i że urodziło się z matki niewiadomej trzeciego tegoż miesiąca o godzinie dziesiątej wieczorem.
Gdy Julia Tordier czytała to ostatnie zdanie, twarz jej przybrała wyraz niewysłowionego szczęścia.
— To dobrze... to dobrze... — wyrzekła głośno.
Położyła metrykę na biurko, dodając:
— To wszystko, czego pragnęłam się dowiedzieć.
— Ależ — odparł Włosko — mnie się zdawało, że pani chodziło głównie o dowiedzenie się o nazwisko matki.
— Pragnęłabym, ale skoro to niemożliwe, ponieważ o matce zeznano, że jest niewiadoma.
— Możeby jednak dało się odnaleźć... wyszperać...
— O! to zbyteczne! — przerwała Julia Tordier.
— No, to nie myślmy o tym.
— Tak, nie myślmy... Ale ja tu przyszłam nie tylko w sprawie tej metryki... Czy pan otrzymał wiadomości z Bourg?
— Z Bourg nie, ale z Nimes... Otrzymałem list od samego dyrektora więzienia...
— Cóż pisze?
— Że Piotr Andrzej Bertinot, skazany na dwadzieścia lat więzienia za kradzież z włamaniem, popełnioną u hrabiego de Bruille, gdzie służył za lokaja, umarł przed sześciu laty... Miałem list pod ręką przed chwilą... Gdzieżem go położył...
Były dependent podawał szczegóły zbyt dokładne, aby Garbuska mogła podejrzewać go o kłamstwa.
Zresztą mało jej zależało na tym, czy Bertinot żyje, czy umarł.
Niewiadomym przecież było, że ona jest matką Joanny Bertinot; więcej nie było potrzeba.
— Dziękuję panu — rzekła do Włoska.
— I cóż? — zapytał tenże — czy bierze pani tę dziewczynę do służby?
— Jeszcze się nie zdecydowałam... zobaczę później... Teraz pomówmy o interesach... Zapowiedzi zostały ogłoszone.
— Nie traci pani czasu.
— Rada familijna zgodziła się.
— Teraz więc panna Helena musi być posłuszną...
— Ale nie będzie.
— Tak pani sądzi?
— Jestem tego pewna... Tym bardziej, że Lucjan Gobert, dowiedziawszy się o małżeństwie, poprzysiągł, że mu przeszkodzi... Znieważył już Prospera i zagroził, że go zabije...
— Zniewagi i pogróżki!... Ależ to wyborne — zawołał Józef Włosko. — Poprzysiągł, że przeszkodzi małżeństwu i zapewne jedynym sposobem jaki widzi, jest wykradzenie. Jeżeli panna Helena zgodzi się na to, (a wydaje mi się to niezawodnym) zwycięstwo będzie nasze! Będzie pani wkrótce pomszczoną...
— Tak, pomszczoną i ten nędznik Lucjan nie zabije Prospera?
— O! może pani być zupełnie spokojną. Czy pan Prosper Rivet zdecydowany jest nie bić się?
— Przeciwnie, chciał stanąć do pojedynku, bo to człowiek pełen serca, ale wymogłam na nim przyrzeczenie, że tego nie zrobi i że na obelgi odpowie pogardą... Pojedynek! Na myśl samą drżę! Gdyby zabili Prospera, umarłabym!
— Uspokój się pani — rzekł Włosko z uśmiechem. — Panu Prosperowi Rivet długie jeszcze lata pozostają do życia... Zapewne radziła się pani którego z rejentów w przedmiocie kontraktu ślubnego?
— Nie — odparła Julia zdziwiona. — Nawet nie pomyślałam. Czy kontrakt ślubny jest potrzebny?
— Czy potrzebny kochana pani?... Jakże możesz mi zadawać podobne pytanie... Pomyśl, jakie ciężkie i przykre będzie położenie pana Prospera Rivet w jego pożyciu małżeńskim!... Ten młodzieniec poświęca się bez wahania dla szczęścia pani. Sama więc pani powinna uznać to poświęcenie i zapewnić mu przyszłość...
— O! ja zapewnię!
— A to jak?
— Czyż nie jestem wyłączną panią mego majątku?
— Za życia, tak... Ale gdyby pani umarła?...
— Któż tu mówi o śmierci?
— Nie ja, z pewnością; widzę jednak, że pani, chociaż jest inteligentną, oszczędną i wyrachowaną, nie zna się pani wcale na interesach. Jakkolwiek to nieprawdopodobne, przypuśćmy jednak na chwilę, że pani umrze przedwcześnie. Czy sobie pani zdaje sprawę, jakie byłoby położenie pana Prospera Rivet, gdyby jego żona odziedziczyła po pani majątek?
— Nigdy! — zawołała Garbuska. — Jej nic! Jemu wszystko.
— Wiadomo pani, że nie ma pani prawa czynić zapisu na jego rzecz, z uszczerbkiem dla swej córki.
— Wiem o tym, i dlatego zamierzam mu oddać w posiadanie część majątku, przez symulacyjną, pozorną sprzedaż, podobną do tej, którą z panem zdziałałam.
— Bardzo mądrze pomyślane... Ale dlaczego tylko część?...
W Garbusce obudziła się chciwość.
— Gdybym oddała wszystko, cóż by mnie pozostało? — odparła tonem cierpkim.
— Stanowczo nie zna się, kochana pani, na interesach... Jakto, ma pani córkę, która przeszkadza pani projektom, która stawia opór, która panią wyzywa zuchwale do walki. Nie może pani jej kochać i powiada, że jej nic nie zostawi — co bardzo pochwalam! — a nie pojmuje pani, że, tak działając, jak chce pani uczynić, odda pani w spadku tej niegodnej córce znaczną część swego majątku... bo prawo będzie po jej stronie.
— Czyż nie ma sposobu obejść prawa?
— Nie ma...
— Ale gdybym, dajmy na to, ogołociła się zupełnie na korzyść Prospera, cóżby się ze mną stało, w razie gdyby Prosper umarł?...
— Nic prostszego... Pan Prosper Rivet, uznając wielkie poświęcenie, jakie na jego rzecz czynisz, przedsięwziąłby środki, aby pani nic nie straciła, w razie gdyby jego śmierć nastąpiła wcześniej.

XLI.

— Środki!... — powtórzyła żywo Garbuska. — Jakie środki?...
— Przede wszystkim — odpowiedział Włosko — nawet przed podpisaniem aktów sprzedaży, które go uczynią posiadaczem pani majątku, pan Prosper Rivet spisze i odda w ręce pani testament, ustanawiający panią ogólną jego sukcesorką bez żadnych ograniczeń... Gdyby więc umarł, pani znów weszłaby w posiadanie wszystkiego majątku swego, i mogłaby pani nim rozporządzać, według własnej woli... Czyż to nie jasne?
— To jasne... — wyszeptała Julia Tordier z westchnieniem. — Ileż to jednak pociągnie za sobą kosztów, wielki Boże!...
— Koszta wyniosą dość wiele, przyznaję, ale w zamian będzie pani miała satysfakcję, że ukarzesz córkę wyrodną, która dla pani ma tylko nienawiść i wzgardę...
Błysk dziki zapalił się w źrenicach Garbuski, gdy jednocześnie powtarzała z pewnym uniesieniem słowa, które jużeśmy słyszeli:
— Tak... tak... Nic dla niej... wszystko dla niego.
Dodała:
— Bądź pan łaskaw przygotować projekt kontraktu.
— Kochana pani, ja więcej o pani myślę niż ty sądzisz... Ja, przewidując wszystko, już z góry zredagowałem ten projekt...
— To proszę mi go dać...
— Oto jest.
Julia Tordier przeczytała uważnie, co napisał były dependent, ważąc każde zdanie i każdy wyraz, jak on to sam już był uczynił.
— Tak!... wszystko mi się wydaje jasne i dokładne... zabieram kontrakt ten, podpiszemy go za kilka dni...
— A niech pani zaleci rejentowi, ażeby nie zmienił ani sylaby... Zaznaczyłem, jak pani widzi, że pan Rivet wnosi dwadzieścia pięć tysięcy franków... Suma ta jest prawie równa posagowi córki pani.
— Tak.
— Rada familijna więc musi pochwalić tę równość.
— Ja dam dwadzieścia pięć tysięcy franków dla Prospera... Pieniądze zaś Heleny reprezentują jej prawo na dom w Montmartre... A teraz znów testament, o którym mi pan powiedział?
— Kiedy pani chce go mieć?
— Jak najwcześniej...
— Zatem natychmiast... To się zrobi prędko... Akta jak najkrótsze, są jak najlepsze...
Włosko zredagował szybko w kilku wierszach projekt testamentu, mocą którego Prosper Rivet ustanawiał wdowę Tordier ogólną spadkobierczynię całego majątku, jaki miałby w chwili zgonu.
— Oto jest, kochana pani — rzekł do Julii, podając jej swoją robotę.
Przeczytała, uznała, że jest dobry i wraz z projektem kontraktu schowała do kieszeni.
— Liczę na pana — odezwała się następnie — że bele pan jednym ze świadków kontraktu.
— To byłoby niezręcznie — odparł żywo Włosko. — Lepiej będzie, wierzaj mi pani, jeżeli znać się będziesz, na pozór, jak najmniej!... W ten sposób unikniemy oboje domysłów wszelkich... Niemniej jednak wzruszony jestem i wdzięczny za ofiarę, chociaż jej nie przyjmuję...
— Może pan ma słuszność...
— Z pewnością.
Julia podchwyciła, podając mu rękę:
— Widzę, że pan jest prawdziwym przyjacielem... przyjacielem przezornym i rozsądnym.
I głosem cichszym dodała z uśmiechem znaczącym:
— Wiernym wspólnikiem!
Włosko uśmiechnął się również, ściskając podaną mu rękę, ale uśmiech jego był obłudny, a złość błysnęła w oczach.
— Nade wszystko — rzekł następnie — niech mnie pani uprzedzi o wszelkich przeróżnych usiłowaniach Lucjana Gobert.
— O! nie omieszkam, bo w tej okoliczności, jak i w innych rady pańskie będą mi potrzebne.
Garbuska odeszła.
Kiedy drzwi gabinetu zamknęły się za nią, Włosko wstał, blady z wściekłości, z zaciśniętymi wargami.
— Twój wierny wspólnik! — powtórzył z naciskiem każdy z tych trzech wyrazów. — A! ty w to wierzysz! Zoczysz!
Po tym krótkim monologu, spojrzał na zegarek.
— Wpół do jedenastej — rzekł. — Chodźmy na śniadanie... Potem muszę zobaczyć się z Joanną Bertinot... Największa partia zacznie się z tej strony!

∗             ∗
Wróćmy do Joanny.

O godzinie siódmej zrana udała się z powrotem do Boissy, gdzie pani Gevignot była o nią bardzo niespokojną, uważając jej nieobecność za zbyt długą i lękając się jakiego wypadku.
Uspokoiwszy się, gdy ją zobaczyła, chciała jej okazać pewne niezadowolenie, ale Joanna nie dała jej na to czasu.
— Proszę pani — rzekła — u pani zasługuję na najsroższą naganę... W rzeczywistości jednak nie jestem wcale winną.. Jedno słowo objaśni panią o wszystkim... Jeżeli nie mogłam wrócić wczoraj wieczorem, jak to było moim obowiązkiem, to dlatego jedynie, że pracowałam nad ocaleniem panny Heleny.
— Więc doprawdy jest zagrożoną? — spytała przełożona.
— Okrutnie.
I młoda dziewczyna opowiedziała, co już czytelnicy wiedzą.
— Biedne dziecko! — wyszeptała pani Gevignot. — W istocie, Joasiu, nie jesteś winną...
— A teraz błagam panią, ażebyś mi pozwoliła cię opuścić...
— Opuścić mnie?
— To niezbędne... Potrzeba, ażebym była ciągle w Paryżu, ponieważ to w Paryżu jest niebezpieczeństwo... Chodzi o szczęście dwojga istot, które cierpią okrutnie, a zasługują, ażeby były szczęśliwe. Ja dla ich szczęścia oddałabym życie.
— Dzielne masz serce, Joanno!
— Więc zgadza się pani?
— Zostawiam ci swobodę i dodaję: W dniu, kiedy spełnisz swoje zadanie, powróć tutaj, Joanno... Miejsce swe odnajdziesz i będziesz miała mój rzetelny szacunek.
— O! pani, jakżeś dobra, jakże ci ja dziękuję! — wyrzekło dziewczę, głęboko wzruszone.
W pół godziny później córka Piotra Bertinot dążyła koleją do Paryża.
O godzinie jedenastej już przybyła do hotelu na ulicę Anbry.
Przy pomocy służącej wniosła kuferek, zresztą nie bardzo wielki, i kazała sobie podać śniadanie.
Chciała jak najmniej pokazywać się na ulicy.
Po skończeniu skromnego posiłku, Joanna rzuciła okiem na okna Julii Tordier, które, jak wiemy, znajdowały się naprzeciw jej okien.
Rolety były podniesione, ale okna były jeszcze zamknięte szczelnie, pomimo pogody.
Młoda dziewczyna, z robótką szydełkową, usiadła przy oknie, ażeby pracując, przyglądać się domowi Garbuski.
Godziny biegły.
W domu nie było widać najmniejszego ruchu.
W chwili, kiedy wybiła godzina pierwsza, Joanna drgnęła.
Zobaczyła, że roleta w jednym z okien podniosła się.
Ukazała się łagodna twarz Heleny.
Joanna stanęła natychmiast tuż przy szybach, tak, ażeby Helena mogła ją spostrzec.
Córka Garbuski była jednak zbyt zamyśloną, ażeby mogła na to zwrócić uwagę.
Nie widziała nic, i po upływie dwudziestu sekund znikła, zapuściwszy roletę.
Wśród wzrastającego niepokoju, Joanna czekała, czy się nie otworzy okno.
Ale oczekiwanie było daremne, więc powróciła do roboty.
W tejże chwili Julia Tordier, wracając od Włoska, weszła do mieszkania swego.
Była to godzina śniadania.
Helena, posłuszna rozkazom matki, przygotowała jedzenie.
Poddawała się woli matki zupełnie i biernie.
Garbuska przede wszystkim schowała w miejscu pewnym papiery, które przyniosła z ulicy Versoix, po czym siadła do stołu.
Tego dnia Garbuska wydawała się mniej zgorzkniałą niż zwykle.
Dwa czy trzy razy odezwała się do córki tonem jeżeli nie serdecznym, to przynajmniej nie gburowatym.
— Zanadto wiele siedzisz w domu — odezwała się — to niedobrze dla zdrowia... Blada jesteś i nic nie jesz... Dlaczego trochę nie wyjdziesz?
Helena spojrzała na matkę ze zdziwieniem, tak dalece dziwnym i nieprawdopodobnym wydało jej się to pytanie.
Garbuska powtórzyła:
— I dlaczegóż trochę nie wychodzisz na miasto? No, czegóż na mnie tak patrzysz jak na raroga?
— Więc pozwalasz mi wychodzić? — spytała lękliwie młoda dziewczyna.
— Ależ bezwątpienia. Czyż tu trzymam cię jak więźnia?
— A dokąd pójdę?
— No... na ulicę... na skwer... byle gdzie, aby tylko użyć powietrza i ruchu... co zalecają wszyscy doktorzy... Nie trzeba żyć tak, jak pustelnica... kiedy zostaniesz mężatką, przecież musisz prowadzić inne życie... musisz dbać o swe gospodarstwo.
Helena, usłyszawszy te wyrazy: kiedy zostaniesz mężatką. spuściła głowę i znów bardziej pobladła, lecz milczała.
Garbuska ciągnęła dalej:
— Drzwi tu przecież nie są zamknięte, jak w klasztorze... Zresztą, jeżeli, wychodząc, zamykałam je przez roztargnienie, to zawsze wisi drugi klucz w przedpokoju.
Młoda dziewczyna nie odpowiedziała.
Julia Tordier z niecierpliwością krzyknęła:
— Czyś mnie słyszała? Zrozumiałaś?
— Tak, mamo.
— A to szczęście!... Wiesz, że czasami wydajesz mi się idiotką!
— Tak, mamo...
— Trzeba, ażebyś zidiociała do reszty. Jeszcze by tego brakowało... Ta bezczynność tak cię ogłupia. Ja chcę, żebyś wychodziła... A naprzód musisz kupować, co potrzeba, na obiad...
— Dobrze, mamo.
— Powiem ci, co masz kupić... a nie kupuj nic bez porządnego wytargowania się... Przyzwyczaisz się w ten sposób do własnego gospodarstwa.
Już do końca śniadania nie zamieniły ani słowa więcej.
Garbuska przyglądała się ukradkiem córce, usiłując wyczytać z twarzy, co się dzieje w jej myślach, i jakie wrażenie na niej sprawiła ta wiadomość niespodziewana, ta wolność, ofiarowana jej tak raptownie, tak nieprawdopodobnie.
Ale twarz Heleny nie wyrażała nic, prócz smutku i zniechęcenia.
Po śniadaniu Julia Tordier kazała Helenie sprzątnąć nakrycie i pomyć naczynia, po czym dała jej pieniądze potrzebne na zakup żywności do obiadu.
— Ja wyjdę, ażeby się tobą zająć — dodała. — Muszę pomyśleć o twoim kontrakcie ślubnym i o wielu innych rzeczach... Wrócę około godziny czwartej... Jutro pójdziemy do szwaczki po suknię ślubną... Nie chcę, ażebyś była ubrana byle jak.
Serce ohydnej jędzy zabiło radością.
Zobaczyła, jak twarz Heleny skurczyła się i łzy grube spłynęły po policzkach.
To jej wystarczało na teraz.
Z szatańską zręcznością rozkrwawiła ranę.
Była to taktyka, wskazana przez Włoska, który zapewnił ją o pomyślnym rezultacie.
Garbuska wyszła.
Udała się do rejenta, ażeby mu zanieść projekt kontraktu ślubnego i protokół uchwały rady familijnej.
Kiedy biedne dziecko usłyszało, że drzwi od przedpokoju zamknęły się za matką, osunęła się na krzesło, ścisnęła rozpalone czoło w drżące ręce i jęk rozdzierający wydarł się z jej ust.
— Mój Boże!... — wyjąkała. — Boże dobroci, Boże sprawiedliwości, ulituj się nade mną... Weź mnie w Twoją opiekę... Ocal mnie, lub daj umrzeć... Ja już sił więcej nie mam...
Łzy — płynęły jej ciągle.
Po upływie kilku chwil takiego przygnębienia, podniosła się, otarła twarz, wilgotną i zajęła się gospodarstwem, mówiąc sobie, że nic już nie poradzi.
Gorycz i zniechęcenie wzmagały się z każdą chwilą w tym biednym, rozranionym sercu.
Po skończeniu roboty około gospodarstwa domowego, Helena wyszła na ulicę.
W chwili, gdy stanęła na chodniku, nagłe wzruszenie ogarnęło całą jej istotę.
Wolną była, i myśl ją opanowała, czy by nie skorzystać z tej wolności.
— Wolna jestem? — rzekła do siebie. — Mogłabym odwiedzić Martę... mogłabym pójść do ciotki... zobaczyć się z Lucjanem... szukać pociechy... znaleźć może schronienie przeciw strasznemu nieszczęściu’ które mi grozi...
Wolna jestem i mogłabym uciec... Rzucić na zawsze ten dom przeklęty, gdzie ojciec umarł z bólu, gdzie ja umrę, z cierpienia i rozpaczy!...
Na myśl tę młoda dziewczyna drgnęła.
Dążenia do buntu, do walki, wzmagały się coraz bardziej w jej duszy.
Ale przestrach, jakim ją przejmowała matka, wziął górę i pokonał biedne dziecko.
Szła dalej, z głową schyloną, prawie upadając.
Poczyniwszy zakupy w różnych sklepach, Helena wróciła do domu, złożyła prowianty do kuchni, otworzyła okno w pokoju, wychodzącym na ulicę, i oparła się melancholijnie o krawędź.
Joanna Bertinot pracowała ciągle w swym pokoju nad robótką szydełkową, a ciągle mając wytężoną uwagę, usłyszała skrzyp okna, otwieranego przez Helenę.
Powstała jednym skokiem, otworzyła okno, spojrzała na przeciwko i spostrzegła młodą dziewczynę.
Ta, pogrążona w głębokiej zadumie, patrzyła na bruk uliczny, nic nie widząc.
Joanna półgłosem wymówiła jej imię.
Helena, wyrwana nagle z zamyślenia, drgnęła, podniosła głowę i spojrzenie jej zatrzymało się na oknie hotelowym.
Od pierwszego wejrzenia poznała młodą służącę i wydała okrzyk zdziwienia, a promyk nadziei rozjaśnił jej twarz.
Joanna przyłożyła palec do ust, po czym, wychyliwszy się naprzód i upewniwszy się, że nikt nie przechodzi ulicą, zrobiła z obu dłoni tubę i przesłała w przestrzeń trzy wyrazy:
— Czy jesteś sama?

