Powszechne braterstwo/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Powszechne braterstwo | |
Wydawca | Towarzystwo Wydawnicze „Ignis” Sp. Akc. | |
Data wyd. | 1923 | |
Druk | Drukarnia Spółki Wydawniczej Powszechnej | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Tłumacz | Bronisława Neufeldówna | |
Tytuł orygin. | Fraternity | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
JOHN GALSWORTHY
POWSZECHNE
BRATERSTWO
(FRATERNITY)
POWIEŚĆ
PRZEŁOŻYŁA Z ANG. UPOW. PRZEZ AUTORA
BRONISŁAWA NEUFELDÓWNA
SKŁAD GŁÓWNY W TOW. WYDAWNICZEM „IGNIS“, SP. AKC
WARSZAWA TORUŃ SIEDLCE
BIBLIOTEKA POWIEŚCIOWA „KURIERA POLSKIEGO“
Tom I. J. Galsworthy, POWSZECHNE BRATERSTWO Odbito 5.200 egz. w drukarni Spółki
Wydawniczej Powszechnej
Warszawa
1923
|
Popołudniu ostatniego dnia kwietnia 190... wzburzone morze drobnych, postrzępionych obłoków, unosiło się nad High Steet w dzielnicy Kensington. Płynąca mglista fala, zakrywająca cały niemal nieboskłon, przypuszczała szturm dokoła skrawka lazurowego nieba, kształtem do gwiazdy zbliżonego, które jaśniało jeszcze niby pojedyńczy kwiat gencjany śród nieliczonych traw. Zdawało się, że każda z tych małych chmurek uzbrojona jest w niewidzialne skrzydła i, podobnie, jak owady w swoim ustawicznym locie, chmurki gromadziły się i krążyły dokoła gwieździstego kwiecia, który płonął tak jasno, daleki i nieruchomy. Z jednej strony skłębiły się niby w wełnistą masę, takie spiętrzone, że zatarły się, wszelkie kształty i zarysy; z drugiej — większe, silniejsze wydobywały się z ciżby, i jakby szły do ataku na oporny skrawek blasku wieczystego. Nieskończona była różnorodność tych miljonów pojedyńczych lotnych rojów, niezmienna trwałość tej nieruchornej gwiazdy lazurowej.
W dole, na ulicy, pod odwiecznem falowaniem różnorodnych uskrzydlonych chmur, śród przejrzystego powietrza, tłoczyli się mężczyźni kobiety, dzieci oraz ich współstworzenia — konie, psy i koty — i w radosnym nastroju wiosennym załatwiali swoje sprawy. Dążyli śpiesznie, a odgłos ich żywiołowego ruchu odzywał się nieprzerwanym szumem: „Ja, ja, ja, ja!“
Tłum może byt największy przed gmachem firmy Rose i Thorn. Wszelki gatunek ludzi, od najwyższego do najniższego; przechodził mimo setek drzwi tego magazynu, a przed oknem wystawowem z kostjumami stała wysoka, smukła, pełna wdzięku kobieta, dumając: „Prawdziwy błękit gencjany! Ale nie wiem czy powinnam sobie na taki zbytek pozwolić, wobec tej całej nędzy dokoła!“
Jej oczy, zielonawo szare, któremi często spoglądała ironicznie, w obawie, żeby nie zdradzić tego, co działo się w jej duszy, wpatrywała się badawczo w wystawioną błękitną suknię, jakgdyby chcąc przeniknąć do dna, jak dalece jest istotnie pożądania godna.
„A może nie spodobam się w niej wcale Stefanowi!“ Pod wpływem tej wątpliwości, palce jej, w rękawiczkę obciśnięte, przylgnęły do stanika, ruchem tym chcąc uciszyć walkę toczącą się w duszy: chęć posiadania i obawa przed niem, pragnienie istnienia i trwoga przed niem; woalka, spadająca z krańca kapelusza w odległości trzech cali od twarzy, osłaniała delikatną tkaniną jej drobne rysy, nadmiernie wystające kości policzkowe oraz lica zlekka zapadłe, jakgdyby czas zbyt częste składał na nich pocałunki.
Starzec o długiej twarzy, o oczach w obrączce, jak papuga, o sinym nosie, mający pozwolenie sprzedawania tu — chodząc „bez prawa siedzenia“ — „Westminster Gazette“, zauważył ową panią przed oknem wystawowem i wyjął z ust zagasłą fajkę.
W interesie jego było znać wszystkich przechodniów, co zarazem stanowiło i jego przyjemność; odrywało mi bowiem myśli od dręczącego bólu nóg. Znał też tę panią i lubił jej urodę; niekiedy kupowała dziennik, który, wbrew swoim przekonaniom politycznym, musiał przez złośliwość losu, sprzedawać. Dama z jej sfery obowiązana jest niewątpliwie do kupowania dzienników torysowskich. A on odrazu, raz tylko rzuciwszy okiem, poznawał „damę“. Albowiem, zanim życie wygnało go na ulicę, skutkiem choroby, która pochłonęła wszystkie jego oszczędności, — był kamerdynerem i miał dla „państwa“ szacunek równie nieuleczalny, jak nieufność do „tej całej klasy ludzi“, kupujących swoje rzeczy „w tych tu wielkich magazynach“ i uczęszczających na „te tańce składkowe tam w Halli Miejskiej“.
Ze specjalnem zajęciem śledził wzrokiem ową damę, bynajmniej nie w zamiarze zwrócenia jej uwagi, jakkolwiek aż nadto dobrze wiedział, iż sprzedał tylko pięć egzemplarzy porannego wydania. Gdy zaś dama znikła mu z oczu w jednych z setek drzwi, zdumiał się i zasmucił.
A ją zniewoliła do wejścia do pp. Rose i Thorn myśl: „Mam lat trzydzieści osiem; mam córkę siedemnastoletnią! Nie mogę dopuścić do utraty podziwu męża. Nadszedł czas, kiedy winnam istotnie dbać więcej o to, żebym ładnie wyglądała!“
Przed wysokiem zwierciadłem, w którego lśniącej toni kąpały się setki ciał kobiecych, ogołoconych ze staników i spódnic, którego gładka powierzchnia odbijała codziennie dziesiątki dusz kobiecych, ogołoconych z wszelkiej obsłony, oczy jej zajaśniały jak stal; stwierdziwszy wszakże, konieczność zacieśnienia encjanowej sukni o dwa centymetry w piersiach, jeden w pasie, trzy w biodrach i podłażenia o jeden spódnicy — zachmurzyła się, jakgdyby ogarnęła ją wątpliwość i lękwobec postanowienia, które teraz powziąć musiała. Zapinając stary swój stanik, spytała:
— Na kiedy będę mogła mieć suknię?
— W końcu tygodnia.
— Nie wcześniej?
— Mamy bardzo dużo roboty.
— Ale ja muszę mieć suknię nąjpóźniej na czwartek, bardzo proszę.
Panna przymierzająca westchnęła:
— Zrobię co będę mogła.
— Liczę na panią.... Pani Stefanowa Dallison, 76, Old Square.
Idąc po schodach na dół, myślała: „Jąka ta biedna dziewczyna mizerna; to hańba, żeby im kazano tak długo pracować“ i wyszła na ulicę.
Nieśmiały głos odezwał się za nią:
— Proszę pani, może Westminster!
„To ten stary nieborak“, pomyślała Cecylja Dallison, który ma taki brzydki nos“. „Nie wiem, doprawdy, czy“ — i zaczęła w woreczku szukać drobnych.
Obok „starego nieboraka“ stała kobieta w zniszczonym, ale czystem czarnem ubraniu, w starym toczku, który niewątpliwie zdobił kiedyś wytworniejszą głowę. Marne resztki kawałka futra okalały jej szyję. Twarz miała szczupłą, dosyć delikatną, łagodne, rozumne piwne oczy i, skręcone w węzeł, gładkie czarne włosy. Obok niej stał wynędzniały chłopczyk, na ręku spoczywało niemowlę. Pani Dalison podała dwa pensy za gazetę, ale wzrok jej skierowany był na kobietę.
— U, pani Hughs, — rzekła, — czekaliśmy na panią, trzeba przecież obrębić firanki.
Kobieta zlekka przycisnęła niemowlę do piersi.
— Przepraszam panią bardzo, wiem, że pani czekała, ale miałam tyle zmartwienia.
— Doprawdy? — spytała Cecylja ze współczuciem.
— Tak, proszę pani; z mężem.
— Ach, Boże! — szepnęła Cecylja. — Ale dlaczego pani do nas nie przyszła?
— Nie mogłam, proszę pani; nie mogłam, naprawdę...
Łza potoczyła się po jej policzku i zatrzymała się w zmarszczce przy ustach.
Pani Dallison rzekła z pospiechem.
— Tak, tak; bardzo mi przykro.
— Ten stary pan, pan Creed, mieszka w jednym domu z nami i pomówi z moim mężem.
Starzec kołysał głową na długiej cienkiej szyi.
— Ten człowiek powinienby się wstydzić postępować w taki nieprzyzwoity sposób, — rzekł.
Cecylja spojrzała nań i szepnęła:
— Spodziewam się, że nie zrobi za to jakiej krzywdy panu.
Starzec zaszurgał nogami.
— Ja lubię żyć w zgodzie z każdym. Ale jeśli on ze mną zacznie, wezwę policję!... Może Westminster, proszę pana? — ochraniając dłonią usta od strony pani Dallison, dodał głośnym szeptem: — Wykonanie wyroku na mordercy z Shoreditch!
Cecylja naraz miała wrażenie, że świat przysłuchuje się jej rozmowie z tymi ubogo odzianymi ludźmi.
— Nie wiem, doprawdy, jak mogłabym pani dopomódz. Pomówię z panem Dallisonem i z panem Hilarym.
— Ach, tak; dziękuję pani.
Z uśmiechem, który, jakby zaprzeczał swemu ukazaniu się, Cecylja ujęła w dłoń spódnice i przeszła przez jezdnię. „Sądzę, że nie byłam nieuprzejma“, pomyślała, spoglądając na trzy postacie na krawędzi chodnika — na starca z gazetami i sinym nosem, zadartym w górę pod okularami w żelaznej oprawie; na szwaczkę w czarnej sukni; na wynędzniałego chłopca. Nie mówiąc, nie poruszając się, patrzyli przed siebie na ruch uliczny; i w duszy Cecylji podniósł się bunt na ten widok. Był martwy, beznadziejny, nieestetyczny.
„Co można uczynić“, myślała, dla kobiet podobnych do pani Hughs, które zawsze tak wyglądają? A ten biedny starzec! Nie powinnam była jednak kupować nowej sukni, ale Stefan już tej nie lubi“.
Skręciła z głównej ulicy w aleję, wolną od ruchu handlowego i zatrzymała się przed niskim, długim domem, na wpół ukrytym za drzewami ogrodu frontowego.
Była. to siedziba Hilarego Dallisona, brata jej męża a męża Bianki, jej siostry.
Naraz wpadła na osobliwy koncept, że dom podobny był do Hilarego. Miał powierzchowność ujmującą i nieśmiałą, w kolorze zaś był blady; brwi jego okien zarysowywały się raczej prosto, niż łukiem, a te głęboko osadzone oczy — okna — jakby witały gościnnie; rzadkie wąsy i brodę stanowiły pnącze, a ciemne plamy tu i owdzie były niby bruzdami i cieniami na obliczach ludzi, którzy zadużo rozmyślają.
Obok, oddzielnie zupełnie, jakkolwiek pasażem z domem połączona, stała pracownia a dokoła niej — otynkowanej na biało z malowidłami pawiego koloru i czamemi drzwiami dębowemi — unosiła się jakaś chłodna, zlekka odpychająca atmosfera, dostosowana do Bianki, która istotnie tu malowała. Zdawało się, że stoi, z oczami na dom skierowanemi, i broni się przeciw wszelkiem zbyt ścisłem współżyciu, jakgdyby nie mogła niczemu się oddać całkowicie. Cecylja, która często martwiła się stosunkiem siostry i szwagra, nagle odczuła jakie to otoczenie jest dostosowane i znamienne.
Ale, nieufając nagłym pomysłom, które, jak wiedziała z doświadczenia, mogły się stać bardzo dręczące. Cecylja podążyła śpiesznie do drzwi, płytami kamiennemi wyłożoną, ścieżką. Na werandzie leżała suczka, z rasy małych buldogów, koloru bursztynu, która podniosła na wchodzącą ślepie lśniące, jak agat, i zlekka kiwała prostym, jak postronek, ogonem; witała tak zazwyczaj każdego, gdyż, z każdem pokoleniem psy tej rasy nabierały mądrzejszych instynktów i jaśniejszej sierści, tak że w końcu utraciły wszystkie psom właściwe cnoty.
Mówiąc: „Miranda!“ pani Stefanowa Dallison usiłowała pogłaskać tę córkę domu. Ale mała buldoczka cofnęła się od pieszczoty i ona bowiem nie była przyzwyczajona do poufałości...
Poniedziałek był „dniem“ Bianki: Cecylia skierowała się do pracowni. Był to wysoki pokój, pełen ludzi.
Tut przy drzwiach, zupełnie sam stał stary mężczyzna, bardzo chudy i nieco pochylony, włosy miał jak srebro, a przezroczyste palce przesuwał po rzadklej równie srebrzystej brodzie. Ubrany by w szary letni garnitur, który czuć było torfem, koszulę miał sportową, z wyłożonego nizko kołnierza wychylała się chuda, ogorzała szyja; spodnie kończyły się zawcześnie i ukazywały jasne skarpetki. W postawie jego było coś, co przypominało cierpliwość i wytrwałość muła. Za zbliżeniem się Cecylji podniósł oczy. I odrazu uwidoczniło się dlaczego w takim pełnym ludzi pokoju stał samotny. Jego błękitne oczy patrzyły, jakgdyby miał wygłosić proroczą przepowiednię.
— Opowiadano mi o wykonaniu wyroku śmierci — rzekł.
Cecylja poruszyła się nerwowo.
— I cóż ojcze?
— Odbierać komu życie, — ciągnął dalej starzec, głosem, który jakkolwiek brzemienny głębokiem wzruszeniem, mówił jakby do siebie, — było główną cechą idjotycznego barbarzyństwa, które panowało jeszcze w owych czasach. Wynikało to z wysoce niereligijnego fetyszu, z wiarą w trwałe istnienie osobistego Ja po śmierci. Z czci oddawanej temu fetyszowi, wynikła cała niedola rasy ludzkiej.
Woreczek w ręku Cecylji zadrżał mimo woli i spytała:
— Ojcze, jak możesz?...
— Nie wystarczało im kochać się wzajemnie w życiu doczesnem; byli tacy pewni, że pozostaje im na to jeszcze cała wieczność. Ta doktryna wynaleziona została po to, żeby ludzie mogli z czystem sumieniem postępować, jak psy. Miłość nie mogła nigdy dojść do zupełnego rozkwitu, dopóki nie została wytępiona.
Cecylja spojrzała śpiesznie dokoła. Odeszła nieco w bok i przyłączyła się do najbliższego grona. Usta jej ojca poruszały się w dalszym ciągu. Powrócił do tej cierpliwej postawy, przypominającej potrosze muła. Za Cecylją odezwał się głos:
— Ojciec pani jest dla mnie taki interesujący.
Cecylja odwróciła się i ujrzała kobietę średniego wzrostu, z włosami spiętemi według starowłoskiej mody, z maleńkiemi, ciemnemi, żywemi oczami, które spoglądały, jakgdyby jej umiłowanie życia zniewalało ją do wyzyskiwania każdej mi minuty — jej własnego dnia i wszyskich minut jakie mogła odkraść z dnia cudzego.
— A, pani Tallents Smallpeace! Jakże się pani miewa? Tak dawno wybieram się do pani, ale wiem, że pani jest zawsze taka zajęta.
Niepewnym wzrokiem, nawpół przyjaznym, napoły obronnym, jakgdyby chciała sama zadrwić, żeby z niej nie zadrwiono, Cecylja spojrzała na panią Tallents Smallpeace, którą kilkakrotnie spotkała u Bianki. Wdowa po wybitnym znawcy sztuki była sekretarką „Ligi wychowawczej dla sierot, które utraciły rodziców“, wiceprzewodnicząca „Ochrony dziewcząt w niebezpieczeństwie“ i skarbniczki „Czwartkowych rozrywek dla robotnic“.
Zdawało. się, że zna każdego mężczyznę i każdą kobietę, którzy warci byli poznania a oprócz tego niektórych innych; że ogląda wszystkie wystawy obrazów; że bywa na koncercie każdego nowego wirtuoza i na każdej premjerze nowej sztuki. Gdy mówiono o literaturze oznajmiała, że pisarze ją nudzą; wszelako wyświadczała im zawsze przysługi, zapraszała ich razem z krytykami i wydawcami, a niekiedy — ale o tem wiedziało niewiele osób — ratowała ich z kłopotów pożyczką, poczem — jak się nieraz żaliła, rzadko kiedy pokazywał się u niej taki uratowany.
Dla pani Stefanowej Dallison miała ona znaczenie specjalne, jako stojąca na pograniczu tych przyjaciół Bianki, których Cecylja nie chciała przyjmować u siebie; Stefan bowiem, który był obrońcą na urzędowem stanowisku, nie lubił dziwactw i śmieszności.. Ponieważ Hilary pisał książki i był poetą a Bianka malowała przeto znajomi ich, z natury rzeczy byli zajmujący albo dziwaczni; a ponieważ przez wzgląd na Stefana musiała ustalić do jakiej kategorji ten czy ów należy, niejednokrotnie przekonywała się, do obu razem. Tacy ludzie wnosili podnietę jeśli byli przyjmowani w małych. dawkach, ale zarówno ze względu na męża, jaki na córkę, Cecylja nie pragnęła, żeby ją odwiedzali całemi rojami. Jej uczucie dla nich było jakby przyjemnym lękiem — podobne do tego z jakim kupowała Westmimster Gazette, dla wyczucia tętna życia społecznego.
Pani Talients Smalpeace przymrużyła małe ciemne oczki.
— Słyszę, że pan Stone... takie jest, zdaje mi się nazwisko ojca pani... pisze książkę, która wywoła poprostu sensację, gdy się ukaże.
Cecylja zagryzła wargi. Omal nie powiedziała: „Mam nadzieję, że się to nigdy nie ukaże“.
— Jakiż będzie jej tytuł? — spytała pani Tallents Smallpeace. — Słyszę, że ma to być książka o powszechnem braterstwie. Jakie to szczytne!
Cecylja poruszyła się niecierpliwie.
— Kto pani to powiedział?
— Uważam, — odparła pani Tallents Smallpeace, — że u siostry pani bywają na tych tygodniowych przyjęciach niesłychanie zajmujący ludzie. Tak się wszystkiem interesują.
— Mojem zdaniem zanadto, — rzekła Cecylja i zdziwiła się własnemi słowami.
Pani Tallents Smallpeace uśmiechnęła się.
— Mam na myśli sztukę i sprawy społeczne. Czy można interesować się zanadto temi kwestjami?
Cecylja odparła skwapliwie:
— O nie, oczywiście, — i obie panie powiodły wzrokiem dokoła. — Czy pan widział „Dożynki“? Świetne, znakomite!
— Nieborak! jest zapełnię rococo...
— Zjawił się nowy człowiek...
Jest bardzo sympatyczna...
— Ale położenie klasy ubogiej...
— Czy to jest pan Balledyće? O istotnie...
— To przejmuje człowieka takiem poczuciem życia...
— Burżuj!..
Głos pani Tallents Smallpeace odezwał się wśród tego gwaru:
— Proszę, niech pani zechce mi powiedzieć, kto jest ta młoda dziewczyna, która stoi obok młodzieńca, przyglądającego się tamtemu obrazowi?
Lica Cecylji okryły się bardzo delikatnym rumieńcem.
— To moja córka.
— Czyżby? Pani ma już taką dużą córkę? Ma chyba ze siedemnaście lat!
— Blizko osiemnaście!
— Jak jej na imię?
— Tyncjana — odparła Cecylja z lekkim uśmiechem. Czuła, że Pani Tallents Smallpeace zamierza powiedzieć: „Jakie zachwycające imię“!
Ale pani Tallents Smallpeace spostrzegła jej uśmiech i po chwili dopiero spytała:
— A kto jest ten młodzieniec przy niej?
— Mój bratanek, Marcin Stone.
— Syn brata pani, który wraz z żoną został zabity podczas tego strasznego wypadku w Alpach? Wygląda na młodzieńca bardzo pewnego siebie. Ma ten nowoczesny wyraz twarzy. Czem on jest?
— Prawie lekarzem. Nie wiem nigdy, czy już skończył studja medyczne.
— Przypuszczana, Ze może ma co wspólnego, ze sztuką.
— O nie, on sztuką pogardza.
— A córka pani również pogardza sztuką?
— Nie; moja córka studjuje nawet historję sztuki.
— Istotnie! Jakie to interesujące! Dorastające pokolenie jest dla mnie bardzo ciekawe, a dla pani? Tacy są niezależni.
Cecylja spojrzała z niepokojem na dorastające pokolenie. Młodzi ludzie stali tuż przy sobie przed obrazem, rozglądając się bacznie, wymieniając krótkie uwagi i spojrzenia. Obserwowali tych wszystkich krążących, rozgadanych, kłaniających się, uśmiechniętych ludzi z młodzieńczą, trzeźwą, nawpół niechętną, ciekawością. Młodzieniec miał twarz bladą, wygoloną, silną szczękę, nos prosty, czoło wypukłe i mądre, szare oczy dokoła ust osiadł wyraz sarkastyczny i stanowczy; spoglądał na ludzi niepokojąco bystrym wzrokiem. Młoda dziewczyna, ubrana w niebieską suknię z zielonawym odcieniem, miała twarz wprost czarującą. jasne piwne oczy, świeżą cerę i faliste włosy koloru dojrzałych orzechów.
— Wszak to obraz siostry pani „Cień“, — któremu się przypatrują, nieprawda? — spytała pani Tallents Smallpeace. Przypominam sobie, że w dniu Bożego Narodzenia widziałam i ten obraz i małą modelkę, która do niego pozowała... zajmujący typ. Szwagier pani wspomniał, że wszyscy interesujecie się nią niezwykle. Jakie romantyczne było to jej zemdlenie z głodu, gdy przyszła pierwszy raz pozować, nieprawda?
Cecylja szepnęła coś niezrozumiałego. Ręce jej drżały nerwowo; była widocznie podrażniona.
Oznaki te uszły uwagi pani Tallents Smalpaace, wodziła bowiem oczami bacznie dokoła.
— W. O. D. N. widuję, oczywiście, mnóstwo dziewcząt w drażliwem położeniu, stojących na krawędzi, pani rozumie? Pani powinna, naprawdę, zapisać się do naszego stowarzyszenia O. D. N. To pierwszorzędna instytucja... Wielkie zadanie, wymagające bardzo dużej pracy.
Wyraz wątpliwości w oczach spotęgował się.
Pani Tallents Smallpeace niezwłocznie ciągnęła dalej;
— Czy pani nie uważa, że żyjemy w niesłychanie interesujących czasach? We wszystkich dziedzinach wre taki ruch... ta atmosfera porywa. Wszyscy czujemy, że nie możemy już dłużej zamykać oczu na zagadnienia społeczne. Mojem zdaniem choćby tylko warunki, w jakich żyje lud, wystarczą do spowodowania zmory podczas snu!
— Tak, tak, powtórzyła Cecylja; to okropne oczywiście.
— Politycy i urzędnicy państwowi są tacy bezradni, że od nich nie można się spodziewać żądnej pomocy.
Cecylja wyprostowała się....
— Tak pani sądzi? — rzekła.
— Mówiłam właśnie z panem Balladycę. Utrzymuje, że sztuka i literatura muszą być oparte na zupełnie nowej podstawie.
— Tak utrzymuje, doprawdy? Czy to ten komiczny mały człowieczek?
