Powszechne braterstwo/Rozdział XIX

<<< Dane tekstu >>>
Autor John Galsworthy
Tytuł Powszechne braterstwo
Wydawca Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” Sp. Akc.
Data wyd. 1923
Druk Drukarnia Spółki Wydawniczej Powszechnej
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Bronisława Neufeldówna
Tytuł orygin. Fraternity
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XIX.
Bianka.

Tego popołudnia Bianka stała w pracowni swojej przed wizerunkiem małej modelki — przed postacią z rozchylonemi różowemi ustami i osobliwemi, blado-niebieskiemi oczyma, patrzącemi z cieniów na światło lampy.
Bianka była zasępiona, jakgdyby czuła urazę do tego dzieła swego, które mogło zaćmić inne jej obrazy. Jaka siła zniewolili ją do malowania w ten sposób? Co odczuwała, gdy ta dziewczyna stała przed nią cicha, jak blady kwiat w szklance wody? Nie miłość — nie było miłości w odtwarzaniu tej, spowitej mrokiem, postaci; nie było też nienawiści w malowaniu jej niemego błagania. Jednakże w wizerunku tej dziewczyny — cienia, między ciemnością a blaskiem, widniała moc, zniewalająca artystę do stworzenia czegoś, co na długo przykuwa widza.
Bianka odwróciła się i podeszła do portretu męża, malowanego przed dziesięciu laty. Wodziła wzrokiem od jednego obrazu do drugiego a oczy jej stały się twarde i ostre jak końce sztyletu.
W poufniejszych stosunkach ludzi istnieje punkt, po za którym ani mężczyźni ani kobiety nie zdają sobie uczciwie sprawy z własnych nastrojów — czują zadużo. Taki też był los Bianki, że została nadmiernie obdarowana ową właściwością, która więcej niż jakakolwiek inna może łudzić co do istotnej wartości człowieka. Duma trzymała ją zdala od Hilarego dopóty, aż wreszcie spostrzegła się, że go utraciła. Duma, tak bardzo zbuntowała się w niej tą utratą, że doprowadziła do zupełnego odosobnienia. Duma zmusiła ją do obejścia, mówiącego wyraźnie: „Żyj własnem życiem; wstydziłabym się okazać ci, że zależy mi na dobrym między nami stosunku“. Duma ukryła przed nią fakt, że pod osłoną drwiącej wolnomyślności istniało w niej serce prawdziwie kobiece, wierne obowiązkom, łaknące miłości i uznania. Duma nie dopuściła, żeby świat odgadywał, iż coś się popsuło w jej małżeństwie. Duma nie dopuściła nawet, żeby Hilary uświadomił sobie dokładnie co właściwie zniweczyło ich pożycie małżeńskie — że stało się to za sprawą niepohamowanej żądzy hołdów i szacunku, kierowanej niepokonaną dumą.
Setki razy cofał się przed ciernistą zaporą, wznoszącą się dokoła tej niejednolitej natury. Z każdą porażką coś w nim zamierało, aż wreszcie uschły zasadnicze pierwiastki jego uczucia. Bianka wyczerpała cierpliwość człowieka, który, sądząc z jego natury i postępowania, był niesłychanie pobłażliwy dla błędów cudzych. Pod pozorami uprzejmości i wzajemnego szacunku — albowiem, pomimo wszystko, wytworność wrodzona nie zawiodła ich nigdy — toczyła się z roku na rok ta tragedja kobiety, łaknącej miłości i zabijającej powoli w mężczyźnie możność kochania jej. Dla Hilarego nie była to już tragedja; nerw jego miłości obumarł zupełnie, — zamarzł w nim stopniowo. W duszy Bianki wszakże tragedja żyła jeszcze, nerw jej zazdrosnego pragnienia miłości męża nie skonał. Nadto instynkt mówił jej szyderczo, że, gdyby Hilary był mężczyzną, któryby ją okiełznał i ujarzmił, byłby napewno ciernistą zaporę podeptał. I, pod wpływem tego instynktu, zrodził się w niej do męża skryty żal, uczucie, że nie po jej stronie wina.