XLII.

Helena odpowiedziała wzrokiem potwierdzającym i ruchem, który wyrażał:
— Chodź!...
Joanna potrząsnęła głową przecząco i zapytała:
— Czy możesz zejść?
— Tak — rzekła Helena.
— Czy możesz iść na skwer?
— Tak...
— To chodź prędko... a ja zaraz do ciebie przyjdę.
Helena skwapliwie zamknęła okno. Zdawało jej się, że nadzieja dla niej zabłysła.
Wyszła z mieszkania i wybiegła na ulicę.
Młoda garbuska jednocześnie ukazała się na progu hotelu.
Skinęła na Helenę, ażeby się do niej nie zbliżała i krokiem szybkim podążyła w stronę skweru.
Córka Jakuba Tordier udała się tam za nią, daremnie usiłując sobie wytłómaczyć obecność Joanny w domu sąsiednim, gdy myślała, że ona znajduje się na pensji w Boissy.
Obie młode dziewczyny niebawem znalazły się na skwerze, gdzie się z sobą spotkały.
Joanna ujęła Helenę za ręce, przyciągnęła ją do pustej ławki pod rozłożystymi kasztanami.
— Teraz możemy pomówić — rzekła do niej — ale przede wszystkim pozwól się ucałować...
— O! z całego serca! — odpowiedziała Helena.
Po czym po gorącym uścisku zapytała:
— Czy widziałaś się z Martą?
— Tak... i widziałam się także z nim...
— Z nim!... z nim!... — wyrzekło dziewczę drżące — z Lucjanem.
— Tak.
— Mówił z tobą o mnie.
— Mówił tylko o panience.
— Więc mnie kocha jeszcze.
— Kocha jeszcze więcej i tylko ciebie na świecie!... Kocha jak na to zasługuje panienka.
Helena, wzruszona do głębi duszy, przycisnęła ręce do serca, ażeby powstrzymać jego bicie.
Joanna mówiła dalej:
— Pan Lucjan myśli tylko o panience... Żyje dla panienki tylko... Powiedziałam pannie Marcie i jemu o małżeństwie, i człowieku, któremu chcą poświęcić twoją miłość i twoje życie... Nic go nie zadziwiło... pewne przeczucia ostrzegały, że niezmierne nieszczęście zagraża wam obojgu.
— I — zapytała żywo Helena — czy szukał jakiego sposobu, ażeby nas od tego nieszczęścia ustrzec?
— Lepiej niż szukał...
— Znalazł?
— Tak.
— I jaki to sposób?
— A! nie wiem... wczoraj miał przedsięwziąć coś ryzykownego... strasznego... Wyczytałam to w jego spojrzeniu...
— Mój Boże! — wyjąkała Helena, oświecona tym szczególnym natchnieniem, jakie daje miłość — może wyzwał nędznika...
— Bardzo być może...
— Prosper Rivet go zabije!...
— Cóż znowu! Bóg, który jest sprawiedliwy, nie dopuściłby takiej niesprawiedliwości...
— Boję się!...
— Nie trzeba się bać, ale przeciwnie trzeba być spokojną i czekać.
— Czekać, na co?
— Dziś, wieczorem o godzinie ósmej, mam się spotkać z panem Lucjanem.
— Gdzie?
— Tutaj... na tym skwerze...
— O gdybym i ja mogła przyjść...
— A czy panienka będzie mogła?
— Nie... Nie ma nawet co o tym myśleć. Matka zawsze jest w domu wieczorem. Niepodobna więc byłoby mi wyjść bez zwrócenia jej uwagi, co byłoby niebezpiecznym.
— I może popsułoby projekty pana Lucjana — dodała Joanna. — Czy panienka jest bardzo strzeżona?
— Nie, już nie jestem... co mnie nawet dziwi bardzo... Matka wprzód mnie zamykała, a teraz mam już klucz od mieszkania...
— Ma panienka klucz!.. — powtórzyła Joanna, również zdziwiona.
— Tak... Nawet matka zachęcała mnie do wyjścia... do odetchnięcia powietrzem... To ja chodzę po zakup jedzenia na obiad.
— To przynajmniej pozwoli nam się z łatwością porozumiewać... Dziś wieczorem będę wiedziała, czy panu Lucjanowi uda się to, co przedsięwziąć zamierzył... W każdym razie powie mi, czego się spodziewa i odda mi list do panienki...
— Czy jesteś tego pewna?
— Powtarzam jego własne słowa.
— O! — wyrzekła Helena rozgorączkowana. — Chciałabym już pochłonąć ten list...
— Cierpliwości... Cierpliwości...
— Postaram się o nią, ale co zrobisz, ażeby mi list doręczyć natychmiast?
Joanna namyślała się przez kilka sekund.
— Czy mogłaby panienka — spytała następnie — stać wieczorem przy oknie, przy którym cię spostrzegłam?
— Spodziewam się...
— Otóż... rozstańmy się teraz i panienka wróci do domu.
— Już?
— Trzeba, ażeby matka, wróciwszy do domu, zastała panienkę... ażeby matka nie podejrzewała naszej schadzki i żebyśmy miały możność porozumiewania się potajemnie... Wróci więc panienka tak, jak ja... Stanie panienka przy oknie, ja również przy swoim. Stamtąd będę mogła przerzucić do twego mieszkania kłębek nici, którego konieć trzymać będę w ręce... Panienka uwiąże nitkę u krawędzi okna i w ten sposób będzie łączyła nasze okna nić, biała, czy czarna, której niepodobna będzie zauważyć w powietrzu... Zrozumiała panienka?
— Tak.
— Czyż moje myśli nie są genialne?
— Podziwiam je! Ja bym wśród zamętu w myślach nigdy się nie zdobyła na taki pomysł...
— A teraz rozstańmy się...
I młode dziewczęta miały już wstać z ławki, na której siedziały.
Wtem przed nimi ukazała się Julia Tordier.
Joanna i Helena zbladły.
Garbuska również zlekka zadrżała.
Ale Joanna z zadziwiającą przytomnością umysłu przemogła natychmiast wzruszenie.
— O! pani — rzekła, wstając — nie spodziewałam się pani dzisiaj zobaczyć... Przyjechałam, jak pani pozwoliła, ażeby odwiedzić pannę Helenę... Dowiedziałam się od niej, że nie wróci pani przed godziną czwartą gawędząc, przyszłyśmy tutaj na świeże powietrze.
Objaśnienie, dane przez młodą służącę, było tak naturalne, tak prawdopodobne, że Julia Tordier, pomimo instynktownej nieufności, nie powzięła żadnego podejrzenia.
— Rzeczywiście, nie wrócę do domu wcześniej niż o czwartej. Interesów jeszcze nie skończyłam... Ale mogłabym cię zastać w domu za mym powrotem.
— Nie, proszę pani, muszę odjechać już o czwartej do Boissy... Pani przełożona zaleciła mi, żebym się nie spóźniła... Kazała mi się pani kłaniać... Mówiłam o tym pannie Helenie.
— Proszę ode mnie się kłaniać pani Gevignot — odparła Garbuska. — Nie będę cię zatrzymywała, ale z pewnością jeszcze się zobaczymy... Córka zapewne ci powiedziała, dla czego ją zabrałam z sobą do Paryża...
— Tak, pani — wyszeptała smutnie Joanna.
Garbuska. wzruszyła ramionami drwiąco.
— O!, można czego jej żałować — podchwyciła. — Przyszły jej mąż to śliczny mężczyzna!
— A jeżeli panna Helena go nie kocha?
— Cóż to szkodzi... Nie potrzeba miłości w małżeństwie, które jest rzeczą poważną.
Joanna miała na ustach prośbę, błaganie.
Lecz mówić, czyż nie byłoby to obudzić nieufności w Julii Tordier.
Milczała więc.
Garbuska ciągnęła dalej:
— No, pogawędźcie, skoro macie trochę czasu do rozmowy... Ja idę za interesami. O czwartej będę w domu.
I ten potwór minął młodą dziewczynę, nie drgnąwszy nawet na widok że razem się znajduje dziecko, męczone przez nią, i dziecko, które chciała zgładzić ze świata w chwili urodzenia.
Oddalając się, mówiła do siebie:
— Teraz, kiedy może wychodzić, z pewnością spróbuje pisać do Lucjana i wyznaczy mu schadzkę... Otóż od schadzki... to bardzo blisko do porwania... O! wtedy będziemy go trzymali... Wszystko idzie dobrze!
I udała się w dalszą drogę.

XLIII.

Joanna patrzyła za oddalającą się Garbuską.
— Ta kobieta jest istotą bez serca i bez duszy — pomyślała. — Jak ona dręczy biedną Helenę.
— Chodźmy prędko — rzekła ta ostatnia — matka może wrócić przed godziną oznaczoną... Przez chwilę kropli krwi nie czułam w żyłach... Gdyby ona nas była słyszała...
— O to nie ma się co lękać — odparła Joanna — szła wprost ku nam... No, ja odchodzę, panienko... Odwagi, panno Heleno, i dobrej nadziei!...
Młode dziewczęta ucałowały się serdecznie, po czym Joanna szybko podążyła do hotelu.
Helena szła za nią o kilka kroków.
Joanna, znalazłszy się w swoim mieszkanku, otworzyła pudełko z robótkami, wyjęła kłębek nowych nici bardzo cienkich, ale zarazem mocnych.
Nici obwinięte były o kawałek drzewa, a drzewo to nadawało kłębkowi pewien ciężar.
Młoda służąca odwinęła nici kilkanaście łokci i koniec ich zawiązała u okna.
Po drugiej stronie ulicy otworzyło. się okno.
Helena ukazała się w nim.
Joanna natychmiast podniosła rękę i bardzo zręcznie rzuciła kłębek.
Ulica Anbry jest wąska.
Młoda służąca dobrze obliczyła rozpęd, nadany kłębkowi — wpadł on do pokoju Heleny.
W pół minuty córka Jakuba Tordier podniosła kłębek, odcięła nić i przymocowała u krawędzi okna, jak to uczyniła Joanna.
— Dobrze — wyrzekła Joanna dość głośno, ażeby ją Helena mogła usłyszeć — do wieczora...
Helena wychyliła się ażeby spojrzeć na nić, ciągnącą się przez ulicę.
Ale nawet z tego miejsca, gdzie się znajdowała, nie widać jej było.
Zupełnie uspokojona, młoda dziewczyna zamknęła też okno.
— Co chce uczynić Lucjan? — zapytała sama siebie — co chce przedsięwziąć?... A! gdybyś mnie mógł wyrwać z tego piekła!
Helena nie przestała nad tym myśleć, dopóki matka nie powróciła.
Julia Tordier była najpierw u rejenta przy ulicy św. Dyonizego i poprosiła, ażeby przygotowano kontrakt ślubny, na wzór projektu, danego przez Józefa Włoska, i dodała, ażeby nie zmienione zostało z projektu ani słowo, ani nawet przecinek.
— Skoro tylko kontrakt będzie gotów — rzekła — raczy mnie pan uprzedzić a wtedy umówimy się co do dnia podpisania.
Następnie Garbuska udała się do swego rejenta pana Carré, tego właśnie, który musiał się pozbyć usług Józefa Włoski dla powodów niedelikatności poważnej.
Właśnie, idąc od niego i przechodząc przez skwer Niewiniątek, spotkała razem Helenę i Joannę — obie jej córki.
Rejent był nieobecny, lecz przyjął ją główny pomocnik.
W kilku słowach wytłumaczyła mu jasno cel odwiedzin.
Chodziło jej o sporządzenie aktu sprzedaży jej nieruchomości, prócz domu w Montmartre, którego połowa, należąca do Heleny, nie mogła być odstąpioną.
Ta połowa stanowiła rzeczywiście cały majątek, jaki mogła w posagu przynieść mężowi.
Jakkolwiek sprzedaż nieruchomości przez Julię Tordier mogła się wydać dziwną głównemu pracownikowi rejenta, nie uczynił jednak żadnej uwagi, aby w czym klientce nie uchybić.
Prosił tylko o nazwisko nabywcy i zapytał o cyfrę sumy sprzedażnej.
— Pięćset tysięcy franków... — odpowiedziała Julia Tordier.
Pomocnik rejenta nie mógł powściągnąć zdziwienia.
— Ależ to warto podwójnie — rzekł.
— Wiem o tym, ale potrzebuję pieniędzy.
— Jak nastąpi płacenie?
— Gotowką... biletami bankowymi.
— Czy na ręce rejenta?
— Nie. Do rąk moich przed aktem... A kiedy będzie można podpisać akt sprzedaży?
— Za sześć dni — najwcześniej.
— Dlaczego tak późno?
— Akta będą duże.
— Zatem umówmy się ma przyszły czwartek.
— Dobrze.
— O której godzinie?
— O — dziesiątej z rana, jeżeli godzina dla pani dogodna.
— I owszem. A więc, w przyszły — czwartek o dziesiątej z rana.
I Julia Tordier wyszła.

∗             ∗

Tegoż dnia Józetf Włosko pojechał do Boissy-Saint-Leger.
Włosko słyszał o nazwisku przełożonej pensji od Piotra Bertinot i z łatwością odszukał panią Gevignot.
Poprosiwszy ją to kilka chwil rozmowy, wyrzekł z ukłonem:
— Wybaczy mi pani, że jej przeszkadzam, ale oprawa, która mnie sprowadza, jest dla mnie bardzo ważną.
— Proszę, niech pan mówi — odrzekła pani Gevignot, prosząc, aby usiadł, i sama siadając — spodziewam się, że chodzi © którąś z moich uczenie...
— Nie, pani.
— O kogóż więc?
— Miała pani i zapewne ma jeszcze w swej służbie młodą dziewczynę trochę ułomną...
Pand Gevignot drgnęła, i przyglądając się uważnie Józefowi Włosko, spytała:
— Jakże się nazywa ta osoba?
— Joanna Julia Bertinot.
Przełożona powstała spokojną.
Przypomniała sobie zalecenie, jakie Joanna jej uczyniła i starała się odgadnąć, co znaczy wizyta tego nieznajomego, i miała się na baczności.

XLIV.

— Dobrze pan jest powiadomiony — rzekła po krótkiej chwili namysłu.
Włosko nie mógł zataić radości swej, co tym większą nieufność obudziło w pani Gevignot.
— Zatem — podchwycił — prosiłbym panią o pozwolenie pomówienia z tym młodym dziewczęciem.
— Z wielkim żalem nie mogę panu dać tego pozwolenia... — odpowiedziała przełożona.
Były dependent spojrzał na panią Gevignot z miną wielce zdumioną.
— Nie może pani? — powtórzył.
— Nie, panie...
— A to dlaczego?
— Dla bardzo prostej przyczyny, ponieważ Joanna Bertinot opuściła swą służbę.
— To niepodobna! — wykrzyknął Włosko.
Pani Gevignot przygryzła wargi i rzekła tonem oschłym:
— Nie przywykłam do tego, mój panie, ażeby wątpiono o mych słowach.
Przybysz zrozumiał nieco za późno, że popełnił niezręczność pierwszorzędną.
— Błagam panią o przebaczenie — wyrzekł żywo. — Ani na chwilę nie miałem zamiaru wyrazić takiej wątpliwości... Doznałem tylko wielkiego zdziwienia i dlatego nie dobrałem słów... Wczoraj jeszcze byłem prawie pewny, że panna Bertinot znajduje się tutaj... stąd, moje zdziwienie...
— Rzeczywiście, Joanna była wczoraj, lecz dzisiaj już jej nie ma u mnie...
— A gdzież jest?
— Nie wiem... Opuściła mnie... Nie troszczyłam się o jej projekty...
— Proszę pani, bardzo być może, iż dla przyczyn szczególnych pragnęła ukryć miejsce swego pobytu... Ja bym to mógł pojąć.
Przełożona nic nie odpowiedziała.
— W życiu zdarzają się nieraz okoliczności szczególne, wyjątkowe — ciągnął dalej Włosko. — Joanna Bertinot mogła była panią błagać, ażeby ją pani ostrzegła przed czyim bądź spojrzeniem, i może dlatego nie pozwala pani mi się z nią widzieć?
— Powtarzam panu, że Joanna Bertinot opuściła dom wczoraj — zawołała przełożona niecierpliwie.
— I nie powiedziała pani, gdzie się ma obracać?
— Już panu wyjaśniłam.
— To dziwne.
— Dlaczego?... Jest ona zupełnie wolna, może czynić co jej się spodoba. Nie potrzebowała mi się tłumaczyć.
— To prawda... Może wróciła do pani, de Roncerny?
Pani Gevignot zapytywała się nadal w myśli, kim mógł być ten człowiek, tak dobrze powiadomiony o wszystkim, co dotyczyło młodej służącej.
Włosko nalegał.
— Czy pani przypuszcza — podchwycił — że powróciła do hrabiny de Roncerny?
— Ja nic zgoła nie przypuszczam...
— Chodzi tu o rzecz ważną dla niej...
Przełożona, przypomniawszy sobie oskarżenie o kradzież, uczynione przeciw Joannie, doznała żywego niepokoju.
— O rzecz ważną? — powtórzyła.
— Niezmiernie.
— Jeżeli tak jest, mocno żałuję, że nie mogę panu dać wiadomości żadnej...
— Ale mogą tu listy nadejść do panny Bertinot...
— Zapewne... Więc cóż z tego?
— To może powiedziała pani, dokąd mają być odsyłane, może zostawiła swój adres?
— Nic mi nie powiedziała o tym, ale opuściła dom mój w takich warunkach, jakie pozwalają jej odwiedzić mnie. Może więc zajrzy do mnie... W razie więc gdyby do mnie przyszła, mogę jej oznajmić, iż się pan nią interesuje i gdzie może się z panem zobaczyć.
Józef Włosko zamyślił się przez kilka sekund, po czym rzekł nagle:
— Ma pani słuszność... Zostawię pani mój adres.
I wyjąwszy bilet wizytowy z kieszeni, podał go przełożone!.