— Mojem zdaniem, jest potwornie mądry.
— Wiem... wiem, — odparła Cecylją skwapliwie. Oczywiście coś zrobić trzeba.
— Tak, potwierdziła Tallents Smallpeace z roztargnieniem, — myślę, że wszyscy to odczuwamy. Ale proszę niech mi pani powie... rozmawiałam właśnie z takim zachwycającym człowiekiem... z jednym z tych, jakich widuje się tysiącami w City... w takich eleganckich czarnych surdutach. Spotkać taki typ w naszej sferze, to istotnie rzadkość dzisiaj; ten rodzaj ludzi oddziąływa tak orzeźwiająco, mają takie ładne, pełne prostoty, poglądy. O... stoi tam, tuż za siostrą pani.
Cecylja, nerwowym ruchem wskazała, że zna człowieka, o którym mowa.
— Tak, to pan Purcey, — rzekła; nie wiem dlaczego on właściwie u nas bywa.
— Mojem zdaniem jest zachwycający! — po wtórzyła pani Tallents Smallpeace rozmarzona.
Jej małe ciemne oczy, niby pszczoły, pofrunęły ssać miód z kwiatu, o jakim była mowa — ku barczystemu mężczyźnie średniego wzrostu, ubranemu z wyszukaną starannością, który jednakże wydawał się jakby nie W swojem otoczeniu. Na ustach, pod wąsem, osiadł martwy uśmiech; wesołą twarz okrywał żywy rumieniec, czoło miał niezbyt wysokie i szerokie, szczękę wystającą, włosy gęste i jasne; oczy małe, szare i przebiegłe. Przyglądał się jakiemuś obrazowi.
— Taki jest rozkosznie naiwny, — szepnęła pani Talients Smalpeace... Zdaje się, że nie ma nawet pojęcia, iż istnieje jakieś zagadnienie społeczne, dotyczące klas niż naszych...
— Czy mówił pani, że posiada obraz? — spytała Cecylja, byle coś powiedzieć.
— O tak, Harpignies’a, wart trzy razy tyle ile dał za niego. Jak to przyjemnie odczuć, że istnieje cała masa ludzi, którzy mierzą wartość wszystkiego tylko tem, co za to zapłacili.
— A czy powiedział pani orzeczenie mego dziadka Carfaxa w sprawie Banstock’a? — spytała Cecylja przyciszonym głosem.
— A Jakże. „Człowiek, który nie ma własnego zdania, powinien być morą aktu parlamentarnego mianowany Irlandczykiem“. Powiedział, że to byłoby świetnie.
— On zasługuje na taką nominację — rzekła Cecylja. — Zdaje mi się, że pan Purcey źle oddziaływa na humor pani.
— O nie; przypuszczam, że jest nawet miły. Nie można się na niego gniewać. Uczynił coś, czem jak mu się wydaje, wyświadczył memu ojcu wielką przysługę. Poznaliśmy go właśnie przy tej sposobności. Ale te jego stałe wizyty są nieco nużące. Denerwuje niekiedy.
— To właśnie tak mnie w nim zachwyca; jego nikt nigdy zdenerwować nie zdoła. Zdaje mi się, że my wszyscy mamy za dużo nerwów, czy pani nie podziela mego zdania? Ale oto szwagier pani. Bardzo niepospolita postać; radabym pomówić z nim o tej jego modelce. Wszak to wiejska dziewczyna, nieprawda?
Zwróciła głowę ku wysokiemu mężczyźnie o smagłej, okolonej zarostem, szczuplej twarzy, który pochylony nieco naprzód, c szedł do nich odedrzwi. Nie zauważyła, że Cecyja zarumieniła, się zlekka i rzuciła jej, gniewne niemal, spojrzenie. Wysoki mężczyzna, położył dłoń na ramieniu Cecylji i rzekł łagodnym, tonem:
— Dzień dobry Cis! Czy Stefan jest?
Cecylja potrząsnęła głową.
— Wszak znasz panią Tallents Smalpeace, Hilary?
Wysoki mężczyzna złożył ukłon. Jego jasne piwne oczy spoglądały, nieśmiało, łagodnie i były głęboko osadzone; brwi niemal ciągle w ruchu, nadawały mu wyraz surowy i kapryśny zarazem. Ciemne włosy były zlekka przyprószone siwizną, a na ustach igrał często dobrotliwy uśmiech. Swobodne obejście było takie ciche, jakgdy pragnął sam się zatrzeć. Dłonie miał długie, chude, smagłe, a w ubraniu jego nic zwracało uwagi.
— Oddaję cię w ręce pani Tallents Smallpeace, — rzekła Cecylia.
— Grono stłoczonych dokoła pana Balladyce’a nie pozwoliło jej jednak oddalić się zbytnio, tak, że głos pani Smallpeace dobiegał jej uszu.
— Mówiłam właśnie o tej małej modelce. Jak to zacnie z pańskiej strony, że się pan tem dziewczęciem tak zaopiekował. Może i my mogłybyśmy uczynić coś dla niej.
Cecylja miała doskonały słuch, nie uszedł zatem jej uwagi ton odpowiedzi Hilarego.
— O, dziękuję pani; nie sądzę.
— Myślałam, że może pan odczuje, iż nasze Stowarzyszenie... zawód modelki jest taki nieodpowiedni dla młodych dziewcząt!
Cecylja dostrzegła, że kark Hilarego pokrył się szkarłatem. Odwróciła głowę.
— Oczywiście jest dużo bardzo przyzwoitych modelek, — odezwał się głos pani Tallents Smalpeace. — Nie mówię, żeby wszystkie koniecznie... jeżeli, która ma silny charakter, a zwłaszcza jeżeli niepozuje do... aktu.
Do uszu Cecylji dobiegła sucha, urywana odpowiedź Hilarego:
— Dziękuję pani; to bardzo uprzejmie z pani strony.
— O, jeżeli to niepotrzebne, tem lepiej. Obraz żony pańskiej wykazuje taką mądrą koncepcję... bardzo interesujący typ.
Mimowoli Cecylja znalazła się przed tym obrazem. Był zwrócony nieco do ściany, jakgdyby poniekąd w niełasce, a wyobrażał młodą dziewczynę w całej postaci, stojącą w głębokim cieniu, z wyciągniętemu, ruchem prośby, rękoma. Oczy jej skierowane były na Cecylję; zdawało się, że z rozchylonych ust wybiega oddech. Barwami jaśniały tylko blado niebieskie oczy, blado różowe rozchylone usta i kasztanowate włosy; reszta tonęła w cieniu. Na pierwszy plan padało światło, jakby od lampy ulicznej.
Małżeństwo Sylwana Stone, profesora przyrody, z Anną, córką p. Justice Carfaxa, ze znanej w hrabstwie rodziny — Carfaxów ze Spring Deans — zawarte było w szóstym dziesiątku lat. Chrzest Marcina, Cecylji i Blanki, syna i córek Sylwana i Anny Stone zapisano w księgach w Kensington w trzech następujących po sobie latach, jak gdyby ich narodzenie pozostawało w związku z jakąś prostoduszną osobistością. Później nie można już było nigdzie napotkać wzmianki o chrzcie któregoś z potomków, jak gdyoy ta prostoduszność spotkała się z oporem lub przeszkodami. W ósmym dziesiątku lat jednak zapisano w księdze urzędowej tego samego kościoła, akt zejścia „Anny z Carfaxów, małżonki Sylwana Stone“. W tem „z Carfaxów było dla wtajemniczonych więcej, niż to, co widziały oczy. Charakteryzowało to matkę Cecylji i Blanki, a w pewnej mierze również Cecylję i Blankę. Mówiło to o tem lotnem, zniewalającem spojrzeniu jej jasnych oczów, które, chociaż uznawane rodzinie za „oczy Carfaxówa“, rzeczywistości bynajmniej nie pochodziły od starego p. Justice Carfaxa. Były to natomiast oczy jego żony i niemało sprawiały one udręki człowiekowi o jego zdecydowanym charakterze. On sam wiedział zawsze co myśli i nie taił tego przed innymi; pamiętał, iż żona jego była osobą niepraktyczną, która nie miała swego zdania; legalne swe zyski przeznaczał na zabezpieczenie przyszłości swego potomstwa. Byłby niewątpliwie wytrącony z równowagi, gdyby się był doczekał tych czasów, w jakich żyły jego wnuczki. Podobnie, jak wielu zdolnych ludzi jego pokolenia, wytrawnych w rzeczach praktycznych, nie rozważał nigdy możliwości, że potomstwo tych, którzy, tak, jak on, odkładali pieniądze dzieci mogło nabyć cech dojutrkowania, ważenia za i przeciw, zaglądania w przyszłość. On, który przez całe swe życie był człowiekiem czynu, jak wzrastało powszechne poczucie, że czyn jest kompromitacją własną i że chociaż to, co się ma, nie jest właściwie tem, czego się pragnie, to jednak to czego się nie ma (o ile się cośkolwiek ma) byłoby równie złe. Nie miał nigdy świadomości samego siebie — nie było to w zwyczaju u jego pokolenia — a nie posiadając wiele wyobraźni, nie podejrzewał nigdy, te zachował te cechę dla swoich potomków wraz ze zdolnością zapewnienia sobie wygodnej egzystencji.
Z pośród wszystkich osób zgromadzonych tego popołudnia w gabinecie jego wnuczki, jedyną, której zdanie głęboko by wziął pod uwagę, był p. Purcey, ta parszywa owca. Nikt nie zostawił tych zdolności w spadku p. Purcey’owi, który zajmował się interesami od dwudziestego roku życia.
Nie jest rzeczą pewną, czy gość ten pozostał w gabinecie, podczas gdy wszyscy wyszli jedynie dlatego, że znalazł się nie w swojem otoczeniu, czy też było wprost poczucie, że im dłużej przebywał w świecie prawdziwie artystycznym, tem bardziej się stawał dystyngowanym. Prawdopodobnie to ostatnie, gdyż posiadanie obrazu Harpignies, dobrego okazu, który kupił przypadkowo, poczem przypadkowo dowiedział się o jego szczególnej wartości, stało się wydarzeniem w jego, wyróżniającem go z pośród przyjaciół, obraz zaś był prawdziwym typem krajobrazów z Akademji Królewskiej, obok wizerunków młodych kobiet w strojach z osiemnastego stulecia, jadących konno lub siedzących w szkockim ogrodzie. Wspólnik dosyć dużego banku, mieszkał w Wimkledon, skąd przyjeżdżał codziennie swym samochodem. Temu zawdzięczał znajomość z rodziną Dallisonów. Pewnego dnia bowiem, gdy polecił szoferowi, aby na niego czekał przy bramie Broad Walk, poszedł się przejść w dół Rotten Raw, jak to nieraz czynił w drodze powrotnej, zamierzając się kłaniać każdemu znajomemu. Wyprawa ta była dla niego nieco bezpłodną. Żadnej ze znaczniejszych osób nie spotkały jego oczy z pewnem też zniecierpliwieniem, pragnieniem rozrywki podszedł w Ogrodach Kensingtonu do starego jegomościa, karmiącego ptaki z papierowej torebki. Ponieważ na jego widok ptaki odleciały, zbliżył się do karmiciela, aby go przeprosić.
„Obawiam się, że wystraszyłem pańskie ptaki“, rzekł.
Starzec, ubrany w szary garnitur, wydający silną woń torfu spojrzał na niego, nic nie odpowiadając.
„
Obawiam się, że pańskie ptaki zobaczyły, że się zbliżam“, odezwał się znów p. Purcey.
„W tych czasach, rzekł nieznajomy starzec, ptaki boją się ludzi“.
Szare, przenikliwe oczy p. Purcey’a spostrzegły odrazu, iż ma do czynienia z charakterem, który należałoby opanować.
„A tak!“ rzekł; widzę, te pan ma na mylił dzisiejsze czasy. Ślicznie. Ha, ha!
Starzec odpowiedział: „Uczucie strachu jest nieodłączne od pierwotnego stanu bratobójczego współzawodnictwa.
Zdanie to wskazało p. Purcey, Ze musi się mieć na ostrożności.
„Stary jegomość“, pomyślał, „jest wzruszony. Widocznie on sani dobrze tu się nie czuje“. Zastanowił się więc, czy powrócić czemprędzej do swego samochodu, czy też pozostać, na wypadek, gdyby jego pomoc okazała się potrzebna. Będąc człowiekiem uczynnym, wierzącym w swą zdolność doprowadzania rzeczy do należytego porządku, zauważywszy przytem pewną delikatność — „coś raczej dystyngowanego“, jak to później wyraził — w twarzy i w całej postaci starego pana, zdecydował się sprawdzić, czy nie mógłby oddać jakiej usługi. Szli obok siebie, przyczem p. Purcey przyglądał się z boku swemu nowemu przyjacielowi, kierując kroki w stronę, w której kazał szoferowi na siebie czekać.
„Pan zdaje się bardzo lubi ptaki“, odezwał si< ostrożnie.
„Ptaki są naszymi braćmi“.
Odpowiedź była tego rodzaju, że raczej utwierdziła p. Purcey’a w jego osądzie danego przypadku.
„Mam tu swój samochód“, rzekł. Może pan pozwoli się podwieść.
Nowy sędziwy znajomy zdawał się nie słyszeć; usta jego poruszały się, jak gdyby rozwijał dalej jakąś swoją myśl.
„W dzisiejszych czasach“, usłyszał p. Purcey jego słowa, „zbiorowiska ludzkie znane są jako miejsca rozpusty. Wyrażenie więc moje było raczej przykre dla tego pięknego ptaka“.
P. Purcey dotknął pospiesznie jego ramienia.
„Mam tutaj swój samochód“, powiedział. „Może pan zechce z niego skorzystać!“
Opowiadając zaś później tę przygodę, mówił:
„Stary jegomość wiedział dosyć dokładnie, gdzie mieszka; ale niech mnie piorun trzaśnię, jeśli wierzyłem, iż zauważył, że wsadziłem go do samochodu — miałem Damyera A. I. Oto, w jaki sposób zawarłem znajomość z tymi Dallisonami. On jest literatem jak wiadomo, ona zaś maluje — raczej nowa szkoła — podziwia;Harpignies’a. Otóż wchodząc do samochodu, zobaczyłem w ogrodzie Dalllsonów. Oczywiście sam tam nie wszedłem. Powiedziałem jedynie: „Spotkałem tego sędziwego pana na przechadzce. Przywiozłem go w swym samochodzie“. Kimże innym, mógłby ten stary jegomość być, jak nie jej rodzonym ojcem! Byli mi nadzwyczaj wdzięczni. Rozkoszni ludzie, tylko, jakby to powiedzieć bardzo — fin de siècle — tak jak wszyscy ci profesorowie, to artystyczne bydło — zdają się raczej znać ludzi postępowych, i cały ten rodzaj kukułek, gadających wiecznie o biednych i o towarzystwach, o nowych religjach i różnych tym podobnych rzeczach.
Pomimo, że od tej pory odwiedził ich niejednokrotnie, Dallisonowie nie pozbawili go nigdy cnotliwego poczucia spełnienia dobrego czynu — nie powiedzieli mu nigdy, iż przywiózł do domu, nie lunatyka, jak sobie to wyobrażał, lecz poprostu filozofa.
Gdy wchodząc tego popołudnia, do gabinetu Bianki, spotkał p. Stone’a, doznał jednak pewnego spokojnego wstrząśnienia pomimo bowiem, iż widział się już z nim po spotkaniu w ogrodach Kensingtonu i wiedział, że pisze książkę, miał ciągłe uczucie, że nie jest to tego rodzaju starzec, jakich się zwykle spotyka. Zaczął mu zaraz opowiadać o powieszeniu mordercy Sboreditcha, według sprawozdań wieczornych pism. Sposób w jaki p. Stonę przyjął tę wiadomość potwierdził jeszcze oryginalność jego poglądów. Po rozejściu się wszystkich gości z wyjątkiem państwa Stefanowstwa Dallison i panny Dallison „tej prześlicznej dziewczyny“, oraz młodego człowieka „który wiecznie był do niej przyczepiony“ — podszedł, do pani domu na chwilę spokojnej gawędy. Stała, słuchając go, doskonale wychowana, ze zwykłą odrobiną szyderstwa w swym uśmiechu, który w oczach p. Purcey’a czynił z niej „wielce uderzającą kobietę, lecz raczej — — „W tem miejscu musiałby się zatrzymać, gdyż opisanie ukrytego rozdźwięku, psującego nieco jej urodę, wymagałoby lepszego, niż on psychologa. Czy jakieś zbyt silne połączenie dwu krwi, czy nieodpowiednie otoczenie, czy wreszcie coś innego — napiętnowało ją do pewnego stopnia. Ci, którzy znali Blankę Dallison lepiej, niż p. Purcey, zbyt dobrze nawet, wiedzieli o tej zmiennej wyniosłej duszy przenikającej tę, której uroda bez niej byłaby niezaprzeczoną.
Była nieco wyższa od Cecylji, figurę miała jakby pełniejszą i bardziej kształtną, włosy ciemniejsze, oczy, również ciemniejsze i głębiej osadzone, kości policzkowe bardziej wystające, cerę o wiele żywszą. Duch czasu, rozdźwięk, musiał rządzić, w chwili, gdy dziecku tak żywemu i smagłemu dano na chrzcie imię Blanki.
P. Purcey jednakże nie należał do rzędu tych którzyby pozwolili, aby najlżejszy choćby cień zakłócał ich przyjemność. Była ona „wielce uderzającą kobietą“, istniały też, dzięki Harpigniesowi pewne między nimi węzły.
„Nie możemy się jakoś z ojcem pani porozumieć“ rzekł. „Nasze światopoglądy nie mogą się jakoś uzgodnić.
„Doprawdy“, szepnęła Blanka; „byłabym przypuszczała, że udało się panom porozumieć“.
„Jest on dla mnie może cokolwiek za — hm — nę, zanadto z pisma świętego“, powiedział Purcey, możliwie delikatnie.
„Czyśmy panu nigdy nie mówili“, łagodnie odparła Blanka, „iż ojciec mój przed swą chorobą był znanym człowiekiem nauki?“
„Ależ“! odpowiedział p. Purcey nieco zakłopotany; „oczywiście. Wie pani, że ze wszystkich pani obrazów „Cień“ wydaje mi się najbardziej uderzający. Jest w nim coś, co człowieka podnosi. Wszakże to oryginał był tu u pani na Boże Narodzenie — powabna dziewczyna — nadzwyczajne podobieństwo“.
Blanka zmieniła się na twarzy, lecz p. Purcey nie należał do ludzi, którzyby zwracali uwagę na takie drobiazgi.
„Jeżeli pani kiedykolwiek bądź chciała się z nim rozstać“, rzekł, „mam nadzieje, że będę miał pierwszeństwo. Przypuszczam, iż byłoby mi przyjemnie go posiadać. Sądzę, że kiedyś będzie on wart dużo grosza“.
Blanka nic nie odpowiedziała, p. Purcey, poczuwszy pewną swoją niezręczność, rzekł: „Czeka na mnie samochód. Muszę naprawdę już pójść“’. Podał wszystkim rękę i wyszedł.
Gdy drzwi się za nim zamknęły, rozległo się ogólne westchnienie. Zapanowała cisza, którą przerwał Hilary.
„Zapalimy papierosa, Stevie, jeśli Cis nic nie ma przeciwko temu“.
Stefan Dallison wsunął papierosa do ust bezwąsych. a raczej wtłoczył go gotów wydrwić z uśmiechem to wszystko, dzięki czemu mógłby się czuć śmiesznym.
„Och!“ rzekł. Nasz przyjaciel Purcey robi się nieco nudny. Wygląda jak gdyby nosił na sobie całą filisterję.
„Bardzo przyzwoity człowiek mruknął Hilary.
„To pewne, że trochę ciężki!“ Twarz Stefana Dallisona, choć również długa i wazka, nie była podobna do twarzy jego brata. Oczy jego jakkolwiek nie złośliwe, były o wiele bardziej badawcze, przenikliwe i trzeźwe, włosy miał ciemniejsze, gładsze.
Wypuszczając kłąb dymu, dodał:
„No tak, jest to rodzaj człowieka, który może dać dobrą zdrową radę. Powinnaś była jego zapytać, Cis“.
Cecylja odpowiedziała, marszcząc brwi.
»Nie docinaj, Stefanie; ja zupełnie poważnie myślę o pani Hughs“.
Doskonale, ale nie mam pojęcia, co mógłbym zrobić dla tej zacnej kobiety. Nie można się wtrącać do tych domowych spraw“.
„To jednak straszne, że my, którym ona służy, nie jesteśmy w stanie nic dla niej zrobić, jak myślisz Bi?
„Zdaje mi się, że moglibyśmy coś uczynić, gdybyśmy chcieli zrobić coś złego“.
Głos Blanki, który miał jakby niedowierzający w sobie dźwięk współczesnej muzyki odpowiadał jej osobowości.
Stefan zamienił z żoną przelotne spojrzenie.
„W tem się maluje cała Blanka!“ zdawali się mówić.
„Hound Street, gdzie mieszkają, ta straszna dziura“.
Powiedziała to Tymjana i wszyscy się na nią obejrzeli.
Skąd wiesz“? zapytała Cecylja.
Poszłam zobaczyć“.
„Z kim?
„Z Marcinem.
Usta młodego człowieka, którego imię wymieniono, skrzywiły się sarkastycznie.
Hilary zapytał uprzejmie:
„Więc cóżeś tam kochanie widziała?
„Większość drzwi była otwarta — —?
Blanka mruknęła: „To nam niewiele mówi.“
„Przeciwnie odezwał się nagle Marcin, niskim, głębokim głosem, „to nam mówi wszystko. Mów dalej“.
„Hughsowie mieszkają na najwyższem piętrze, pod numerem 1. Jest to najlepszy dom na całej ulicy. Na parterze mieszkają jacyś Budgenowie; on jest wyrobnikiem, a ona jest ułomna. Mają jednego syna. Hughsowie odstąpili na pierwszem piętrze mieszkanko frontowe staremu człowiekowi, nazywającemu się Creed — —?
„Tak wiem o tem powiedziała Cecylja.
Zarabia około jedenastu pensów dziennie sprzedając gazety. Jeden pokoik od tyłu na tem, samem piętrze odnajmują twojej małej modelce, ciociu Bi.
„Już nie jest moją modelką“.
Zapanowało milczenie, takie jakie się zdarza w chwilach, gdy niewiadomo do jakiego stopnia można spokojnie poruszać dany temat. Tymjana ciągnęła dalej swoje sprawozdanie.
„Jej pokój należy do najlepszych w domu; ma dużo powietrza i okno jego wychodzi na czyjś ogród. Przypuszczam, że mieszka tam z powodu niskiego czynszu. Pokoje Hughsów są — — “ Zatrzymała się, marszcząc swój prosty nosek.
„Tak więc wygląda całe gospodarstwo“, odezwał się Hilary. Dwa małżeństwa, jeden młody człowiek i jedna dziewczyna“ — oczy jego wędrowały od jednego do drugiego z dwóch małżeństw, młodego człowieka i młodego dziewczęcia, zgromadzonych w tym pokoju — „i jeden starzec“, dodał łagodnie.
„Niezupełnie odpowiednie miejsce dla ciebie Tymjano“, rzekł Stefan ironicznie. „Nie uważasz Marcinie?“
Dlaczego?
Stefan podniósł brwi i spojrzał na żonę! Wyraz twarzy miał niepewny, nieco wystraszony. Zapanowało milczenie. Wtedy odezwała się Blanka:
„A więc?“ Wyraz ten, jak mniej więcej wszystko to, co mówiła, zdawał się raczej wprawiać w kłopot jej słuchaczów.
„A zatem Hughs źle się obchodzi ze swoją żoną?“ powiedział Hilary.
„Tak ona twierdzi“, odrzekła Cecylja, „przynajmniej ja tak zrozumiałam. Oczywiście, nie znam żadnych szczegółów“.
