Upiór (Ossoliński, 1852)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Maksymilian Ossoliński
Tytuł Upiór
Pochodzenie Wieczory badeńskie
Wydawca Józef Czech i spółka
Data wyd. 1852
Druk Józef Czech
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały zbiór
Indeks stron


UPIÓR.

O niczém w całej okolicy Trębowli nie było słychać, tylko o upiorach. Powiadano w jednej wsi, że o dwie mile z tamtąd, zakradłszy się w nocy do obory, i od żłobów poodwięzywawszy bydło, na psotę, krowy i woły w jedno kółko za ogony zadziergały. W téj, gdzie to się przytrafić miało, nikt o tém nie wiedział; ale chodziło po ludziach, że właśnie w owej wsi, z któréj wyszła tamta wieść, upiór przywędrowawszy do kmiecia pod czas wieczerzy, wszystkim łyżki z rąk powytrącał, a co tylko było nagotowane, pożarł. Gdzieś głodniejszy, wyssał ze wszystkich, pod jednym dachem żywych, krew, nie zostawiwszy tylko jedno pisklę w kolebce na rozmnożek, jak jeden tylko z Fabiuszów został był po klęsce pod Alią. Kędyś gorzej złe się rozgościło, bo aż połowę gromady wydusiwszy. Tam wściekły zaszarganiec, pędem wskoczywszy do karczmy, żyda za brodę wytargał, dając mu szczutkę w nos, że upadł, — padając umarł. Po rozstajnych drogach, po gościeńcach, po ścieżkach, przy borach, na górach, w wąwozach, tłukło się licho kupami. Spotkałli podróżny podróżnego, naprzód go się o to pytał, jeżeli gdzie nie widział się z upiorem. Wszyscy co do jednego, Bogu dziękowali, że ich złe przecie minęło, upewniając, że stronami było tego jak mrowia. W kilkunastu parafiach Plebani ruscy, w kilku łacińscy, kazali mogiły rozkopywać nieboszczykom, i łby im na gorącym prawie ucinali, serca kołami przebijali. Jucha upiora, drożéj się szynkowała, niżeli przepalana gorzałka. Proszek szedł wyższą ceną nawet nad sól oczkowatą; trzeba albowiem wiedzieć, że podług doświadczeń które zebrał Kalmet, pomocniejsze są te dwa lekarstwa na zarazę od upiorów, niż ocet czterech złodziei na morową[1].
Pewny szlachcic, pod te niebespieczną dobę powracał z Trębowli z sądów, gdzie téż podobno i nie bardzo sumiennie liznął był krzyżyka, i spiesząc się na niedzielę do domu, przywieść żonie o wygranéj sprawie wesołą nowinę, zarwał nocy. Kiedy wjeżdżał w parowisty wawóz już tak rozćmiło, choć się księżyc bielił, że pierwéj niż kogo postrzedz, przyszłoby głowę o głowę roztracić; koń szedł szłapią noga za nogą. Jedną razą, jakiś djabeł pędem sunąwszy za kulbakę, oburącz szlachcica za szyję objął. Skostniał szlachcic, poczuwszy na karku zimne jak lód ręce; wnet omdlał, oparzony spiekłém ziewnieniem. Księżyca zwodniczy promyk ukazywał mu po boku cień olbrzymiéj postaci, z utrapioném obliczem, pojeżoną czupryną. Na złodzieju czapka gore; — ruszało sumienie mojego miłościwego pana. — Ów to nie powszedni grzech, który połknął był dzisiaj na śniadanie, razem też i pamięć, przywiodła mu przed myśl wszystkie na hurt straszliwe wieści o upiorach. Tak był pewny, że jego zasobnik należał do upiorskiéj hordy, że choćby mu był język stanął kołem, nie miałby był ciekawości, by go zapytać się ani o imie, ani o nazwisko. Tymczasem koń spłoszony, zląkłszy się, suwał jak szalony przez pagórki, wertepy, wyboje. Szczęściem było z jednej strony dla biednego mościom pana, że się go uczepił był djabeł, albowiem nieborak dygotał, trząsł się, chwiał, kiwał, kantował się na wszystkie cztery wiatry, żeby był niedosiedział, gdyby go był zły duch nietrzymał; z drugiéj, im koń rzeźwiéj czwałował, tém go ów srożéj szamotał i szarpał. Ot, co się boimy śmierci, on jej pragnął owszem; gdy się zdarzyło, że go opętaniec tego ścisnął był pazurami, odezwał się z tém do niego: »masz mię raz wraz dusić, lepiéj już raz zaduś.« Atoli kiedy rozpaczał, iżby więcej z żoną miał nie świętować, koń zabrnąwszy w glniączkę sfolgował, bies zeskoczył z za kulbaki pękając od śmiechu; dopiero brat szlachcic nieco otrzeźwiał: daliż w cwał... Pokrzepił się jeszcze więcéj, postrzegłszy za obejrzeniem się, że czart w przeciwną stronę tyle się oddalał, ile on od czarta zmywał. Potém obiło mu się jeszcze szczekanie psów, potem obaczył światło, potém w krótce chałupy i wieś. Wielkiéj jednak biedy zażył, nim dostukał się do gospody, a matusia przeciw niemu wyszła. — Wstąpił w niego duch. Ona zaś matuś widząc pomieszanego, zaziajanego, nie mogącego jeszcze dobrze przemówić, konia zapienionego i zlanego potem, wnosiła sobie, że go pode wsią spłoszyli albo Cygany, albo upiory; ale gdy jéj powiedział całą rzecz jak się miała, i z których krzaków wypadła była pokusa, domyśliła się, że to musiał być jeden parobek w głowę zaszły, który nocą po polach wałęsając się, podobnego strachu niepierwszego jego był nabawił.






  1. W samej rzeczy przepisuje ją ten uczony; ale od naszego biskupa Załuskiego zbałamucony został w swojém: Traite des Vampirs.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Maksymilian Ossoliński.