JÓZEF WŁOSKO
Przemysłowiec.
37 ulica Veirrerie.

Były dependent pożegnał następnie panią Gevignot i postanowił pojechać do Petit-Bry.
Tutaj przyjęła go pani de Roncerny.
Hrabina, nie wiedząc o tym, co się działo, mogła to tylko odpowiedzieć na jego pytania:
— Moja dawna pokojówka była wczoraj w naszej willi, ale nie mówiła ani córce, ani mnie, że opuszcza pensję w Boissy.
Włosko odszedł zafrasowany, nie zostawiwszy jednak tutaj swego adresu.

∗             ∗

Powróćmy do Julii Tordier.
Gwałtowne dzwonienie rozległo się w mieszkanki.
— Heleno! — zawołała Garbuska.
— Co, mamo?
— Nie słyszysz, że ktoś dzwoni! Czy jesteś głucha! Idźże otworzyć prędzej!
Młoda dziewczyna spełniła rozkaz, a otworzywszy drzwi, cofnęła się mimowolnie, znalazłszy się wobec Prospera Rivet.
Za każdym razem, gdy Helena widziała pięknego komiwojażera, doznawała szczególnego uczucia wstrętu.
Prosper nie spostrzegał tego, albo się wcale o to nie troszczył.
— Moje uszanowanie przyszłej pani Rivet — wyrzekł tonem jowialnym.
Helena pozostała mierną, ale gwałtowne wykrzywienie twarzy znamionowało, czego doświadczała.
Garbuska poznała głos Prospera.
Nadbiegła, nie chcąc ani na chwilę pozostawiać go samego z córką...
— Chodź, mój zięciu — rzekła. — Mamy do pomówienia o bardzo ważnych rzeczach...
— Do usług, kochanej pani...
— Proszę za mną.
Garbuska zaprowadziła Prospera do swego pokoju i zamknąwszy drzwi, objęła go spojrzeniem, w którym pałał ogień namiętności, i odezwała się doń głosem wzruszonym i drżącym...
— Wszak kochasz mnie Prosperze, nieprawdaż? Kochasz mnie i kochać będziesz zawsze?
— Ależ najmniejsza wątpliwość byłaby dla mnie zniewagą — odpowiedział młodzieniec.
— Ach! jakże jestem szczęśliwa, że słyszę ciebie, wymawiającego tak słodkie słowa!
— Bądź pani szczęśliwą, ale mów ciszej... Helena mogłaby usłyszeć...
— A cóż mnie to obchodzi? — spytała Garbuska tonem dzikim.
— No, moja przyjaciółko, bądźże: rozsądna. Pomyśl, iż dość byłoby podejrzenia, ażeby Helenie dać siłę i śmiałość walczenia przeciw nam, z widokami zwycięstwa!
— Więc tak ci zależy na tym małżeństwie? — zagadnęła Julia Tordier z drżeniem zazdrości.
— O! także głupstwo! — odparł Prosper, śmiejąc się głośno. — Jeżeli mi zależy na małżeństwie, to wie pani dlaczego...
— Doprawdy?
— Ależ, słowo honoru, to się aż przykrzy powtarzać wciąż jedno i to samo. Jesteś zanadto podejrzliwą.
— Bo cię tak kocham, mój Prosperze, kocham, cię ponad życie, więcej nad wszystko... i chcę ci tego dowieść.
Poszłam dziś nawet do rejenta.
— A!
— Za kilka dni podpiszemy twój kontrakt ślubny z Heleną... Kontrakt ustanawiający zasadę rozdziału majątkowego... Ty wniesiesz dwadzieścia pięć tysięcy franków, które ja wypłacę...
— A — spytał Prosper tonem jak najobojętniejszym — kiedy te nieruchomości należeć będą do mnie?
— Już akta są przygotowywane... Podpiszemy je za pięć dni.
— Wybornie...

XLV.

— Ale ponieważ mówimy o interesie — rzekła Garbuska — trzeba wszystko przewidzieć...
— I owszem. O cóż chodzi?
— Może zajść okoliczność bardzo nieprawdopodobna którą jednak trzeba przewidywać.
— Jaka?
— Gdyby mnie spotkało największe ze wszystkich nieszczęść — odezwała się Julia Tordier głosem, przerywanym westchnieniami — gdybyś ty umarł przede mną...
— A!
— Ja prędko bym podążyła za tobą do grobu, to pewno, mój drogi Prosperze... Ale gdyby mi gorzki los kazał żyć jeszcze czas pewien, znalazłabym się w nędzy najwyższej, cały bowiem twój majątek przeszedłby na twoich spadkobierców.
Prosper Rivet pomyślał natychmiast o swym przyjacielu Józefie Włosko, i o układzie, jaki nastąpił między nimi tegoż dnia z rana, co nie przeszkodziło mu odpowiedzieć:
— Ależ ja nie mam spadkobierców!... Nie mam wcale familii, ani bliskiej, ani dalszej.
— W takim razie rząd wziąłby na siebie spadek, a ja byłabym zupełnie ogołoconą...
— Tak, to prawda — wyrzekł Prosper — ale musi być jakiś na to sposób?
— Bardzo prosty!
— Mianowicie?
— Napiszesz testament na moją korzyść.
Prosper znowu pomyślał o Józefie Włosko.
— On wszystko przewidział — rzekł do siebie — zgadł, że zrobię testament!... O! to dopiero spryt! Po czym dodał głośno:
— Tak, to zupełnie słuszne.
— Nieprawdaż? — zawołała Julia.
— Oczywiście, majątek, pochodzący od ciebie, powinien przejść tylko na ciebie, gdybym wziął paszport na tamten świat... do czego jednak wcale nie mam ochoty...
— I co z pewnością nie nastąpi!... Ale trzeba nam wszystko przewidzieć... Więc zgadzasz się na napisanie testamentu?...
— I owszem, choćby natychmiast.
Garbuska przysunęła kałamarz, pióro i wyjęła z kieszeni papier aktowy, kupiony w sklepie po drodze.
— Zaczekaj, mój drogi — rzekła żywo — ja ci dam wzór.
— A! ma pani wzór?
— Naturalnie... Trzeba, ażeby wszystko było formalnie...
I Julia położyła na stole brulion testamentu, zredagowany przez byłego dependenta, brulion, przepisany przez nią.
Prosper przeczytał i poznał natychmiast redakcję taką samą, prócz nazwiska zapisodawcy, jak w tym testamencie, który z rana napisał na imię Joanny Bertinot.
— O! ależ to mistrz mój przyjaciel Józef — wyszeptał ze szczerym podziwem — robi z Tordierową, co tylko zechce!
Po czym rozpoczął przepisywanie.
Julia poszukała koperty.
Testament został podpisany i nawet datowany. Julia wzięła go, odczytała uważnie, bo szał miłości wstrętnej nie wykluczał jednak u niej przezorności, a raczej nieufności, złożyła papier we czworo i zalepiła kopertę.
— Teraz — rzekła — oto świeca i lak. Wyciśnij pieczątkę sygnetem swym i napisz na kopercie:

To jest mój testament.

Tak... bardzo dobrze... Jesteśmy zabezpieczeni na wypadek nieszczęścia... Złożę go w miejscu pewnym...
Julia Tordier schowała kopertę zapieczętowaną do biurka, skąd wyjęła dwa banknoty po tysiąc franków.
— Zapewne nie masz już pieniędzy, mój biedaku — ciągnęła dalej — a trzeba się ubrać nowiuteńko od stóp do — głowy na ślub!... Weź to...
Tym razem Prosper nie grał już komedii wzdragania.
Przyjął natychmiast i schował papierki niebieskie.
— Idę stąd natychmiast do krawca — rzekł.
— A nie bądź zanadto oszczędnym, mój Prosperze! Chcę, żebyś ładnie wyglądał...
— Postaramy się! — odrzekł komiwojażer, nadymając się.
— Czy przyjdziesz dziś na obiad?
— Nie... Dzisiaj znów zaproszony jestem przez przyjaciół...
— O! jak się tiu już sprowadzisz, to zrobisz przyjęcie dla tych swych przyjaciół... Musimy się otoczyć ludźmi wesołymi i razem z nimi żyć... Co dzień muszą być zabawy!... Teraz, zdaje się, będę żyła dopiero... Dotąd tylko wegetowałam... Nieprawda, że to będzie rozkosznie?
— Naturalnie! — odparł Prosper, nie okazując w inny sposób zapału.
Nastąpiło pożegnanie.

∗             ∗

Tegoż dnia Józef Włosko udał się do ministerstwa i zapytał woźnego o pana de Mereille, zastępcę naczelnika biura.
— Wydział więzień. W podwórzu. Schody D. Na drugim piętrze.
Według tych wskazówek, były dependent odszukał tego, do kogo przyszedł.
Pan de Mereille, zastępca naczelnika, był kolegą Józefa Włoska, nie tylko z kolegium, ale i ze szkoły prawnej. Żyli kiedyś z sobą bardzo dobrze ale nie widzieli się od roku.
Mereille nie wiedział też, jakie koleje przechodził przez ten czas jego dawny kolega.
Józef Włosko pośpieszył go natychmiast wtajemniczyć, jako że został teraz przemysłowcem i człowiekiem z pewnym majątkiem. Zmianę tę zaś szczęśliwą objaśnił otrzymaniem
spadku po starej ciotce. Potem w toku rozmowy przystąpił do interesu, który go tu sprowadził.
— Mam do ciebie prośbę — rzekł.
— Ależ zrobię ci wszystko, co będę mógł — odrzekł skwapliwie pomocnik naczelnika, na którym wiadomość o takim dobrobycie kolegi nie przeszła bez wrażenia.
— Bardzo mnie obchodzi pewien biedak, skazany — przed piętnastu laty — na dwadzieścia lat więzienia za kradzież...
— Mów dalej.
— Ten więzień ma córkę...
— I założyłbym się, że ładną! — przerwał urzędnik z uśmiechem.
— To byś przegrał. Biedna istota brzydka jest i ułomna.
— Cóż dalej?
— Ta młoda dziewczyna, którą protegowała moja ciotka, zapisodawczyni, przyszła do mnie z prośbą, czy nie mógłbym dopomóc jej ojcu, winnemu bez wątpienia, ale już ukaranemu piętnastoma laty więzienia.
— Czy chodziłoby o podanie ze strony skazanego o ułaskawienie?
— Nie zupełnie. Skazaniec sam o nic nie prosi, lecz został przedstawiony do łaski przez dyrektora więzienia, który dał o nim jak najlepszy raport.
— Czy jesteś tego pewny?
— Tak. Wiem o tym od samego dyrektora, bo byłem w Nimes, ażeby się dowiedzieć, czy więzień istotnie zasługuje na jakie względy... Słyszałem o nim wyborną opinię. Odkąd został przeniesiony do Nimes, postępowanie jego jest nieposzlakowane i dyrektor zapisał go na listę aresztantów, którzy mogą być ułaskawionymi. Listę ta będzie podana do podpisu Prezydentowi Rzeczypospolitej z okazji uroczystości 14 lipca.
— Pragnąłbyś, ażebym i ja poparł sprawę twego protegowanego?
— Tak, właśnie.
— Powiedziałeś mi, że się znajduje w Nimes?
— Tak.
— Raporty więzienne są już nadesłane i mają być oddane do przejrzenia ministrowi... Zaraz zobaczymy papiery z Nimes.
Pan de Mereille wstał, otworzył tekę, wydobył paczkę dokumentów i położył je na biurku.
Przerzuciwszy je, wyjął z nich jeden zawierający rozkaz.
— Oto dokument, którego szukałem — rzekł, po czym zapytał:
— Jak się nazywa więzień?
— Piotr Andrzej Bertinot.
Zastępca naczelnika popatrzył na papier.
— Rzeczywiście — rzekł — jest to nazwisko i nawet więzień jest bardzo polecony. Zobaczę teraz szczegóły, załączone do akt...
Przeczytał je po cichu i dodał:
— Zdaje mi się, mój drogi Włosko, że mogę ci obiecać powodzenie... Bertinot jest pierwszy na liście z takimi pochwałami, uważam go już, jako ułaskawionego...
— Szczęśliwy jestem, że mi to mówisz...
— I ja również, powiedzieć mogę.
— A teraz jeszcze jedno pytanie: Co się stanie z Bertinotem, gdy zostanie uwolniony?
— Wyznaczone mu będzie miejsce pobytu, skąd nie będzie mógł się wydalać pod żadnym pozorem. Gdyby się wydalił, będzie ścigany i osadzony w więzieniu... Ale dlaczego, u diabła, pytasz mnie o to, ty, co znasz tak dobrze kodeks, jak i ja?
— Wiem nawet, że pobyt w departamencie Sekwany jest wzbroniony ułaskawionym...
— Nie w całym departamencie... ale w każdym razie w Paryżu.
— Zdaje mi się jednak, że tę łaskę można uzyskać, gdy osoba odpowiedzialna zaręczy za uwolnionym?
— Tak...
— Czy chcesz dla mnie wyjednać tę specjalną łaskę?...
— Chcesz ręczyć za Bertinotem?
— Gotów jestem.
— Nie boisz się odpowiedzialności?
— Nie... Widziałem się z więźniem... Wyrzuty sumienia zrobiły z niego uczciwego człowieka...
— Czy będzie mógł znaleźć robotę w Paryżu?
— Nie będzie potrzebował szukać, mam dla niego zajęcie w swoim kantorze.
— Zajęcie? Jakie?
— Zajęcie kasjera.
Zastępca naczelnika zerwał się.
— Kasa ma być w ręku byłego złodzieja! — zawołał — Czyż to roztropnie? Pomyśl o pokusach...
— Nie boję się... Ufam mu zupełnie...
— Zresztą to już twoja rzecz.
— Czy podejmujesz się wyjednać mi tę łaskę?
— Naturalnie... Ponieważ ty tego chcesz... I to będzie łatwe.
— Cóż mam robić?
— Przyślij mi podanie, odpowiednio umotywowane w kwestii, którą mi wytłumaczyłeś... Ja je polecę specjalnie, dam je do podpisu naczelnikowi, jak również wniosek o ułaskawienie i poślę do prefekta w Nimes. Ten uwiadomi Bertinota, że otrzymał pozwolenie na pobyt w Paryżu.
— Dziękuję ci tysiąckrotnie! — wyrzekł Włosko, podając rękę pomocnikowi naczelnika. — Jesteś prawdziwym przyjacielem.
— Do twego rozporządzenia.
— Przyjmuję z zastrzeżeniem... Szczęśliwy będę, jeżeli znajdę sposobność odsłużenia ci się czymkolwiek.
— Sposobność już jest — rzekł pan Mereille, śmiejąc się. — Oto godzina zamknięcia biura, wyjdźmy razem, a na bulwarze w kawiarni Pokoju zafundujesz mi kawy z absyntem.
— I owszem.
Zastępca naczelnika schował papiery do teki, skąd je wyjął, i wyszedł z dawnym dependentem, a obecnie zamożnym przemysłowcem.
Po opowiedzeniu sobie wspomnień koleżeńskich, przy kawie, Józef Włosko przypomniał sobie, że oznaczył spotkanie Prosperowi Rivet w restauracji Czterech Sierżantów.
Pożegnał się więc z przyjacielem i wsiadł do tramwaju. Na bulwarze Beausmorchais wysiadł.
Prosper wyprzedził go i siedział już w restauracji przy stole.
Po wzajemnym uściśnięciu dłoni Włosko zapytał:
— Czy jest co nowego?
— Tak... Już gotów.
— Kto? co?...
— Testament.
— Jaki testament?
— A no ten, którego ode mnie zażądała Julia Tordier, musiałem jej go napisać, ustanawiając ją ogólną spadkobierczynią wszystkiego, co mogę posiadać w chwili zgonu.
— Nie może być! — zawołał Włosko, udając zdziwienie.
Ale Prospera tym w pole nie wyprowadził.
— Nie udawajże zdziwionego! — odparł. — Tym mnie nie weźmiesz. Wytłumacz mi raczej, jakim sposobem umiesz tak przewidzieć przyszłość, ażeby się nigdy nie omylić, a szczególniej jakim sposobem tak trzymasz Julię Tordier, że możesz nią kręcić, jak pajacem.
— To już moja tajemnica — odrzekł były dependent ze śmiechem.
— Bądź co bądź możesz się chlubić szczerze sprytem.
— A ty czy się na skutki żalisz?
— O, byłbym bardzo niewdzięczny, gdybym się żalił, ponieważ używasz swego wpływu na moją korzyść, i, dzięki tobie, będę bogaty!
— Wszystko więc dzieje się najlepiej na tym z najlepszych światów!... Dokończ więc absyntu i chodźmy na obiad.
Prosper wychylił kieliszek od razu i przyjaciele poszli do osobnego gabinetu, gdzie Włosko, zamówił wytworne potrawy.

XLVI.