„Lepiej by zrobiła przypuszczam, gdyby się go pozbyła“, szepnęła Blanka.
W ciszy, jaka potem zapanowała, dał się słyszeć jasny głos Tymjany:
„Nie może się rozwieść; mogłaby otrzymać seperację“.
Cecylja zaniepokoiła się. Słowa te skonkretyzowały nagle cały ogrom nawpół świadomych wątpliwości dotyczących jej młodziutkiej córki. Było to następstwem rozmów, jakich słuchała i spacerów z Marcinem! Może nawet słuchała dziadka — myśl ta była bardzo przykra. I bojąc się z jednej strony, przeciwstawiania się swobodnie słów, z drugiej, pozornej zgody na objawioną przez córkę znajomość świata, spojrzała na męża.
Stefan jednakże milczał, czując bez wątpienia, że pogłębienie tego przedmiotu byłoby albo wywołaniem jakiejś moralnej, zgoła abstrakcyjnej rozprawy, a tego nie można robić w obecności innych, zwłaszcza żony i córki, lub też dotykaniem brzydkich faktów o wątpliwym charakterze, co byłoby również niesmacznem w danych okolicznościach. Jemu zresztą też było nieprzyjemnie, że Tymjana tak była uświadomiona.
Na dworzu zapadał zmierzch; ogień rzucał migotliwe światło, dorywczo zaznaczając ich postacie, czyniąc twarze te, tak dobrze jedne drugim znane, nieco tajemniczemi.
W końcu Stefan przerwał milczenie. „Oczywiście, bardzo mi za nią przykro, ale lepiej, abyś się do tego nie wtrącała — z tymi ludźmi nigdy nie wiadomo, czego się trzymać, nie można nigdy dojść, czego sobie życzą — bezpieczniej jest nie mieszać się do tego. W każdym razie, w pierwszym rzędzie powinno się w to wdać jakieś Towarzystwo.
Cecylja odpowiedziała: „Ale ona ciąży na mem sumieniu, Stefanie“.
„Oni Wszyscy ciążą na mojem sumieniu“, mruknął Hilary.
Blanka po raz pierwszy spojrzała na niego, następnie, zwracając się do swego siostrzeńca, powiedziała: „A cóż ty na to, Marcinie!“
Młody człowiek, którego twarzy światło ognia nadało barwę białego zera, nic nie odpowiedział.
Lecz nagle w ciszy rozległ się głos:
„Przyszło mi coś na myśl“.
Wszyscy się odwrócili. Z poza „Cienia“ wyłonił się p. Stone; wątła jego postać, w szarem ubraniu, srebrna jego głowa i broda, ostro zarysowały się na ścianie.
„Ach, ojcze“, rzekła Cecylja, „nie wiedzieliśmy, że tu jesteś“.
P. Stone, zakłopotany, rozejrzał się dokoła; zdawało się, jak gdyby on również o tem nie wiedział.
„Co ci przyszło na myśl?“
Światło ognia padło nagle na szczupłą, żółtą rękę p. Stone’a.
„Każdy z nas“, rzekł, ma jakiś cień na tych miejscach na tych ulicach“.
Rozległ się nieokreślony szmer, jak wśród ludzi, nie przejmujących się zbytnio jakąś uwagą i dźwięk zamykanych drzwi.
„Co ty o tem właściwie myślisz, wuju Hilary!“
Odwróciwszy się od swego biurka, aby spojrzeć w twarz swej młodej siostrzeniczki, Hilary Dallison odpowiedział:
„Moja droga, z takiemi samemi sprawami mamy do czynienia od początku świata. O ile mi wiadomo, niema procesu chemicznego, któryby nie wytwarzał zbędnych produktów. To, co dziadek twój nazywa naszymi „cieniami“, są to zbędne produkty procesu społecznego. Że, co dziesiąty tonie, jest równie pewnem, jak to, że co pięćdziesiąty podobny nam, wypływa, ściśle broniąc, kim oni są i skąd się biorą, czy mogą się udoskonalać, jest, sądzę, tak niejasne, jak tylko być może“.
Postać dziewczęcia, siedzącego w wielkim fotelu, nie drgnęła. Usta miała pogardliwie skrzywione, czoło zmarszczone.
„Marcin mówi, że rzecz jakaś tylko wtedy jest niemożebna, jeżeli ją za taką uważamy“.
„Obawiam się, że to wiara i góry“.
Tymjana niecierpliwie poruszyła nogą; dotknęła nią niemal Mirandę, małą buldożkę.
„Och, maleństwo!“
Lecz mała bursztynowa buldożka odsunęła się.
„Nienawidzę tych żartów, wuju: takie są niesmaczne!“
Hilary oparł głowę na swem wąskiem ręku; była to jego charakterystyczna postawa.
„Są wstrętne, niesmaczne i przykre. To nic a nic sprawy nie ułatwia, nieprawdaż?“
„Przypuszczam, że my wprost sami stwarzamy trudności, zwracając na nie uwagę“.
Hilary uśmiechnął się. „Czy to również mówi Marcin?“
„Oczywiście, że tak“.
„Szczerze mówiąc“, szepnął Hilary, „ja widzę jedną tylko trudność — naturę ludzką.“
Tymjana wstała. „Zła opinja o naturze ludzkiej wydaje mi się rzeczą straszną“.
„Moja droga“, powiedział Hilary, „czy nie przychodzi ci może na myśl, że ci, którzy mają tak zwaną złą opinję o naturze ludzkiej, są w rzeczywistości bardziej dla niej tolerancyjni, bardziej w niej istotnie rozmiłowani, niż ci, którzy zapatrzeni w to, czem natura ludzka być powinna, muszą nienawidzieć tego, co właśnie jest naturą ludzką.
Spojrzenie, jakie Tymjana rzuciła na wuja miłą, pociągającą twarz, ze śpiczastą brodą, wysokiem czołem i dziwnym uśmieszkiem, zaniepokoiła nieco Hilarego.
„Nie chciałbym, abyś miała niepotrzebnie niską o mnie opinję, moje dziecko. Nie należę do tych, którzy dowodzą, iż wszystko jest w porządku dlatego, że bogaci mają swoje troski narówni z biednymi. Pewne minimum dobrobytu i dostatku konieczne jest, rzecz prosta, dla człowieka, zanim zaczniemy się nad nim litować; to mi jednak bynajmniej nie mówi, w jaki sposób ty mu zapewnisz to minimum dobrobytu i dostatku, prawda?“
„Musimy to zrobić“, rzekła Tymjana; „to dłużej trwać nie może“.
„Moja droga,“ powiedział Hilary, „pomyśl o panu Purcey! Jaki, według ciebie ułamek w wyższej klasie społeczeństwa uświadamia sobie tę potrzebę? My, którzy posiedlśmy to, co ja nazywam sumieniem społecznem, wznosimy się ponad poziom p. Purcey’a; stanowimy garstkę paru tysięcy w stosunku do dziesiątków tysięcy p. Purcey’a a iluż nawet wśród nas jest przygotowanych lub w tym kierunku odpowiednio uzdolnionych, aby móc działać zgodnie z naszem sumieniem? W przeciwieństwie do poglądów twego dziadka, obawiam się, że zbyt jesteśmy wszyscy podzieleni na klasy, człowiek działa i zawsze działał klasowo“.
„Ach — klasy!“ odpowiedziała Tymjana — „to stare przesądy, wuju.“
„Czyż tak? Sądziłem, że należenie do pewnej klasy jest może tylko doprowadzeniem do przesady samego siebie — na to nie poradzimy. Naprzykład cóż my zrobimy, ty i ja, z naszemi szczczególnemi przesądami?“
Tymjana rzuciła mu okrutne spojrzenie młodości, która zdawała się mówić: „Jesteś moim drogim, kochanym wujem; jesteś jednakże więcej niż dwa razy odemnie starszy. A to, zdaje się jest zupełnie miarodajne!“
„Czy zdecydowano cośkolwiek w sprawie pani Hughs?“ zapytała nagle.
„A co twój ojciec powiedział dziś rano?“
Tymjana wzięła swą tekę z rysunkami i skierował» w stronę drzwi.
»„Ojciec jest beznadziejny. On chciałby jedynie skierować ją do jakiegoś Towarzystwa.“
Wyszła. Hilary westchnąwszy, wziął pióro do ręki, ale nic nie napisał...
Hilary i Stefan Dallisonowie byli wnukami Dalllsona, który był znany jako przyjaciel, a niekiedy doradca pewnego powieściopisarza z epoki Wiktorjańskiej. Canon, pochodzący ze starej rodziny hrabstwa Oxford, która conajmniej przez trzy stulecia służyła Kościołowi lub Państwu, był sam autorem dwu tomów „Djalogów Sokratesa.“ Przekazał synowi — etatowemu urzędnikowi w ministerstwie Spraw zagranicznych, jeżeli nie swój talent literacki, to w każdym razie tradycję kutlury. Tradycja ta z kolei przeszła na Hilarego i Stefana.
Wychowani w szkole ogólnej i w Cambridge, posiadający dostateczne, choć niewielkie środki materjalne, zapewniające im byt niezależny, przyzwyczajeni do niedopominania się o pieniądze, gdy były im potrzebna, obydwaj młodzi ludzie byli wyrzuceni z mennicy z jakimś identycznym dla obydwóch stemplem zewnętrznym. Obydwaj również byli wysoce cywilizowani, obdarzeni tą głęboką przyzwoitością, tym wstrętem do gwałtu, który nigdzie tak się nie zaznacza, jak w wyższych warstwach kraju, którego stałe urządzenia są równie stare, jak jego drogi lub mury, otaczające jego parki. Z biegiem czasu jednak wielka zaleta, jaką dziedzictwo i wychowanie, otoczenie i środowisko, wytworzyły w nich obu, świadomość samego siebie — wpłynęła na tych dwóch braci zupełnie odmiennie. Dla Stefana była ona zabezpieczeniem przed samym sobą, trzymaniem samego siebie, że tak powiemy, w lodzie podczas gorących pór roku, czemś, co mu pozwalało dokładnie przewidzieć niebezpieczeństwo rozkładu, tak, żeby mógł zniszczyć działanie w zarodku; był to dla niego zdrowy, może nieco chemiczny środek, spajający jego części składowe, zmuszający je do łącznej jednorodnej pracy. W Hilarym działanie to dawało się odbywać w sposób odmienny; jak powolnie działająca subtelna trucizna, wielka ta zaleta, świadomość samego siebie, wsączyła swój system aż do samej głębi; przecisnęła się przez każdą szczelinę jego umysłu, tak, że pomyślenie czegoś do końca lub dokonanie określonego czyny stało się dla niego oczywiście trudne. Przedewszystkiem przyjęła ona postać pewnego rodzaju łagodnie oschłego humoru.
„Dziwną jest rzeczą, powiedział któregoś dnia do Stefana, „że przy procesie trawienia małych kawałków pożeranego mięsa można być zdolnym do układania rozważań na temat, jak nadzwyczajną rzeczą jest ten proces“.
Stefan wstrzymał się nieco z odpowiedzią — jedli właśnie w Law Courts rozbef na śniadanie — następnie rzekł
„Mam nadzieję, że nie będziesz unikał wyższych ssaków, tak, jak twój czcigodny teść“.
„Przeciwnie“, odparł Hilary; będę je przeżuwał; lecz to jednakże jest nadzwyczajne; nie zwróciłeś na to uwagi“.
Rzecz prosta, że człowiek, który mógł w takiej rzeczy widzieć coś nadzwyczajnego, posunął się dosyć daleko, to też Stefan szepnął;
„Słuchaj, stary, zbyt daleko posuwasz badanie wewnętrznych stanów.
Hilary rzucił bratu dziwny przelotny uśmiech, który zdawał się mówić nietylko: „Przynajmniej ty mnie nie nudź“, lecz również „dobrze, może i lepiej, żeś ty pozostał na zewnątrz“, i rozmowa urwała się.
Ten uśmiech Hilarego uciekający od przedmiotu, chociaż niepokojący i mogący wywołać przerwanie stosunków, był dosyć naturalny. Człowiek uczuciowy, który spędził życie wśród ludzi kulturalnych na robieniu książek, zabezpieczony od istotnych braków, przez skromny, lecz niepospolity dostatek, nie mógł dojść do czterdziestego drugiego roku życia i nie zaostrzyć swego poczucia delikatności aż do pewnego rodzaju obmierzłości. Nawet jego pies wiedział z kim ma do czynienia. Wiedział, że nie pozwoli sobie zbyt dużo ani z jego uszami, ani z jego ogonem. Wiedział, że nigdy nie będzie otwierał jego pyska i badał jego zębów, jak to czynią niektórzy ludzie; że gdy leży na grzbiecie, pogładzi łagodnie jego piersi, nie dając mu do zrozumienia, że czyni źle, tak jakby to kobiety zrobiły, a gdyby siedział, tak jak teraz, z oczami utkwiouemi w ogień na kominku, niezabroniłby mu nigdy, pies dobrze o tem wie, nawet zdaleka nie przeszkodziłby w rozmyślaniach o niebieskich migdałach, tak, jak on to czynić lubi: W gabinecie Hilarego, w którym unosił się szczególnie zapach dobrego tytoniu, podtrzymujący nerwy człowieka, pracującego na polu literackiem, stało popiersie Sokratesa, do którego, jak się zdawało, zawsze miał mieć dziwny pociąg jego właściciel. Opisywał kiedyś koledze po fachu wrażenie, jakie na nim wywarło to oblicze gipsowe, tak niezmiernie brzydkie, jak gdyby ucieleśniające całe życie ludzkie, wyrażające obżarstwo i rozpustę człowieka, jego gwałty i rabunki, lecz zarazem jego zdolność miłości, rozumu i łagodności.
„Każę on nam“, mówił Hilary, „pić tęgo, zanurzyć się i żyć z syrenami, leżeć na osłonecznionych wyżynach, pocić się wraz kobietami, wiedzieć wszystko i znać wszystkich. Nie zasiądziemy, mówi, pomiędzy Mędrcami, aż przez to wszystko przebrniemy, aż się tam sami wdrapiemy! Oto w jaki sposób on mnie pobudza — nie jest to zbyt zachęcające dla ludzi naszego typu!“
Z głową opartą na ręku siedział Hilary w cieniu tego popiersia. Przed nim leżały trzy otwarte książki i stos kartek rękopisu oraz zesunięty na jedną stronę mały plik ćwiartek szaro-białego papieru, korekty jego ostatniej książki.
Dokładnego stanowiska życiowego, jakie zajmuje dzięki pracy swojej człowiek tego rodzaju, z łatwością określić nie można. Miał on z tego pewien dochód, lecz nie był od niego uzależniony. Jako poeta, krytyk, essay’ista, wyrobił sobie pewne imię — niezbyt rozgłośne imię, lecz dostatecznie poważne. Czy jego wyrafinowana delikatność mogłaby pogodzić się z warunkami życia literackiego bez środków prywatnych, było od czasu do czasu przedmiotem rozmów jego przyjaciół; prawdopodobnie poszłoby to lepiej, niż przypuszczano, gdyż niekiedy wprowadzał w zdumienie tych, którzy go uważali za dyletanta, zdecydowanym sposobem w jaki cofał się do swej skorupy dla dokończenia części swego dzieła.
Chociaż próbował tego ranka skupić swe myśli na swej pracy literackiej, krążyły one dokoła rozmowy jego z siostrzenicą i dyskusji odbytej dnia poprzedniego w gabinecie jego żony nad panią Hughs, szwaczką całe, rodziny. Gdy Cecylja i Tymcjana po obiedzie odeszły, Stefan pozostał przy furtce ogrodowej, aby udzielić ostatniej rady swemu bratu.
„Nie należy się nigdy wtrącać między męża a żonę — wiesz dobrze, jakie one są te niższe sfery!“
I poprzez ciemny ogród spojrzał w stronę domu. Jeden z pokojów na parterze był oświetlony. Przez otwarte okno widać było głowę i ramiona pana Stone’a, przysunięte biizko do małej zielonej lampki, stojącej na stole. Stefan otrząsł głową, szepcząc;
„No cóż, nasz stary przyjaciel? „Na tych placach, na tych ulicach!“ To jest gorsze, niż zwykła choroba — biedny starzec już niemal — —“. I dotknąwszy lekko czoła dwoma palcami, odszedł sprężystym krokiem człowieka, którego wyobraźnię zwykle trzyma na wodzy systematyczność.
Zatrzymawszy się chwilę między krzewami, Hilary spojrzał w oświetlone okno, które przecinało ciemny front jego domu, i mały jego piesek, bursztynowej barwy, który zjawił się nagle u jego nóg, również spojrzał w górę. Pan Stone stał dalej, z piórem w ręku, widocznie mocno zamyślony. Srebrzysta jego głowa wraz z brodą poruszały się lekko jakby pod wysiłkiem mózgu. Podszedł do okna i widocznie nie widząc swego zięcia, spojrzał w noc.
W ciemności tej były wszystkie kształty, światła i cienie wiosennej londyńskiej nocy: drzewa w ciemnym rozkwicie; migotliwa żółtość lamp gazowych, bladych symboli samo-świadomości miast; nagromadzone cienie wąskich liści, rozrzuconych krwawo po powierzchni drogi, jak czarne grona, wdeptane w ziemię nogą przechodnia. Były tam również kontury mężczyzn i kobiet, spieszących do domu i wielkie kształty brył domów, w których mieszkali. Łuna unosiła się nad City — jak wysoko rozpostarta mgła żółtego światła, zaćmiewająca gwiazdy. Czarna powolna postać policjanta, poruszała się bez szmeru wzdłuż przeciwległego ogrodzenia.
Od tej chwili do godziny jedenastej, gdy sam sobie gotował kakao na małej spirytusowej maszynce, autor „Książki o powszechnem braterstwie“, to nachylał się nad swoim rękopisem, to badał noc roztargnionym wzrokiem.
Nagle wrócił Hilary do swych rozważań pod popiersiem Sokratesa.
„Każdy z nas ma cień na tych placach — na tych ulicach“.
W pojęciu tem była z pewnością jakaś trucizna. Można to uważać za żart, tak, jak Stefan, a w przeciwnym razie co robić? Do jakiego stopnia jest w interesie człowieka utożsamienie się z innym człowiekiem, zwłaszcza słabym — do jakiego stopnia należy zachować samego siebie w całości — integer vitae? Hilary nie był młodzieńcem, jak Marcin lub jego siostrzenicą, którym wszystko wydawały się prostem; nie był on również starcem, jak jego teść; dla którego życie przestało być złożonem.
I najzupełniej świadomy swej niemożności powzięcia postanowienia w tym, czy innym zakresie, z wyjątkiem może techniki literackiej, wstał od biurka i wziąwszy ze sobą małego psiaka, wyszedł. Zamierzał odwiedzić panią Hughs na Hound Streed i przekonać się na własne oczy, jak rzeczy stoją. Lecz miał jeszcze inny powód, dia którego chciał tam pójść...
Gdy ubiegłej jesieni Blanka rozpoczynała swój obraz na temat „Cień“, nikt się tak nie zdziwił, jak Hilary, że poprosiła go o wynalezienie modelki. Nie znając charakteru obrazu, nie będąc też od wielu lat — a może nigdy — dopuszczonym do prac umysłowych swej żony powiedział:
„Dlaczego nie prosisz Tymiany, aby ci pozowała?“
Blanka odpowiedziała: „Nie jest to wcale ten typ — zbyt jest pozytywny. Poza tem nie chcę, aby to był ktoś z towarzystwa; postać ma być do połowy udrapowana“.
Hilary uśmiechnął się.
Blanka wiedziała doskonale, że uśmiechał się wobec tego rozróżniania pań z towarzystwa od innych kobiet i rozumiała, że nietyle się do niej uśmiechał, ile do samego siebie, gdyż z głębi duszy zgadzał się z rozgraniczeniem, jakie zrobiła.
I nagle również się uśmiechnęła.
Całe dzieje ich małżeństwa zawarły się w tych dwóch uśmiechach. Oznaczały one tak wiele: tyle tysięcy godzin ukrytego rozdrażnienia, tyle przezwyciężonych pragnień i poważnych usiłowań pogodzenia ich usposobień. Były one najwyższym, cichym dowodem rozejścia, się ich dróg życiowych — tego powolnego rozchodzenia się, które bynajmniej nie było rozmyślne i tembardziej, było beznadziejne, że przychodziło stopniowo i łagodnie. Nie było nigdy między nimi kłótni, któraby wyjaśniła ich poglądy na małżeństwo; lecz uśmiechali się. Uśmiechali się tak często i przez tyle lat, że na całym świecie nie było dwojga łudzi, którzy byliby bardziej od siebie oddaleni. Ich uśmiechy zatruły nawet dla nich samych odkrycie tragedji ich stanu małżeńskiego. Pewną jest rzeczą, że żadne z nich nic nie mogło poradzić na te uśmiechy, które nie miały zamiaru ranić, lecz wypływały na ich oblicza w sposób tak naturalny, jak światło księżycowe pada na wodę, z głębi ich wrogo usposobionych dusz.
Hilary spędził dwa popołudnia wśród swoich przyjaciół artystów, starając się znaleźć na podstawie zebranych wiadomości modelkę do „Cienia“. Znalazł ją w końcu. Nazwisko jej, Berton oraz adres dał mu pewien malarz zwierząt, nazwiskiem French.
„Dla mnie nigdy nie pozowała“, rzekł; „odnalazła ją moja siostra, gdzieś w West Country. Miała ona jakąś przygodę. Nie wiem właściwie jaką. Była tu mniej więcej jakieś trzy miesiące temu, zdaje mi się“.
„Nie pozuje teraz pańskiej siostrze?“ zapytał Hilary.
„Nie“, odrzekł malarz zwierząt; „moja siostra wyszła za mąż i wyjechała do Indyj. Nie wiem, czy zechce pozować nawpół udrapowana, lecz sądzę, że tak. Musiałaby się to zgodzić, wcześniej czy później; niechże więc raz zacznie, zwłaszcza, że żona pańska jest kobietą. Jest w niej coś pociągającego — niech pan spróbuje“. Po tych słowach powrócił do swego malowania zwierząt, które przerwał, aby porozmawiać z Hilarym.
Hilary napisał do tej dziewczyny, aby do niego przyszła. Przyszła przed samym obiadem tego samego dnia.
Zastał ją stojącą na środku gabinetu; zdawało się, jakby nie śmiała podejść do mebli, a ponieważ bardzo mało było światła, mógł zaledwie dojrzeć jej twarz. Stała cierpliwa, cicha, w starej bronzowej spódnicy, źle skrojonej bluzce i w niebiesko-zielonej czapeczce. Hilary zapalił światło. Zobaczył okrągłą, małą twarzyczkę o szerokich kościach policzkowych, oczach o barwie niebieskiego kwiatu i nieco rozchylonych ustach. Trudno było coś orzec o jej figurze w tej starej odzieży, lecz nie była ona ani wysoka, ani niska; szyję miała białę i dobrze osadzoną, włosy jasno bronzowe i obfite. Hilary zauważył, ze podbródek jej, choć nie uciekający, zbyt był łagodny i mały; lecz co przedewszystkiem zauważył, to jej spojrzenie cierpliwie wyczekujące, jak gdyby po za chwilą obecną, widziała coś niekoniecznie miłego, co ją oczekiwało. Gdyby nie był wiedział od malarza zwierząt, że pochodzi ona ze wsi, byłby ją uważał za dziewczynkę miejską, taka była blada. Wygląd jej w każdym razie nie był „zbyt pozytywny“. Mowa jednakże z lekkim akcentem z West-Country była dostatecznie pozytywna, omawiająca szczegółowo, jak długo musiałaby pozować i ile za to dostanie. W środku rozmowy upadła na podłogę i Hilary musiał ją ratować ciastkami i likierem’ który w pospiechu wyjął zamiast wódki. Okazało się, że nic nie jadła od śniadania dnia poprzedniego, na które wypiła filiżankę herbaty. Odpowiadając na jego wymówki, zrobiła tę pozytywną uwagę:
„Jeżeli ktoś nie ma pieniędzy, nie może sobie nic kuić... Nie mam tu kogo poprosić jestem obca“.