Duma była przekleństwem Bianki, jej urokiem i wdziękiem. Niby cienisty stok wzgórza poza roziskrzonemi smugami zachodzącego blasku słonecznego — była ona otulona w uśmiechniętą dumę stanowiąc dla samej siebie nawet tajemnicę. Ta jej duma odgrywała też pewną rolę w wielu jej wspaniałomyślnych porywach, w okrytych zawsze tajemnicą miłosiernych uczynkach, za które następnie szydziła sama z siebie. Szydziła z siebie ustawicznie, nawet za to, że nosiła suknie w kolorach, które Hilary lubił. Nie przyznałaby się nigdy, że jej zależy na tem, żeby mu się podobać.
Gdy tak stała między dwoma obrazami, przyciskając do piersi pędzel, przypominała wizerunek pewnej włoskiej świętej, która wbija w siebie sztylet męczeństwa.
Owa inna osoba, która kiedyś obudziła w Cecylji wspomnienie Włoch, — Hughs, przez ostatnie osiem godzin wędrował po ulicach i zbierał na swój wóz odpadki Życia, przyczem nie przedstawiał bynajmniej widoku człowieka, dręczonego namiętnością miłości i nienawiści. Przez pierwsze dwie godziny kierował koniem bez żadnego wyrazu specjalnego na smagłej twarzy; wyprężoną żołnierską postać przyodziewał mundur, który, według słów „Westministra“ nadawał mu pozór „straszliwie cudzoziemski“ Od czasu do czasu mówił do konia; z wyjątkiem zaś tych przemówień bez wielkiego znaczenia, zachowywał się spokojnie i milczał. Przez następne dwie godziny, idąc za wozem, posługiwał się łopatą a jego kwadratowa, szeroka twarz, z małym czarnym wąsem i jeszcze czarniejszemi oczyma, niczem nie wykazywały zatargu wewnętrznego.
Tak spędził dzień. Pominąwszy fakt, że mężczyźni wogóle nie są skłonni do ujawniania swoich osobistych uczuć, okoliczności życia, spędzonego od dwudziestego roku w służbie dla ojczyzny, najpierw w charakterze żołnierza a teraz na bardziej obronnem stanowisku — zamiatacza ulic — sprawiły, że Hughs przyoblekł się w pewną powagę. Życie obdarzyło go biernością — normalna to właściwość człowieka, któremu jest obojętne, czem na chleb powszedni zarabia.
Gdyby Hughs był miał możność pójść za głosem swoich skłonności, albo ukształtować sobie życie według własnego upodobania, nie byłby prawdopodobnie został prostym żołnierzem; tem mniej byłby jeszcze, po opuszczeniu z zaszczytną raną tego stanowiska, wybrał z pośród wielu innych, zajęcie zamiatacza ulic. Albowiem przy takiem zajęciu, jak zbieranie z ulic odpadków Życia — zajęciu bardzo poszukiwanem i istotnie jednem z niewielu dostępnych dla człowieka, który służył ojczyźnie — ujmujące obejście i wybitna indywidualność, są może nie na miejscu.
Nie umiał nigdy wyrażać swych myśli a od czasu, kiedy został ranny, odczuwał niekiedy rozpaczliwą próżnię w mózgu. Ztąd dziwić się nie należy, że bywał często narażany na fałszywy sąd ludzi, zwłaszcza tych, którzy nie mieli z nim nic wspólnego, oprócz dosyć podrzędnego pierwiastku — człowieczeństwa. Dallisonowie osądzili go równie fałszywie, jak on ich osądził, gdy według słów „Westministra“ do Hilarego, „napad! tak strasznie na klasę wyższą“. Był on w istocie rzeczy niby podarty parawan, rozbity okręt, który przepuszcza światło przez szpary i otwory.
Po szklance piwa, którego wyziewów jego zraniona głowa opanować już nie miała możności, stawał się niezwłocznie „straszliwie cudzoziemski“. Na nieszczęście, miał zwyczaj, po skończonej robocie, wstępować pod „Zielone Drzewo“. Tego popołudnia z jednej szklanki zrobiły się trzy, a gdy lokal opuścił, ogarnęło go nagle niejasne uczucie, iż obowiązkiem jego jest obejrzeć bliżej dom, gdzie ta dziewczyna, która go tak opętała, „uprawia swoje sztuczki“. Zwyczaj żołnierski, nakazujący nie roznosić plotek, staczał zaciętą walkę z tem poczuciem obowiązku i, Hughs nie zdawał sobie jeszcze sprawy ze swych uczuć, gdy zadzwonił, i zażądał widzenia się z panią Dallison. Wszelako karność, do której przywykł, przyoblekła znów twarz jego w maskę, i stanął przed Bianką „na baczność“, ze spuszczonemi oczyma, mnąc w ręku spiczastą czapkę.