Lucjan Gebert, jakeśmy powiedzieli czytelnikom na początku tego opowiadania, zarabiał mało pomimo zdolności swych w zawodzie rysownika; ażeby jednak dać matce lepszy dobrobyt, podejmował się jeszcze poza robotami, wykonywanymi dla swego pryncypała, sporządzania planów i szkiców dla innych budowniczych.
Ta dodatkowa praca, której poświęcał część nocy, zwiększała znacznie jego dochody, ale nie była płacona regularnie, a ponieważ nie obciął pokazać po sobie, że potrzebuje grosza, musiał nieraz czekać po całych tygodniach na zapłatę.
W chwili ziszczenia projektu, który powziął, nie pojmując całego niebezpieczeństwa, w chwili nakłonienia Heleny do opuszczenia domu rodzicielskiego, do ucieczki z nim, zastanowił się, że obecność młodej dziewczyny w domu, zwiększy poważnie wydatki wszelkiego rodzaju.
Trzeba więc było myśleć o zaopatrzeniu się w pieniądze.
Z rana już skończył robotę, która mu była powierzona, chrachował, co mu się należało, tu i ówdzie — i wyszedł dla odebrania małych kwotek, które razem wynosiły około pięciuset pięćdziesięciu franków.
Dtóż w położeniu Lucjana suma, której podaliśmy cyfrę, przedstawiała się pokaźnie, gdyż wystarczała na najniezbędniejsze wydatki.
Około godziny pierwszej wrócił, a udało mu się tylko połowicznie.
Zebrał trzysta z czymś franków, co do reszty kazano mu przyjść za tydzień.
Lucjan oddał te trzysta franków matce, mówiąc:
— Jeżeli, jak się spodziewam, Helena zamieszka z nami, trzeba będzie wydawać więcej, ale ja pracować będę podwójnie.
— Nie męcz się zanadto, drogie dziecię — odpowiedziała pani Gobert — pomyśl, że zdrowie twoje jest najpierwszym ze wszystkiego.
— Dla ciebie i dla niej, moja mamo, będę silny, będę niestrudzony. Bądź więc spokojną!...
Młodzieniec zjadł śniadanie i zamknął się w swoim pokoju.
Musiał obmyślić list, który Joanna Bertinot oddać miała Helenie.
Układanie tego listu trwało długo.
Lucjan obawiał się, żeby nie powiedział w nim za dużo albo za mało.
Dziesięć listów napisał i ani razu nie był zadowolony.
— Po co tyle słów? — pomyślał sobie, drąc brulion ostatni.

Wziął znów pióro i jednym ciągiem napisał list, złożony z trzydziestu wierszy, przeczytał je, powiedział sobie, że dobrze wyraża jego myśli,
złożył papier, wsunął do koperty i napisał na niej: „Panna Helena Tordier“

Zabierał się do wyjścia.
— Czy wrócisz, moje dziecko, na obiad? — zapytała pani Gobert.
— Nie — odpowiedział — nie jestem głodny, będę dłużej poza domem. Rozpocznę dzieło, które przysięgłem sobie doprowadzić dobrze do końca.
Biedna kobieta czuła ogromny niepokój, ale nie chciała dać go poznać po sobie.
— Strzeż się — wyszepnęła tylko głosem drżącym — strzeż się.
— Bądź spokojna, mamo.
— Zdaje mi się, że narażasz się na wielkie niebezpieczeństwo...
— Uspokój się... Moje zamiary są uczciwe i Bóg mną się będzie opiekował...
Lucjan wyszedł.
Głowa mu pałała.
Gorączka paliła żyły.
Tysiące różnych myśli mąciło mu umysł.
Tysiące cierpień go pożerało.
A jeżeli Joanna nie przyjdzie na miejsce naznaczonego spotkania.
Jeżeli nie zdoła, jak obiecała dostarczyć Helenie listu, który napisał?
Jeżeli Helenie zabraknie stanowczości w ostatniej chwili?
Wszystkie te niepewności (a niepewność jest największą męczarnią), wprawiały go w stan wzburzenia, trudny do opisania.
Godziny, mające upłynąć, do chwili spotkania, wydawały się wiekiem.
Chodził po Paryżu bez celu, potrącając przechodniów, mówiąc do siebie głośno bezwiednie, zatrzymując się na krótko, i po chwili znów idąc dalej ze spuszczoną głową, wyglądając jakby ociekł z domu obłąkanych.
Nareszcie wybiło wpół do siódmej.
Lucjan, znajdował się w tej chwili u wejścia na Pola Elizejskie.
Zawrócił i podążył szybko w kierunku skweru Niewiniątek.
Na skwerze zaczął już zapadać zmrok, dzięki drzewom rozłożystym.
Lucjan dwa czy trzy razy przebiegł skwer wszędzie, spodziewając się spotkać Joannę.
Ale młoda dziewczyna nie pokazywała się wcale.
Cierpienia młodzieńca znów się bardziej wzmagały.
— A jeżeli nie przyjdzie, to co zrobić? — zapytywał sam siebie, trąc czoło rozpaloną ręką.
Kiedy sobie zadawał może po raz dziesiąty to pytanie ni ©rozwiązalne, nagle ukazała się Joanna.
— Pani!... a jest pani nareszcie! — rzekł, biegnąc ku niej. — Zacząłem już tracić wszelką nadzieję!...
— Czyż się tak bardzo spóźniłam?
— Nie... ale czy można panować nad niepokojem!...
— Myślał pan, że nie przyjdę?
— Czy ja sam wiem, co myślałem, nie byłem już zdolny zastanawiać się...
— Cóżeś pan zrobił?
— Użyłem ostatniego sposobu, o którym pani mówiłem...
— Względem Prospera Rivet?
— Tak.
— Widział się pan z nim?
— Wczoraj wieczorem w restauracji.
— I cóż?
— Ten człowiek jest ostatnim nędznikiem!
— Wyzwał go pan?
— Odmówił się bić i zagroził policją.
— Cóż pan zamierza teraz uczynić?
— Od Heleny to będzie zależało.
— Czy pan pisał do niej?
— Tak.
— Daj mi pan swój list.
— Czy pani pewna, że będzie go pani mogła jej oddać?
— Najzupełniej.
— Dziś wieczorem?
— Ona będzie czekać.
— Gdzie? — zapytał żywo Lucjan, przypuszczając, że Helena towarzyszy może Joannie i tylko się nie pokazuje.
— U siebie — odpowiedziała córka Bertinota.
— Czy pani z nią dzisiaj mówiła?
— Tak... w tym samym nawet miejscu, gdzie jesteśmy...
— O, gdybym był wiedział! — zawołał młodzieniec z akcentem żalu.
— Na szczęście, że pan nie wiedział, bo byłby pan przyszedł, Julia Tordier byłaby tu pana zastała, jak właśnie mnie naszła na rozmowie z Heleną.
— Cóż powiedziała?
— Wydało jej się to naturalne, ponieważ nie mogła przypuścić porozumienia, gdyż nie wie, że ja pana znam...
— Czy Helenka mówiła pani o mnie?
— Jakże pan może o to pytać? O niczym innym nie mówi! O panu tylko myśli, wie pan dobrze! Cierpi i od pana oczekuje wybawienia z tej męczarni.
— Ja właśnie wskazuję jej w liście sposób... jeżeli się nie zawaha... jeżeli będzie miała tyle śmiałości, ile zaufania do minie, uniemożliwię na zawsze to ohydne małżeństwo, które chcą jej narzucić.
Joanna wzięła list.
— Ani śmiałości, ani zaufania nie zbraknie jej, jestem tego pewna! — odpowiedziała natychmiast.
— Jakże się pani z nią zobaczy? — zapytał Lucjan. — Czy pani pójdzie do niej?
Młoda służąca pokrótce opowiedziała rysownikowi, jak zamieszkała sama przy ulicy Ambry i jaki fortel wymyślała dla porozumienia się z Heleną i doręczenia jej listów.
— Jakaś ty dobra, panno Joanno! i jakaś zręczna! — wyszeptał młodzieniec z podziwem.
— Kocham bardzo pannę Helenę... Chcę, ażeby była szczęśliwą i to dodaje mi wyobraźni i odwagi...
— Więc Helena będzie miała list dzisiaj wieczorem?
— W chwili, kiedy z panem mówię, czeka ona z pewnością u swego okna niecierpliwie.
— Więc mógłbym ją zobaczyć.
— Bez wątpienia, ale mógłby kto pana zauważyć.
— Będę chodził koło domów... Będę się trzymał cienia...
— I owszem! Ale przynajmniej miej się pan na baczności... Wszak ma być odpowiedź na list, nieprawda?
— Tak...
— Skoro tylko panna Helena mi ją da, gdzie ja mogę panu doręczyć?
— Tutaj jutro, o tej samej godzinie, co dzisiaj.
— Licz pan na mnie, będę tutaj... a teraz rozstańmy się, nie trzeba, ażeby Helena czekała długo.

XLVII.

Joanna skinęła na pożegnanie i oddaliła się szybko.
Lucjan podążył za nią.
Wyszedłszy ze skweru, pamiętał o względach ostrożności i postępował w cieniu domów, nacisnąwszy na głowę kapelusz.
Znajdował się na rogu Ulicy Anbry w chwili, gdy Joanna wchodziła do hotelu, położonego naprzeciw domu Julii Tordier.
Wszystkie okna na drugim piętrze były zasłonięte, nawet to, przy którym miała się ukazać Helena.
Zagłębienie jednej z bram dostarczyło schronienia Lucjanowi, który stanął nieruchomo, z oczyma wlepionymi w drugie piętro.
Joanna, wróciwszy do numeru, pobiegła do okna, otworzyła je i przekonała się, że Helena nie daje znaku życia.
Młoda dziewczyna poszukała nici, którą przywiązała do krawędzi okna.
Pochwyciła nić i pociągnęła z lekka, ażeby się upewnić, czy wciąż przywiązana jest po drugiej stronie ulicy.
Po tym sprawdzeniu, zwinęła list Lucjana i umocowała go na końcu nici, znajdującej się pod ręką.
Ogarnęło ją zdziwienie, dlaczego Helena wcale się nie pokazuje, dlaczego nie daje znaku życia, gdy wie o tym, że spodziewać się może tak interesujących wiadomości.
Oto co się działo u Garbuski:
Julia Torier w pokoju swym porządkowała rachunki, obliczała wszystkie wydatki, jakie poczyniła, ażeby otrzymać wiadomość, ile jej zostawało jeszcze przewyżki, gdy oślepiona namiętnością ogołociła się ze swego majątku na korzyść Prospera Rivet.
Dodać winniśmy, że pozostawał jej dość pokaźny fundusik, pochodzący z operacyj na giełdzie, o tej sumie, ulokowanej w papierach procentowych pewnych, Józef Włosko nie wiedział wcale.
Helena siedziała na uboczu, prawie w cieniu i haftowała, a raczej udawała, że haftuje, bo jej spojrzenia biegły co chwila ku wskazówkom zegara.
— Nie potrzeba palić dwóch lamp — rzekła do niej matka. — Po co marnować pieniądze... Mam coś do pisania... Chodź pracować do mego pokoju...
Młoda dziewczyna nie mogła nie być posłuszną.
Prawie odrętwiała, myślała i myślała, w jaki sposób będzie mogła o godzinie dziewiątej otworzyć okno, przez które miała się porozumiewać z Joanną.
Zegar wskazywał dziesięć minut do dziewiątej.
Helena wstała.
Jakkolwiek sprawiła poruszeniem bardzo lekki szmer, Garbuska, którą szmer ten pomylił w jakimś wyliczeniu arytmetycznym, podniosła głowę.
— Ile możesz siedzieć spokojnie? — zapytała. — Przeszkadzasz mi swoim łażeniem.
— Głowa mnie boli! — odpowiedziało dziewczę.
— To połóż się spać... Najlepsze to lekarstwo na migrenę.
— Spać mi się nie chce.
— To orzeźwij się powietrzem w oknie, ale daj mi spokój... Ja liczę i potrzebuję skupiać całą uwagę.
Helena doznała żywego uczucia radości.
Garbuska sama nastręczyła jej pozór, którego napróżno szukała.
— Tak, jak otworzę okno — rzekła — to mi będzie lepiej... Dobrej nocy, mamo.
— Dobrej nocy, a jutro rano wstań wcześniej... Pójdziesz po mleko... o dziesiątej mamy iść do szwaczki...
— Dobrze, mamo.
Dziewczę czymprędzej opuściło pokój i udało się do sali jadalnej.
Tu właśnie u krawędzi okna była przyczepiona przewodnia nić.
Otworzyła okno.
Naprzeciwko zobaczyła Joannę na wpół oświetloną przez latarnię gazową, która się paliła nad bramą hotelu.
Joanna, oczekując na ukazanie się Heleny, rzuciła okiem na ulicę, szukając Lucjana.
Zobaczyła go, a raczej odgadęła w zagłębieniu bramy, gdzie stał ukryty.
Kiedy Helena otworzyła okno, młodzieniec żywo opuścił swoje stanowisko obserwacyjne i stanął na chodniku w pełni światła.
Joanna, przyłożywszy ręce do ust, jakby tubę, przesłała przez ulicę ten wyraz córce Garbuski:
— Patrz...
Po czym wskazała młodzieńca.
Helena podążyła wzrokiem za ręką Joanny.
Poznała Lucjana.
Gwałtownym wysiłkiem zaledwie zdołała powstrzymać okrzyk radości, jaki o maiło co nie wyrwał się z jej ust, na widok tego, którego kochała.
Dreszcz wstrząsnął jej ciałem.
Lucjan przesłał jej pocałunek, co oczywiście zwiększyło jeszcze wyruszenie dziewczęcia.
— Teraz prędko — rzekła Joanna z uśmiechem, przypatrując się tej pantomimę. — Ciągnij do siebie nitkę... Do jutra!...
Zamknęła okno, ale czekała po za szybą.
Helena czmprędzej pospieszyła wypełnić polecenie służącej i pociągnęła nitkę.
List, jak biały motyl, zatrzepotał w przestrzeni.
Bardzo zajęta obwijaniem nici około palca, Helena nie usłyszała wcale, jak po za nią otworzyły się cicho drzwi od pokoju jadalnego.
Ukazała się Garbuska i przystanęła na progu.
— A, a! — rzekła do siebie, nie dostrzegłszy wcale współdziałania Joanny, która, jak wiadomo, znikła już, za szybami. — Kochankowie już z sobą korespondują; założyłabym się, że Lucjan jest na ulicy przed domem.
Helena w tej chwili odwiązywała nici, przytrzymujące list i, wsunęła go do kieszeni.
Julia Tordier uznała, że zbytecznym byłoby dłużej ukrywać swoją obecność.
— I cóż, jakże ten ból głowy? — rzekła nagle. — Czy się już orzeźwiłaś powietrzem?
Dziewczę słysząc głos matki, odwróciło się nagle unicestwione, jakby w nie uderzył piorun.
Garbuska, udając, że nic nie dostrzegła, dodała tonem brutalnym:
— A teraz idź spać! zapuszczę rolety!
Te słowa uspokoiły Helenę.
Zatem matka nic nie zauważyła.
— Przestraszyłaś mnie, mamo — wyjąkała, ażeby wytłomaczyć pomieszanie i drżenie.
— Jaka wrażliwa — wyrzekła Garbuska drwiąco, wzruszając ramionami.
Po czym dodała:
— Do łóżka, do łóżka, a prędzej!
Helena wyszła z pokoju stołowego, wzięła świecę i poszła do pokoju swego.
Julia Tordier, skoro tylko pozostała sama, pobiegła do okna i, wychyliwszy się na zewnątrz, spojrzeniem zbadała ulicę.
Ujrzała, jak cień jakiś oddalał się szybko w stronę ulicy św. Dyonizego.
— To Lucjan Gobert — wyszeptała — poznaję go... Wszystko idzie dobrze... idzie dobrze!...
Ręką chciała przyciągnąć roletę i ręka jej napotkała nić, przywiązaną do krawędzi okna.
— Rozumiem — dodała — już się z sobą widzieli... Porozumiewają się! On jej wyznaczył schadzkę dziś w wieczór. Pisał do niej i przy pomocy tej nici zdołał jej przesłać list, który schowała do kieszeni, gdy weszłam... Nie nowe to, ale zawsze pomysłowe.
I jak Rodin w Żydzie Wiecznym Tułaczu powtórzyła, zacierając ręce:
— Idzie wszystko dobrze!... idzie dobrze!...
Garbuska — jak wiedzą czytelnicy — domyśliła się tylko połowy prawdy.
Zapuściła rolety, po czym udała się do pokoju córki, Helena, drżąca jeszcze, zaczęła się zaledwie rozbierać.
Julia weszła do niej raptownie.
Biedne dziecko na jej widok ogarnął jeszcze większy przestrach.
— No, ty chcesz koniecznie zrujnować mnie! — zawołała Garbuska. — Czyż to potrzeba światła, ażeby się spać położyć? Powininabyś już być w łóżku!
— Pospieszę się, jak tylko będę mogła — odpowiedziała Helena — ale nie potrafię się rozbierać bez światła...
Zaledwie wyrzekła te słowa, gdy Garbuska wymierzyła jej policzek.
— Ja cię nauczę, jak mnie odpowiadać — rzekła.
I, zgasiwszy świecę, wyszła, pozostawiając Helenę w ciemnościach.
Ta nie rzekła nic.
Oburzenie wstrząsnęło jej ciałem, ale nie płakała wcale.
Tylko w sekundę później padła na kolana i modliła się, głowę ująwszy w dłonie.
Nieprawdopodobna i nieusprawiedliwiona brutalność Julii Tordier była jednak wynikiem wyrachowania.
Nikczemna istota, wróciwszy do swego pokoju, odezwała się do siebie:
Im więcej będę jej dokuczała, tym większej nabierze odrazy do domu, a tego właśnie trzeba!...
Joanna po za szybami okna, jak wiemy, przyglądała się z przeciwka.
Zobaczyła, jak Garbuska stanęła przy otwartym oknie, i zobaczyła, jak się wychyliła przez nie, ażeby przyjrzeć się ulicy.
Dreszcz przerażenia przebiegł jej po ciele.
— Jeżeli przejęła list — rzekła do siebie — jeżeli poznała pana Lucjana, wszystko jest stracone. Napróżno się poświęciłam.
Oczy jej zaszły łzami.
Myśl, że młode dziewczę może jeszcze bardziej cierpieć, ścisnęło boleśnie jej serce.
Helena, ukończywszy się modlić, rozebrała się i położyła do łóżka.
Wzięła list Lucjana i, zanim go schowała pod poduszkę, przycisnęła do ust.
— Kochany, drogi liście — wyszeptała — czy to pociechę, nadzieję przynosisz mi?... Jakże ja ich potrzebuję! Zanadto jestem nieszczęśliwą.
Uderzyła mnie... uderzyła bez powodu... To okropne!
To szczęście, że jeszcze nic nie widziała... nic nie zrozumiała... nic nie odgadła...
Gdyby mi była zabrała ten list, nie wiedziałabym nawet, co zawiera!
Jak go przeczytać?
Odkładać czytanie do jutra, gdy on mi przynosi może trochę radości po tylu cierpieniach, trochę spokoju po tyłu męczarniach, czy to podobna.
Ale gdybym zapaliła świecę, którą zagasiła, mogłaby zobaczyć światło przez szpary w drzwiach lub przez dziurkę od klucza.
Zapewne jeszcze się nie położyła... Niebezpieczeństwo zanadto jest wielkie... Trzeba się uzbroić w cierpliwość...
Niespokojna, trawiona gorączką dowiedzenia się o zawartości listu od Lucjana, Hellena czekała z nadstawionym uchem, starając się wsłuchiwać w najmniejszy szmer, odgadnąć, co się dzieje w innych pokojach mieszkania.
Dwie godziny upłynęły dla niej w oczekiwaniu, które jak gdyby nie miało się nigdy skończyć.
Wreszcie północ wybiła na pobliskim kościele.
— Niepodobna, ażeby matka się jeszcze nie położyła — rzekła do siebie Helena. — Musi już spać... Spróbuję...
Młode dziewczę po omacku poszukało zapałek, które leżały na stoliku nocnym.
Potarła jedną i zapaliła świecę.
Chwilę jeszcze czekała, nie słysząc żadnego szmeru, po czym wyjęła list z pod poduszki i rozpieczętowała go.