„Nic pani nie zarobiła?“ »Nie“, odpowiedziała smutnie modelka; „nie chcę poozować tym wszystkim, którzy, sobie tego życzą, dopóki nie jestem do tego zmuszona“. Krew gwałtownie napłynęła jej do twarzy, poczem znów odpłynęła, zostawiając z powrotem jej bladość...
„Ahą!“ pomyślał Hilary, „ma ona już swoje doświadczenie“.
Oboje z żoną wrailiwi byli na nędzę lecz rodzaj ich dobroczynności był odmienny. Hilary z natury swej nie był w stanie odmówić pomocy temu, kto po nią wyciągał rękę. Blanka (której socjologia była zdrowsza), wychodząc z założenia, że dobroczynność jest rzeczą złą, gdyż dobrze zorganizowanem państwie nikt nie powinien po potrzebować pomocy, kierowała wszelkie sprawy, podobnie, jak Stefan, do „Towarzystwa przeciwżebraczego“, co kosztowało dużo czasu i dużo trudu przy udowadnianiu nędzy.
W danym przypadku jednakże najważniejszem było zapewnienie biednemu dziewczęciu utrzymania, nas następnie zaś należało sprawdzić, czy mieszka w przyzwoitym domu, a gdy się okazało, że takiego domu nie ma, trzeba wynaleźć jej coś lepszego. Ponieważ zaś dobroczynność chętnie piecze dwie pieczenie przy jednym ogniu, okazało się, że pani Hughs, krawcowa, może odnająć jeden pokój bez mebli i będzie więcej niż uszczęśliwiona z czterech szylingów lub nawet trzech i pół na tydzień. Meble równie dla niej znaleziono: trzeszczące łóżko, umywalnię, stół i komodę; dywan, dwa krzesła i jakieś statki kuchenne, starych fotografji i rysunków, jakie zwykle pochowane są po szafach i jakiś dziwny mały zegarek, który często, zapominał, która jest godzina. Wszystkie te rzeczy i parę niezbędnych sztuk ubrania przysłano w małym koszyku razem z trzema paprociami, które niedługo miały się rozwinąć i z odnóżką rośliny, zwanej „uczciwość“. Wkrótce potem przyszła „pozować“. Była bardzo spokojną i cierpliwą modelką, i nie kazano jej przy pozowaniu do połowy się drapować, gdyż Blanka zdecydowała, że w gruncie rzeczy lepiej, aby „Cień“ był wyobrażony w całkowitej odzieży pomimo bowiem iż mówiła o aktach i patrzała na nie ze swobodą, gdy przychodziło do malowania ludzi nagich, ogarniał ją jakiś fizyczny wstręt.
Hilary, który był ciekaw, tak zresztą, jak każdy na jego miejscu byłby ciekaw, tego kto u jego nóg zemdlał z głodu, przychodził od czasu do czasu popatrzeć i przyglądał się tej małej, wynędzniałej dziewczynce dobremi, wyrazistemi oczami. Charakterystyką najoczywistszą jego. osobowości było to zdanie, popularne wśród tych, którzy go znali: Hilary obszedłby milę, raczej, niżby zdeptał jakiś owad“. Mała modelka od chwili, gdy wsączył jej likier w zaciśnięte zęby, zdawała się uważać, iż ma do niej pewne prawa, zachowywała bowiem dla niego swoje drobne, pozytywne wyznanie. Czyniła je w ogrodzie, przychodząc lub odchodząc, lub też poza ogrodem, od czasu do czasu w gabinecie, tak, jak dziecko, które wpada i pokazuje skaleczony palec. Mówiła naprzykład ni stąd, ni zowąd: „Proszę pana, odłożyłam w tym tygodniu cztery szylingi“, albo też „Proszę pana, stary pan Creed poszedł dziś do szpitala“.
Twarz jej stawała się mniej bezkrwista, niż była tego pierwszego wieczora, lecz ciągle jeszcze była blada, nabierając niewłaściwych kolorów w chłodne dni, na skroniach występowały drobne, niebieskie żyłki, pod oczami — cienie. Usta miała stale nieco rozchylone, i wyglądała zawsze, jak gdyby wyczekiwała czegoś, co ma się stać, podobna do małej Madonny lub Wenus na obrazie Botticellego. To jej spojrzenie w połączeniu z jej pozytywną mową, nadawało pewien smaczek jej osobowości...
Na Boże Narodzenie pokazano obraz p. Purcey, który skorzystał ze sposobności, aby „się przejechać swym samochodem“ oraz innym znawcom. Blanka poprosiła modelkę, aby była obecną przy tej ceremonji, chcąc w ten sposób znaleźć dla niej pracę. Wsunąwszy się jednak w kąt, dziewczyna stanęła możliwie jak najdalej — poza płótnem. Goście, widząc ją tam i zauważywszy jej podobieństwo do obrazu, patrzyli na nią z ciekawością i odchodzili szepcząc, że przedstawia interesujący typ. Nie odzywali się do niej, gdyż jedni obawiali się, że nie potrafi mówić o rzeczach, o których oni mówić by mogli, lub, że oni nie potrafią mówić o tem, o czem ona potrafi, inni też dlatego, że nie chcieli wyglądać na jej opiekunów. To też nie odezwała się do nikogo. Sprawiło to Hilaremu pewną przykrość. Podchodził do niej i uśmiechał się, próbował robić uwagi lub żarty, na które ona odpowiadała: „Tak panie Dallison“, lub „Nie, panie Dallison“, odpowiednio do okoliczności.
Gdy powracał z jednej z tych krótkich rozmówek, pewien krytyk sztuki, stojący przed obrazem, uśmiechnął się i na jego okrągłej, starannie wygolonej zmysłowej twarzy pojawił się jakiś zielonkawy odcień w oczach i na policzkach tak, jak oka tłuszczu na zupie żółwia.
Jedyni ludzie, którzy szczególniejszą na nią zwrócili uwagę, byli to starzy znajomi, p. Purcey i p. Stone. P. Purcey pomyślał, „Raczej przystojna dziewczyna“ i oczy jego ciągle ku niej wędrowały. W tem, że jest ona prawdziwą modelką, było dla niego coś pikantnego i bezprawnie pociągającego.
Sposób, w jaki zwrócib na nią uwagę p. Stone, był wręcz odmienny; Podszedł do niej zwykłym swym cichym i niezgrabnym krokiem, jak gdyby na całym świecie nic więcej nie widział.
„Mieszka pani sama?“ rzekł. „Przyjdę do pani“.
Zrobiona przez krytyka sztuki lub przez p. Purcey‘a, dawną tą zapowiedź miałaby pewne znaczenie; zrobiona przez pana Stone’a, miała znaczenie wprost przeciwne. Powiedziawszy, co miał powiedzenia, autor książki „Powszechne braterstwo“, ukłonił się i odszedł. Gdy zauważono, ze jedynie drzwi widział przed sobą i nic innego, wszyscy się przed nim rozstąpili. Dały się słyszeć uwagi, które zazwyczaj robiono za jego plecami. „Nadzwyczajny starzec!“ Wie pan, że on cały okrągły rok kąpie się w Serpentynie?“ I sam sobie gotuje, sam podobno sprząta swój pokój, a przez resztę czasu pisze książkę!“ „Pyszny typ!“
Krytyk sztuk, który się uśmiechnął, był, tak, jak i wszyscy ludzie — bardziej godzien pożałowania, niż nagany. Irlandczyk istotnie zdolny, wstąpił w życie z wysokiemi ideałami w duszy i z wiarą, że będzie mógł zgodnie z niemi postępować. Miał nadzieję, iż uda mu się służyć sztuce, służyć jej bezinteresownie; gdy jednak pewnego dnia pozwolił swemu temperamentowi zanurzyć się w orgii osobistych odwetów, nie wiedział już kiedy mu się zerwie z łańcucha i powróci do niego okopcony i zbrukany. W dodatku nie karcił go już za powrotem. Ideały opuściły go, jeden za drugim; pozostał sam, obdarty z godności i wstydu, szukając ukojenia w wódce. Człowiek pełen zawiści, zasługujący na litość i zadawalający się swym kieliszkiem.
Przed przyjściem do Blanki na ową gwiazdkową uroczystość, zjadł był obfite śniadanie, lecz o godzinie czwartej opary, dzięki którym świat wydawał mu się, miłem miejscem pobytu, niemal całkowicie się ulotniły i boleśnie wprost pragnął czegoś do picia. A może to ta dziewczyna ze swem łagodnem spojrzeniem, wzbudziła w nim uczucie, że powinna mu się oddać; ponieważ zaś tego nie uczyniła, odczuł może słuszne rozdrażnienie na myśl, że należy ona lub mogłaby należeć do kogo innego. Może też była to czysto męska, naturalna niechęć do prac kobiet malarzy, która wywoływała to nieżyczliwe usposobienie.
Dwa dni później ukazała się w dzienniku następująca wzmianka, bez podpisu: Dowiadujemy się, że „Cień“ pędzla Blanki Stone, o której nie jest powszechnie wiadomo, że jest żoną literata, p. Hilarego Dallisona, ma być wkrótce wystawiony w Galerji Bencox. Dzieło prawdziwie fin de siècle, ze swym niemiłym tematem, wyobrażającym kobietę (przypuszczalnie z ulicy), stojącą pod lampą gazową, jest utworem raczej anemicznym. O ile p. Dallison, który się tym typem mocno interesuje, wcieli się do którego ze swych czarujących poematów, miejmy nadzieje, że otrzyma wynik mniej bezkrwisty“.
Arkusz zielono-białego papieru, zawierający tę wzmiankę podała Hilaremu przy śniadaniu jego żona. Krew zwolna napłynęła mu do twarzy. Oczy Blanki przywarły do tego rumieńca. Jakkolwiek bądź — zgodnie ze zdaniem filozofów — małe rzeczy stają się wielkiemi, o ile w łańcuchu zdarzeń minionych tworzą ostatnie ogniwo; często daje one ważkie pozornie wyniki.
Stosunki małżeńskie Hilarego z żoną, które dotychczas w każdym razie miały pozory małżeństwa, zmieniły się od tej chwili. Od godziny dziesiątej wieczór tak żyli oddzielnie jak gdyby mieszkali w oddzielnych domach. A zmiana ta nastąpiła bez kłótni, wymówek, wyjaśnień, wprost przez przekręcenie klucza w zamku, i to nawet było jedynie symbolem, raz jeden użytym, dla uniknięcia niezręczności słów. Tego rodzaju znak znakomicie wystarczał dla takiego człowieka, jak Hilary, którego delikatność, poczucie śmieszności i dziwna umiejętność cofnięcia się, zamknięcia się w sobie wykluczała potrzebę czegoś więcej. Oboje musieli również odczuć, że tu niema nic, co możnaby wyjaśnić. Bezimienne double entendre nie było przecież faktem, który mógłby spowodować zerwanie węzłów małżeńskich. Cierpienie było o wiele głębsze — było to drganie serca kobiecego, zranionego w swej miłości własnej poczuciem, że już jej nie kochają, poczuciem, które dawno już wołało o pomstę.
Pewnego ranka, w tydzień po tym przypadku, niewinna sprawczyni jego zjawiła się sama w gabinecie pana Hilarego, i, stojąc w dziwnej swej postawie pełnej niecierpliwości, czyniła swoje drobne wyznania. Jak zwykłe były one bardzo drobne; jak zwykle, wyglądała bezbronnie i robiła wrażenie dziecka ze skaleczonym palcem. Nie ma roboty; winna jest czynsz tygodniowy; nie wie, co się z nią stanie, pani Dallison mówiła, że ją znów odmaluje na innym obrazie...
Hilary nic nie odpowiedział.
...Ten stary pan, pan — pan Stone był u niej.
Chciał, aby przychodziła przepisywać jego książkę, dwie godziny dziennie, od czwartej do szóstej, dostawałaby szylinga za godzinę. Czy ona ma przychodzić? Mówił, że pisanie tej książki zajmie mu lata całe“.
Hilary zanim jej odpowiedział, stał przez całą minutę wpatrzony w ogień. Mała modelka spojrzała na niego ukradkiem. Nagle odwrócił się i obrzucił ją spojrzeniem. Spojrzenie jego najwidoczniej zmieszało dziewczynę. Było to istotnie spojrzenie krytyczne i podejrzliwe, takie, jakiem ogarnąłby foljał wątpliwego pochodzenia.
„Czyż pani nie sądzi,“ rzekł w końcu, „że byłoby pani o wiele lepiej, gdyby pani wróciła na wieś?
Mała modelka gwałtownie wstrząsnęła głową.
„Och nie!“ „Ślicznie, ale dlaczego nie? Życie, jakie pani ma tutaj jest mocno niezadawalające’
Dziewczyna znów spojrzała na niego ukradkiem, następnie powiedziała ze smutkiem:
„Ja nie mogę tam wracać“.
„O co chpdzi? Czy nie dobrzy tam są dla pani?“
Zaczerwieniła się.
„Nie; lecz ja nie chcę tam jechać; a widząc z wyrazu twarzy Hilarego, że delikatność nie pozwala mu pytać dalej, wypogodziła swą twarz i szepnęła: „Stary pan mówi, że byłabym niezależną“.
„Dobrze“ odpowiedział Hilary, wzruszając raminami „to niech pani korzysta z jego propozycji“.
Idąc ścieżką, miała głowę w tył odwróconą, jak gdyby chciała okazać swą wdzięczność. I teraz, patrząc z ponad swego rękopisu, zobaczył twarz jej jeszcze przy ogrodzeniu, wyglądającą po przez krzak bzu. Nagle skoczyła, jak dziecko, wypuszczone ze szkoły. Hilary wstał, zmieszany. Widok tego skoku był jakby promieniem świetlnym, padającym z latarni w ciemną ulicę życia innej istoty ludzkiej. Odkrył On, jakby w błyskawicy, osamotnienie tego dziecka, beż pieniędzy i bez przyjaciół, traconego w środek wielkiego miasta.
Minął styczeń, luty, marzec i mała modelka przychodziła dzień w dzień przepisywać „Księgę powszechnego braterstwa“.
Do pokoju p. Stone’a, za który uparcie sam płacił czynsz, nigdy nie wchodziła służba. Pokój ten mieścił ślę na parterze i ktokolwiekbądz przechodził koło jego drzwi miedzy godziną czwartą, a szóstą, mógł słyszeć głos p. Stone’a, dyktującego powoli, z przerwmi, a niekiedy sylabizującego poszczególny wyraz. Widocznie przez te dwie godziny dyktował głośno dla przepisania na czysto, pracę, pozostałych siedmiu godzin.
O godzinie piątej rozlegał się niezmiennie brzęk talerzy i filiżanek, a jednocześnie słychać było głos małej modelki, pozytywny, łagodny, monotonny, czyniący drobne wyznania; odpowiadał mu głos p. Stone’a również jakby sprawozdawczy, lecz dziwnie niezgodny z wyznaniami jego małej przyjaciółki. Któregoś dnia, gdy drzwi były otwarte, Hilary usłyszał wyraźnie następującą różmowę:
Mała modelka„Pan Creed mówi, że był kamerdynerem. Taki mu się zrobił brzydki nos“.
(Przerwa).
P Stone: „W dzisiejszych czasach ludzie pochłonięci są myślą o swojej indywidualności. Ich zajęcia wydają im się ważne.“
Mała modelka: P. Creed mówi, że jego oszczędności pochłonęła choroba“.
P Stone: — tak nie jest!“
Mała modelka:, P. Creed mówi, że miał zawsze zwyczaj chodzenia do kościoła“.
P. Stone (gwałtownie): „Nie było kościoła, do którego byłoby warto chodzić od A. D. 700“.
Mała modelka: „Lecc on nie chodzi.“
I rzucając spojrzenie przez otwarte drzwi, Hilary ujrzał ją, trzymającą kawałek chleba z masłem w palcach powalanych atramentem, usta miała nieco rozwarte, jakby w oczekiwaniu następnego kąska, oczy wpatrzone z ciekawością w pana Stone’a, który w przezroczystym ręku trzymał filiżankę z herbatą oczy zaś miał utkwione w dalekiej przestrzeni.
Pewnego kwietniowego dnia p. Stone, poprzedzany zapachem pieczonych ziemniaków, jaki zazwyczaj go otaczał, ukazał się o godzinie piątej we drzwiach gabinetu Hilarego.
„Nie przyszła“, rzekł.
Hilary odłożył pióro. Był to pierwszy prawdziwy dzień wiosenny.
„Czy nie przeszedł by się pan ze mną, zamiast...?“ zapytał.
„Owszem“, powiedział p. Stone.
Poszli do ogrodów Kensingtonu, Hilary z głową raczej spuszczoną, a p. Stone z oczami utkwionemi w swe dalekie myśli, wysuwając naprzód swą srebrzystą brodę.
Na, ulubionych swych firmamentach błyszczały gwiazdy krokusów i narcyzów. Każde niemal drzewo miało swego gruchającego gołębia, każdy krzew swego rozśpiewanego kosa. Na ścieżkach były dzieci w swych wózkach. Był to ich zwykły punkt zborny, przychodziły tutaj codziennie przyglądać się przyzwoitej odległości małym, brudnym dziewczynkom siedzącym na trawie i pilnującym małych brudnych chłopców, słuchać nieustannego szczebiotania tych pospolitych bębnów i uczyć się rozwiązywania wielkiego zagadnienia klas niższych. Siedzieli w swoich wózkach, ssąc w namyśleniu gumowe smoczki. Przed niemi biegały psy, za niemi szły niańki.
Duch barw unosił się nad odległemi drzewami, spowijając je w brunatno-purpurowe mgły; niebo ozłocone było poświatą gasnącego słońca. Był to jeden z tych dni, które budzą w sercu gorące pragnienia takie, jakie księżyc budzi w sercach dziecięcych.
P. Stone usiadł z Hilarym w Broad Walk.
„Wiązy!“ zekł p. Stone. Niewiadomo, kiedy one otrzymują swoją obecną postać. Mają jedną, powszechną duszę. Tę samą, co ludzie. Przerwał, i Hilary niespokojnie rozejrzał się dokoła. Siedzieli sami na ławce.
P. Stone znów podniósł głos. „Ich kształt i kołysanie się stanowią ich właściwą duszę; przechowywują ją z wieku na wiek. Poto jedynie żyją. W dzisiejszych czasach — zniżył głos; zapomniał całkowicie, że nie był sam — „gdy ludzie nie mają pojęć ogólnych, dobrze by uczynili, patrząc na drzewa. Zamiast karmić pewną ilość mizernych dusz strawą zmiennych prawideł, dotyczących życia przyszłego, powinni byli się zająć poprawą obecnej swej postaci i w ten sposób podnieść poszczególną duszę ludzka“.
„Wiązy uważane były zawsze za niebezpieczne drzewa, zdaje mi się“, odezwał się Hilary.
P. Stone odwrócił się, a widząc przy swego zięcia, zapytał:
„Czy pan do mnie mówił?“
„Tak, panie“.
P. Stone powiedział żywo:
„Może się przejdziemy“.
Wstali z ławki i zaczęli się przechadzać...
Wyjaśnienie nieobecności małej modelki dała ona sama Hilaremu w sposób następujący: „Otrzymałam zajęcie“.
„Więcej pracy?“
„Przyjaciel pana Frencha“.
„Tak — Któż to taki?“
„Pan Lennard. Rzeźbiarz; ma pracownię w Chelsea. Chce, abym mu pozowała“.
„A!“.
Spojrzała ukradkiem na Hilarego i spuściła głowę.
Hilary odwrócił, się do okna „Pani oczywiście wie, co to znaczy pozować u rzeźbiarza“.
— Głos małej modelki rozległ się za jego placami pozytywny, jak zawsze „Mówił, że mam takie właśnie kształty, jakich szukał“,
Hilary patrzał dalej przez okno. „Przypuszczałem, że pani niema zamiaru pozować do aktu“.
„Nie chcę pozostać biedną przez całe życie“.
Hilary odwrócił się wobec dziwnego brzmienia tych nieoczekiwanych słów.
Dziewczyna stała w smudze światła; blade jej policzki płonęły; blade, napół rozwarte usta, zaczerwieniły się; oczy jej, w czarnej oprawie, były szeroko otwarte i niesforne; młodą, okrągła jej pierś unosiła się, jak gdyby w szybkim biegu.
„Nie chcę przez całe życie przepisywać książek“.
„Ach, doskonale“.
„Panie Dallisonl! Ja tak nie myślałam — ja doprawdy nie chciałam! Ja chcę robić to, co pan mi czynić każę — ja chcę“.
Hilary patrzał na nią nieufnym, krytycznym wzrokiem, jak gdyby pytając: „Co się za tem kryje? Czy ty naprawdę jesteś naiwna, czy co?“; wzrok ten już poprzednio ją zaniepokoił. W końcu Hilary rzekł: „Niech pani robi, jak się pani podoba. Nikomu rad nie udzielam“.
„Ale pan nie chce, abym tam poszła — ja wiem, że pan nie chce. Oczywiście, jeśli pan nie chce, abym poszła, będzie to dla mnie przyjemnością nie iść!“
Hilary uśmiechnął się.
„Nie lubi pani przepisywać dla pana Stone?“
Mała modelka spojrzała na niego bacznie. Lubię p. Stone‘a — to taki dziwny starzec“.
„To jest ogólne zdanie; odpowiedział Hilary. Lecz wie, pani, p. Stone uważa, iż to my jesteśmy dziwni“.
Mała modelka uśmiechnęła się blado; smuga świetlna przesunęła się poza nią, a stojąc na tle milionów lotnych, plam złotego pyłu, wyglądała w tej chwili jak młodociane uosobienie wiosny, wyczekujące tego, co jej rok przynieść może.
Słowami „proszę panią“, wymienionemfi we drzwiach, p. Stone przerwał dalszą rozmowę...
Jednakże pomimo, że stanowisko dziewczęcia w tym domu zostało pozornie określone, od czasu do czasu pewien drobny fakt — źdźbło słomy, niesione przez wiatr — wskazywał na istotne uczucia, ukrywające się pod pozorami przyjaznych uczuć całej rodziny, pod próbami stosunku ze wszech miar opiekuńczego względem biednych lub bezbronnych, stosunku, którym odznaczają się ludzie obdarzeni tak zwanem przez Hilarego „sumieniem społecznem“. Istotnie na trzy dni przedtem, gdy Hilary siedział w swym bronzowym gabinecie pod popiersiem Sokratesa, Cecylja, przyszedłszy na śniadanie, rzuciła następującą uwagę:
„Oczywiście, wiem dobrze, iż nikt jego pisma czytać nie może, nie rozumiem jednak, dlaczego ojciec nie dyktuje maszynistce zamiast tej małej dziewczynie. Szłoby to dwa razy prędzej!“
Odpowiedź Blanki, spóźniona o parę sekund, brzmiała:
„Może Hilary wie dlaczego.“
„Nic mi na tem nie zależy. Dlaczego?
„Sądząc z twego tonu, zdawało mi się, że ci na tem zalety“.
„To nie dlatego nie lubię, że tu przychodzi“.
„Czy jest inny powód, dla którego przychodzi?“
Cecylja, opuszczając oczy na swój widelec, rzekła nieco pośpiesznie: „Ojciec jest nadzwyczajnym tak jest“.
Lecz przez następne trzy dni Hilarego nie było w domu, gdy przychodziła małą modelka.
Taka więc była druga przyczyna, która rano w dniu 1-go maja, sprawiła, że bez niechęci poszedł odwiedzić panią Hughs w Kensington, na Hound Street.
