Powiem dziś com miał wczoraj na języku
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Powiem dziś com miał wczoraj na języku |
Pochodzenie | Wieczory badeńskie |
Wydawca | Józef Czech i spółka |
Data wyd. | 1852 |
Druk | Józef Czech |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały zbiór |
Indeks stron |
Ubóstwo szlachectwa nie traci, mówił wczoraj Gelnik. Ojciec mój, czego za swoje zgoda albo niepozwalam na sejmiku nie zarobił, tego nie miał. Spłodził też i mnie bratem Łatą. Nie było za co sługi trzymać, musiało się służyć. Zaciągnąłem się za pocztowego pod chorągiew; a żem był chłop silny, dziarski, i najbardziej żem czapkować umiał, wziął mnie Pan Namiestnik do swego boku: co większa, polubił mnie; zawszem musiał być przy nim, albo za nim. Osobliwszy to był człowiek. Po trzezwu baba by go pęcherzem wystraszyła, niech zaś mało nie wiele w pałkę nalał, nie dbał nic i na Archanioła, ani na stu djabłów. Raz mu się tak trafiło. Powrócił był późno w noc na kwaterę, gracko podchmielony. Rozebrałem go, położyłem na łóżko. Nim do stajni wyszedłem, już dobrze chrapał. Przez godzinę, mniéj albo wiecéj, chędożyłem konie; troje ich było. Potém zabierałem się do leżajska, aleć słyszę: puk z pistoletu; — po chwili słyszę takiż drugi raz. Zbiegło się co żywo ludzi pode drzwi, jak kto nadążył z pierwosnów: ów rozmamany, ów boso, ów o jednym bucie. Kaci nie prawda. Przypomniałem sobie, że tego wieczora, gdy Pan siedział za stołem pod wiechą, ze swoją Panią duszką, która się na niego cały czas kwasząc, szeptała drugim do ucha; pokręcał był wąsa i raz po raz czapki poprawiał, dopóki się Jejmość z czeredą nie wyniosła. Kazawszy potem dać sobie garniec miodu, pił na fantazyą pod nosem odgrażając. Taki był tego wieczora jak nigdy, bo przy rozbieraniu mało mi uszów i nosa nie oberwał. Dałbym był tedy gardło, że się kulą w łeb, na tamten świat wyprawił, — nawet rzekłem mu wieczny odpoczynek. Nikt téż pojąć niemógł, że na wrzawę, trzask i szturmowanie, ani się, chociażby téż jedném słowem; nieodezwał. Wyłamaliśmy drzwi.... wchodzimy... izba pełna kopcia i dymu... ani śladu Pana żywego. Dalibóg, już przysiągłbym był, że go djabli z duszą i z ciałem porwali.... Przetrząśliśmy wszystkie katy, nigdzie by też cienia jego. Nakoniec przyszło mi do głowy spojrzeć pod tarczan. Chwała Bogu! znalazła się zguba... Nie było na nim znać ni krwi, ni rany, ni sińca; cały jednak skośniał i leżał martwy jak trup a trup. Nie wystarczył gasiór wódki na trzeźwienie... nie obeszło się bez dołożenia kufaków i targańców; wyłupił nakoniec oczy, wszakże jeszcze długo potém nie można się było na nim i słowa dobadać. Tymczasem ktoś postrzegł w otwartém oknie ręcznik dwa razy przestrzelony, który się jeszcze tlił. Ha ha! dopierośmy byli w domu. Rzecz się miała tak: wyszumiawszy się trochę z wieczornego podchmielenia sobie, mój pan Namiestnik ocknął się był, spojrzał w okno nagle: tam ręcznik długi przy miganiu się księżyca zdał mu się olbrzymem w bieli; a gdy go wiatr podwiewał, przywidziało mu się, że ów olbrzym piął się oknem. Jak go znam, nie wątpię, że pewnie raz i drugi krzyknął werda! a za trzecim, gdy dziwo nic nie odpowiedziało, dał ognia z pistoletu. Po tym wystrzale, ponowił jeszcze feyer; wszakże gdy ani druga kulą nie zgładził nieprzyjaciela, a zabrakło amunicyi, rejterował się pod tarczan. Słyszałem go potém kilka razy na moje własne uszy, jak przyjechawszy do chorągwi, klął i przeklinał się na duszę i na ciało, że się z biesem strzelał; a niechaj no był sobie cokolwiek podchmielił, a przeciwił mu się kto w tém, prosił by go był zaraz na ładunek. — To to są strachy, przydał Rewizór; kto sobie niemi głowę nabije, boi się i swojego własnego cienia.