XLVIII.

Julia nie spała, ale nie myślała o przeszkodzeniu córce.
Domyśliła się rzeczywiście, iż Helena nie oprze się pokusie i rozpieczętuje podczas nocy list, który schowała przy niej do kieszeni.
Pragnęła nawet, ażeby odczytała ten list bezzwłocznie.
— Jutro — rzekła do siebie — znajdę miejsce, gdzie schowa ten liścik miłosny, bo go z pewnością nie spali, i dowiem się w ten sposób o ich projektach.
Po czym Garbuska usnęła, z uśmiechem na ustach, myśląc o pięknym Prosperze Rivet.
Helena, jak wiemy, rozpieczętowała list Lucjana.
Serce jej biło gwałtownie, ręce jej drżały.
Kiedy wyjęła papier z koperty, raz jeszcze nadstawiła ucha na chwilę, po tym, nie słysząc żadnego szmeru, nachyliła się ku świecy, i odczytała następujące wyrazy:
„Kochana Helenko! Helenko ukochana! Ty, którą jedynie kocham, i cierpię przez twe cierpienia tak, jak i ty, a może nawet więcej...
„Chcą wydać cię za mąż, to jest wznieść między nami nieprzebytą, przeszkodę...
„Na samą tę myśl szaleję!
„Ty, Helenko moja, o ty narzeczono moja... moje szczęście... moje życie... masz zostać żoną innego... Ależ to niepodobna. Niepodobna... Niepodobna... Powiedziałem to sobie... powtarzam... a jednak... jednak drżę... Krew uderza mi do serca i duszę, się... gorączka mnie pożera.
„Ty żoną innego!...
„Nie, tego nie zechcesz, nieprawdaż?
„Nie, ty odmówisz połączenia swego życia z człowiekiem, który jest nikczemnym nędznikiem, którym pogardzam, jak na to zasługuje...
„Ja znieważyłem tego człowieka! chciałem doprowadzić go do honorowego pojedynku. On zaś miał śmiałość zagrozić mi podleją!
„I ty byś miała nosić nazwisko takiego człowieka!
„O, ja bym prędzej zabił tego, nędznika, już nie w pojedynku, bo gardzę nim. Ugodziłbym go nożem lub kulką w głowę.
„Byłbym zgubiony, to prawda... ale ty byłabyś wybawioną od tego człowieka.
„Helenko! w tej chwili przyszłość nas dwojga zależy wyłącznie od ciebie.
„Jeżeli tyle mnie kochasz, że zdołasz powziąć niezłomne postanowienie, możemy uniknąć grożącego nam nieszczęścia!
„Możemy zdobyć szczęście!
„Ten dom, gdzie płaczesz, gdzie cierpisz, gdzie matka tak cię tyranizuje i męczy, opuścić trzeba bez wahania.
„Trzeba uciec ze mną, przyjść do mnie, do mnie, którego ojciec twój dał ci za narzeczonego!
„Kiedy już będziesz przy mnie, któremu przysięgłaś, że będziesz należała doń na zawsze, skoro już będziesz pod moją bezpośrednią opieką, będziesz mogła nie dbać o wszelkie nienawiści i gniewy!
„Ja potrafię cię obronić!
„Serca twego tylko posłuchaj, moja ukochana!
„Zapomnij o teraźniejszości tak ponurej, spójrz przyszłość.
„Przyszłość ta będzie dla ciebie radością, przysięgam ci.
„Heleno, żądam od ciebie życia!
„Jeżeli nie przyjdziesz do mnie, ja już nie będę miał ani odwagi, ani woli żyć...
„Matka moja gotowa jest przyjąć cię w swe objęcia...
„Przyjdź... a dowiesz się wreszcie, co to jest matka... dobra matka.
„Jutro o godzinie ósmej wieczorem, czekać będę na odpowiedź, to jest na mój wyrok, na skwerze Niewiniątek. Dałby Bóg, ażebyś tę odpowiedź sama mi przyniosła! Dałby Bóg, ażebym usłyszał szepnięcie do mego ucha:
„Jestem! Twoja zawsze i na zawsze!...
„Heleno, kocham cię i kochać będę aż do śmierci!
„Dlatego raczej umrę, niżbym miał się doczekać, abyś była żoną innego!
„Heleno, droga Heleno! ubóstwiam cię...
„Przyjdź!“

Lucjan“.

Młoda dziewczyna pochłonęła ten list ognisty, pełen nieładu w myślach i namiętności.
Każde zdanie, każdy wyraz, paliły jej serce i sprawiały jej uczucie zarazem pełne bólu, jak i rozpaczy.
Blada była i łzy płynęły jej po licach, chociaż wcale o tym nie wiedziała.
Myśl o ucieczce z domu rodzicielskiego jeszcze nie powitała w jej głowie, to postanowienie straszne, stanowcze, które jej Lucjan doradzał, a raczej nakazy ponieważ, gdyby go nie słuchała, umarłby; myśl ta przejmowała ją przestrachem nieokreślonym, instynktownym, łatwiejszym do zrozumienia niż do wyrażenia.
Zdawało jej się, że widzi Lucjana leżącego u jej nóg bladego i zakrwawionego, z przedziurawioną skronią od kuli rewolweru.
Zmrożona trwogą, myślała:
— To ja go zabiłabym! Nie, nie mogę dopuścić do jego śmierci!
W ciągu całych godzin, biedne dziecko szlochało w przystępie prawdziwego przygnębienia.
Świeca w pokoju, wypaliwszy się zupełnie, zgasła.
Znalazła się pogrążona w najgłębszych ciemnościach, a myśli jej jeszcze bardziej sposępniały.
Nareszcie, poddając się znużeniu, zasnęła snem gorączkowym.
Obudziła się złamana, ściskając konwulsyjnie w ręce list Lucjana.
Zegar, na kominku stojący, wskazywał wpół do siódmej.
Helena wyskoczyła z łóżka, ubrała się szybko i, włożywszy list do koperty, schowała go do kieszeni sukni.
Wzbudzona była, zdenerwowana.
Bezustannie powtarzała sobie:
— Co robić?... co robić?...
Wtem Julia Tordier, po cichu, bez żadnego szmeru, otworzyła drzwi od pokoju.
— Mleko — rzekła do córki, patrząc na jej twarz zmienioną.
— Pójdę po nie — wyjąkała Helena.
— Już powinno tu być!... Spiesz się... Ja przygotuję kawę... a ty pójdziesz po sprawunki... Powiem, co masz kupić. Pan Prosper będzie u nas na śniadaniu... Ja, wracając od krawcowej, kupię resztę.
Helena, nic nie odpowiedziawszy, wzięła dzbanek do mleka, klucz od mieszkania i wyszła.
W pięć minut była z powrotem.
Garbuska dała jej wiele różnych rzeczy do kupienia w sklepach.
— A nie bałamuć w drodze! — dodała — musimy z domu wyjść o godzinie wpół do dziesiątej najpóźniej.
Młoda dziewczyna, wciąż milcząca, wykonała polecenie.
Na ulicy podniosła oczy ku oknu Joanny.
Ale to okno było jeszcze zamknięte.
— A jednak muszę się z nią zobaczyć — szepnęła — to ona mi doradzi... powie mi, co mam czynić.
Garbuska, zaledwie została sama w mieszkaniu, zaraz wpadła do pokoju córki.
— Gdzie ona włożyła ten list? — rzekła głosem syczącym, rzucając spojrzenie badawcze dokoła. — Muszę mieć ten list... muszę.
I zaczęła przetrząsać łóżko, ubranie i sprzęty.
Naturalnie poszukiwania te nie dały żadnego rezultatu.
— Nic! — zawołała ze złością. — Nic! Ta hultajka zabrała list ze sobą i może go podarła na ulicy! A, łotrzyca!... Powinnam ją zabić na kwaśne jabłko!
Julia Tordier nagle się uspokoiła.
— Zresztą! cóż to szkodzi — rzekła do siebie. — Im prędzej działać będę, tym będzie lepiej, ponieważ tego pragnę.
Uporządkowała meble, położyła ubranie na miejscu i wróciła do kuchni.
Helena prędko przyszła ze sprawunkami.
Matka i córka wypiły kawę, nie rzekłszy do siebie ani słowa.
— Ubiera się! rozkazała Garbuska — idziemy!

XLIX.

W dziesięć minut później Julia Tordier i Helena opuściły ulicę Anbry, idąc do krawcowej, która mieszkała przy ulicy Rivoli.
Tymczasem Joanna Bertinot stała przy oknie.
Młoda dziewczyna widziała, jak wychodziła matka z córką, i zauważyła twarz zmienioną i chód chwiejny Heleny.
— Co mógł napisać pan Lucjan, że doprowadził ją do tego stanu? — zapytała sama siebie. — Dowiem się jednak.
I zaczęła porządkować w swym pokoju.
U krawcowej Helena przymierzała dwie suknie: ślubną i wizytową.
Julia Tordier chciała, ażeby ten ślub — mający być tylko pozorem małżeństwa, co do następstw — odbył się tak wystawnie, żeby zazdrościli wszyscy sąsiedzi.
Dla siebie obstalowała także suknie, o jakich nigdy przed tym nawet nie pomyślała.
Od krawcowej poszły do modniarki, po tym do dwóch czy trzech wielkich magazynów i powróciły do domu, niosąc sporo pudełek w ręku: Helena szła za matką, jak ofiara, prowadzona przez kata na ścięcie.
Przy każdym kupnie, przy każdym obstalunku, serce jej ściskało się coraz bardziej.
Wszystko to jej przypominało rzeczywistość straszną, a tak bliską.
O godzinie wpół do dwunastej przyszedł Prosper.
Zasiedli do stołu o dwunastej.
Garbuska była szalenie wesołą, tak hałaśliwie wesołą, że jej humor nie mógł się wydać naturalnym.
Niekiedy też, mimo jej woli, uwydatnił się przymus, jaki sobie zadawała.
Było to właśnie wtedy, gdy myślała o ustąpieniu nieruchomości.
Piękny komiwojażer zrozumiał doskonale to wszystko, ale jakby tego nie spostrzegał wcale i śmiał się na całe gardło z wybryków Garbuski.
Helena pogrążona była w stan zupełnego przygnębienia, którego nie starała się wcale ukrywać, a zresztą choćby chciała, to by się jej nie powiodło.
— Wyjdziemy razem, mój zięciu — rzekła Julia Tordier, kiedy śniadanie prawie się już skończyło. — Najpierw zajmiemy się różnymi interesami, dla których obecność twoja jest niezbędna, później zamówimy razem ucztę weselną.
— Wyborna myśl! — zawołał Prosper. — Panna Helena pójdzie zapewne z nami.
Garbuska rzuciła komiwojażerowi gniewne spojrzenie.
— Po co? — odparła — Helena by nam tylko przeszkadzała. Zrobimy dobrze wszystko i bez niej... Zresztą chcę sprawić jej przyjemność... Ona lubi wieś... Obiad więc będzie na świeżym powietrzu za miastem... Wszak ci to sprawi przyjemność, Heleno?
— Dla mnie to rzecz obojętna... — wyjąkało dziewczę.
— Czemu masz minę owcy, którą prowadzą na zabicie? — odparła brutalnie Julia. — Więcej godna jesteś zazdrości niż politowania... Prosper dobrym jest chłopcem i zostawi ci spokój zupełny.
Po czym, zwracając się do komiwojażera, dodała:
— Cóż? — gdyby tak w Jouville-le-Pont...
— Wybornie... Pod „Czarną Krową” jeść dają bardzo dobrze...
— Zgoda za tym...
Wstano od stołu.
— Sprzątniesz wszystko... pochowasz — rzekła Garbuska — i jeżeli nie wrócimy o siódmej, zjesz obiad bez nas... prawdopodobnie wrócimy później.
— Dobrze, mamo!... — odezwała się Helena, głosem tak słabym, że zaledwie można było usłyszeć.
Julia Tordier spiesznie włożyła kapelusz, rękawiczki i wyszła razem z Prosperem.
Z dumą opierała się na jego ramieniu.
Od czasu ogłoszeń zapowiedzi, wiedziano w dzielnicy, co się przygotowywało u wdowy: nikt więc się nie dziwił, widząc teściową z przyszłym zięciem.
— Prosper Rivet weźmie gruby posag — mówiły kumoszki. — Ładny z niego chłopiec i mała Tordier zakochała się w nim oczywiście... Tacy hultaje zawsze mają szczęście...
— O, dopiero polecą pieniążki!
— A tak! Proąper potrafi hulać codzień.
Nikt nie odgadywał ohydnej prawdy, tej namiętności gwałtownej, przerażającej, jaka przejmowała Garbuskę dla człowieka, który miał zostać jej zięciem.
Julia i Prosper, wyszedłszy z ulicy Anbry, udali się do jubilera po obstalowanie obrączek.
Wdowa Tordier, chcąc sprawić niespodziankę swemu uwielbianemu Prosperowi, kupiła wspaniały zegarek, ciężki łańcuch złoty i dwa pierścionki, ozdobione jeden brylantem, drugi rubinem, nie mówiąc woale, dla kogo przeznacza te klejnoty.
Dała swój adres i kazała sobie te przedmioty wraz z rachunkiem odesłać do domu zrana.
Od jubilera udali się do litografii, gdzie zamówiono zaproszenia na ślub.
Następnie wsiedli do karetki i pojechali do Joinville-Pont.
Julia promieniała.
— Teraz często będziemy wyjeżdżali tak razem? — mówiła, nachylając się właśnie ku Prosperowi. — Ale tylko my we dwoje... my... Jeździć będziemy w okolice Paryża, do Suresne, do Ville-d’Avrey, będziemy jedli pyszne obiadki... O, będziemy szczęśliwi... bardzo szczęśliwi.
Gdy tak gruchała rozbestwiona kobieta, Helena, zostawszy sama w mieszkaniu przy ulicy Anbry, szlochała gorzko.
— Co robić, mój Boże? co robić? — zapytywała sama siebie.
Spiesznie uporządkowała wszystko i pobiegła otworzyć okno.
Po drugiej stronie ulicy Joanna Bertinot była na stanowisku obserwacyjnym.
— Wychodzę — rzekła Helena raczej gestem, niż głosem.
Joanna dała znak, że zrozumiała.
Oba okna zamknęły się jednocześnie.
Córka Jakóba Tordier opuściła dom i skierowała się w stronę skweru Niewiniątek.
Młoda służąca podążyła za nią w odległości kilku kroków.
Gdy weszły na skwer, połączyły się z sobą i uścisnęły za ręce, po czym Joanna spytała żywo:
— Czy matka panienki domyśliła się czegoś?
— Nie... Ale dlaczego pytasz o to?
— Bo wczoraj wieczorem czatowałam przy moim oknie i widziałam, jak otworzyła drzwi od jadalnego pokoju i ukazała się tejże chwili, kiedy panienka list obwiązywała i schowała go do kieszeni... Ogromnie się przestraszyłam; sądziłam, że wszystko odgadła.
— I ja także myślałam, ale się omyliłam. Nie widziała nic.
— Czy panienka czytała list od pana Lucjana?
— Tak. Czy mówił do ciebie, co piszę, gdy ci ten list oddawał.
— Nie... ale panienka mi powie.
— Przeczytaj go sama... to będzie najlepiej.
I Helena podała list Joannie Bertinot.
Dziewczęta udały się w tę ustronie skweru, gdzie się już spotkały w przeddzień.
Ławka była znowu wolna.
Usiadły obok siebie.
Joanna rozwinęła list Lucjana i przeczytała.
Helena śledziła na jej twarzy, co się dzieje w jej umyśle, ale twarz nie wyrażała ani zdziwienia, ani przestrachu.
Kiedy skończyła czytanie, Joanna schowała list do koperty i podała go Helenie, pytając:
— Co chce panienka uczynić?
— Alboż ja wiem! — wykrzyknęła córka Julii Tordier. — Ja sama sobie zadawałam to pytanie podczas nocy i nie umiałam na nie odpowiedzieć... Chciałam czemprędzej zobaczyć się z tobą, ażeby cię poprosić o radę.
— O radę — powtórzyła Joanna głosem poważnym. — Ja nie mam żadnej rady dla ciebie, panno Heleno... Odczytałam ten list... każdy wyraz w nim tchnie miłością jak najgorętszą i rozpaczą jak najgłębszą... To okrzyk uczucia i boleści rozdartego serca. Pan Lucjan kocha panienkę namiętnie... ubóstwia cię... Jeżeli panienka kocha go tak, jak on panienkę, zdaje mi się, że postanowienie łatwo powziąć...
— Opuścić dom rodzicielski! — wyjąkała Helena.
— Gdzie cię męczą!...
— O, tak... i to bardziej niż możesz przypuszczać. I to nie tylko duszę mą dręczą... Wczoraj wieczorem matka mnie uderzyła i to nie pierwszy raz...
Joanna wzdrygnęła się.
— Uderzyła! — wyjąkała ze zgrozą — co za potwór!
— Niestety!... a jednakże, pomimo to, jest moją matką...
— Czy ma prawo do nazwy matki kobieta, która nie cierpi swego dziecka, którą nienawiść prowadzi do brutalności?... To już nie matka, ale macocha!... Nic jej nie jesteś obowiązaną...
— Jeżeli usłucham błagań Lucjana, będę pozbawiona czci w oczach świata.
— A czyż małżeństwo, które ci chcą narzucić, nie jest zbeszczeszczającym?
— Wszyscy mieć mnie będą za kochankę Lucjana...
— Oto mniejsza, skoro będziesz, miała panienka względem siebie czyste sumienie. Pan Lucjan jest człowiekiem honorowym, uczciwym... nigdy nie nadużył położenia... On pragnie tylko, aby zniszczone zostały ohydne projekty matki panienki... Skandal daje mu jedyny sposób dopięcia tego celu... Ucieczka nie tylko sama przez się zerwie to małżeństwo, ale je uczyni nie możebnym z kimkolwiek innym.
— Sądzisz więc, że matka zgodzi się na to, iżbym została żoną Lucjana?
— Będzie co do tego skrępowaną... Wobec faktu spełnionego, będzie musiała ustąpić...
— Słowem, gdybyś była na moim miejscu, uczyniłabyś, czego żąda Lucjan?
— Przysięgam panience, i to bez wahania!...
Helena powzięła nagła postanowienie.
— A za tym i ja się już nie waham! — rzekła z energią, jakiejby się nikt w niej nie spodziewał. — Wyrwę się z tego domu, gdzie jestem męczennicą! Pogardzam obmową ludzi! Słuchać będę tylko głosu mego serca!... Pójdę za Lucjanem!...