Hilary wraz ze swoją małą buldożką wszedł w Hound Street od strony wschodniej. Była to ulica szara z domami trzypiętrowemu budowanemi, wszystkie w jednym stylu. Wszystkie prawie drzwi były otwarte, a na progach dzieci cieszyły się świętami wielkanocnemu Siedziały pełne apatji, przerywanej; klapsami lub nagłym hałasem. Prawie wszystkie były brudne; niektóre miały całe buty, niektóre, ledwo ich połowę, dwoje zaś, czy troje wcale butów nie miało; W ściekach bawiło się więcej dzieci; ich przenikliwe okrzyki i gorączkowe ruchy budziły w Hilarym uczucie, że ich „klasa“ narzucała im następujące wyznanie wiary: „Dziś żyjemy; jutro — o ile ono nadejdzie — będzie takie, jak i dzień dzisiejszy“.
Nieświadomie szedł samym środkiem ulicy, a Miranda, która nigdy przez całe swoje życie, tak się nie poniżyła. biegła przy jego nogach, przewracając oczami, jak gdyby chciała powiedzieć: „Jedno sobie wymawiam — nie wolno żadnemu psu do mnie się odezwać!“
Na szczęście nie było tu żadnego psa; było za to dużo kotów i koty te były chude.
Przez niższe okna w domach Hilary dostrzegł tu i owdzie kobiety nędznie odziane, wykonywujące różnego rodzaju robotę, lecz przerywające ją niekiedy, aby spojrzeć na ulicę. Przeszedł do końca, gdzie zatrzymał go jakiś mur i krocząc dalej środkiem ulicy, powrócił tą samą drogą. Dzieci patrzyły obojętnie na jego wyniosłą postać; czuły widocznie, że nie należał do tych, którzy tak jak oni, nie mają jutra.
Dom № 1 przy Hound Street, stykający się z ogrodem domu należącego do kogoś z wyższej sfery, był istotnie najwspanialszym gmachem z całej ulicy. Drzwi nie były jednak zamknięte i Hilary, pociągnąwszy jakiś okruch dzwonka, wszedł do środka.
Pierwsza rzecz jaką zauważył, był to zapach; ściśle biorąc, nie był on zły, lecz mógłby być lepszy. Był to zapach muru i prania z pewną domieszką zapachu wędzonych śledzi. Drugą rzeczą, na którą zwrócił uwagę, była jego bursztynowa buldożka, stojąca na progu, wpatrzona w mizernego, piaskowego kota. Musiał czemprędzej wypędzić to małe kociątko o grzbiecie gniewnie wygiętym, aby jego buldożka mogła wejść do domu. Trzecia rzecz, jaką zobaczył, była to ułomna, niska kobieta, stojąca we drzwiach pokoju. Twarz jej o dużych kościach policzkowych oraz szeroko rozwartych, jasno szarych, podkrążonych oczach, otwarta była i nacechowana cierpliwością; dawała wypoczynek swej kulawej nodze, opierając ją o drzwi.
„Nie wiem, czy pan kogo zastanie na górze. Poszłabym się dowiedzieć, ale jestem kulawa.
„Tak, widzę to,“ powiedział Hilary. „Bardzo mi przykro.“
Kobieta westchnęła: „To już całe pięć lat;“ i wróciła do swego pokoju.
„Czy nic nie można na to poradzić?“
„Tak, kiedyś zdawało mi się, że można“ odpowiedziała kobieta, lecz mówią, że to choroba kości; zaniedbałam to z samego początku“.
„To niedobrze!“
„Nie mieliśmy na to czasu,“ rzekła kobieta, jakby w swej obronie i powróciła do pokoju tak przepełnionego fajansowemi filiżankami, fotografjami, barwnemi rysunkami, owocami z wosku i innemi ozdobami, że zdawało się, iż niema już miejsca na olbrzymie łóżko.
Pożegnawszy ją, Hilary zaczął iść na górę. Na pierwszem piętrze zatrzymał się. Tutaj w pokoju od tyłu, mieszkała mała modelka.
Rozejrzał się dokoła. Obicie w korytarzu było ciemno-pomarańczowe, firanka przy oknie porwana i rozchodził się ścigający ciągle, przenikający wszystko zapach muru, prania i wędzonych śledzi. Robiło mu się niedobrze, przejmował go moralny wstręt. Mieszkać tutaj, chodzić po tych schodach, wśród tych ciemnych, koloru żółci ścian, po tej brudnej podłodze, przytem — ach! dzień w dzień; dwa, cztery, sześć razy, Bóg wie, ile razy dziennie! I zmysł ten pierwszy, który bywa przynęcany lub odpychany, pierwszy, który z kulturą dała staje się wybrednym, ostatni, jaki wyrzucić można ze świątyni ducha; ten zmysł, którego wysubtelnieniu poświęcona jest cała cywilizacja i wychowanie; ten zmysł, który, gdy go choć cokolwiek brak u ludzi, jest w stanie opóźnić rozwój narodów i sparaliżować wszelkie społeczne urządzenia — ten Zmysł Powonienia wskrzesił w nim stulecia jego szlachectwa, wywołał duchy wszystkich tych Dallisonów, którzy więcej, niż przez trzysta, lat służyli Kościołowi lub Państwu. Zbudził dusze woni, do jakich był przyzwyczajony, a wraz z niemi, w subtelnym związku cały żywy układ estetyki, utkany na świeżem powietrzu i włożony w lawendę. Wzbudził proste, bynajmniej nie dziwaczne żądanie bezwzględnej czystości. I chociaż Hilary wiedział, że chemicy twierdziliby, iż skład jego krwi, jest ten sam, co mieszkańców tego domu, i że ten zapach, pochodzący z muru prania i wędzonych śledzi, jest w rzeczywistości raczej zdrowy, stał z brwiami ściągniętemi, wpatrzony w drzwi pokoju młodej dziewczyny i we wspomnienie delikatnie o zmarszczonym nosku swej siostrzeniczki, gdy opisywała dom, stojący przed nim. Poszedł na górę, a za nim poszła jego bursztynowa buldożka.
Wysokiej, szczupłej postaci Hilarego, ukazującej się w otwartych drzwiach mieszkania frontowego na najwyższem piętrze, poczciwej jego i zmęczonej twarzy oraz bladych agatowych oczów małej buldożki, biegnącej przy jego nogach, nie widział nikt, prócz dziecka; siedzącego w drewnianej skrzyni na środku pokoju. Niemowlę to, dziwnie podobne do bryły kitu, którą przyroda jakimś cudem obdarzyła parą ruchliwych czarnych oczów, ubrane było w kobiecy włóczkowy kaftan, spadający na jego nogi i ręce, tak, że nic nie było widać po za jego głową. Kaftan ten oddzielał dziecko od wiórów, na których siedziało, a ponieważ nie posiadało jeszcze sztuki wstawania, skrzynia zabezpieczała je od zetknięcia z czemkolwiek bądź innem. Tak znakomicie zabezpieczone od swego królestwa, jak car wszech Rosji, dziecko nie robiło nic. W państwie tem stało ciemne łóżko, dwa krzesła i umywalnia ze złamaną nogą, podparta stałym stołkiem. Odzież wisiała na gwoździach, rondle leżały na manekinie, maszyna do szycia stała na prostym stole do roboty.
Nad łóżkiem wisiał oleodruk, jakiś dodatek gwiazdkowy, wyobrażający narodzenie Chrystusa, nad nim — bagnet pod którym napisano niewprawną ręką na kawałku grubego papieru: „Trzy razy użyty pod Klandslaagte. S. Hughs“.
Kilka fotografji zdobiło ściany i dwie więdnące paprocie stały na framudze okna. Pokój był zresztą jakoś rozpaczliwie czysty; w wielkim kredensie, nieco otwartym pochowane było to wszystko, co nie powinno widzieć światła dziennego. Okno królestwa dziecięcego było starannie zamknięte; panującym tu zapachem był zapach muru, prania i wędzonych śledzi oraz — innych rzeczy.
Hilary patrzał na niemowlę, a niemowlę patrzało na niego. Oczy, tej drobnej kruszynki szarej ludzkości zdawały się mówić:
„Zdaje się, że ty nie jesteś moją matką“.
Wszedł i dotknął jego policzka. Niemowlę mrugnęło czerwonemi oczami.
„Nie“, zdawało się znów mówić, „nie jesteś moją matką“.
Coś cisnęło Hilarego za gardło; odwrócił się i zeszedł na dół.
Zatrzymawszy się przed drzwiami małej modelki, zastukał, a nie otrzymując odpowiedzi, przekręcił klamkę. Mały kwadratowy pokoik był pusty: był on dosyć czysty i dobrze utrzymany, obicie miał ciemno różowe, stosunkowo dosyć świeże. Przez otwarte okno widać było gruszę, obsypaną kwiatem. Hilary zamknął starannie drzwi, wstydząc się tego, że otwierał.
Na półpiętrze, patrząc na niego czarnemi oczami, podobnemi do oczów dziecka, stał człowiek średniego wzrostu i, silnej budowy, którego krótka twarz z szerokiemi kośćmi policzkowemi, z krótko przystrzyżonemi, czarnemi włosami, prostym nosem i małemi czarnemi wąsami, mocno była opalona. Miał na sobie zwykłe umundurowanie zamiataczy ulic — luźną, granatową bluzę i spodnie, wsunięte w buty, dochodzące do połowy łydek, w ręku trzymał czapkę.
Po kilku sekundach wzajemnego się sobie przyglądania, Hilary rzekł:
„P. Hughs, jak się zdąje“.
„Tak“.
„Byłem na górze, aby się zobaczyć z pańską żoną“.
„Tak?“
„Przypuszczam, że mnie pan zna?“
„Tak jest, znam pana“.
„Niestety, jedynie dziecko pańskie jest w domu“.
.Hughs poruszył czapką w stronę pokoju małej modelki. „Myślałem, że pan przyszedł, aby ją zobaczyć“, rzekł. Czarne jego oczy gorzały; w wyrazie; jego twarzy było coś więcej, niż klasowa niechęć.
Rumieniąc się zlekka i rzuciwszy mu surowe spojrzenie, Hilary zeszedł ze schodów bez odpowiedzi. Miranda jednak nie poszła za nim. Stała na najwyższym stopniu z łapką lekko wzniesioną.
„Nie znam tego człowieka“, zdawała się mówić, „i nie podobają mi się jego spojrzenia“.
Hughs skrzywił się. „Nie uderzyłem nigdy niemego stworzenia“, rzekł; „do nogi psiaku!“ Pobudzona wyrazem, którego nigdy nie spodziewała się usłyszeć, Miranda prędko zbiegła na dół.
„To było bezczelne“, myślał Hilary, idąc z powrotem.
„Wesimintster“, proszę pana. Ach, to pan!“
Chuda, drżąca ręka podawała mu zielonkawą gazetę.
„Strasznie zimny wiatr jak na te porę roku“.
Bardzo sędziwy człowiek w okularach w czarnej oprawie, z szerokim nosem, długą wargą dolną i długim półśrodkiem, niezręcznie próbował zarobić sześć pensów.
„Zdaje mi się, że ja pana znam“, rzekł Hilary.
„Ależ tak, panie. Pan miał do czynienia z tym tu sklepem — departament tytuniowy. Widziałem nieraz, jak pan tam wchodził. Niekiedy brał pan Pel Mell od tego tu obywatela.
Rzucił głową w lewą stronę, gdzie stał młodszy od niego człowiek, zaopatrzony w stos bielszych dzienników.
W ruchu tym były lata całe zawiści, nienawiści i poczucia własnej krzywdy. „Oto mój dziennik“, zdawał się ruch ten mówić, „mam wszelkie do niego prawa; a ten łobuz z niższej sfery sprzedając go, pozbawia mnie zarobku!“
„Sprzedaj? tego Westministra. Czytuję go w niedzielę — to jest pismo dla panów, pismo dla wyższej sfery — pomimo swojej polityki. Ale, panie, proszę pana, u tego tam człowieka, który sprzedaje Pell Mell“ — zniżając głos, chciał wciągnąć Hilarego w konfidencje — „tyle państwa to kupuje; zbyt jednak tam dużo tego państwa — sądzę, że to nie jest prawdziwe państwo — widzi mi się, że odciągają ich odemnie, Hilary który zaczął słuchać przez poczucie delikatności, olśnił nagle błysk przypomnienia. „Pan mieszka na Hound Streeet.
Starzec odpowiedział pospiesznie? „Ależ; proszę pana! Tak, proszę pana. — Pod numerem 1, nazywam się Creed. Pan jest tym panem, u którego ta młoda panienka chodzi przepisywać książkę.
„To nie moją książkę ona przepisuje“.
„O nie, tego starszego pana; znam go. Przychodził kiedyś do mnie. Przyszedł w którąś niedzielę rano. „Oto funt tytoniu dla pana!“ rzekł. „Pan był kamerdynerem“, powiada „kamerdynerem“ powiada za pięćdziesiąt lat nie będzie ich już wcale. I wyszedł. „Niezupełnie to tak“ — podniósł drżącą rękę do głowy „niezupełnie to tak — proszę pana!“
„Zdaje mi się, że w pańskim domu mieszkają jacyś ludzie, nazwiskiem Hughs“.
„Odnajmują od nich pokój. Jakaś pani pytała mnie wczoraj o nich; to chyba nie pana żona, proszę pana“.
Oczy jego zdawały się przemawiać do miękkiego, filcowego kapelusza Hilarego: „Tak, tak — widziałem takie w najlepszych domach. Noszą cię opuszczonego, bo to uczeniej wygląda; pańskich nabrałeś manjer.“
„Przypuszczam, że to była siostra mojej żony“.
„O, proszę pana! Ona często kupuje gazetę odemnie. Prawdziwa pani — nie z tych tam“ — znów próbował wciągnąć Hilarego w konfidencje — „pan wie, co myślę, to taka pani, co kupuje rzeczy gotowe w wielkich magazynach. O, znam ją dobrze“.
„Tak? O, proszę pana!“ Stary Kamerdyner zamilkł, widocznie zakłopotany.
Brwi Hilarego zaczęły wykonywać jakieś dziwaczne ruchy, co oznaczało zawsze, że ma coś do zarzucenia swej zwykłej delikatności.
„Jak — jak się obchodzi Hughs z tą małą dziewczynką, która mieszka obok państwą?“
Stary Kamerdyner odpowiedział raczej ponuro:
„Słucha ona mojej rady i nie zadaje się z nim. Po jakiś straszny dziki człowiek. Skąd on się tu wziął, nie mam pojęcia!“
„Był, zdaje się, żołnierzem“.
„Tak mówi? To jeden z tych, którzy pracują dla zakrystji; a potem idzie i pije, a gdy już ma dosyć, zdaje, się, jak gdyby dla niego nic nie było świętego; wymyśla na panów, na kościół i na wszelkiego rodzaju ustanowienia. Nigdy nie widziałem żołnierzy, takich, jak on. To jakiś stracony, obcy człowiek — jak mówią“.
„Co pan myśli o ulicy, na której pan mieszka?“
„Ja z nikim się nie zadaję; to ulica niższej sfery, mieszkają tu ludzie z bardzo niskiej sfery — sami siebie nie szanują?“
„Tak?“ — powiedział Hilary.
„Te małe domy do stają się do rąk małych ludzi, a oni nie dbają o nie, byle im przynosiły dochód. Sami sobie poradzić nie mogą — ludzie z takiej niskiej sfery; każdy robi, jaknajlepiej dla siebie samego. Podobno są tysiące takich domów po całym Londynie. Są tacy, którzy je chcą odnowić; ale to ruina; skąd tu wziąć na to pieniądze? To biedacy, nie mogą się nawet zdobyć na nowe obicie na ścianach, a wielcy panowie — nie można mieć nadziei, aby oni wiedzieli, co się dzieje poza ich plecami. Są tacy głupi drwale, jak i ten Hughs; który plecie niestworzone rzeczy o obowiązkach wielkich panów; lecz tu niema mowy o tem, aby prawdziwi panowie wdali się w tego rodzaju rzeczy. Mają oni swoje majątki po kraju. Ja z nimi mieszkałem i wiem dobrze“.
Mała buldożka, której przeszkadzali przechodnie, uznała teraz za właściwe bić ogonem w nogi kamerdynera.
„O, proszę bardzo! Co to jest? Ale on nie gryzie, co?“
Miranda spojrzała panu w oczy. „Widzi pan co może się zdarzyć damie, gdy „się włóczy po ulicach“, zdawała się mówić.
„To musi być ciężko tak cały dzieli stać na ulicy szczególnie po życiu, jakie pan prowadził“, rzekł Hilary.
„Nie mogę się skarżyć; to było dla mnie zbawieniem“.
„Czy może się pan, gdzie schronić?“
Znów próbował stary kamerdyner wciągnąć go w konfidencje.
„Niekiedy w dżdżysty wieczór pozwalają mi stać pod tem sklepieniem; wiedzą, że jestem człowiekiem poważnym. Nie zrobiliby tego nigdy dla tego tam człowieka“ — wskazał na swego rywala — „lub dla którego z tych chłopaków, stojących tutaj, przeszkadzających w handlu“.
„Chciałem pana zapytać, panie Creed, czy możnaby co zrobić dla pani Hughs?“
Kruche stare ciało zatrzęsło się, jakby pod wpływem zawziętości jego odpowiedzi.
„Wobec tego, co ona mówi, i jeżeli można jej wierzyć, jabym go oddał pod sąd, tak, jakem Creed, i uzyskałbym seperację i nigdybym do niego nie powrócił: tak i ona zrobić powinna. A gdyby potem po nią przyszedł, zamknąłbym go w więzieniu, chybaby mnie przedtem zabił. Nie mam cierpliwości z takimi ludźmi z niższej sfery! Ubliżył mi dziś rano“.
„Więzienie, to straszny środek“, szepnął Hilary.
Stary kamerdyner odpowiedział z uporem: „Na takich niema innego sposobu — zamknąć, aż się poprawią!“
Hilary chciał coś odpowiedzieć, lecz zauważył, że jest sam. Przy brzegu chodnika, w odległości kilku jardów, Creed, z twarzą wzniesioną ku górze, obejmował z całej siły drugie wydanie Westminster Gazette, jakie mu rzucono z wysokości wozu.
„Ślicznie“, pomyślał Hilary, idąc dalej, „ty przynajmniej wiesz, co myślisz!“
I biegnąc przy nim, z pyszczkiem wysuniętym naprzód, mała jego buldożka wznosiła oczy, jak gdyby mówiła: „Najwyższy był czas, abyśmy opuścili tego człowieka czynu!
Siedząc w swym pokoju, przy starem, dębowem biurku, pani Stefanowa Dallison, starała się skupić swe rozproszone myśli. Krążyły one dokoła, zapisanych ćwiartek papieru; zaczynających się od słów „Droga Cecyljo“, albo „Prośby pani Tallents Smallpeace“, lub też dokoła kartek z nagłówkami, noszącemi nazwy teatrów, galerji lub sal koncertowych; wreszcie dokoła papieru w mniej dobrym gatunku, na którym na początku były słowa: Kochana przyjaciółko... i kończącego się prostem, dobrze znanem nazwiskiem „Wessex“, tak, że nie można było robić żadnych przypuszczeń, co do treści, zawartej między nagłówkiem i podpisem. Miała również przed sobę ćwiartki swego własnego papieru listowego, z nagłówkiem „76, The Old Square, Kensington“, oraz dwa małe notesy. Jeden z nich był oprawiony w marmurkowy papier i nosił napis: „Proszę tego notesu nie ruszać“; poprzez drugi, oprawny w skórę jakiegoś zmarłego zwierzątka, wyryty był samotny wyraz „Zobowiązania“.
„Cecylja miała na sobie zieloną, jedwabną bluzkę z rękawami, które przykrywały jej szczupłe ręce, gdyby ich nie przytrzymywały w kostce srebrne guziki, zrobione na kształt małych różyczek; czoło miała zmarszczone, jak gdyby się dziwiła, że myśli jej się rozproszyły. Siedziała tak co rano, starając się pochwycić te myśli i układając je w jednym lub drugim notesie. Jedynie tak ciężko, pracując, mogła utrzymać siebie samą, męża swego i córkę we właściwym stosunku do wszystkiego to się dokoła nich działo. Starając się zaś, aby stosunek ten był tak najwłaściwszy, przyprawiała się niemal codziennie o lekki ból głowy. Obawa bowiem przeoczenia jakiegoś posunięcia lub zbytniego przejęcia się innem, była w niej bardzo żywa; tyle było ciekawych osób, tyle sympatycznych stosunków, zarówno dla niej, jak i dla Stefana, które pragnęła utrzymać, iż było to rzeczą niezmiernej wagi, aby zbyt nie utrzymywać jakiegoś poszczególnego stosunku. Również i konieczność niezatracenia kobiecości wraz z ogólnym postępem narzucała się jej temperamentowi. Myślała niekiedy z zazdrością o rozkosznem osamotnieniu, jakiego obecnie używała Blanka, a które oczuła instynktownie, raczę, niż się o niem dowiedziała; często jednak o tem nie myślała, gdyż była to prawa osóbka, dla której Stefan i jego sprawy stały na pierwszem miejscu. I chociaż się trochę nudziła, gdyż myśli jej napływały z każdą pocztą, nie nudziła się znów tak bardzo, zaledwie trochę więcej, niż kotka angorska, siedząca w fałdach jej sukni, która również siadywała całemi godzinami, starając się pochwycić swój ogon, a miała kieskę między oczami i dwa dołeczki w pyszczku.
Gdy wreszcie zdecydowała, jakie koncerty będzie musiała opuścić, gdy zapłaciła składkę na Ligę zwalczania fałszowanego mleka i podziękowała za zaproszenie na próbę wyskakiwania aeronauty z balonu, odpoczęła. Następnie, umoczywszy pióro w atramencie, napisała:
„Pani Stefanowa Dallison chciałaby, aby jej bezzwłocznie odesłano do domu, bez żadnej zmiany suknię niebieską, zamówioną przez nią w dniu wczorajszym. — PP. Rose i Thora, High Steet, Kensington“.
Dzwoniąc, myślała: „To będzie robota dla pani Hughs, biedactwo. Przypuszczam, iż zrobi również dobrze, jak Rosę i Thora. Proszę poprosić do mnie panią Hughs. Ach to pani Hughs? Proszę niech pani wejdzie“.
Krawcowa, która podeszła do środka pokoju, stałą z rękami zwieszonemi po bokach, bez znaku życia, z bierną jedynie cierpliwością w dużych bronzowych oczach. Była to postać zagadkowa. Jej obecność wywoływała zawsze w Cecylji pewne rozdrażnienie, jak gdyby podlegała konfrontacji z tem, czem mogłaby być ona sama, gdyby nie były zaszły pewne drobne okoliczności. Tak to sobie uświadamiała, że musi odnosić się do niej z sympatją, tak się starała o to, by dowieść, że niema między niemi żadnej przepaści, tak pragnęła być taką, jaką być powinna, że głos jej brzmiał raczej, jak kołowrotek.
„Szyje pani firanki, pani Hughs?“
„Tak, pszę pani, dziękuję pani“.
„Będę miała jutro inną dla pani robotę — przeróbkę sukni. Czy może pani przyjść?“
„Tak, pszę pani. Dziękuję pani“.
„Czy dziecko zdrowe?“
„Tak, pszę pani. Dziękuję pani“.
Chwila milczenia.
„Nie należy mówić o jej sprawach domowych“, pomyślała Cecylja, „nie lubię tego!“ Ponieważ jednak milczenie działało jej na nerwy, powiedziała szybko: „Czy mąż pani teraz lepszy?“
Nie było odpowiedzi; Cecylja ujrzała łzę, spływającą zwolna po twarzy kobiety.
„O biedactwo, pomyślała, „biedactwo! To moja wina!“
Pani Hughs długo zaczęła mówić głosem żałosnym: „Niegodziwy jest, pszę pani. Miałam właśnie z panią o tem pomówić. I to odkąd ta dziewczyna — twarz jej stała się ostrą — „zamieszkała w moim pokoju; on zdaje się — zdaje się — właściwie zaniedbuje mnie“.