Bianka z zaciekawieniem przyglądała się bliźnie na lewej stronie jego, krótko ostrzyżonej, czarnej głowy.
Niełatwo przyszło Hughs’owi powiedzieć to, co miał do powiedzenia.
— Przyszedłem, — zaczął w końcu ponurym głosem, — żeby pani wszystko powiedzieć. Nie chciałem nigdy wejść do tego domu. Nie chciałem nigdy widzieć nikogo stąd.
Bianka zauważyła, że jego usta i powieki drżą, w dziwnym przeciwieństwie do jego ogólnego spokoju.
— Moja żona naopowiadała pani pewnie plotek na mnie. Przypuszczam, że powiedziała pani, że ją biję. Nie dbam o to co ona mówi pani albo innym, dla których pracuje. Nie tknąłem jej nigdy, dopóki ona pierwsza nie zaczęła. Niech pani spojrzy! to także pamiątka od niej! — i, odwinąwszy rękaw, pokazał ślady podrapania na żylastej, tatuowanej ręce. — Nie przyszedłem tutaj z jej powodu, bo to nikogo nie obchodzi.
Bianka zwróciła się do swoich obrazów.
— A więc — rzekła, — poco pan przyszedł? Wszak pan widzi, że jestem zajęta.
W twarzy Hughs’a zaszła nagła zmiana. Znikła z niej obojętność, oczy biegały gorączkowo, namiętnie, skacząc jak dziki potok. Bianka jeszcze nie widziała mężczyzny z wyrazem takiego pełnego, rozpętanego życia. Gdyby stała tak przed nią kobieta, Bianka — podobie jak Cecylja wobec pani Hughs — byłaby odczuła nieprzyzwoitość, bezwstyd podobnego ujawniania uczuć; ale jej kobiecość czerpała z tej męskiej gwałtowności pewne zadowolenie. Wiosną bywa, że, gdy wszystko wydaje się szare i ponure, naraz zarośla i drzewa zapłoną pod purpurowemi chmurami a gałęzie staną w płomieniach. W następnej chwili wszelako, jaskrawy blask gaśnie, chmury przestają być purpurowe, wzdłuż zarośli nie drgają już i nie skaczą błyski ogniste. Tak samo szybko zagasła namiętność na obliczu Hughs’a.
Biankę ogarnęło uczucie zawodu, jakgdyby była pragnęła, żeby jej życie zawierało więcej takich momentów. Hughs rzucił jej ukradkiem spojrzenie swoich czarnych oczu, które, przymrużone, nabierały połysku aksamitu, jak tułów dzikiej pszczoły, poczem wskazał dużym palcem obraz z małą modelką.
— Przyszedłem, żeby pomówić o niej.
Bianka skierowała na niego lodowate spojrzenie.
— Nie mam najmniejszej ochoty słuchać tego.
Hughes rozejrzał się dokoła, jakgdyby szukając czegoś, co mogłoby mu ułatwić dalsze mówienie i oczy jego padły na portret Hilarego.
— Aha! gdybym był panią, tobym z tymi dwojgiem zrobił koniec, — rzekł.
Bianka przeszła mimo niego — kierując się drzwiom.
— Albo pan wyjdzie albo ja opuszczę ten pokój.
Na twarzy mężczyzny nie malowała się ani namiętność ani wrogie uczucie, tylko poprostu zgryzota.
— Widzi pani, — rzekł, — nie trzeba mi brać za złe, żem tu przyszedł. Ja wcale nie chcę zrobić pani krzywdy. Mam swoją własną żonę i, Bóg jeden wie, czego nie muszę wysłuchać od niej za tę dziewczynę. Ja chyba lada dzień skoczę do wody. On jej darował ubranie i dlatego tu przyszedłem.
Bianka otworzyła drzwi.
— Proszę wyjść, — rzekła.
— Już nic nie mówię i odchodzę, — mruknął i wyszedł ze spuszczoną głową.
Wypuściwszy go bocznemi drzwiami na ulicę, Bianka powróciła tam, gdzie stała, zanim przyszedł. Przełykała ślinę z trudnością i po raz pierwszy zrzuciła maskę z twarzy. Stała długo bez ruchu, poczem ustawiła obrazy na miejscu i przeszła przez mały pasaż do domu. Podedrzwiami ojca zatrzymała się przez chwilę, nasłuchując, a potem przycisnęła cicho klamkę i weszła.