L.

Joanna chwyciła Helenę za ręce i, uścisnąwszy ją zawołała:
— Jakże jestem szczęśliwa, że panienka tak postanowiła!
— Bóg mi jest świadkiem — wyrzekła Helena — że gdybym znalazła choć trochę uczucia dla mnie w duszy matki, nawet gdybym była pewna, że ona chce mnie uszczęśliwić w swoim mniemaniu, poświęciłabym się i zostałabym!...
Ale ona mnie prześladuje nienawiścią, nienawiścią nieubłaganą... przecież ja jej nigdy nie obraziłam ani czynem, ani słowem.
— Masz słuszność, Joanno, ja w niczym nie jestem jej obowiązaną!...mogę ją opuścić bez wyrzutów sumienia!...
— Tak!... stokroć tak!...
— Kiedy masz się zobaczyć z Lucjanem?
— Dziś wieczorem.
— Gdzie?
— Tu.
— Czy przyjdzie po odpowiedź na list?
— Tak.
— To odpowiedź tę mieć będzie... ja sama mu ją przyniosę.
— Co mu panienka powie?
— Że jestem gotowa iść z nim...
— Spotkanie nastąpić ma o ósmej... Czy będziesz wolną, panienko?
— O to się postaram.
— Zastanie mnie panienka przy panu Lucjanie.
— Obecność twoja podwoi moją odwagę.
— Widziałam, jak matka panienki wychodziła z domu — podchwyciła Joanna.
— Tak.
— Szła nie sama...
— Towarzyszył jej ten, którego chce mi dać za męża... Pojechali na wieś, ażeby zamówić ucztę weselną, i jak mówiła, powrócą dopiero późno wieczorem.
— Tym lepiej... Nie będzie potrzebowała panienka szukać pozoru dla wyjścia.
— Czy mam z sobą zabrać ubranie, bieliznę?
— O, nie, nie!...
— Dlaczego?
— Ucieczka panienki powinna być przypisywana rozrpaczy.. Trzeba wszystko przewidzieć.
— Przewidzieć... co?
— A to naprzykład: Matka panienki mogłaby przypuszczać, że poszłaś do pana Lucjana.
— Zpewnością przypuszczała.
— A tego właśnie trzeba uniknąć.
— Jakim sposobem?
— Rzecz bardzo prosta... Rozpacz popycha do samobójstwa... Pan Lucjan powiada w swym liście... że, gdyby miał być rozłączonym od panienki na zawsze, zabiłby się i uczyniłby to z pewnością.
— O, nie wątpię.
— Otóż utrata wszelkiej nadziei, może panienkę natchnąć takim postanowieniem jakim natchnęła pana Lucjana... należy więc, ażeby matka panienki myślała, że panienka postanowiła umrzeć, a nic łatwiejszego, jak wpoić w nią tę wiarę.
— A to jakim sposobem?
— W chwili opuszczenia domu, napisze panienka list i zostawi go w miejscu widocznym dla matki... W liście, tym napisze panienka, że, nie spodziewając się już niczego od życia, chce szukać w śmierci schronienia i spoczynku, jakiego ona nie odmawia nigdy...
— Tak... tak... Rozumiem! — rzekła żywo Helena. — Uważać mnie będą za umarłą...
— Aż do dnia gdy się panienka pokaże... A wtedy będzie zapóźno sprzeciwiać się twemu małżeństwu z panem Lucjanem.
— To prawda... W przypuszczeniu, że umarłam, szukać mnie nie będą... Teraz rozstańmy się... ja wracam do domu... napiszę ten list. Wieczorem za tym, Joanno, i niech Bóg ma mnie w opiece!
Dziewczęta ucałowały się i Helena podążyła na ulicę Anbry.
Wróciwszy do domu, młoda dziewczyna doznała dziwnego uczucia.
Wydało się jej, że już wcale nie cierpi.
Twarz jej łagodna wypogodziła się, gdy jednocześnie spokój zapanował w jej duszy.
Oczywiście, spokój względny.
Od czasu śmierci Jakóba Tardier, pokój, gdzie oddał ostatnie westchnienie, pozostawał zamknięty, okna były w nim zasłonięte roletami.
Helena przestąpiła próg i uklękła przy łóżku, na którym po raz ostatni ona widziała martwe ciało ukochanego ojca.
— O, mój ojcze, który jesteś w niebie i tam w górze czuwasz nad swoim dzieckiem, pobłogosław mnie z tym, któremu przy twoich zwłokach przysięgłam, że go będę kochała zawsze! Powinnam dotrzymać tej przysięgi, nieprawdaż? Powinnam opuścić ten dom, w którym ciebie już niema i podążyć za Lucjanem?
Po tym młoda dziewczyna przez kilka chwil milczała, czoło wsparłszy na dłoni.
Czekała na odpowiedź.
Nagle drgnęła.
Zdawało jej się, że wśród ciszy głos jakiś tajemniczy mówił do niej.
Głos ten powiedział.
Błogosławię cię, dziecko moje!... Idź do tego, który dał ci swe serce i którego chciałem nazwać synem moim... Błogosławię was oboje...
Helena powstała przekształcona.
Ostatni jej niepokój, ostatnie wahanie, znikły.
Wróciła do swego pokoju, wzięła pióro i na arkuszu papieru skreśliła te wyrazy:
„Śmierć wydaje mi się lepszą, nad ohydę małżeństwa, które chcesz mi narzucić...
„Zostać żoną, to jest niewolnicą człowieka, dla którego mam tyle pogardy co i nienawiści, nigdy!
„Kiedy odbierzesz ten list, już będę wolna?
„Żegnam!“

Helena“.

Skończywszy ten krótki list i, położywszy go na stole, w miejscu widocznym, młoda dziewczyna zwróciła oczy na zegar.
Wskazówki znaczyły wpół do piątej.
Więcej niż trzy godziny oddzielały ją od chwili spotkania.
Powziąwszy już nieodwołalne postanowienie, Helena nie chciała ani chwili pozostać dłużej pod dachem matki.
Otworzyła szufladę w komodzie; wyjęła woreczek, który jej dała Manta de Roncerny, kilka skromnych biżuterii prawie bez wartości, które jednak były jej drogie, jako pochodzące od ojca, po czym rzuciła dokoła spojrzenie melancholijne, oczy jej zaszły łzami i jęk podniósł piersi.
Jakby ostatnie wahanie na nią przyszło.
Ale trwało ono tylko sekundę.
Przeminęło jak błyskawica.
Helena powściągnęła wzruszenie i otarła łzy chustką.
Po tym skierowała się do jadalnego pokoju i tam otworzyła okno.
Joanna Bertinot pracowała w pokoju swoim przy oknie po drugiej stronie ulicy.
Podniósłszy głowę, ujrzała Helenę ubraną, gotową do wyjścia.
Zaraz wstała z krzesła.
Córka Jakóba Tordier dała jej znak, że wychodzi.
Joanna gestem odpowiedziała jej, że rozumie.
Wtedy Helena zamknęła okno, przeszła do przedpokoju, stamtąd do sieni, zamknęła drzwi na klucz i zeszła ze schodów.
Wzruszenie, nie dające się uniknąć przy opuszczeniu domu w takich warunkach, nie pozwoliło jej spostrzec, że, wyjmując z kieszeni chustkę, wyrzuciła jakiś papier.
Papierem tym był list od Lucjana.
O kilka kroków od domu dziewczęta spotkały się.
— I cóż? — spytała Joanna.
— Stało się... Idę...
— Dokąd panienka idzie teraz?
— Do kościoła, modlić się, póki nie pójdę do Lucjana...
— Pisała panienka do matki?
— Tak.
— I może z tego listu uwierzyć w samobójstwo?
— Tak... Uwierzy i ucieszy się!
— Idźmy więc razem modlić się...
Helena i Joanna weszły do kościoła św. Eustachego i tu w kaplicy Matki Boskiej uklękły przy ołtarzu Orędowniczki słabych, Pocieszycielki strapionych.
Modliły się długo.
Czas biegł.
Wybiła siódma.
Zamknąć już miano bramę kościoła.
Joanna wstała pierwsza i zlekka dotknęła ramienia towarzyszki.
Helena powstała również.
— Czuję się silną — wyszeptała. — Czuję nad sobą opiekę...
— Chodźmy, panienko — rzekła Joanna.
Wyszły z kościoła, przeszły ulicę dość pusstą wieczorem i zapuściły się na skwer Niewiniątek.
Lucjan już się tu znajdował od godziny, trawiony niepokojem.
— Czy przyjdzie? — zapytał siebie. — Czy nie zabraknie jej odwagi w ostatniej chwili, lub czy jej nie zatrzyma jaka nieprzewidziana i niepokonalna przeszkoda?
Spostrzegłszy obie dziewczyny, zaledwie mógł powściągnąć okrzyk radości i pobiegł ku nim.
— Helenko!... droga Helenko! — wyrzekł głosem zdławionym przez wzruszenie. — Gdybyś wiedziała, jak ja się bałem!... Ale nareszcie jesteś... Przynosisz mi wyrok życia lub śmierci... Czy żyć mam, czy umrzeć?
— Żyj, drogi Lucjanie... — odpowiedziała Helena. — Przychodzę do ciebie z zaufaniem i gotowa jestem pójść za tobą wszędzie, jak żona za swym mężem! Czyż nie jestem żoną twoją przed Bogiem, z woli mego ojca?
— O! — dziękuję ci, Helenko, dziękuję! — zawołał młodzieniec z uniesieniem. — Ale ja godzien jestem tego zaufania, które mi okazujesz!... Matka moja czeka na ciebie, ażeby ucałować cię, pobłogosławić, nazwać swą córką... a w schronieniu pewnym, które ci daje, nikt nie będzie cię szukał!
— Tym lepiej, że panna Helena wszystko przewidziała — zauważyła Joanna. — Zostawiła list w domu dla pani Tordier, list, który pozwoli przypuszczać, iż popełniła samobójstwo z rozpaczy.
— To ostrożność bardzo zręczna... która pozwoli nam zyskać na czasie, ażeby się przygotować co do przyszłości... Pójdź, droga Heleno...
— A ty, Joasiu, co uczynisz z sobą? — spytała córka Garbuski, wyciągając ręce ku młodej służącej.
— Ja, aż do waszego polecenia — odpowiedziała — pozostanę przy ulicy Anbry i przypatrywać się będę, co poczynać będzie matka panienki... Dobrze będzie, abym wiedziała, co się dzieje...
— Przyjdziesz nas odwiedzić?
— Czy panienka wątpi? Ale nie znam adresu.
— Ulica Kanoniczek, Nr. 12 — rzekł Lucjan.
— A! — rzekła nagle Helena. — Przez nieuwagę zabrałam z sobą klucz od mieszkania... Czy byś nie mogła go w jaki sposób oddać matce?
— Po co?
— Przykro byłoby mi zachować przy sobie ten klucz. Widząc go, myślałabym, że muszę jeszcze tam powrócić.
— To niech mi panienka go da — wyrzekła Joanna, a schowawszy klucz do kieszeni, dodała:
— A teraz niech mnie panienka pocałuje.
— O! z całego serca...
I Helena rzuciła się w ramiona małej Garbuski.
— Bądź szczęśliwą! — wyjąkała Joanna — i niech Bóg się opiekuje panienką!
Lucjan pociągnął Helenę ku stacji dorożek, uścisnąwszy rękę Joannie, która pytała sama siebie:
— Czyż doprawdy jest ocalona? Dałby Bóg...

I powoli z głową pochyloną, w przystępie jakiegoś niepokoju określonego, zawróciła na ulicę Ambry.

CZĘŚĆ TRZECIA.

MĘCZEŃSTWO.
I.

W chwili gdy Lucjan Gobert wsiadał z Heleną do powozu, aby jechać do domu matki, przed nr 7 na ulicy Anbry zatrzymał się powóz, z którego wysiadła Garbuska i Prosper Rivet, powracający z obiadu w Joinville-le-Pont, gdzie zamknięci w osobnym pokoju oberży, układali menu obiadu, jaki Julia chciała dać zaproszonym na wesele córki swojej.
— Wstąpisz do mnie, panie Prosperze? — zapytała komiwojażera.
Julia poza domem starała się mówić z powagą do przyszłego zięcia swojego.
— Czy koniecznie? — odpowiedział, chcąc wywinąć się od towarzystwa wdowy.
— Choć na pięć minut — mówiła Garbuska. — Zobaczymy, co robi ta dzierlatka, i naśmiejemy się serdecznie!
Zrobiła gest, jakby miała ochotę dać komu w twarz.
— O! aby nie dziś wieczór... — mruknął Rivet widząc to.
— Dlaczego?
— Przynajmniej, nie w mojej obecności.
— Cóż to! — syknęła Julia — bawisz się w czułość, jak idzie o tę smarkatę.
— Trudno — odparł Prosper — nie mogę patrzeć, jak biją kobietę.
— To nie kobieta, to indyczka!... A wreszcie będę trzymała ręce przy sobie dziś w wieczór... Chodźmy...
Garbuska otworzyła drzwi i wstąpiła na schody, Proper za nią.
Na drugim piętrze wyjęła klucz z kieszeni, otworzyła weszła.
W pokoju panowała ciemność.
— Czyżby już spać poszła? — rzekła Julia zdziwiona, i potem zawołała: — Heleno! Heleno!
Bardzo naturalnie nikt nie odpowiadał.
Julia po omacku poszła do kuchni i zapaliła świecę.
Prosper zamknął drzwi od sieni i wszedł także.
— Gdzieżeś się zaszyła, ty głupia? — krzyczała Garbuska, idąc do sypialni córki.
Łóżko stało nietknięte.
Przez głowę Garbuski przeszło podejrzenie.
— Czyżby stało się to, podejrzewałam? — rzekła głośno. — Czyżby się dała wykraść?
— Wykraść? — powtórzył Prosper.
— Daję słowo, że na to wygląda.
Naraz ujrzała papier, zostawiony przez Helenę na stoliku.
Porwała go i czytała kilka słów skreślonych, blednąc stopniowo.
— Nie żyje! — krzyknęła. — Nie żyje!
— Nie żyje! — rzekł Prosper, wydzierając papier z rąk Garbuski.
Przypuszczalna śmierć nie przerażała matki; przerażała ją myśl, że jej zamiary spełzną na niczym.
— Samobójstwo! — rzekł Prosper, przeczytawszy. — Poszła się utopić!... Do wszystkich diabłów! Trzeba lecieć... szukać... pytać... może czas jeszcze...
Garbuska zastąpiła mu drogę i schwyciła za ręce:
— Co to jest! — zawołała głosem groźnym — ty, ty jej żałujesz?...
Prosper, jak na uczynku złapany, spuścił głowę.
Naraz wzrok jego padł na list Lucjana, który Helena upuściła w pośpiechu ucieczki.
— Co to jest? — mruknął, podnosząc, rad, że odwrócił uwagę wdowy.
— List! — odezwała się Julia i przeczytała adres:
Panna Helena Tordier.
— Znam to pismo, to od kochanka, od Geberta — wołała.
— O, od tego głupca zawziętego! — zawołał komiwojażer, pieniąc się ze złości.
Garbuska czytała, a w miarę tego twarz jej się wypogadzała.
— Dobrze idzie! — rzekła nareszcie. — Bylibyśmy zwieść się pozwolili, a to niewiniątko nie myśli o samobójstwie! Stało się, co przewidziałam...
— Co się stało!
— Mamy w ręku sposób zemsty za zniewagę, jaką ci wyrządził Lucjan Gobert! Jest teraz na naszej łasce!... Namówił Helenę do opuszczenia z nim razem domu matki, co znaczy, że uwiódł małoletnią!... Bezwstydna, dla pokrycia powodu ucieczki, chciała nas przekonać, że się zabije! Mamy ich teraz oboje! Masz! Czytaj!
— A! prawda, mamy ich, nędzników! — mówił Prosper, przeczytawszy list.
— Wpadł jak głupi w zastawione sieci! Teraz Helena musi być posłuszną...
— Lecz gdzie jej szukać?
— U Lucjana!... Czy nie zrozumiałeś z listu, że zaprowadził ją do matki swojej. Stara błaźnica jest więc w spółce z uwodzicielem... Gdyby ta idiotka nie była upuściła listu, byłabym uwierzyła w samobójstwo... A to paradne!...
— Trzeba biec do Lucjana! — przerwał Prosper.
— O nie, mój zięciu — odparła Garbuska. — Nie ma po co się śpieszyć... Jutro za dnia...
— Tak... lecz do jutra, będą mieli wolną całą noc...
— A tobie co do tego? — zawołała Julia Tordier ostro, patrząc cynicznie na młodego człowieka.
Prosper nie chciał wywołać nowej burzy odpowiedzią, że to przecież coś znaczy, a przecież celem jego prawdziwym był majątek.
— A wreszcie — rzekł — kpię sobie z tego.
— Tak to rozumiem — odparła Julia Tordier rozjaśniona.
— Więc cóż teraz zrobimy?
— Pójdę się poradzić — rzekła Garbuska.
— Czy iść z tobą?
— Nie potrzeba... Wracaj do siebie i połóż się spać... Już cię więcej Lucjan Gobert nie wyzwie... Idź, idź...
— Doradca jej, to Włosko — myślał Prosper.
Poszedł za Garbuską, która zabrała listy Heleny i Lucjana.
Na ulicy pożegnali się do jutra.
Prosper miał rację, Julia poszła do byłego dependenta.
Brama domu przy ulicy Verrerie była zamknięta, lecz w oknach się świeciło.
Julia zadzwoniła, stróż drzwi otworzył.
— A! to pani Tordier — rzekł, poznając przybyłą.
— Czy pan Włosko położył się już?
— Pewno nie jeszcze... Tylko co powrócił; czy pani chce się z nim widzieć?
— Tak, dowiedz się, czy może mnie przyjąć; rzecz jest ważna i niecierpiąca zwłoki.
Odźwierny poszedł i zastał jeszcze Włoskę w kantorze.
— Co tam? — zapytał.
— Pani Tordier... proszę pana... Chce się z panem widzieć, coś bardzo pilnego, mówi...
— Wprowadź panią Tordier.
Julia szła tuż za odźwiernym.
— Wejdź, kochana pani — rzekł były dependent.
Wprowadził ją do swego gabinetu i dodał:
— Dlaczego tak późno, musiało się stać coś bardzo ważnego?
— Nie myli się pan, stało się, czytaj! — i podała mu listy.
Włosko przeczytał obydwa.
— A! — rzekł z uśmiechem — dobra myśl przyszła państwu młodym.
— Nieprawdaż?
— Chcieli zmylić drogę, pisząc o samobójstwie...
— Byłabym uwierzyła, gdyby nie list Lucjana... A teraz radź pan, co trzeba uczynić?
— Ma pani stały zamiar ścigać i dochodzić swego na Lucjanie?
— O! tak... To mój wróg, to wróg Prospera Rivet... Potrzeba go uczynić nieszkodliwym... Usunąć z drogi tę przeszkodę.
— Czy pan Prosper wie o wykradzeniu?
— Tak, wie...
— Czy to nie zmienia jego zamiarów?
— Dlaczego zmieniać by miało... Zna pan dobrze jego pobudki...
— A więc, kochana pani, idź jutro do prokuratora, zanieś skargę, opartą na artykułach: 354, 355 i 356 Kodeksu karnego, a do skargi dołącz te listy... To wszystko jest, co potrzebujesz zrobić...
Julia podniosła się.
— Dobrej nocy pani — dodał Włosko. — Słuchaj moich rad, a wszystko będzie dobrze.