Cecylji serce drgnęło rozkosznie, tak, jak drgać zwykła, słysząc o czyjejś tragedji miłosnej, choćby bolesnej.
„Pani mówi o tej małej modelce?“ rzekła.
Krawcowa odpowiedziała głosem wzruszonym: „Nie chcę nic na nią mówić, ale ona go oczarowała, tak jest; on, zdaje się, nie jest w stanie nic robić, chciałby tylko ciągle o niej mówić i wisieć u jej drzwi. To mnie tak martwiło, w chwili, gdy panią wtedy zobaczyłam. A nawet już od wczoraj, po południu, gdy przyszedł pan Hilary — mówił do tego dzikusa — a on mnie pchnął — i — i — —“ Usta jej przestały wymawiać całkowite wyrazy, lecz ponieważ było to nieprzyzwoitością płakać wobec swych zwierzchników, ustami temi połykała łzy i krtań jej poruszała się gwałtownie.
Przy wzmiance o Hilarym, uczucie rozkoszy u Cecylji uległo Pewnej zmianie. Odczuwała ciekawość, lęk i odrazę.
„Niedobrze panią rozumiem“, rzekła.
Krawcowa miętosiła swą suknię. „Ja przecież nic na to nie mogę poradzić, w jaki sposób on mówi, pszę pani, Ja oczywiście nie chcę tu powtarzać tych brzydkich rzeczy, jakie on mówi na pana Hilarego. Wygląda jak warjat, gdy zacznie mówić o tej młodej dziewczynie“.
Sposób wymówienia tych trzech ostatnich wyrazów był prawie wyniosły.
Cecylja już miała powiedzieć: dosyć, nic więcej słyszeć nie chcę“. Ciekawość jej jednak i pewien dziwny lęk zmusiły ją do powtórzenia: „Nie rozumiem. Czy pani przypuszcza, iż chce on dać do zrozumienia, że p. Hilary ma coś wspólnego z tą dziewczyną, czy, o?“ I pomyślała; „Muszę temu w każdym razie położyć koniec“.
Twarz krawcowej była wykrzywiona wskutek jej wysiłków opanowania głosu.
„Powiedziałam mu, że to jest niegodziwość mówić tego rodzaju rzeczy, a p. Hilary to taki dobry pan. I co jemu do tego, mówię, ma przecież własną żonę i dzieci. Widziałam go na ulicy, widziałam, jak sterczał pod domem pani Hilarowej, gdy ja tam pracowałam — czekał na tę dziewczynę i szedł za nią — do domu“.
Znów usta odmówiły jej posłuszeństwa, połykały jedynie jej łzy.
Cecylja pomyślała: „Muszę natychmiast powiedzieć Stefanowi. To niebezpieczny człowiek“. Kurcz nerwowy ścisnął jej serce, zwykle tak ciepłe i spokojne; nieokreślone uczucia, jakie ją już nawiedzały, znów się zjawiły z zatrważającą siłą; zdawała się widzieć oblicze nikczemnego życia, wpatrzone w rodzinę Dallisonów. Głosem, który nie ośmielił się załamać, pani Hughs mówiła dalej.
„Powiedziałam mu: „Co ci przychodzi do głowy? I to teraz, kiedy pani Hilarowa taka była dla mnie dobra!“ Ale on, gdy się napije, jest zupełnie jak warjat i mówi, że pójdzie do pani Hilarowej — —“
„Pójdzie do mojej siostry? Po co? Błazen!“
Gdy pani Hughs usłyszała, jak inna kobieta nazwała węża, jej błaznem, cień niechęci przesunął się po jej twarzy, wywołując jej drżenie i rumieńce. Rozmowa ta wprowadziła już szczególną zmianę we wzajemnym stosunku obu tych kobiet. Było tak, jakgdyby każda z nich dokładnie wiedziała, na ile sympatii i zaufania u tej drugiej liczyć może, jakgdyby życie nagle rozproszyło mgłę i ukazało je stojące po obu stronach głębokich okopów. W oczach pani ’Hughs było spojrzenie tych, którzy oddawna spostrzegli, że nie mogą odpowiadać z obawy utraty tego kawałeczka gruntu, na którym stoją; oczy zaś Cecylji były zimne i ostrożne. „Współczuję,“ zdawany się mówić, „współczuję pani; lecz proszę to dobrze zrozumieć, nie może pani oczekiwać współczucia, jeżeli pani sprawy kompromitują członków mojej rodziny“. Przedewszystkiem zaś myślała teraz o uwolnieniu się od towarzystwa tej kobiety, która się zdradziła, pokazując, co się kryje pod jej niemą, upartą cierpliwością. Nie była to nieczułość, lecz prosty wynik zmieszania. Serce jej było podobne do ptaka, miotającego się w klatce ze złoconego drutu, na widok kota, stojącego w oddali. Nie zatraciła jednak poczucia praktyczności i zapytała spokojnie: „Mówiła pani, że mąż został raniony w południowej Afryce. Wygląda, jakgdyby nie był zupełnie... Możeby pani wezwała lekarza!
Odpowiedź krawcowej, powolna i pozytywna, gorsza była od jej wzruszenia.
„Nie, pszę pani, on nie jest wariatem“.
Podszedłszy do kominka — do którego tak długo szukała tych szafirowych kafli — Cecylja stanęła pod reprodukcją „Wiosny“ Botticellego i patrzała podejrzliwie na panią Hughs. Mała angorka, której przerwali sen, wśród fałd sukni jej pani, spojrzała na nią, jak gdyby mówiła: „Spójrz na mnie, jestem godna uwagi; jestem, jakby z jednej sztuki z tobą i ze wszystkiem, co nas otacza, jesteśmy obie wytworne i raczej wysmukłe; obie lubimy ciepło i małe kociątka, nie znosimy obie, gdy dotykają naszej skóry. Długo się namyślałaś, zanim mnie kupiłaś, gdyż chciałaś, abym była doskonałą. Widzisz tę kobietę?! Siedziałam na jej kolanach dziś rano, podczas, gdy obrębiała twoje firanki. Nie powinna się tu znajdować, nie jest taką, jaką się być wydaję: umie gryźć i drapać, wiem o tem; kolana jej są chude: woda kapie z jej oczów. Zmoczyła mi całe plecy. Bądź ostrożna, gdy? może ona i twoje plecy zmoczyć!“
Wszystko, co, w Cecylji podobne było do małej angorki — zamiłowanie do ładnych rzeczy, przywiązanie do jej własnego domostwa z jego artystyczną linją, miłość do męża i do Tymjany, własnego jej kociątka, lęk przed przykrościami — wszystko kazało jej wyrzucić z pokoju te kobietę; o wyblakłej postaci, lecz z oczami, które przy całej swe] cierpliwości, miały w sobie coś z jędzy, tę kobietę, która wnosiła ze sobą atmosferę nikczemnego bólu, brudnych pogróżek i zgorszenia. Tembardziej chciała ją usunąć, iż cała jej jakaś bezbronna postawa dowodziła, że ona również lubiłaby wygodne życie. Aby się zatrzymać nad tego rodzaju rzeczami, trzebaby mieć więcej, niż trzydzieści ostem lat życia.
Cecylja nie miała kieszeni. Opatrzność usunęła ją na przeciąg czasu, wydobyła tedy z woreczka dwa przedmioty niezbędne dla osób dobrze wychowanych. Dotykając jednym z nich lekko swego nosa, z obawy, aby się nie świecił, wzięła drugi do ręki. I znów spojrzała niepewnie na panią Hughs. Serce jej mówiło: „Daj tej biednej kobiecie pół suwerena, to ją pocieszy!“ Mózg jednak mówił: „Winna jej jestem cztery szylingi, sześć pensów, potom, co powiedziała przed chwilą o swoim mężu i o tej dziewczynie i o Hilarym, nie byłoby dobrze dawać jej więcej“. Wyjęła dwie pólkorony i powiedziała, jakby natchniona: „Pomówię z moją siostrą o tem, co pani mówdi, może to pani powiedzieć swojemu mężowi!“
Zaledwie to powiedziała, gdy zauważyła po smutnym i prędko zagasłym uśmiechu pani Hughs, że ona nie wierzy, aby Cecylja uczyniła coś podobnego, doszła do wniosku, że krawcowa jest przekonana o zainteresowaniu się Hilarego małą modelką. Rzekła pośpiesznie:
„Może pani odejść, pani Hughs“.
Pani Hughs wyszła bez słowa, bez jakiegokolwiek bądź znaku.
Cecylja powróciła do swych rozproszonych myśli. Spoczywały one cichutko, ozłocone promieniem słońca, wciskającym się przez niskie okno i zmniejszającym ich wagę, czuła ona, że właściwie jest rzeczą mniej więcej obojętną, czy ona wraz ze Stefanem, w interesie nauki zobaczy tego człowieka, spadającego z balonu lub też w interesie sztuki usłyszy pana von Kraffe, śpiewającego swe pieśni polskie, doznawała również wątpliwości, co do owego fałszowanego mleka. Podarła w zamyśleniu kartkę do pp. Rose i Thoorn zamknęli biurko i wyszła z pokoju.
Idąc po schodach, których stare dębowe poręcze, wzniesione po obu stronach, prawdziwą sprawiały radość, odczuła, iż głupio zrobiła, pozwalając, aby jakieś nikczemne pogłoski, dotyczące jej zresztą jedynie pośrednio, zakłóciły jej zajęcia poranne. I wszedłszy do garderoby Stefana, spojrzała na jego buty.
Wewnątrz każdego z nich było drewniane prawidło; na żadnym z nich nie było załamań, na żadnym nie było dziur. Z chwilą, gdy były zniszczone, wyjmowano z nich drewniane wnętrza, powłokę oddawano ubogim, podczas gdy w związku z tą teorją należałoby wysłuchać cyklu odczytów, o czem przypominała jej jeszcze teraz jedna z rozproszonych myśli — drewniane wnętrza wędrowały natychmiast do innych skórzanych powłok.
Patrząc na ten lśniący szereg butów, Cecylja poczuła się samotna i niezadowolona. Stefan pracował w sądzie, Tymjana zajęta była sztuką; oboje czynili coś określonego. Ona jedna, jak się zdawało, musiała siedzieć w domu, urządzać obiady, odpisywać na listy, robić sprawunki, składać wizyty i robić dziesiątki rzeczy, które nie zdołały jednak odwrócić jej myśli od opowieści tej kobiety. Nie często uświadamiała sobie swe życie, tak podobne do życia wielu setek kobiet w Londynie, o którem mówiła, że nie mogłaby go prowadzić, a które wytrzymywała znakomicie. Zazwyczaj ze swym zdrowym rozsądkiem, życzliwie witała swemi wątpiącemi oczami każdą dobrą zmianę w biegu życia, bawiąc się nieco rozwiązywaniem łamigłówki swych rozproszonych myśli, smakując każdą drobną przygodą, z pewną ostrożną lubością i wciągając w to wszystko Stefana, o tyle, o ile się na to zgodził. Mniej więcej w ciągu tego ostatnego roku, odkąd Tymjana stała się dorosłą panną odczuła odrazu utratę celu w życiu i uzyskanie swobody. Nie była zupełnie pewna czy ma się z tego cieszyć, czy martwić. Uwalniało ją to dla poznania większej ilości rzeczy, ludzi i dla Stefana, zostawiało jednak pewną pustkę w jej sercu, pewną gorycz dokoła niej. Coby Tymjana pomyślała, słysząc te historje o swoim wuju? Myśl ta wznieciła cały szereg wątpliwości, które oddawna już ją opanowywały. Czy jej mała córka będzie do niej podobna? Jeżeli nie, to dlaczego? Stefan żartował ze swej córki, z jej zabaw, z jej przyjaźni z młodymi ludźmi. Żartował ze sposobu, w jaki Tymjana nie pozwalała żartować ze swej sztuki lub ze swego interesowania się „ludem“. Jego żarty były źródłem rozdrażnienia dla Cecylji. Kobiecym instyktem raczej, niż przez rozumowanie uświadamiała sobie pewną, niepokojącą ją zmianę. Wiedziała, że teraz dziewczęta inaczej pociągają młodych ludzi, nie bywało za jej młodych dni. W sposobie ich traktowania był jakiś chłodny, przyjacielski pozytywizm, rodzaj niemal naukowej, swawoli. I Cecylję niepokoiło pytanie, jak daleko to się posunąć może. Była jakby poza nawiasem. Jeżeli młodzi ludzie istotnie spoważnieli, jeżeli dla młodzieży obojętna jest barwa oczów Tymjany, jej sukni lub włosów, o cóż więc oni dbają — to znaczy poza granicami ścisłej przyjaźni? Nie, żeby marzyła o wydaniu córki zamąż. Będzie miała czas o tem pomyśleć w dwudziestym piątym roku jej życia. Jej własne doświadczenie jednakże tak były odmienne. Spędziła tyle młodocianych godzin podziwiana przez mężczyzn, widziała tyle ich spojrzeń, rzucanych na nią ukradkiem; teraz zaś tak, jakby w dziewczętach i w młodych ludziach nie było nic godnego podziwu lub spojrzeń rzucanych ukradkiem. Nie miała ona filozoficznego sposobu myślenia i niewiele przywiązywała wagi do żartu Stefana, że — „jeżeli młodzi ludzie odkryją swoją piętę, wkrótce nie będą mieli pięty do odkrywania“.
Według Cecylji groziło wygaśnięciem rasy; w rzeczywistości znika jedynie jej gatunek rasy, co dla niej zresztą było taką samą klęską. Z oczami, utkwjonemi w buty Stefana, myślała: „W jaki sposób nie dopuszczą aby to, com słyszała, doszło do uszu Blanki? Wiem, jak cna by to przyjęła. Jak zabezpieczę Tymjanę od usłyszenia tego? Przyznam się, że nie wiem, jakie by to na niej zrobiło wrażenie! Muszę pomówić ze Stefanem. On tak lubi Hilarego“.
I odwracając się od butów Stefana, myślała: „Rzecz prosta, że to nie ma sensu. Hilary jest dużo za delikatny, za subtelny, aby tam mogło być coś więcej poza prostem zainteresowaniem; jest on jednak tak dobry, że mógłby łatwo dać się wciągnąć w jakieś fałszywe położenie. I — przecież to nie ma sensu! Bi umie tak być niemiła; a nawet teraz — w niezbyt dobrych są stosunkach! Nagle przypomiała sobie pana Purcey’a, który według twierdzenia pani Tallents Smallpeace nawet sobie tego nie uświadamiał, że istniało jakieś zagadnienia, dotyczące biednych. Myśl o nim zdawała się jednak w tej chwili działać na nią kojąco, tak jak zasłonięcie się tarczą przed uderzeniem. Przeszedłszy do swego pokoju, otworzyła drzwi do garderoby.
„Też bieda z tą kobietą!“ pomyślała. „Tak bym chciała, aby ta gencjanowa suknia była już gotowa, a teraz jej wprost nie mogę oddać tej kobiecie do roboty!“
Po wstrząśnięciu umysłu, jakiego doznała wskutek słów pani Hughs, Cecylja poczuła, że musi się czemś zająć i postanowiła zmienić suknię.
Urządzenia ładnego pokoju, jaki dzieliła ze Stefanem nie zdobyli zbyt prędko. Świadomi, nawet już przed piętnastu laty, gdy obejmowali ten dom, ciężkiej panującej filisterji w wyższych sferach, oboje ze Stefanem uważali za swój obowiązek popieranie nowej estetyki; tak np. co do łóżka, przez dwa lata leżeli na dwóch małych białych sprzętach, wygodnych, lecz tylko tymczasowych, w oczekiwaniu jakiej okazji. Okazja w końcu się zjawiła — było to łóżko istotnie odpowiadające chwili, w której się urządzali, kosztowało zaś dwanaście funtów. Nie wypuścili go z ręki, a teraz sypiali na niem — nie zbyt może wygodnie, ale dosyć wygodnie i ze świadomością spełnionego obowiązku.
Przez piętnaście lat Cecylja urządzała swój dom; sprawa ta dobiegała teraz do końca. Jedyne rzeczy, jakie ciążyły na jej umyśle — oprócz rzecz, prosta, rozwoju Tymjany i położenia ludu — były: miedziana latarnia, przez którą przechodziłoby trochę światła, stara dębowa umywalnia, nie sięgająca czasów Cromwella. Teraz zaś ta trzecia nachodziła na nią troska.
Była raczej wzruszająca, gdy tak stała przed lustrem w swojej garderobie, bez gorsetu, z dołeczkami w swych szczupłych, białych ramionach, gdy wieszała suknię za sobą, a w zielonkawych jej oczach znać było niepokój i chęć dogodzenia wszystkim, uniknięcia niebezpieczeństwa. Włożywszy suknię koloru cerni, zasznurowaną na piersiach srebrnym sznurem, oraz kapelusz (bez piór, ze względu na ochronę ptaków), przypięty do włosów szpilkami (kupionemi w celu poparcia nowej szkoły wyrobów metalowych), wyjrzała, jaka jest pogoda.
Okno wychodziło na jakieś ponure ulice, na których wiatr rzucał kłęby dymu ku światłu słonecznemu. Wybrali ten pokój, oczywiście nie ze względu na przedstawiający im się obraz życia ludu, lecz radzi oglądać niezwykle piękny widok nieba przy zachodzie słońca. Po raz pierwszy może uświadomiła sobie Cycylja, że ktoś ze sfery, którą tak się interesuje, mieszkał tu pod samym jej nosem. „Mieszkają tu gdzieś Hughsowie“, pomyślała. „Ostatecznie jednak zdaje mi się, że Bi powinna się dowiedzieć o tym człowieku. Niechby pomówiła z ojcem i wymogła na nim, aby ta dziewczyna już dla niego nie przepisywała. Jakież to wszystko męczące“!
Przejęta tą myślą, zjadła prędko śniadanie i wyszła, kierując się w stronę mieszkania Hilarego. Z każdym kroicie stawała się jednak bardziej niepewna siebie. Obawa przed zbytkiem lub niedostatecznem wtrącaniem się do cudzych spraw, lub przed posądzeniem o intrygi; lęk przed dotykaniem czegoś tak brutalnego; nieufność do charakteru siostry, a nawet jego nieznajomość, charakteru tak zresztą podobnego, a zarazem niepodobnego do jej własnego; szczera chęć takiego postawienia tej sprawy, aby nic złego z niej nie wynikło — wszystko to żywo odczuwała. Z początku szła bardzo prędko, następnie marudziła, w końcu wprost biegła i zabroniła służącemu się zameldować. Widok oczów Blanki, gdy będzie słuchała jej opowiadania, stał się nagle dla Cycylji nie do zniesienia. Postanowiła przedewszystkiem odwiedzić ojca.
P. Stone pisał, ubrany w swą odzież roboczą — grubą, bronzową wełnianą bluzę, odsłaniającą jego szczupłą szyję ponad linją niebieskiej koszuli i ciasno ściągniętą sznurem z chwastami jedwabnemi; ponad stopami jego w wełnianem obuwiu widać było dolne części szarych spodni. Włosy jego spadały obficie na długie, cienkie uszy. Okno, szeroko rozwarte, wpuszczało wschodni wiatr; ognia nie było. Cecylja drżała.
„Wejdź prędko“, rzekł p. Stone. Odwróciwszy się do wielkiego mocno poplamionego biurka z drzewa sosnowego, zajmującego połowę ściany, zaczął systematycznie ustawiać kałamarz, ciężki nóż do przecinania kartek, książkę oraz kamienie przeróżnych rozmiarów na luźnych kartkach swego rękopisu.
Cycylja rozejrzała się dokoła; od kilku miesięcy nie była w pokoju swego ojca. Nie było tu nic poza tem biurkiem, poza łóżkiem połowem w kącie (z kocami, lecz bez prześcieradeł) zamykaną umywalnią i wązką szafą do książek, które Cecylja nieświadomie w pamięci liczyła. Nigdy się one nie zmieniały. Na górnej półce biblja oraz dzieła Plautusa i Diderota; na drugiej od góry sztuki Szekspira w niebieskiej oprawie; na trzeciej od dołu Don Kiszot w czterech tomach, oprawionych w bronzowy papier; zielony Milton; „Komedje Arystofanesa“; książka oprawna w skórę, po części spalona, zawierająca porównanie filozofji Epikura, z filozofją Spinozy; i wreszcie w żółtej oprąwie Marka Twaina „Huckleberry Finn“. Na półce od dołu była literatura lżejsza: „Iljada“; „Żywot Franciszka z Assyżu“; Speke’a „Odkrycie źródeł Nilu“; „Klub Pickwicka“; wiersze Teokryta w bardzo starym przekładzie; Renana „Życie Chrystusa“; oraz „Autobiografja Benvenuta Celliniego“. Na najniższej półce pełno było książek przyrodniczych.
Ściany były bielone i jak to Cecylja dobrze wiedziała, zostawiały ślady na ubraniu tych, którzy się o nie opierali. Podłoga była poplamiona i bez dywana. Stała mała kuchenka gazowa z różnemi statkami kuchennemi; mały, prosty stolik; i wielka szafa. Nie było firanek, ani obrazów, ani jakichkolwiek bądź ozdób; jedynie przy oknie stało stare pozłacane krzesło, kryte skórą. Cecylja nie mogła się nigdy zdobyć na to, aby usiąść na tej oazie; kolos tego sprzętu na tej pustyni był dla jej umysłu zbyt cenny.
„Wieje wiatr wschodni, ojcze; czy nie jest ojcu przeraźliwie zimno bez ognia“?
P. Stone odszedł od swego biurka i stanął tak, że światło padało na ćwiartkę papieru w jego ręku. Cecylja zauważyła, że za nim rozchodził się zapach pieczonych ziemniaków. Rzekł;
„Posłuchaj: „W stanie społeczeństwa, zaszczyconym dzisiaj mianem cywilizacji, jedynem źródłem nadziei było utrzymanie odwagi. Wśród tysięcy zwyczajów, szarpiących nerwy, wśród szynków, patentowanych leków, w niestrawnym chaosie wynalazków i odkryć, podczas gdy setki prawią z katedr o rzeczach, w jakie wierzy znikomy ułamek społeczeństwa, tysiące zaś piszą w ciągu dnia to, czego nikt nie chciałby przeczytać w przeciągu dwóch dni; gdy ludzie zamykają zwierzęta w klatkach i każą niedźwiedziom tańczyć dla zabawy swych dzieci, wszyscy zaś między sobą prowadzą zaciętą walkę; gdy, jednem słowem, podobni do komarów nad stawem w wieczór letni, ludzie krążą tam i nazad bez najmniejszego pojęcia w jakim to czynią celu — w tym stanie rzeczy odwaga przetrwała. Był to jedyny ogień w tej ponurej dolinie“. „Zatrzymał się, lecz z wyraźną chęcią mówienia dalej, gdyż przeczytał ostatni wyraz z trzymanej w ręku kartki. Podszedł do biurka. Cecylja odezwała się pospiesznie.
— Czy nie sprawi ci przykrości, ojcze, jeżeli zamknę okno?
Pan Stone poruszył głową przecząco, a Cecylja zaś spostrzegła, że trzyma w ręku drugi arkusz papieru. Wstała i, zbliżywszy się do niego, rzekła:
— Chciałabym pomówić z tobą, ojczulku!
Pochwyciła sznur jego szlafroka i pociągnęła za kwasty.
— Daj pokój! — odezwał się pan Stone; — przytrzymuje mi spodnie.
Cecylja puściła sznur. „Ojciec jest doprawdy okropny,“ pomyślała.
Pan Stone, podniósłszy drugi arkusz papieru, zaczął ponownie:
— Przyczyny, wszelako, nie trzeba było szukać daleko...
Cecylja rzekła z rozpaczą:
— Chodzi mi o tę dziewczynę, która przepisuje dla ciebie.