P. Stone, trzymając przed sobą kilka arkuszy papieru, dyktował małej modelce, która pisała pilnie, z twarzą niemal na ręku opartą. Na widok Bianki przestała „pisać. P. Stone nie zatrzymał się, lecz, podnosząc wolną rękę, rzekł:
— Powtórzymy jeszcze raz ostatnie trzy stronice. Uważaj!
Bianka usiadła w oknie.
Głos ojca, cichy i powolny, oddzielający dobitnie jedną sylabę od drugiej, dźwięczał jak uosobiona jednostajność:
— „Można wykazać fa-kty-cznie, że w owych dniach istniały pewne po-cząt-kowe u-si-ło-wa-nia, zmierzające do złą-cze-nia wszystkich klas w jedną“...
Głos mówił dalej, jednostajnie, nie wznosząc się ani przycichając, jakgdyby czytający wiedział, że ma przed sobą jeszcze daleką drogę, niby goniec, który niesie doniosłą wieść przez góry, równiny i rzeki.
Dla Bianki ten cienki głos mógłby być równie dobrze zwykłym szumem wiatru, cała jej uwaga bowiem, skupiona była na dziewczynie, śledzącej końcem pióra wyrazy na stronicach.
P. Stone przerwał.
— Czy masz wyraz „chorobliwy“? — spytał.
Mała modelka podniosła twarz.
— Mam, panie Stone.
— Przekreśl.
Z oczyma, utkwionemi w drzewa stał, oddychając głośno. Mała modelka poruszała, skurczonymi, od długiego pisania, palcami, chcąc je wyprostować. Bianka nie odrywała od dziewczyny badawczego, uśmiechniętego spojrzenia, jakgdyby pragnąć wyryć w swoim umyśle niezatarty jej obraz. W tem wpatrywaniu się było coś przerażającego, okrutnego dla niej i dla dziewczyny.
— Brak mi narazie odpowiedniego wyrazu. Zostaw puste miejsce. Dalej!.., Ani to życzliwe, braterskie zajęcie się człowieka człowiekiem, ani ciekawość do zjawisk przyrody, jako takich...“
Głos starca biegł dalej obraną ścieżka, przez obszary, zaludnione cichą, wiekuistą obecnością jego ukochanej idei, która, niby srebrzysty księżyc, daleki i zimny, unosiła się w pełnym blasku nad wątłym śladem słów. A pióro dziewczyny kreśliło na stronicach wymawiane wyrazy. P. Stone przerwał ponownie i, spoglądając na córkę zdumiony, że ją widzi siedzącą tutaj, spytał:
— Czy chcesz ze mną pomówić, moja droga?
Bianka potrząsnęła głową.
— Dalej! — rzekł p. Stone.
Ale wzrok małej modelki odwrócił się i ukradkiem usiłować spotkać utkwione w nią spojrzenie.
Po twarzy dziewczyny przemknął się wyraz, jakby pytający: „Co ja ci zawiniłam, że się tak wpatrujesz we mnie?“
Oczy jej, zalęknione, pozostały przykute do Bianki, gdy ręka poruszała się, śledząc mechanicznie treść na papierze. I trwał dalej ten milczący pojedynek oczu, stanowczych, okrutnych, uśmiechniętych oczu kobiety i niepewnych, mściwych oczu dziewczyny. Żadna z nich nie słyszała ani słowa z tego, co czytał p. Stone. Obeszły się z jego dziełem, jak Życie od początku obchodziło się i obchodzić się będzie do końca — z Filozofją.
P. Stone umilkł znów, jakby rozważając swoje ostatnie zdania.
— Myślę — szepnął do siebie, — że to jest słuszne. — I nagle zwrócił się do córki: — Czy zgadzasz się zemną, moja droga?
Czekał widocznie z niepokojem na jej odpowiedź.
— Tak, ojcze, zgadzam się.
— Ach! — odparł p. Stone, — rad jestem, że mi przyznajesz słuszność! A bałem się... Dalej!
Bianka wstała. Na jej licach płonęły czerwone plamy.
Skierowała się ku drzwiom, a mała modelka ścigała jej postać spojrzeniem bacznem, hardem, pełnem buntu.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: John Galsworthy i tłumacza: Bronisława Neufeldówna.