II.

Joanna Bertinot spoza firanki widziała Garbuskę, wychodzącą z Prosperem, a potem powracającą samą do domu.
— Znalazła kartkę panny Heleny — myślała dziewczyna — poszła pewnie oznajmić w policji i zarządzić poszukiwania... Napróżno, nie znajdą biednego dziecka!
Stała jeszcze przez chwilę u okna, nareszcie przekonana, że nic nowego nie zobaczy, poszła do łóżka.
Zajmijmy się teraz Lucjanem i Heleną.
Po półgodzinnej jeździe, przybyli na Montmartre.
Żeby nie zwracać uwagi, Lucjan kazał stanąć na rogu ulicy, wziął pod rękę Helenę i poprowadził do domu swej matki.
W miarę zbliżania, opuszczał Helenę spokój; napróżno Lucjan upewniał, że matka pochwala jej postępek i przyjmie ją z otwartymi rękami.
Helena nie była w stanie pokonać wzruszenia, chociaż nie żałowała tego, co uczyniła. Postąpiła przecież bardzo słusznie, uciekając od katuszy, długo znoszonych, a wreszcie ratując swoje życie, ratowała i życie Lucjana, bo czyż on mógł ją przeżyć? Stanęli w końcu u drzwi mieszkania; pod Heleną nogi się uginały, musiała oprzeć się o ścianę.
— Boję się... — wyszeptała — drżę cała...
— Dlaczego się boisz, nie masz sobie przecież nic do zarzucenia? — mówił Lucjan, ściskając ręce kuzynki.
Pani Gobert siedziała w stołowym pokoju, zajęta robotą, obok niej papuga Jacquot śpiewała i gadała, skacząc na grządce.
Usłyszawszy dzwonek, pani Gobert zadrżała, Jacquot strzepnęła skrzydłami, krzyknęła głosem piskliwym:
— Wejdź!... Ran... plan... plan!...
Pani Gobert otworzyła, nie mogąc się domyśleć, kto by to był taki.
Lucjan i Helena stanęli na progu.
Pani Gobert wyciągnęła ręce i wzięła siostrzenicę w objęcia, wołając:
— Dziecko moje kochane!... moja Helenko!
W jednej chwili prysły obawy dziewczęcia; zrozumiała, że Lucjan miał rację, pani Gobert pochwalała czyn swojej siostrzenicy, uściskała też ciotkę serdecznie, a łzy rozczulenia spłynęły z jej oczu.
Papuga, słysząc ciągle powtarzane imię Helena i trzepiąc skrzydłami radośnie, skrzeczała:
— Heleno!... Heleno!... pocałuj Coco!... Dzień dobry, Heleno, dzień dobry!... pocałuj Coco... Coco bardzo ładny!
— Przebacz mi, ciociu droga? Kochasz mnie zawsze? — szeptała dziewczyn.
— Cóż ci mam przebaczyć? Będziesz, Helenko, moją córką... To wkłada na mnie obowiązki. Obecność twoja mogłaby mnie niepokoić, gdybym nie była pewna, że przyszedłszy do mnie czystą jak anioł, będziesz taką aż do dnia, w którym będziesz w mocy rozporządzać twoją ręką i złożysz ją w dłoni Lucjana...
— Dziękuję ci, że nie wątpisz o mnie, matko moja — odrzekła młoda dziewczyna głosem poważnym.
— I o mnie nie wątpisz, prawda, matko? — wykrzyknął Lucjan. — Tak samo jak ty, jak ona, chcę, aby w dzień ślubu naszego mogła śmiało ludziom patrzeć w oczy.
— Godni jesteście jedno drugiego, moje dzieci — rzekła pani Gobert, przyciągając ich do siebie. — Niech Bóg was strzeże teraz!...
— Będzie nas strzegł, matko, ponieważ czyta w sercach naszych.
— Czy pomyśleliście, co może zrobić Julia Tordier, szukając śladów córki?
— Helenka wszystko przewidziała... — i opowiedział matce, jakie pismo zostawiła w domu.
— Nie bardzo to wam ułatwi położenie — odparła pani Gobert. — Przypuszczam, że Julia Tordier uwierzy w samobójstwo córki, chcącej uniknąć złego obchodzenia a głównie wstrętnego małżeństwa, a chociaż nie zdolna jest odczuć takiej straty, jednak dla samych pozorów, uda się do policji z żądaniem poszukiwań ciała córki... Nie tylko poszukiwać będą w nurtach Sekwany, lecz przetrząsną cały Paryż i kto wie, może szukając Heleny nieboszczki, znajdą Helenę żywą... Dom ten należy w. części do wdowy po moim biednym bracie, przychodzi tu odbierać komorne a odźwierny jest jej oddany...
— Nie zna Heleny — przerwał Lucjan.
— Prawda, lecz trzeba być bardzo ostrożnym, aby się prawdy nie domyślił i nie wydał Heleny przed matką.
— Czy musiałabym wrócić do niej? — jęknęło biedne dziecko.
— Tak, niestety!... W dodatku wszyscy odczulibyśmy jej wściekłość...
— Masz rację, matko, wszystkiego można się spodziewać od takiej kobiety!... Więc co począć?
— Według mnie jest tylko jeden sposób.
— Jaki?
— Opuścić ten dom jak najprędzej.
— Więc będę dla was ciężarem — rzekła Helena ze smutkiem.
— Ty, dziecko moje, ciężarem!... Ty będziesz opatrznością dla mnie starej, schorzałej; ty wszystkim się zajmiesz w domu, a to mi życie przedłuży. Lucjan będzie pracował i nie zaznamy braku.
— Jakaś ty dobra, moja ciociu...
— Nazywaj mnie matką, należy mi się to, za moją miłość dla ciebie. — Po czym mówiła dalej do dzieci:
— Jutro zajmiecie się wyszukaniem mieszkania w stronie Batignolles lub la Chapelle.
— Tak, matko, od jutra zajmę się poszukiwaniem i wyprowadzimy się, a teraz może byśmy co dostali, Helenka nie jadła obiadu i ja jestem na czczo.
— Kochane dzieci, dam wam, co jest w domu, jutro o co lepszego się postaram.
Od dawna Helena i Lucjan nie jedli z takim apetytem.
Zapomnieli o tym co było nie jasnym w ich położeniu, byli razem, a więc szczęśliwi.
Nazajutrz z samego rana Lucjan wyszedł, aby poszukać mieszkania.

III.

W chwili, kiedy Lucjan wybrał się na poszukiwanie, to jest około godziny dziesiątej rano, Julia Tordier wyszła z domu i udała się do Pałacu Sprawiedliwości.
Po półgodzinnym oczekiwaniu, woźny wpuścił ją do gabinetu prokuratora.
Prokurator, zarzucony robotą, z góry jej zapowiedział, iż posłuchanie, jakiego może jej udzielić, będzie nader krótkim.
Garbuska nie potrzebowała rozwodzić się długo dla wyłuszczenia powodów swojej obecności.
— Panie prokuratorze, sprawa moja da się w paru słowach wyjaśnić — rzekła żywo. — Mam jedynaczkę, której ogłoszono już zapowiedzi... Dwudziestego piątego tego miesiąca ma być zawarte małżeństwo w merostwie i w kościele... Zamówiona już uczta weselna... Otóż, panie prokuratorze, za namową siostrzeńca nieboszczyka mego męża, chłopaka bez grosza i czci, który godzi na jej posag, wczoraj wieczorem opuściła dom macierzyński.
Brzydzę się skandalem, i jak o źrenicę mego oka dbam o cześć imienia, jakie mi zostawił najukochańszy i nieodżałowany nieboszczyk mąż, lecz choćbym miała wyprowadzić na jaw hańbę mej córki, nie mogę puścić bezkarnie podobnego bezeceństwa.
Z całym więc zaufaniem udaję się do pana prokuratora, by pan prokurator zmusił córkę moją do powrotu do mnie, a następnie by pan prokurator z całą surowością prawa ścigał łotra, który, używszy przewagi nad dzieckiem bezwolnym, nie umiejącym się oprzeć, zmusił je do popełnienia występnego czynu? Z winy tego łotra, przyszłość mej córki byłaby stracona na zawsze, gdyby nie wielka miłość uczciwego — człowieka, którego ma być żoną... Ta miłość skłania go do zapomnienia o tym, że ta nieszczęsna uchybiła najświętszym swym obowiązkom!...
Prokurator słuchał z uwagą.
— W fakcie opowiedzianym mi przez panią — rzekł, gdy Julia Tordier skończyła — jest więcej niż wykroczenie, jest zbrodnia, uwiedzenie małoletniej, a to powinno zaprowadzić przestępcę do kryminału.
— Tak! — krzyknęła triumfująco Garbuska. — Tak, do kryminału!... Zasłużył na to sto razy!
— Lecz — ciągnął dalej sądownik — skarga tu nie wystarcza, trzeba dowodów... Czy pani je ma?
— Mam.
— Jakie?
— Oto list podłego młodzieńca... Upuściła go moja córka widocznie pomieszana w chwili ucieczki z mego domu, a tu jest drugi, położony na oczach, w którym nieszczęśliwa chciała mi dowieść, że się uciekła do samobójstwa.
Prokurator wziął oba listy i czytał je powoli.
— Rzeczywiście, to jest bardzo ważne — rzekł następnie. — Widocznym jest, że dziewczyna wpadła w sidła, zastawione na nią przez tego Lucjana Gobert... W jakim ona jest wieku?
— Siedemnaście lat...
— Czy pani wie, dokąd ją zaprowadził jej uwodziciel?
— Z pewnością do siebie.
— Pani nie przypuszcza możliwości zakończenia tej sprawy bez rozgłosu i skandalu, małżeństwem?
— Nie, panie!... Nie! nie! nie!... Wołałabym widzieć ją na marach, aniżeli żoną tego włóczęgi!...
— Zatem chce pani dochodzić sądownie?
— Tak, panie, i to jak najśpieszniej! Pojmuje pan, jak mi na tym zależy, aby córka powróciła pod moją władzę... Teraz już jej się nie dam wywieść w pole, potrafię sprowadzić ją na prawą drogę i bądź co bądź, utrzymać na niej!
— Ten Lucjan Gobert jest jej krewnym, jak pani mówiła?
— Krewnym ze strony mego męża, po którym noszę żałobę.
— Wie pani, że występek krewnego córki pani może go skazać na karę wielce hańbiącą?
— Spodziewam się!
— Ile on ma lat?
— Dwadzieścia pięć.
— Do ciężkich robót.
— Najsprawiedliwiej! Choćby na galery!
— Nie mogę działać, nie mając w ręku skargi piśmiennej, zaniesionej przez panią...
— Panie prokuratorze, wszystko uczynię co tylko potrzeba, byle wyrwać mą córkę spod władzy jej uwodziciela!
— Procedurę sądową szybko się poprowadzi.
Prokurator uderzył dwukrotnie w dzwonek, dla przywołania swego sekretarza. Stawił się.
— Zaprowadź pan tę panią do swego gabinetu — rzekł mu wskazując na Julię Tordier — a gdy panu jasno wyłuszczy powód swej tu obecności, niech spisze po twoim dyktowaniu skargę, którą powinna złożyć na moje ręce.
Sekretarz, skłoniwszy się, wyszedł z Garbuską.
Wkrótce odprowadził ją do prokuratora, ze skargą spisaną na papierze stemplowym, opatrzoną jej własnoręcznym podpisem.
Prokurator przebiegł ją oczami.
— Dobrze — rzekł następnie. — Wydam wszelkie potrzebne rozporządzenia... Punkt o drugiej, bądź pani w prefekturze policji, w gabinecie szefa bezpieczeństwa... Dość powiedzieć pani nazwisko, by się tam zaraz dostać, on pani będzie towarzyszył do mieszkania, gdzie córka pani została zaprowadzona przez Lucjana Gobert, którego aresztowanie odbędzie się w oczach pani...
— Będę punktualną, i jeżeli mogłabym znaleźć pociechę, to tylko w widoku, jak pochwycą tego łotra!
Ukłoniła się i wyszła.
Na progu swego domu zastała oczekującego na nią Prospera Rivet.
Oboje weszli do domu, a Joanna Bertinot, która od rana stała na czatach w swym oknie, widziała ich w oknie pierwszego piętra.
Garbuska objaśniła Prospera o wszystkim, co zaszło.
Komiwojażer wywnioskował z opowiadania, że uwolni się od rywala, małżeństwo przyjdzie wkrótce do skutku, i że majątek teściowej tylko patrzeć, jak mu się w ręce dostanie.
Zbyteczne byłoby dowodzić, że te następstwa mocno mu się uśmiechały.
Pozostawmy dwoje tych nędzników i powróćmy do małego domku na Montmartre przy ulicy Kanoniczek.
Helenie zszedł czas na przygotowaniu śniadania na czas powrotu Lucjana, z wędrówki w poszukiwaniu mieszkania.
Dziewczę zmieniło się do nie poznania, twarz jej przybrała wyraz radosny. Pani Gobert jakby odmłodzona. I Coco na swej grządce widocznie uszczęśliwiała obecność Heleny.
Młoda panienka odpłacała jej, przemawiając do niej pieszczotliwie.
Jednym słowem i ciotka i siostrzenica oddychały w atmosferze spokoju; żadne złe przeczucie nie zamącało ich myśli i nie zachmurzało jasnego nieba.
O wpół do pierwszej powrócił Lucjan. Uściskał obie kobiety.
— Wydajesz się bardzo zadowolonym... — odezwała się pani Gobert.
— Istotnie — odparł.
— Znalazłeś, czego szukałeś?
— Tak, lecz nie bez trudu!... Udało mi się nareszcie znaleźć ładne mieszkanko z oknami na ogrody... Pyszny widok... Zieleń i kwiaty, nic więcej nie można wymarzyć... Cztery jasne pokoje i kuchnia; będziemy mieli pokój jadalny i trzy sypialnie...
— Czy drogie?
— Nie bardzo...
— Ile?
— Sześćset franków.
Pani Gobęrt objawiła zdziwienie.
— Ależ to za bezcen, w porównaniu z innymi mieszkaniami! Czy wolne?
— Od dziś, jeżeli nam się podoba.
— Zadatkowałeś?
— Tak, i dałem sześć franków olśnionej odźwiernej. Możemy się przenieść za parę godzin.
— Dziś niepodobna — odparła pani Gobert — do jutra wieczorem nie zdążymy się zapakować... Zamówisz wóz na rzeczy i przeniesiemy się pojutrze.
— A jak odźwierny tego domu zapyta dokąd? — zauważyła Helena.
— Z pewnością — rzekł Lucjan. — Lecz ponieważ nie może tego wiedzieć, dam mu adres zmyślony i zastrzegę tragarzom dyskrecję, obiecując im dobry napiwek... Teraz siadajmy do stołu... Zarobiłem na śniadanie i głodny jestem jak wilk.
— Wszystko gotowe.
— Po śniadaniu pójdę do willi Petit-Bry, do swego zajęcia u hrabiego de Roncerny. Oznajmię pannie Marcie o tym, co zaszło.
— O, jakbym chciała ją uściskać!... — wykrzyknęła Helena. — A gdybym tam poszła?
— Wychodzić stąd byłoby nieopatrznie — podjęła pani Gobert. — Nikt cię nie powinien tu spotkać!
— Kiedy się już przeprowadzimy, po upływie kilku dni, panna de Roncerny, jeśli będzie chciała zobaczyć się z tobą, to cię odwiedzi na Batignolles.
Przyznając słuszność ciotce, Helena nie nalegała więcej.
Śniadanie odbyło się wesoło. Nagle wszyscy troje zadrżeli. U drzwi odezwał się dzwonek.
— Kto to może być? — pytał Lucjan, wstrząśnięty dreszczem.
— Heleno, prędko, idź do swego pokoju — szepnęła pani Gobert, trzęsąc się cała.
Helena zniknęła za drzwiami pokoju Lucjana, który, jak wiemy, ona teraz zajmowała. Dzwonek znowu się ozwał, lecz tym razem gwałtowniej. Blady, ze strasznym przeczuciem w duszy, Lucjan poszedł otworzyć. Okrzyk ulgi i radości wyrwał się z jego piersi na widok osoby, stojącej na progu. To była Joanna Bertinot. Pani Gobert, nie znając małej garbuski, pytająco patrzyła na syna.
— Nasza przyjaciółka... Wierna przyjaciółka... — odparł, wpuszczając garbuskę. Następnie zawołał:
— Helenko!... Helenko!... To Joasia.
Helena wybiegła z pokoju na powitanie przybyłej. Uścisnęły się serdecznie.
— Co tam słychać? — zagadnął Lucjan.
— Przychodzę, by wam o tym donieść...
— Mów prędzej!...
— Wczoraj o dziewiątej wieczorem pani Tordier powróciła z Prosperem Rivet. — Weszli do mieszkania i pozostali tam jakie pół godziny... Potem oboje zeszli i wydawali się mocno wzburzeni... — Rozłączywszy się na rogu ulicy, poszli każdy w swoją stronę i straciłam ich z oczu, lecz ja nie ruszyłam się od okna i o wpół do jedenastej widziałam panią Tordier, powracającą samą...
— Z pewnością znalazła list Heleny — rzekł Lucjan — i chodziła na zwiady...
— I ja tak myślałam... — rzekła Joanna.
— A dziś rano?
— Dziś wyszła dopiero o dziesiątej i nie powróciła aż o wpół do dwunastej...
— Sama?
— Tak, lecz najmniej od godziny Prosper Rivet oczekiwał ją na progu domu. Weszli razem. Wtedy dopiero pośpieszyłam do was, aby zawiadomić i uściskać pannę Helenę.
— Trudnym mi się wydaje, by mogli powątpiewać o samobójstwie, spowodowanym rozpaczą — rzekł Lucjan. — Ten zbieg okoliczności przeszkodzi ich działaniu, i za parę dni nie będziemy się mieli czego obawiać...
— Jakto? — szepnęła Joanna.
— Za parę dni już nas tu nie będzie.
— Wyjeżdżacie? Opuszczacie Paryż? A może i Francję?... — zawołała wystraszona garbuska.
— Nie... nie... Poprzestajemy na zmianie mieszkania. Przenosimy się z Montmartre na Batignolles.
Joanna lżej odetchnęła.
— Jakżeście mnie przerazili! — rzekła następnie. — Myślałam, że wyjeżdżacie daleko, gdzie nie będę mogła was odnaleźć... i ścisnęło mi się serce...
Dwie grube łzy spłynęły po bladych policzkach dziewczyny.
— Dobra Joasia! — przemówiła, całując ją Helena.
— Czy jadłaś śniadanie, moja malutka? — zapytał rysownik.
— Jadłam, panie Lucjanie, i odchodzę... — Znowu się umieszczę w moim obserwatorium...
— Już odchodzisz! — odezwała się Helena.
— Widziałam cię... ucałowałam... powiedziałam, co widziałam... i dość mi na tym...
— Przyjdziesz jutro?
— Proszę was nie wątpić o tym... Czy pisała panienka do panny Roncerny?
— Nie.
— Dlaczego?
— Lucjan będzie się z nią dziś widział, on lepiej niż list opowie jej o wszystkim, co się tu dzieje.
— Bardzo się ucieszy, że pani będzie pod dobrą opieką... Ona tak panią kocha!
— Ty także kochasz Helenkę — rzekła pani Gobert, ściskając ręce Joasi.
— Jak siostrę swoją, gdybym ją miała, życie bym za nią oddała, aby tylko szczęśliwą była.
— Będzie szczęśliwą — ukryjemy ją aż do pełnoletności, a potem matka nie będzie mogła niczego jej zabronić.
— Niech tylko myśli, że nie żyję — rzekła Helena — nie będzie mnie żałowała.
Joanna pożegnała się, a pozostali usiedli do śniadania.
Lucjan spojrzał na zegar.
— Bądźcie zdrowe! — Uciekam do Petit-Bry — zawołał.
Był już na progu, gdy usłyszał hałas na schodach.
— Co to jest? — zapytała pani Gobert.
Lucjan dał znak milczenia, a sam słuchał uważnie.
— Rozmowa jakaś na schodach... Kilkanaście osób wchodzi...
Naraz zadzwoniono; pani Gobert i Helena zerwały się.
— Ukryj się, Heleno!... — rozkazał Lucjan.
Dziewczę wybiegło, a Lucjan stał, jak skamieniały, pomimo że już trzeci raz pociągnięto za dzwonek.
— Otwórz prędzej! — rzekła matka.
— Otworzyć w imię prawa! — rozległ się głos za drzwiami.
— Zginęliśmy... — jęknął Lucjan.
— Otworzyć w imię prawa! — wołano powtórnie.
A ponieważ nikt nie odpowiadał, zaczęto drzwi wybijać.
Lucjan otworzył; we drzwiach ukazał się komisarz policji, szef bezpieczeństwa publicznego i dwóch agentów.
— Pan Lucjan Gobert? — zapytał komisarz.
— Tak, panie.
— Dlaczego pan nie otwierałeś tak długo?
— Byliśmy z matką w drugim pokoju, nie słyszeliśmy...
— Niepodobieństwo!...
— A jednak to prawda... Czy mogę zapytać pana, co znaczy pańska wizyta?
— Przychodzimy, z upoważnieniem prawomocnym, szukać tu panny Heleny Tordier.
— Heleny Tordier! — powtórzył Lucjan — mojej kuzynki?
— Tak, panie.
— Nie rozumiem wcale...
Szef bezpieczeństwa publicznego odsunął młodego człowieka i z dwoma agentami wszedł do pokoju stołowego i, patrząc na trzy nakrycia na stole, odezwał się głosem drwiącym:
— A, nie rozumie pan co mówię! — Czy naprawdę, mój panie?
— Raz już powiedziałem...
— Wytłumacz mi pan, co znaczą te trzy nakrycia...
— Nic łatwiejszego... Ja i moja matka, a trzecia osoba właśnie odeszła...
— Czyż trzecie nakrycie nie oznacza miejsca, zajmowanego przy stole przez pannę Helenę Tordier?
— Ależ, panie, kuzynka moja mieszka na ulicy Anbry, u matki swojej...