Pan Stone opuścił arkusz papieru i stał zlekka pochylony od głowy do stóp; uszy jego poruszały się, niebieskie oczy z białemi kropeczkami świetlnemi na maleńkich źrenicach, patrzyły uporczywie na córkę.
„Słucha teraz,“ pomyślała Cecylja i rzekła spiesznie:
— Czy ona musi tu przychodzić? Czy nie możesz się bez niej obejść?
— Bez kogo? — spytał pan Stone.
— Bez tej dziewczyny, która przychodzi tu przepisywać dla ciebie.
— Dlaczego?
— Dla tej ważnej przyczyny...
Pan Stone spuścił oczy a Cecylja zauważyła, że podniósł arkusz papieru do wysokości pasa.
— Czy ona pisze lepiej niż jakakolwiek inna dziewczyna? — spytała gorączkowo.
— Nie, — odparł p. Stone.
— W takim razie, ojcze, chcę, żebyś to zrobił dla mnie i wziął kogo innego. Wiem co mówię i...
Cecylja urwała; ojciec poruszał znów ustami i oczami; widocznie czytał znów dla siebie. „Nie mam cierpliwości do niego,“ pomyślała ciągle tylko ma głowę zajętą tą ohydną książką.“ Zauważywszy milczenie córki, pan Stone opuścił ponownie arkusz papieru i czekał cierpliwie.
— Czegóż chcesz, moje dziecko? — spytał.
— Ojcze, błagam, posłuchaj mnie przez chwilę!
— Ależ dobrze, dobrze.
— Chodzi mi o tę dziewczynę, która przychodzi tu przepisywać dla ciebie. Czy jest jaka przyczyna, dla której ona właśnie musi przychodzić a nie inna?
— Jest, — odrzekł p. Stone.
— Jaka?
— Bo ona nie ma przyjaciół.
Cecylja nie spodziewała się takiej drażliwej odpowiedzi; spuściła oczy, zniewolona zajrzeć w głąb własnej duszy. Milczenie trwało kilka sekund, poczem głos pana Stone’a odezwał się, zrazu szeptem, potęgując się stopniowo;
Przyczyny nie trzeba było szukać daleko. Człowiek odróżniający się od innych małp rządzą świadomością i zmuszony był od początku uzbroić się przeciw udręczeniom wiedzy. Podobnie jak u zwierząt, wystawionych na surowość klimatu podbiegunowego, futro staje się coraz puszystsze w miarę obniżania się temperatury, tak samo potęgowała się automatycznie i wzmagała u człowieka odwaga, aby mógł wytrzymywać ciosy, jakie mu zadawała jego nienasycona ciekawość. W owych dniach, o których mówimy, gdy owa niestrawioną wiedzę zalała wszystkie jego środki obrony, człowiek, cierpiąc na dręczącą dyspepsję, mając ustrój nerwowy w stanie ostatecznego wyczerpania i mózg wycieńczony, utrzymał się przy życiu mocą swej potęgującej się odwagi. Jakkolwiek czyny w (ówczesnych warunkach powszechnego nizkiego poziomu drobnostkowych walk) wydawały się niezbyt bohaterskie, niemniej nie było jeszcze epoki, w której człowiek był na ogół odważniejszy, albowiem nie było jeszcze czasów, w którychby większej potrzebował odwagi. Nie brakło oznak, wykazujących, że ten rozpaczliwy stan rzeczy zwrócił na siebie oczy ogółu. Utworzyła się mała sekta...
Pan Stone urwał; oczy jego prześlizgnęły się po ostatnich wierszach; pośpieszył do biurka. W chwili, gdy dłoń jego usuwała kamienny przycisk i pochwyciła trzeci arkusz, Cecylja zawołała:
— Ojcze!
Pan Stone zatrzymał się i zwrócił się ku niej. Córka zauważyła, że się zaczerwienił; rozdrażnienie jej znikło.
— Ojcze! Co do tej młodej dziewczyny...
Pan Stone zastanowił się.
— A... tak, dobrze już, dobrze.
— Zdaje mi się, że Blanka nie lubi, jak ona tu przychodzi.
Pan Stone przesunął dłoń po czole.
— Wybacz mi moja droga, że czytałem ci głośno, rzekł; bywa to dla mnie niekiedy wielką ulgą.
Cecylja podeszła tuż do ojca i z trudnością powstrzymywała się, żeby znów nie pochwycić sznura od szlafroka.
— Oczywiście, ojcze, — odparła; rozumiem to doskonale.
Pan Stone spojrzał jej prosto w twarz, a wobec spojrzenia, które przenikało ją do głębi i jakby widziała odwrotną stronę myśli Cecylja spuściła oczy.
— Dziwna rzecz, — rzekł, — jak się to stało, że ty jesteś moją córką!
Cecylji również wydawało się to niejednokrotnie zagadką.
W atawizmie tkwi wiele tajemnic, o których my dzisiaj jeszcze nic nie wiemy, — zauważył pan Stone.
Cecylja zawołała porywczo:
— Chciałabym, żebyś mnie wysłuchał przez minutę ojcze; sprawa jest naprawdę ważna — i odwróciła się do okna bliska płaczu.
— Spróbuję, moje dziecko, — odezwał się pokorny głos pana Stone’a.
Ale Cecylja pomyślała: „Muszę mu dać porządną nauczkę. Zanadto jest pochłonięty sobą“ i nie poruszyła się, postawą ramion wykazując jak głęboko jest dotknięta.
Z okna widziała piastunki, które pchały wózki z dziećmi, dążąc do parku i zauważyła, że patrzyły nie na dzieci, lecz spoglądały wyniośle na inne piastunki albo, z utajoną pożądliwością na przechodzących mężczyzn. Jakież samolubstwo malowało się w wyrazie ich twarzy! Cecylja odczuła ich zadowolenie, że, za jej sprawą ten wychudły, pochylony, stojący za nią starzec, uświadomi sobie swój egoizm.
„Na przyszły raz będzie mnie już słuchał, pomyślała. Nagle jednak usłyszała świszczący, jękliwy odgłos — to pan Stone szeptał trzecią stronicę swego rękopisu.
— „... Ożywiona szlachetnemi uczuciami, ale zaniepokojona faktem, że życie jest tylko zmianą formy istnienia, głosząca nauki, zbyt ograniczone dla zaradzenia złemu, które pragnęła usunąć, ta mała sekta nie znająca jeszcze znaczenia powszechnej miłości, czyniła największe wysiłki, by ją ogół zrozumiał. Niezbędny ruch, jakiego stała się rzeczniczką — reakcja przeciw panującemu wówczas wybujałemu systemowi bratobójczemu — był młody i posiadał świeżość i uczciwość młodości...“
Nie mówiąc słowa, Cecylja odwróciła się i podążyła ku drzwiom. Widziała, że ojciec upuścił arkusz papieru; widziała głowę ojca, całą w ponsie i srebrze, schylającą się na arkusz i gniew jej zamienił się we współczucie.
W korytarzu zatrzymał ją szmer. Panował tu, zwykły londyńskim przedsionkom, półmrok; przy bliższem zbadaniu okazało się, że Miranda, która nie mogła się zdecydować czy ma ochotę zostać w domu, czy też wyjść do ogrodu.
siedziała przy wieszadle do kapeluszy i warczała z cicha. Spostrzegłszy Cecylję, wylazła z kąta.
— Czego chcesz, bydlątko?
Spoglądając w górę okrągłemi ślepiami, Miranda podniosła białą łapkę i mogło się zdawać, że mówi:, po co mnie o to pytać? Zkąd ja mogę wiedzieć? Czy nie jesteśmy wszyscy tacy sami?“
Takie postępowanie psa w tej właśnie chwili rozdrażniło Cecylję do ostatka. Jednem szarpnięciem otworzyła drzwi do gabinetu Hilarego, mówiąc ostrym tonem:
— Idź do swego pana!
Miranda nie poruszyła się, natomiast wyszedł Hilary. Zajęty był czytaniem korekty; śpieszył się, by zdążyć jeszcze wysłać je pocztą, i wyglądał jak człowiek, pochłonięty pracą umysłową, oderwany zupełnie od swego otoczenia.
Cecylia uniknąwszy powtórnie konieczności spotkania się z siostrą, taką niedostępną nieuchwytną i niewidzialną, grającą jednak taką ważną rolę w obecnem położeniu, — rzekłą:
— Czy mogę pomówić z tobą przez chwilę, Hilary?
Weszli do gabinetu a Miranda wsunęła się za nimi.
Szwagier wydawał się zawsze Cecylji postacią miłą i niemal wzruszającą. Pochłonięty pracą literacką, był łatwowierny i nietrudno go było podejść. Wyglądał niemal bezcięleśnie obok popiersia Sokratesa, które wywierało na Cecylję szczególne wrażenie — takie było niesłychanie ciężkie i takie niesłychanie szpetne. Postanowiła pomówić z Hilarym szczerze, bez ogródki.
— Pani Hughs opowiadała mi dziwne rzeczy o tej małej modelce, Hilary.
Uśmiech zgasł w oczach Hilarego lecz zawisł mu na ustach.
— Doprawdy?
Cecylja ciągnęła dalej nerwowym tonem:
— Pani Hughs twierdzi, że to z powodu tej dziewczyny mąż tak się z nią źle obchodzi. Nie chcę mówić nic złego na tę małą ale zdaje się... zdaje się, że ona..
— Cóż takiego? — spytał Hilary.
— Rzuciła urok na Hughs’a jak wyraża się żona.
— Na Hughs’a! — powtórzył Hilary.
Oczy Cecylji spoczywały na popiersiu Sokratesa, gdy z pośpiechem mówiła dalej:
— Mówi, Że mąż śledzi ją wszędzie i że przychodzi tutaj i czeka na nią. To wszystko razem jest bardzo dziwne. Byłeś u niech nieprawda?
Hilary skinął głową.
— Mówiłam z ojcem, — rzekła Cecylja półgłosem, — ale to się na nic nie zda, nie mogłam go doprowadzić do tego, żeby mnie wysłuchał uważnie.
Hilary zadumał się głęboko.
— Chciałam — mówiła dalej, — żeby wziąć jaką inną młodą dziewczynę do tego pisania.
— Dlaczego?
Widząc, że nic nie wskóra, jeżeli nie powie wyraźnie tego z czem tu przyszła, Cecylja wybuchnęła:
— Pani Hughs utrzymuje, że jej mąż ci groził.
Twarz Hilarego przybrała wyraz ironiczny.
— Istotnie! — rzekł. — To ładnie z jego strony! I dlaczego?
Cecylja z wielką przykrością odczuła, jak niesłychanie drażliwe było w tej chwili jej położenie, uśmiadomiła sobie całą niedelikatność swego mimowolnego stanowiska.
— Bóg jeden wie, że nie chcę się wtrącać. Nie wtrącam się nigdy do niczego... to straszne!
Hilary ujął jej dłoń.
— Moja droga Cis, — rzekł, — rozumiem cię. Ale lepiej sprawę tę załatwić!
Wdzięczna za ten uścisk dłoni odpłaciła mu uściskiem bardzo gorącym.
— To takie brudy, Hilary!
Brudy. Hm! A więc skończmy z tem jaknajprędzej.
Lica Cecylji oblały się purpurą.
— Czy chcesz, żebym ci powiedziała wszystko?
— Naturalnie.
— Otóż, Hughs mniema widocznie, że ty się tą dziewczyną interesujesz. Niepodobna ukryć wszystkiego przed służbą i przed ludźmi, pracującemi w twoim domu; ta klasa zawsze robi najgorsze przypuszczenia... i, oczywiście, wiedzą, że ty i Bi nie... jesteście...
Hilary skinął głową.
— Pani Hughs istotnie powiedziała, że jej mąż zamierza pójść do Bi!
I znów zdało jej się, że widmo siostry wsunęło się, do pokoju; ciągnęła tedy z rozpaczą niemal:
— I, Hilary, pani Hughs myśli naprawdę, te ty się tą dziewczyną interesujesz, wiem to napewno. A pragnie tego bardzo, bo, oczywiście, gdyby tak było istotnie, jej mąż nie miałby żadnej szansy powodzenia.
Zdumiona tym nagłym cynicznym pomysłem, zawstydzona, że się tak otwarcie wyraża, umilkła. Hilary odwrócił się. Cecyija dotknęła jego ramienia.
— Hilary, mój drogi, — rzekła, — czy nie ma żadnej możliwości, żebyście, ty i Bi...?
Hilary zacisnął usta.
— Sądzę, że nie.
— Cecyija wpatrzyła się smutnym wzrokiem w ziemię. Od czasu kiedy Stefan chorował na zapalenie opłucnej, nie czuła się tak nieszczęśliwą. Widok wyrazu twarzy Hilarego obudził w niej nanowo wszystkie jej wątpliwości w całej mocy. Mógł być spowodowany tylko gniewem na bezczelność Hughsa, a mógł też wynikać — zaledwie śmiała myśl tę sformułować — z uczuciem bardziej osobistego.
— Czy nie sądzisz, — rzekła, — że w każdym razie będzie lepiej, żeby ona przestała tu przychodzić?
Hilary przeszedł przez pokój.
— Jest to jedyna praca dająca pewny i trwały zarobek, i zajęcie daleko lepsze, niż pozowanie. Nie chcę się przyczyniać do tego, żeby je utraciła.
Cecyija nie widziała go jeszcze nigdy wzburzonego do tego stopnia. Czyżby nie był taki niepoprawnie dobry. Czyżby istniał w nim pewien pierwiastek zwierzęcości, który poniekąd podziwiała? Ta niepewność spotęgowała trudności położenia.
— Ale, Hilary, — rzekła w końcu — czy ty co wiesz o tej dziewczynie... myślę, czy wiesz, że istotnie warta jest pomocy?
— Nie rozumiem.
— Myślę, — mówiła Cecyija przyciszonym głosem, — że my zupełnie nie znamy jej przeszłości. — A widząc z ruchu jego brwi, że i jemu nie była obca ta wątpliwość, ciągnęła dalej z wielką odwagą: — Gdzie są jej krewni i przyjaciele? Myślę, że miała już może niejedną p... przygodę.
Hilary stał się znów niedostępny.
— Nie możesz chyba odemnie wymagać, żebym i ją o to pytał.
Pod wpływem tej odpowiedzi Cecyija wydała się sobie śmieszna.
— Jeżeli z naszego dopomagania ubogim są takie wyniki, nie widzę celu tej pomocy, — rzekła twardym przyciszonym głosem.
Hilary na ten wybuch nie dał odpowiedzi; Cecylja utraciła znów pewność siebie. Cała ta sprawa jest taka zawikłana i nienaturalna. Ten ponury, złośliwy Hughs i to dręczące widmo Blanki, nadaje sprawie jakby włoskie piętno. Ze mężczyzna z tej sfery co Hughs może odczuwać miłość, nie przyszło nigdy do głowy Cecylji. Pomyślała o tylnych ulicach, na które patrzyła z okna swojej sypialni. Czy w tych ponurych zaułkach mogło się zrodzić coś podobnego do miłosnej namiętności? Ludzie, którzy tam żyją, w nędzy i przygnębieniu, dosyć mają biedy z codzienną troską o chleb powszedni. Zna dobrze warunki ich bytu; nie mają żadnego oparcia, położenie ich jest rozpaczliwe! Czy człowiek istniejący w rozpaczliwem położeniu może znaleźć czas albo siły do jakichkolwiek objawów miłości? chyba niepodobna.
Cecylja spostrzegła się, że Hilary mówi.
— Zdaje mi się, że to niebezpieczny człowiek!
Potwierdzenie jej obaw i utajony odcień surowości, właściwy jej charakterowi, sprawiły, że Cecylja, przy całem współczuciu i wątpliwościach uświadomiła sobie naglę, iż zgodnie z przekonaniem wewnętrznem, dalej posunąć się nie może.
— Nie chcę mieć już nic więcej z tymi ludźmi do czynienia, — rzekła; — uczyniłam dla pani Hughs co tylko mogłam. Znam równie dobrą szwaczkę, która będzie uszczęśliwiona, jeśli otrzyma odemnie robotę. Znajdzie się też inna młoda dziewczyna, która będzie pisała dla ojca. Radzę ci Hilary, żebyś i ty przestał się nimi opiekować.
Uśmiech Hilarego zmieszał ją i rozdrażnił. Gbybyż wiedziała, że ten to uśmiech właśnie stanął między nim a jej siostrą!
— Może masz słuszność, — odparł i wzruszył ramionami.
— A więc, uczyniłam wszystko, co było w mojej mocy, — rzekła Cycylja — Muszę już iść. Do widzenia.
Zmierzając ku drzwiom, rzuciła okiem w tył. Hilary stał przy popiersiu Sokratesa. Przykro jej było opuszczać go w tym stanie podrażnienia. Ale zdawało jej się znów, że widzi postać Blanki — onieśmieloną, niepewną we własnym domu, z jakimś odcieniem tragicznym w swoim drwiącym spokoju — i wyszła spiesznie.
W tem usłyszała głos:
— Jak się pani miewa, pani Dallison? Czy siostra w domu?
Cecylja ujrzała przed sobą pana Purcey’a, który sposobił się do wysiadania ze swego Damyer’a A. I, wznosząc się i opadając zlekka w takt chwiejnego ruchu samochodu.
Pod wpływem uczucia, że opuściła dom, nawiedzony chorobą lub nieszczęściem, Cecylja szepnęła:
— Zdaje mi się, że nie.
— Nie mam szczęścia! — rzekł pan Purcey a twarz jego posmutniała, o ile taka czerwona, czerstwa twarz może posmutnieć. — Myślałem, że będę mógł zabrać ich na przejażdżkę, moja maszyna potrzebuje ruchu. — Pan Purcey położył dłoń na boku drgającego samochodu. — Czy pani zna te Damyery A. I., pani Dallison? Najlepsza marka, jaka istnieje, kapitalne samochodziki. Radbym, żeby pani spróbowała...
Damyer A. I., roznoszący woń najlepszej benzyny, podskakiwał i dygotał, niby świadomy pochwał swego pana. Cecylja przypatrywała się maszynie.
— Istotnie, bardzo ładny samochód, — rzekła.
— Proszę, bardzo proszę, — nalegał pan Purcey. Niech się pani trochę przejedzie ze mną... niech mi pani zrobi tę przyjemność. Jestem pewien, że pani nie będzie żałowała.
Nieco zaciekawienia, nagły bunt przeciw wszystkim przykrościom i szpetnym wątpliwościom, jakie jej dokuczałyy, sprawiły, że Cecylja spojrzała życzliwie na postać pana Purcey’a; i stało się, że, zanim zdała sobie z tego sprawę, siedziała w Damyerze A. I. Zadrżał, wydał dwa przytłumione dźwięki, puścił falę woni i sunął naprzód. Pan Purcey rzekł:
— To naprawdę bardzo poczciwie z pani strony!
Listonosz, pies i czeladnik piekarski pędzili co tchu a Cecylji zdawało się, że stoją w miejscu; wiatr smagał jej lica. Zaśmiała się zcicha.
— Proszę, niech mnie pan odwiezie prosto do domu.
Pan Purcey trącił szofera w łokieć.
— Dokoła parku, — rzekł. — Przyśpieszcie biegu.
Damyer wydał ostry, krótki krzyk. Cecylia, rozparta na poduszkach w jednym rogu, spojrzała z pod oka na towarzysza, który również rozsiadł się wygodnie w drugim; wesoły, zdziwiony uśmiech igrał na jej ustach i zdawało się że mówi:
„Co ja też robię? Jak on mnie wciągnął tutaj... Niesłychane! A teraz, kiedy już tu siedzę, zdaje mi się, że mi to nawet sprawia przyjemność!“
Dla Cecylji nie istnieli już Hughs’owie, ani mała modelka — całe to szpetne życie znikło, istniał tylko wiatr, smagający jej lica i podrygujący pod nią Damyer A. I.
Pan Purcey rzekł:
— Taka jazda świetnie oddziaływa na mnie; trzyma w karbach moje nerwy.
— A czy pan ma nerwy? — spytała Cecylja.
Pan Purcey uśmiechnął się. Gdy się uśmiechał, policzki jego tworzyły dwie twarde, czerwone powierzchnie, starannie pielęgnowane wąsy najeżały się a z pod jasnych oczu wybiegały liczne drobne zmarszczki.
— I jeszcze jakie, — rzekł; — najdrobniejsza rzecz rozdrażnia mnie. Nie mogę patrzeć na głodne dziecko ani na nic podobnego.
Szczególne uczucie podziwu dla tego człowieka ogarnęło Cecylję. Dlaczego ona, i Tymjana, i Hilary, i Stefan, i wszyscy ludzie, których znali i z którym obcowali, nie mogli być jak on zdrowi i silni, wolni od droczących myśli, i od „sumienia społecznego“, zadowoleni?
Jakgdyby zazdrosny o te rozważania nad jego panem Damyer A. I. stanął nagle.
— Halo! — zawołał pan Purcey, — halo! co się stało? Proszę, niech pani nie wysiada; zaraz pojedziemy dalej.
— Dziękuję bardzo, — odparła Cecylja, — ale i tak muszę wstąpić tutaj. A zatem do widzenia. Jeszcze raz bardzo, bardzo dziękuję. Przejażdżka była naprawdę niesłychanie przyjemna.
W progu sklepu obejrzała się. Pan Purcey stał pochylony naprzód i z głębokiem skupieniem wpatrywał się w swojego Damyera A. I.
Pojęcia etyczne człowieka tej miary, co Hilary, nie miały nic wspólnego z pojęciami miljonów typu Purcey’a, opartemi na poczuciu własności w życiu doczesnem i przyszłem; nie były też podobne do moralnych i religijnych zapatrywań arystokracji, która, jakkolwiek w części subtelniejsza, niemniej, jato całość, korzysta ze swego umocnionego stanowiska, by do etyki p. Purcey’a stosować zasadę: „Niech was wszystkich djabli porwą!“ W oczach większości był Hilary prawdopodobnie człowiekiem niemoralnym i niereligijnym; w istocie wszakże jego moralność i religja była moralnością i religją tej specjalnej grupy społeczeństwa, do której należał — tej klasy wykształconej, kulturalnej, klasy „profesorów, zwojowanych artystów, ludzi postępowych i rozmaitych nowoczesnych półgłówków,“ jak ich nazywał pan Purcey — grupy społeczeństwa składającej się nadto z ludzi, nie znających troski o chleb powszedni i zajętych pracą umysłową.
Gdyby zażądano od Hilarego wyznania wiary, streściłby je niewątpliwie w takich słowach:
„Nie wierzę w żadne dogmaty kościelne i nie chodzę do kościoła; nie mam określonych pojęć o życiu przyszłem i mieć ich nie pragnę; ale w cichości ducha usiłuję przystosować się, o ile tylko mogę, do tego co widzę dokoła siebie, czując, że, gdybym istotnie mógł kiedykolwiek zespolić się w zupełności ze światem, w którym żyję, byłbym szczęśliwy. Nieufność do własnego rozsądku i własnych zmysłów uważam za niedorzeczność; albowiem, skoro mój rozsądek i moje zmysły nie wskazują mi nic lepszego, przypuszczam, iż wszystko dzieje się tak, jak się dziać powinno; gdybyśmy znali przyczynę wszystkiego, bylibyśmy Wszechwiedzą. Nie wierzę, żeby czystość sama w sobie była cnotą, jest nią tylko o tyle, o ile przyczynia się do szczęścia i do zdrowia ludzkości. Nie wierzę, żeby małżeństwo przyznawało prawo własności i nienawidzę wszelkiego publicznego roztrząsania tych spraw; ale natura moja sprzeciwia się wszelkiemu wyrządzaniu krzywdy bliźnim, o ile można tego rozsądnie uniknąć. Co się tyczy obyczajów, uważam, że opowiadanie skandalów i rozsiewanie plotek, jest gorszym występkiem, niż czyny, które je spowodowały. Jeżeli potępiam w duchu człowieka, czuję się winnym niemoralnego postępku. Nienawidzę zarozumiałości, wstydzę się samochwalstwa. Nie cierpię rozgłośnej reklamy, mam prawdopodobnie zbyt wielką skłonność do przeczenia. Czcza paplanina nudzi mnie śmiertelnie, ale zagadnienia etyczne lub psychologiczne mógłbym roztrząsać całemi nocami. Mam wstręt do wyzyskiwania cudzej słabości. Pragnę być człowiekiem przyzwoitym ale — nie mogę, doprawdy, brać siebie zbytnio na serjo.“
Jakkolwiek Hilary był j nadal uprzejmy dla Cecylji, niemniej w rzeczywistości gniewał się na nią i z każdą chwilą gniew ten się wzmagał. Gniewał się na nią, na siębie samego i na Hugbs’a; i cierpiał z powodu tego gniewu, jak mogą cierpieć tylko ci, którzy nie przywykli do brutalnych, szpetnych powikłań życiowych.
