Potworna matka/Część pierwsza/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Potworna matka |
Podtytuł | Tragiczne dzieje nieszczęśliwej córki |
Wydawca | "Prasa Powieściowa" |
Data wyd. | 1938 |
Druk | "Monolit" |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Bossue |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
— Czy jada pan zwykle z apetytem? — zapytał nagle doktór chorego.
Ale nie chory, lecz garbata odpowiedziała żywo:
— Jada jak smok! — Dzięki Bogu! jedzenia u nas nie braknie!...
Chory wyjąkał głosem tak słabym, że go ledwie można było zrozumieć.
— Nieprawda! Od wielu dni już wcale nie jadam...
— Głowa panu ciąży?
— Ciągle.
— W piersiach gorąco?
— Jakby ogień.
— Pluje pan krwią?
Tym razem pani Julia Tordier znowu odpada:
— Mało, doktorze, bardzo mało.
— No, to pana z tego wyprowadzimy, mój zacny Tordier...
Doktór ujął chorego za rękę i, badając puls, w dalszym ciągu mówił:
— Ileż pan sobie liczy lat?
— Pięćdziesiąt kończę 10-go w przyszłym miesiącu.
— Pięćdziesiąt lat, ależ to sama siła wieku! — Przy pięćdziesiątce człowiek ma przed sobą jeszcze dosyć lat życia i pan je będzie miał, ale pod jednym warunkiem...
— Pod jakim, doktorze?...
— Że zmieni pan ze wszystkim swój sposób odżywiania, który uważam za wadliwy zasadniczo... Panu potrzeba pokarmów posilnych... mięsa pieczonego i smażonego... naturalnie, mięsa soczystego, dobrych antrykotów, kotletów... Do picia zaś wino bordo i od czasu do czasu kieliszek madery...
Jakub Tordier patrzył z miną oszołomioną na doktora, który ciągnął dalej:
— Przecież masz pan, do diabła, majątek, i to piękny majątek! Nie jesteś pan w położeniu tych wielu ludzi, którym również to samo zalecałbym, gdyby stan ich kieszeni nie pozwalał zastosować się do mej rady... Pan nie potrzebujesz sobie niczego odmawiać.
Chory kiwnął głową.
— Tak... tak... doktorze — wyrzekł z pewnym wahaniem. — Tak... z pewnością... Mamy środki... Nic nie przeszkadza stosować się do pańskiego systemu... Ale...
— A czyż się tak nie robi? — przerwała garbata cierpko. — Czy się czego mu odmawia? Czy się tu nie jada dobrego mięsa i doborowych potraw?... Czyż się tu nie pije dobrego wina i starego?... Czyż nie ma w piwnicy borda, burgunda, madery i wszystkiego, czego on zechce!... Nie, doprawdy, złość bierze, gdy się słucha tego człowieka! Mógłby kto pomyśleć, że on nie ma co wziąć na ząb. Ależ, niech pan doktór ani słówka temu nie wierzy... Co jest najlepszego, to dla niego!...
Doktór zamienił spojrzenie z chorym.
Oczy tegoż w niemej wymowie jakby zaprzeczały energicznie twierdzeniom garbuski.
— Zobaczę cię, Tordier, wkrótce — rzekł doktór, ściskając mu rękę — i spodziewam się, że cię zastanę już dobrze, bo powtarzam ci, twój stan nie ma w sobie nic niebezpiecznego... Zapiszę lekarstwo, a pani Tordier dopilnuje, ażebyś je brał...
— Chciałbym zobaczyć córkę — wyszeptał chory błagalnym tonem.
— To, mój zacny przyjacielu — odparł lekarz — jest już rzeczą zupełnie prywatną i osobistą. To już rzecz twoja i żony, ale ja ze swej strony nie stawiam żadnej przeszkody.
Tordier powtórzył:
— Chciałbym ją widzieć...
Z gardła wydarło mu się łkanie; dwie grube łzy popłynęły po chudych policzkach.
— Doprawdy — wykrzyknęła brutalnie garbuska jest też po co smucić to dziecko, sprowadzające do pokoju chorego z przywidzenia, który się skarży dzień i noc... Odrywać ją od nauki, zabierać z pensji, ależ to byłoby głupstwo! Czas będzie o tym myśleć w przyszłym miesiącu!
Tordier westchnął głęboko.
— Do widzenia, mój przyjacielu... — powtórzy doktór.
I wyszedł z pokoju sypialnego.
— Muszę zapisać lekarstwo — rzekł do garbatej, która szła za nim i otworzyła jedne z drzwi, wychodzących na korytarz.
— Niech pan wejdzie, doktorze, do pokoju jadalnego — odparła.
Pokój jadalny był obszerny, zawalony jak i inne sprzętami, nie trzymającymi się kupy.
Wskazówka na wielkim zegarze, którego wahadło, wydawało jednostajne tik-tak, w szafce drewnianej, znaczyła dziesięć minut na dwunastą.
Kalendarz zaś do zdzierania, jeden z tych, jakie wielkie sklepy dają nabywcom, jako prezent, lub reklamę wskazywał datę:
Doktór położył kapelusz na dużym stole owalnym okrytym starym szalem zamiast serwety.
U okien wisiały firanki z rypsu niebieskiego, pożółkłe od starości.
Garbuska przysunęła doktorowi krzesło, postawiła przed nim kałamarz, arkusz papieru, pióro i podniosła rolety, ażeby w pokoju było trochę widniej.
— Kochana pani — wyrzekł doktór ponurym głosem — jak mi się zdaje, nie przypuszcza pani wcale, jaki jest stan męża?...