IV.

Spodziewano się widać tej odpowiedzi, komisarz bowiem zamienił spojrzenie z szefem policji, który rzekł:
— Panna Helena Tordier opuściła dom matki i za namową pańską przyszła do pana.
Pani Gobert i Lucjan oniemieli.
— Wasza bladość i przerażenie całkiem nas upewnia... Tak, panna Tordier jest tu...
— Nie, proszę pana!
— Czy może pan zaprzeczyć, że ściągnął ją pan do swego domu, gdzie noc przepędziła?
— Przeczę temu formalnie!...
— Wie pan, że panna Tordier wychodzi za mąż?
— Wiem, że matka chce ją zmusić do małżeństwa...
— Wie pan, jak się nazywa młody człowiek, przyjęty przez panią Tordier?
— Wiem, proszę pana.
— Nie zaprzeczy pan, że wyzwał go pan na pojedynek?
— O, temu nie przeczę... Uważam Helenę jak moją żonę. Ojciec jej zaręczył nas i nie mogę znieść myśli, aby ją oddano człowiekowi nienawistnemu...
— I to pana popchnęło do zbrodni?
— Mnie, do zbrodni!...
— Przez prawo przewidzianej!... I pani, matka, kobieta, dotąd szanowana, nie powstrzymała pani syna! Stała się pani jego wspólniczką?
Zwrócił się potem do Lucjana:
— Raz jeszcze pytam pana, gdzie jest panna Helena Tordier?...
— Nie wiem, czy kuzynka opuściła dom matki.
— Nie namawiał jej pan ani słowami, ani piśmiennie?
— Nie, proszę pana.
— Zapewnia pan szczerze?
— Zapewniam.
— Kłamie pan, a oto dowód...
Mówiąc to, pokazał Lucjanowi list jego, pisany do Heleny, który zgubiła uciekając z domu.
Młody człowiek zgnębiony spuścił oczy.
Jednocześnie pani Gobert podniosła głowę, mówiąc:
— Dosyć tego, proszę pana! Tak, syn mój pisał, byłam jego wspólniczką, i życzyłam sobie gorąco wyrwać Helenę spod despotyzmu matki!
— Proszę pani, to zbrodnia!
— Zbrodnia!... Uchronić biedne dziecko od nieszczęścia?
— Nazywa się to, proszę pani, uwiedzeniem małoletniej, a prawo karze takie winy ciężkimi robotami.
Pani Gobert i Lucjan zachwiali się, jak pod uderzeniem obucha.
— Ciężkie roboty! — jęknęli oboje.
— Przyszedłem tu — mówił szef bezpieczeństwa publicznego — z rozkazem aresztowania pana Gobert.
— Mojego syna! — rzekła matka nieszczęśliwa. — To nie może być prawdą!
— Prawda, proszę pani... W imię prawa, aresztuję papana, panie Lucjanie Gobert!
Pani Gobert rzuciła się na syna.
— Moje dziecko... Moje dziecko chce pan aresztować! — wrzasnęła z okiem, krwią zaszłym, jak lwica, broniąca swoich małych.
— Posłuszny jestem prawu.
— Wasze prawo! — odparła pani Gobert — prawo, miotające się na niewinnych!... To niesprawiedliwość, barbarzyństwo; Lucjan żadnej zbrodni nie popełnił!
W tej chwili rozwarły się drzwi pokoju sypialnego i Helena, blada przerażająco, lecz szczytna postanowieniem, ukazała się na progu.
— Lucjan żadnej zbrodni nie popełnił — rzekła z ręką, w górę wzniesioną. — Ja wam to mówię, i przysięgam na honor!
— Obecność pani w mieszkaniu pana Gobert oskarża go — powiedział szef policji.
— Kłamliwe oskarżenie, unicestwię je zaraz!
— Trudno to będzie!... Ten list...
— Nie wpłynął wcale na moje postanowienie — przerwała Helena. — Gdy go odebrałam, już postanowiłam co czynić... Powiedziano panu prawdę, chciałam uciec od matki, aby uniknąć wstrętnego małżeństwa!... Wobec matki nie byłabym mogła się oprzeć... Zawładnęła mną, nie uważa na moje życzenia; byłaby mnie zmiażdżyła! Dwa tylko wyjścia miałam: ucieczka lub śmierć. Wybrałam ucieczkę... Nie chciałam umierać... bo jestem kochaną; nie czułam się w prawie pociągania za sobą do grobu dwóch istot ukochanych... Lucjan bowiem poszedłby za mną... a matka by go nie przeżyła... Widzi pan sam, że pańskie oskarżenie jest bezpodstawne... Nie uległam ani uwiedzeniu, ani gwałtowi, jestem tu z własnej mej woli...
— Nie jest pani pełnoletnią — podjął szef policji — nie miała pani prawa opuszczać domu matki.
— Nawet gdy cierpię? Gdy mnie torturują?
— Prawo jest jasne, nawet w takim razie: uciekając popełniła pani błąd, a ci, co cię przyjęli, popełnili zbrodnię!
— Czyż mieli zamknąć drzwi przede mną?
— Powinni byli... Przyjąć panią równa się zbrodni.
— Kto wam doniósł o tym?
— Ta, która do tego miała prawo.
Julia Tordier stała za drzwiami, aby wszystko słyszeć.
— Ja! — rzekła, ukazując się niespodzianie.
Lucjan, matka jego i Helena zadrżeli na jej widok.
Helena ukryła twarz w dłonie; pani Gobert prędko odzyskała przytomność i podeszła do Garbuski, mówiąc:
— Ty kazałaś aresztować mego syna?
— Tak, ja...
— Ależ to potwór nie kobieta! — krzyknęła nieszczęśliwa. — Zadręczyłaś na śmierć brata mojego... a nas nienawidzisz!... Nędznico! Szatanie wcielony!
— Panie naczelniku — odezwała się. Garbuska, — czy pozwoli pan mnie tak znieważać. Zakończ pan, proszę, tę scenę. Niech pan rozkazuje odprowadzić córkę moją do domu i spełnij pan swoje polecenie.
Naczelnik zwrócił się do Lucjana:
— Proszę za mną — rzekł.
Papuga wrzeszczała wpośród ogólnego zamieszania.
Pani Gobert zasłoniła sobą syna.
— Nie — mówiła — nie weźmiecie go... to by mnie zabiło.
Jeden z agentów zbliżył się do Heleny.
Helena osunęła się na kolana przed Julią Tordier.
— Matko... Matko moja — błagała — miej litość! Nie rozłączaj nas!...
Pani Gobert uklękła obok Heleny i prosiła:
— Zlituj się, Julio... Cofnij swą skargę... Zostaw mi syna...
Garbuska obojętnie odwróciła głowę.
— Podnieś się, matko... wstań, Heleno, nie odwołujcie się do serca tam, gdzie go nie ma — rzekł Lucjan z pogardą.
Następnie zbliżył się do Julii i, patrząc jej prosto w oczy, powiedział:
— Bóg jest sprawiedliwy, przyjdzie dzień, w którym drogo zapłacisz za obecną chwilę. Matko, Helenko nie płaczcie!... Zobaczymy się niedługo... Jestem niewinny, Bóg mnie nie opuści... Panowie, jestem gotów...

V.

Lucjan wyszedł pomiędzy szefem policji i komisarzem, Helenę dwóch agentów uprowadziło.
Pani Gobert półżywa padła na krzesło; Julia Tordier tylko z nią pozostała.
Przez kilka minut cisza śmiertelna panowała w pokoju, papuga nawet przestała krzyczeć; nieruchoma, z łb?m przekrzywionym i z miną zasępioną, okrągłymi oczkami przypatrywała się Julii Tordier.
— A teraz pomówmy z sobą — odezwała się nagle Garbuska.
Na ten głos ostry, pani Gobert wyprostowała się i w groźnej postawie zaczęła:
— Jesteś tu jeszcze! — przyczyno tylu nieszczęść... Podły i bez czci oprawco! Wychodź stąd, wypędzam cię... Wyjdź... wyjdź zaraz z mego domu!
I ruchem rozkazującym wskazała drzwi.
Garbuska ze śmiechem piekielnym na ustach ani myślała ruszyć się z miejsca.
— Wyjść mam z twego domu — odezwała się na koniec. — Wypędzasz mnie, bardzo dobrze, lecz trzeba dowieść, że jesteś u siebie!...
Pani Gobert zrozumiała obelgę i trząść się poczęła.
Garbuska ciągnęła:
— Chcesz mnie wypędzisz z mojego własnego domu? Ty bowiem u mnie jesteś teraz... Do mnie dom ten należy, trzeba ci było zacząć od zapłaty komornego, któreś mi winna! Oddaj mi moją należność, dopiero wtedy będziesz mogła wypędzać!... Aha! zapomniałaś języka w gębie, co?... Ucichłaś teraz... Ucichniesz ty jeszcze bardziej, skoro ci komornika przyślę!...
— Cicho bądź, podła kobieto! — rzekła pani Gobert. — Odebrałaś mi syna i bez litości na rozpacz moją obrzucasz mnie obelgami i groźbą...
— Czy to obelga lub groźba, żądać tego, co się należy?
— Brat mój, którego dręczyłaś przez lat osiemnaście, nie z litości dał nam to mieszkanie, lecz z przywiązania... Wiesz o tym dobrze, i wszyscy to wiedzą!.... Mam więc prawo wypędzić ciebie, bo jestem u siebie i nic nie winnam...
— Komornik ci to objaśni; jeżeli nie zapłacisz, na bruk cię wyrzucę, a graty każę sprzedać... Nieboszczyk Tordier darmo was trzymał!... Tak ci się podoba mówić... Lecz ja nic o tym nie wiem!... Czy masz jaki kwit od niego?... Pokaż, a wyjdę natychmiast. Jeśli go nie masz, dawaj pieniądze!
— Ta kobieta to potwór! — mówiła pani Gobert, dysząc. — Żąda kwitów, a wie, że ich nie mam... Chce pieniędzy, a wie, że ich nie mam... Chce pieniędzy, a wie, żem jej nic nie winna... Zgubiła dziecko moje, teraz chce mnie na bruk wyrzucić!... — Wynoś się łajdaczko! Idź precz, złodziejko!
— Złodziejka! złodziejka! złodziejka! — powtórzył po trzykroć głos ostry.
To papuga brała stronę pani swojej.
— Dawaj moje pieniądze! — syczała Julia Tordier.
— Złodziejka! złodziejka! — powtarzała papuga.
Z oczami, krwią nabiegłymi, Garbuska posunęła się do papugi, zdecydowana łeb jej ukręcić.
Lecz papuga szczęknęła dziobem z taką gwałtownością, przybrała postawę tak groźną, że Julia Tordier cofnęła się przerażona.
— O, biada ci, wdowo Gobert — rzekła, zgrzytając zębami. — Od dawna zemstę ci zaprzysięgłam, za rady, jakie dawałaś temu niedołędze Tordier, twemu bratu, ażeby go na mnie buntować! Po długim oczekiwaniu, nadszedł czas na koniec! Chciałaś mi zabrać córkę... Ja ci syna wzięłam i poślę go na galery... a ciebie wyrzucę na bruk i zostawię bez dachu i bez kawałka chleba! Dowidzenia, wdowo Gobert... Zobaczymy się jeszcze!
Wybiegła, trzaskając drzwiami.
— Złodziejka! złodziejka! — krzyczała na nią papuga.
Pani Gobert została sama. Przybita tyloma ciosami, poczuła zawrót w głowie, wyciągnęła ręce, szukając pod pory, a nie znalazłszy jej, osunęła się i upadła nieprzytomna na ziemię.
Papuga wydała okrzyk grobowy...
Julia Tordier wpadła jak huragan do odźwiernego, u którego zastała kilka kumoszek.
— Panie Benoit! — rzekła.
— Słucham pani? — odpowiedział odźwierny pokornie.
— Wiesz, że odpowiadasz za wszystko, co się w domu stać może szkodliwego moim interesom...
— Wiem, proszę pani.
— Pilnujże w dzień i w nocy, ażeby nic nie wyniesiono z mieszkania Gobertów... Rozumiesz, żadnego sprzętu, co się zowie...
— Niech pani będzie spokojna, nic nie wyniosą.
— Pamiętaj! — dodała Garbuska.
Następnie wybiegła, wsiadła w dorożkę i rzuciła adres:
— Ulica Saint-Denis nr 107, co koń wyskoczy!
Stanąwszy na ulicy wskazanej, wbiegła szybko do biura.
— Czym można służyć pani Tordier? — zapytał dependent w nieobecności adwokata.
— Oto jest wykaz, jak długo niepłacone mieszkanie — rzekła, kładąc kartkę przed urzędnikiem.