Blask dziwny, już przez nas zauważony, zapalił się znowu w czarnych źrenicach garbuski, i zapytała ona żywo:
— Czyżby Jakub był niebezpiecznie chory?
— Niebezpiecznie, tak... bardzo niebezpiecznie...
— Jednakże nie uważa pan stanu jego za rozpaczliwy?
— Doświadczam prawdziwego niepokoju... Uczynię wszystko, co zależeć będzie ode mnie, ażeby ocalić męża pani... ale nie jestem pewny dobrego rezultatu moich usiłowań... Jakub Tordier, jakkolwiek jeszcze młody względnie, bardziej zniszczony jest niżli wielu starców. Zbyt długie niezasilanie dostateczne organizmu sprowadziło ten stan krytyczny, wobec którego znajdujemy się dzisiaj...
— Cóż znowu — zawołała głosem nosowym — czy sądzi pan, że mu się nie daje dosyć jedzenia?... Sądzi pan, że mu czego brak, że mu na czym zbywa?...
— Ja ani sądzę, ani nie sądzę... ja stwierdzam tylko fakt... Słyszała pani, jak pojmuję odżywienie konieczne, niezbędne dla pana Tordier...
— Słyszałam... — odparła oschle garbata.
— Jak obecnie, trzeba opanować chorobę. Może Pan Bóg pozwoli mi to uczynić... Tordier ma dopiero lat pięćdziesiąt... Miałby on prawo w tym wieku spokojnie żyć i zakosztować dobrobytu po młodości, spędzonej całkowicie na pracy.
Lekarz, mówiąc to, umoczył pióro w atramencie i napisał receptę.
Garbata patrzyła nań wzrokiem prawie dzikim.
— Proszę pani — rzekł, wstając i podając pani Tordier zapisaną ćwiartkę papieru. — Liczę bardzo na to lekarstwo. — Jest ono bardzo energiczne, a jeśli nie przeciwdziała postępu choroby, to wszystko stracone. Lekarstwo winno być dawane jak najpunktualniej. Dwie łyżeczki dziś w wieczór o piątej. Dwie łyżeczki o ósmej i dwie ostatnie o jedenastej... Zrozumiała mnie, pani?
— Doskonale.
Doktór ciągnął dalej:
— Niech się pani nie przestrasza... gdy po ostatnich dwóch łyżeczkach nastąpi kryzys, prawdopodobnie ostry. Od tego kryzysu zależy wyzdrowienie zupełne... Gdyby ten kryzys nie objawił się, gdyby się nie wywiązała gwałtowna gorączka, połączona z majaczeniem, należy po mnie przysłać natychmiast... Słyszy pani, natychmiast... Od tego zawisło życie męża pani...
— Tak, słyszę, doktorze, i rozumiem...
— Dieta przez dziś ma być najzupełniejsza... Jutro zobaczymy... Niech pani zaraz pośle do apteki moją receptę.
— Dobrze, doktorze — powtórzyła garbata.
— Pan Tordier wyraził gorące życzenia zobaczenia córki. Podług mnie, dobrze byłoby, aby pani spełniła to jego życzenia... zwłaszcza, że to bardzo łatwo...
— A! tak pan sądzi! Ależ się pan myli...
Córka moja jest na pensji nie w Paryżu, a ponieważ mąż leży w łóżku, nie mogę jechać przecież po nią...
— A któż pani przeszkadza do posłania służącej...
— Ja sama jestem w domu... Służąca wyjechała wczoraj wieczorem do Paryża, na pogrzeb matki...
— A! zresztą, to jest rzecz pani... To rachunek pani z własnym sumieniem... tu doktór może tylko radzić, a nie rozkazywać... Do widzenia... będę jutro...
Doktór wziął kapelusz i ukłonił się garbusce, która go odprowadziła do drzwi, po czym je zamknęła za nim.
Przez te kilka chwil została nieruchoma w przedpokoju z oczyma, utkwionymi w papier, który trzymała w ręce.
Nagle spojrzenie nabrało wyrazu okrutnego.
Dreszcz wstrząsnął od głowy do stóp jej ciałem chudym i bezkształtnym. Usta się rozchyliły.
— Jeszcze wyzdrowieć może! — wyszeptała głosem cichym.
Po tym, ręką machnąwszy, jakby dla odpędzenia jakiejś myśli, opanowującej jej umysł, przeszła przez korytarz, otworzyła drzwi do swej sypialni, umeblowanej zalotniej, a raczej pretensjonalniej, niźli reszta mieszkania.
Zamknęła drzwi, rzuciła —receptę na stół, wyjęła z kieszeni pęk kluczy, wybrała jeden z nich i przystąpiła do biuka bardzo starego, ozdobnego antabkami niegdyś złoconymi, dzisiaj zaś już wytartymi.
Biurko otworzyła kluczem i z szuflady wyjęła dwie fotografie, zawinięte w bibułkę.
Gorączkowo rozerwała kopertę i wydobyła z niej jedną fotografię.
Była to podobizna mężczyzny lat około trzydziestu, obdarzonego bujną czupryną i długimi wąsami, zakręconymi po wojskowemu.
Oczy miał bardzo duże i fałszywie patrzące, brwi gęste, nos wydatny i lekko orli, wargi grube, na wpół otwarte, w śmiechu rozkazującym i odsłaniające zęby białości olśniewającej.
Twarzy tej brakowało pewnej dystynkcji, a wyraz jej nie znamionował wysokiej inteligencji.
Jednakże, patrząc na ten portret, nie podobna było nie powiedzieć:
— Sympatyczny nie jest, ale diablo piękny ten chłopiec.