Mężczyźnie takiemu zamkniętemu w sobie, jak Hilary, rzadko zdarzała się sposobność składania jawnych dowodów rycerskości. Tryb jego życia wyłączał sytuacje odpowiednie. Zaś rycerskość, jaką ujawniał, była raczej negatywnej natury. I teraz, gdy nagle stanął wobec postępowania Hughs’a, który widocznie bił żonę i śledził bezbronną dziewczynę, ogarnęło Hilarego wielkie współczucie.
Gdy mała modelka weszła o zwykłej porze do ogrodu, Hilaremu zdawało się, że ma twarzyczkę stroskaną. Uspokoiwszy warczenie Mirandy, która od pierwszej chwili zachowywała się wrogo względem młodej dziewczyny, wziął książkę i usiadł, czekając na jej odejście. Przesiedział tak z godzinę, przewracając kartki i niewiele wiedząc co zawierały, gdy nagle ujrzał mężczyznę zaglądającego przez kraty do ogrodu. Stał zaledwie przez pół minuty, poczem przeszedł przez jezdnię na przeciwną stronę i ukrył się za płotem.
„A więc to tak?“ — pomyślał Hilary. „Mamże wyjść i poradzić temu drabowi, żeby się wyniósł, czy też zaczekać i zobaczyć co się stanie, gdy ona wyjdzie?“
Zdecydował się na to ostatnie. Niebawem ukazała się młoda dziewczyna, idąc swoim zwykłym odrębnym chodem, — młodzieńczym, niepozbawionym wdzięku, ale zbyt pewnym, nadto zaś takim niedbałym, że nie mógł być chodem »„damy“. Spojrzała na okno Hilarego i zwróciła się w ulicę.
Hilary wziął kapelusz i laskę i czekał. W pół minuty potem Hughs wysunął się z ukrycia i podążył za. dziewczyną. Ruszył też w drogę i Hilary.
W każdym mężczyźnie pozostała jakaś cząstka pierwotnego zamiłowania do tropienia. Gdyby subtelny Hilary nie był taki wzburzony, zbuntowałby się przeciw takiemu śledzeniu ludzi. Na razie jednak doznawał rozkosznej; przyjemności polowania. Pewien już, że Hughs istotnie idzie za młodą dziewczyną, postanowił teraz tylko nie tracić ich z oczu i pozostać niewidzialnym. Nie było to rzeczą trudną dla człowieka, wprawnego w chodzenie po górach — jedyny sport, dostępny dla tych, którzy uważają iż narażanie na niebezpieczeństwo innych, prócz siebie, jest niemoralne.
Pod ochroną okien wystawowych w sklepach, omnibusów, przechodniów oraz innych przypadkowych osłon, Hilary śledził oboje aż do stromej ulicy Campden Hill. Niebawem wszakże musiał się zatrzymać, gdyż, odwracając przypadkowo wzrok od Hughs’a, spostrzegł, że mała modelka zawróciła i dążyła ponownie tylko co przebytą drogą. Posiadając bystrą przytomność umysłu w sprawach czysto zewnętrznej natury, Hilary wskoczył do przejeżdżającego omnibusu i ujrzał, że mała zatrzymała się przed sklepem z obrazami. Wnosząc z wyrazu jej twarzy i z całego zachowania, nie miała widocznie pojęcia, że ją ktoś śledzi; stała w niedbałej postawie wpatrzona w niemym podziwie w dobrze znany obraz. Hilary często zapytywał siebie ze zdumieniem, komu mógł obraz taki się podobać — teraz wiedział. Najwidoczniej oddziaływał głęboko na estetyczny zmysł młodej dziewczyny.
W chwili, gdy nasunęła mu się ta uwaga, spostrzegł Hughs’a, stojącego przed piwiarnią. Ciemna twarz jego miała wyraz przygnębiony i ponury człowieka, który cierpi. W Hilarym odezwało się, jakby współczucie dla niego.
Omnibus podskoczył, ruszając z miejsca, i Hilary omal nie usiadł eleganckim ruchem na kolanach jakiejś pani. Okazało się, że były to kolana pani Tallents Smallpeace, która powitała go uprzejmym, spokojnym uśmiechem i usunęła się, by mu zrobić miejsce.
— Bratowa pana była właśnie u mnie. Jaka ona miła i kochana... tak się wszystkiem interesuje. Namawiałam ją, żeby poszła ze mną na moje zebranie.
Zdejmując kapelusz, Hilary zmarszczył czoło. Wrodzona rycerskość nie dopisała mu tym razem.
— Ach, tak! Pani wybaczy! — i wysiadł.
Pani Tallents Smallpeace powiodła wzrokiem za nim, a potem rozejrzała się dokoła omnibusu. Hilary zachował się, jak mężczyzna, który dążył na schadzkę i, wsiadłszy do omnibusu, ujrzał własną ciotkę, siedzącą obok pani swoich myśli. Nie spostrzegła jednak nikogo, kto mógłby usprawiedliwić to przypuszczenie i pomyślała, że Hilary jest jednak „bardzo zajmujący“. Nagle jej zimne bystre oczy padły na postać przechadzającej się małej modelki.
„Oho!“ pomyślała. A więc to tak! Jakie to interesujące.
Hilary, chcąc uniknąć obcesowego spotkania się z dziewczyną, skręcił w boczną ulicę i, znalazłszy odpowiedni zakątek, czekał. Nic nie rozumiał. Dlaczego, jeżeli Hughs prześladuje modelkę umizgami, nie przeszedł przez jezdnię i nie zbliżył się do niej, gdy stała przed sklepem z obrazami?
Młoda dziewczyna minęła wyjście bocznej ulicy i szła dalej wolnym krokiem człowieka, któremu włóczęga po ulicach sprawia przyjemność. Teraz już jej widzieć nie mógł; rozglądał się dokoła, chcąc zobaczyć, czy Hughs idzie za nią. Czekał przez kilka chwil. Hughs się nie pokazał. Tropienie zakończyło się! I nagle wpadło Hilaremu na myśl, że ten człowiek śledzi ją poprostu dlatego, żeby się przekonać, że dziewczyna niema z nikim schadzki. Obaj zatem mieli jeden cel. Zarumienił się, stojąc na ponurej uliczce, gdzie oprócz niego nie było nikogo. Cecylja ma słuszność! To brudna sprawa.
Człowiek, mający więcej styczności z faktami rzeczywistymi, niż Hilary, posiadałby jakąś umysłową skrytkę, w której umieściłby podobne zajście; lecz, mając z zawodu do czynienia tylko ze światem ideowym i myślowym, nie bardzo zdawał sobie sprawę z własnego nastroju. Umysł jego nawykł do ścisłości tylko w pracy literackiej, — w sprawach innych Hilary był zupełnie bezradny, nie umiałby rozwikłać zwłaszcza drażliwej kwestji różnicy klas.
Pogrążony w głębokiej zadumie, szedł cienistą aleją, prowadzącą między wysokimi płotami z Notting Hill do Kensingtonu.
Była taka oddalona od ruchu wielkomiejskiego, że każde drzewo po obu stronach rozbrzmiewało wiosennym śpiewem ptaków; zapach ciekącej żywicy rozchodził się zwolna, w miarę, jak przygasało słońce. Szczególny spokój zawisł tu nad miastem, unosiło się, jakby osobliwe odczucie sędziwej Matki-Ziemi — głośne dźwięki i ciche oblicze obłoków. Człowiek mógł tutaj użyczyć spokoju dręczącym myślom i na chwilę zaufać dobrotliwej Opatrzności, która mu dała życie, oraz pięknu każdego dnia, co, roześmiany albo ponury, odchodzi w noc. Kilka krzaków rozkwitającego bzu rozsiewało woń cytryny; żółty kot na murze ogrodowym grzał się w zachodzącem słońcu.
Na środku alei szereg buków rozpościerał sękata, powikłane korzenie. Spoczywały tam istoty ludzkie, których powichrzone włosy zwieszały się dokoła znużonych twarzy. Ich wychudłe członki osłonięte były łachmanami; każdy z tych ludzi miał kij, do którego przywiązany był jakiś brudny węzełek. Spali. Dalej na ławce siedziały dwie bezzębne stare baby, których oczy biegały na wszystkie strony, obok zaś chrapała kobieta o twarzy czerwonej, jak ogień.
Pod następnem drzewem zasiadł młodzieniec ze swoją dziewczyną — blade dzieci wielkiego miasta, z obwisłem! ustami, zapadłymi policzkami, i płonącemi gorączkowym blaskiem, oczyma. Trzymali się w objęciach, tulili się do siebie, milczeli. Nieco dalej dwaj młodzi mężczyźni w bluzach robotniczych, patrzyli na siebie śmiertelnie znużonym wzrokiem. I oni milczeli.
Na ostatniej ławce ujrzał Hilary małą modelkę — siedziała sama w niedbałej postawie.
Pierwszy to raz spotkali się po za domem, co widocznie wprawiło oboje w zakłopotanie. Młoda dziewczyna zarumieniła się i zerwała się z miejsca, Hilary, który zdjął kapelusz i zmarszczył czoło, usiadł.
— Proszę nie wstawać, — rzekł; — chcę z panią pomówić.
Mała modelka posłusznie wróciła na miejsce. Nastąpiło milczenie. Miała na sobie starą bronzową spódniczkę i włóczkowy kaftanik oraz starą, niebiesko-zielonawą wełnianą czapkę; dokoła jej oczu widniały cienie zmęczenia.
Nareszcie Hilary spytał:
— Jakże się pani powodzi?
Mała modelka spuściła wzrok na swoje nogi.
— Nieźle, dziękuję panu, panie Dallison.
— Byłem u pani wczoraj.
Rzuciła na niego spojrzenie, które mogło nie znaczyć nic albo bardzo wiele.
— Pozowałam właśnie pannie Boyle.
— A więc pani ma znów zajęcie?
— Już się skończyło.\
— W takim razie zarabia pani tylko te dwa szylingi dziennie od pana Stone’a?
Skinęła głową.
— Hm!
Niespodziewany, współczujący poniekąd, ton tego mruknięcia, zachęcił modelkę do dalszych zwierzeń, — Mam trzy szylingi i sześć pensów na komorne, śniadanie kosztuje mnie blisko trzy pensy... i to tylko chleb. i masło... to pięć i dwa; pranie wyniesie zawsze conajmniéj dziesięć pensów... to sześć; drobne wydatki wyniosły w przeszłym tygodniu szylinga... chociaż nie jeździłam omnibusem; pozostaje mi zatem na obiady pięć szylingów. U pana Stone’a dostaję zawsze, herbatę. Ale najwięcej mnie dręczy moje ubranie. — Wciągnęła nogi głębiej pod ławkę a Hilary wyrzekł się spojrzenia na nie. — rMoja czapka jest ohydna, i potrzeba mi... — Spojrzała pierwszy raz prosto w twarz Hilaremu. — Chciałabym być bogata.
— Nie dziwię się.
Modelka zgrzytnęła zębami i, mnąc brudne rękawiczki, rzekła:
— Panie Dallison czy pan wie, co jabym najpierw kupiła, gdybym była bogata?
— Nie.
— Kupiłabym sobie same nowe rzeczy, wszystko od stóp... do głowy i nigdy już nie włożyłabym na siebie ani jednego z tych starych gałganów.
Hilary wstał. — Niech pani pójdzie teraz ze mną i kupi? same nowe rzeczy, od stóp do głowy.
— Och!
Hilary spostrzegł się zaraz, że uczynił propozycję niedorzeczną, a nawet niebezpieczną; nie chcąc wszakże dać dziewczynie pieniędzy, co obrażało jego poczucie delikatności, nie miał innego sposobu wyjścia.
— Proszę pójść ze mną! — rzekł szorstkim tonem.
Mała modelka wstała posłusznie, Hilary zauważył, że ma buciki podarte, a ten widok wywołał w nim takie oburzenie, jakgdyby spostrzegł, iż ktoś bije dziecko; ucichły zatem wszelkie wyrzuty sumienia i ogarnęło go raczej żywe zadowolenie, jakiego doznaje, nawet najwykształceńszy, człowiek, gdy uczyni wyłom w konwenansach.
Spojrzał na towarzyszkę — miała oczy »puszczone; co też myśli w tej chwili?
— Chciałem właśnie z panią o czemś pomówić, — rzekł; — nie podoba mi się dom, w którym pani mieszka; myślę, że trzebaby się przeprowadzić. Jak się pani zdąje?
— Tak. zapewne, panie Dallison.
— Przecież pani znajdzie chyba pokój gdzieindziej, nieprawda?
Mała modelka odpowiedziała, jak poprzednio:
— Tak, zapewne, panie Dallison.
— Obawiam się, że Hughs to... niebezpieczny człowiek.
— On taki zabawny.
— Czy nie jest natrętny?
Wyraz jej twarzy zdumiał Hilarego; malowało się na niej jakby lekkie rozweselenie. Rzuciła mu uświadomione spojrzenie.
— Nie zwracam na niego najmniejszej uwagi... nie zrobi mi krzywdy. Panie Dallison, jak się panu zdaje, jaki mam wziąć, niebieski czy zielony?
— Niebiesko zielonawy, — odparł krótko.
Klasnęła w ręce, zmieniła w podskokach krok, poczem szła dalej obok niego.
— Proszę mnie posłuchać, — rzekł Hilary; — czy pani Hughs mówiła kiedy z panią o swoim mężu?
Mała modelka uśmiechnęła się ponownie.
— A jakże.
Hilary zagryzł usta.
— Panie Dallison, proszę... a mój kapelusz?..
— Cóż pani kapelusz?
— Czy pan chciałby, żebym miała mały czy duży kapelusz?
— Na miłość boską, — odparł Hilary — mały... bez piór.
— Och!
— Czy pani może przez minutę uważać na to, co mówię. Czy Hughs albo jego żona mówili z panią co o... tem, że pani chodzi do mojego domu, o... mnie?
Twarz małej modelki pozostała obojętna, ale z ruchu jej palców wywnioskował, że uważa teraz.
— Wszystko mi jedno co oni mówią.
Hilary odwrócił wzrok; rumieniec gniewu okrywał powoli twarz jego.
Modelka zaś dodała skwapliwie:
— Oczywiście, gdybym była panią, nie byłoby mi wszystko jedno.
— Proszę tak nie mówić! — rzekł Hilary; — każda kobieta jest panią.
Tępy wyraz twarzy dziewczyny, bardziej drwiący, niż wszelki uśmiech, ostrzegł go, że słowa jego są dla niej czcze i bez znaczenia.
— Gdybym była panią, — powtórzyła z prostotą — nie mieszkałabym tam przeciąż, nieprawda?
— Nie, — odparł Hilary, — i w każdym razie lepiej, żeby pani tam dłużej nie mieszkała.
Ponieważ modelka nie dała żadnej odpowiedzi, przeto Hilary nie wiedział co właściwie dalej mówić. Stopniowo uświadomił sobie, że zapatrywała się na położenie z odmiennego zupełnie stanowiska i że on tego zapatrywania nie rozumie.
Był zupełnie bezradny, mając świadomość, że w życiu tej dziewczyny istniało tysiące rzeczy, o których on wiedział, tysiące poglądów, których on nie podziela.
Ich dwie postacie zwracały nieco uwagi na ożywionej ulicy; Hilary bowiem — o szczuplej, okolonej zarostem twarzy, wysoki i smukły, w miękkim pilśniowym kapeluszu, wyglądał, jak to mówią „dystyngowanie“; zaś mała modelka, jakkolwiek „nie wyglądała dystyngowanie“ w starej bronzowej spódnicy i wełnianej czapce, niemniej miała ten rodzaj twarzy, który sprawiał, że, zarówno mężczyźni jak i kobiety, oglądali się za nią. Dla mężczyzn była, obdarzonem niezwykłym interesującym wdziękiem, stworzeniem z krwi i kości, dla kobiet zaś tem właśnie, co zniewalało mężczyzn do oglądania się za nią. Wszelako od czasu do czasu budziło się w jakimś przechodniu uczucie bardziej nieosobiste, jakgdyby Bóg Miłosierdzia poruszył w górze skrzydłami i upuścił maleńkie piórko.
Tak idąc i zwracając po drodze pewną uwagę dotarli do pierwszego ze stu drzwi firmy Rosę i Thorn.
Hilary wybrał właśnie te drzwi końcowe, gdyż, w miarę jak rozwijała się przygoda, uświadamiał sobie coraz bardziej jej niebezpieczeństwa. Zabranie małej do tego samego właśnie sklepu, do którego uczęszczają jego żona i znajomi, było niebardzo rozważne; ale ta sama przyczyna, dla której właśnie tam czynili zakupy, — fakt, że nie było w pobliżu innego podobnego magazynu — sprawiła, że Hilary również tam udał się teraz.
Działał pod wpływem nagłego porywu, wiedział, że, jeżeli nie usłucha tego porywu niezwłocznie, nie pójdzie za nim wcale. Droga śmiała jest drogą mądrą; dlatego to wybrał drzwi końcowe, za rogiem. Usunąwszy się w bok, by przepuścić naprzód małą modelkę, zauważył jej roziskrzone oczy i zapłonione lica; nigdy jeszcze nie była taka ładna. Szybkim ruchem oka rozejrzał się dokoła; w oddziale, do którego weszli, nie mogli załatwić swoich sprawunków, był bowiem całkowicie zapełniony pyjammami. Naraz Hilary uczuł, że ktoś dotknął jego ramienia. Mała modelka, z lekko zaróżowioną twarzą, podniosła oczy ku niemu.
— Panie Dallison, czy dostanę więcej niż jeden garnitur... bielizny?
— Trzy... Trzy, — odparł półgłosem i spostrzegł nagle, te stoją w progu tego sanktuarjum. — Proszę tu kupić, — dodał, — i przynieść mi rachunek.
Czekał tuż obok mężczyzny o różowej twarzy z wąsami, o figurze bez zarzutu, który stał bardzo spokojnie, ubrany od głowy do stóp w białe i niebieskie pasy. Wydawał się apoteozą doskonałości męskiej, a na obliczu jego spoczywał martwy uśmiech, jakby mówiący: „Długie, długie były walki człowieka, ale wkońcu cywilizacja wytworzyła mnie. Dalej posunąć się nie może. Do dalszego rozwoju nie jestem już zdolny. We mnie osiągnięty został szczyt. Proszę spojrzeć na moje plecy: Amator. Najwyższy szyk, 8 sz. 11 p. Ceny wyjątkowe!“
Ponieważ nie odezwał się do Hilarego, przeto ten ostatni musiał się zadowolić obserwowaniem sprzedawców. Brakło już tylko pół godziny do zamknięcia magazynu; subjekci włóczyli się leniwie po sklepie, drocząc się potrosze między sobą, w braku kupujących, — niby muchy na szybie, nie mogące wydostać się na słońce. Dwaj podeszli do Hilarego z zapytaniem czem mogą mu służyć; byli tacy wytworni i tacy uprzejmi, że Hilary zamierzał już kupić coś, czego zupełnie nie potrzebował. Ukazanie się małej modelki ocaliło go w porę.
— Wypadło trzydzieści szylingów; pięć i jedenaście kosztuje najtańszy, i pończochy, kupiłam też kilka...
Hilary wyjął spiesznie pieniądze.
— To bardzo drogi sklep, — dodała.
Gdy zapłaciła rachunek a Hilery odebrał jej dużą paczkę w brunatnym papierze, powędrowali razem dalej. Przysłonił teraz swoje uczucia i wrażenia maską rozbawionego zdziwienia, jakgdyby, osobiście zupełnie oderwany, całą przygodę śledził zdali.
Na aksamitnej kanapie, stojącej na środku oddziału obuwia, siedziała pani w kapeluszu, przyozdobionym egretką, wyciągnąwszy do przymierzenia bucika drobną stopę w jedwabnej pończosze. Z wyniosłym uśmieszkiem spojrzała na prostą dziewczynę i jej osobliwego towarzysza. Spojrzenie to oddziałało widocznie na sprzedawczynie, żadna bowiem nie zbliżyła się do małej modelki. Hilary zauważył jak spoglądały na jej trzewiki i nagle, zapominając o swej roli widza, rozgniewał się. Z zegarkiem w ręku podszedł do najstarszej sprzedawczyni.
— Jeżeli w ciągu minuty, — rzekł, — nikt nie obsłuży tej młodej panienki, poskarżę się osobiście panu Thorn’owi.
Zanim skazówka zegarka zdążyła wykonać cały swój obieg, już jedna z panien sklepowych stała przy modelce. Hilary widział, jak zdejmuje jej trzewik i, nagłym porywem kierowany, stanął miedzy młodą dziewczyną a sprzedawczynią; przyczem zapomniał się tak dalece, że, wbrew wrodzonej delikatności, utkwił wzrok w nogach małej modelki. Uczucie niepokoju fizycznego, jakie ogarnęło go zrazu, zamieniło się w rodzaj bólu, który mu ścisnął serce. Ta bronzowa, brudna pończocha była taka pocerowana, że, zamiast tkaniny, widać było prawie tylko same cery i jeden duży palec oraz dwie białe plamki samej nogi, w miejscu, gdzie nitki pękły.
Mała modelka poruszała niespokojnie palcem — miała widocznie nadzieję, że się nie wysunie — wreszcie przykryła go spódnicą. Hilary obrócił się szybko; a gdy skierował znów wzrok w tę stronę, spojrzał nie na modelkę lecz na damę, której przymierzano buciki.
Wyraz jej twarzy zmienił się; nie był ironicznie rozbawiony, lecz ujawniał obrażoną dumę. Zdawało się, że mówi: To niesłychane, żeby do takiego sklepu przyprowadzić podobną dziewczynę! Nie przyjdę już tutaj nigdy. — Wyraz ten był tylko zewnętrzną oznaką owego wewnętrznego niepokoju fizycznego, jaki Hilary sam odczuł zrazu, na widok pończochy małej modelki. Nie przyczyniło się to, naturalnie, do uśmierzenia jego gniewu, zwłaszcza, że niechęć owej damy odzwierciadlała się mechanicznie na obliczach panien sklepowych.
Zbliżył się do małej modelki i usiadł obok niej.
— Czy dobre?... Lepiej przejść się i spróbować.
Mała modelka przeszła parę kroków.
— Uciskają, — rzekła.
— To trzeba przymierzyć inne, — zadecydował Hilary.
Dama podniosła się, przez chwilę stała ze ściągniętemi brwiami i odeszła, zostawiając smugę niezwykle miłej woni fiołków.
Wobec tego, że inna para bucików nie »uciskała mała modelka niebawem była gotowa do wyjścia, zaopatrzona w całą wyprawę, z wyjątkiem sukni, wybranej już i zapłaconej, ale którą przymierzy dopiero jutro — oznajmiła Hilaremu — gdy... Chciała widocznie powiedzieć, gdy będzie miała na sobie nową bieliznę. Obładowana była jedną paczką dużą i dwiema małemi, a w oczach jej malował się wyraz uroczysty.
Gdy wyszli z magazynu podniosła wzrok na Hilarego.
— No i cóż, mała, szczęśliwa jesteś teraz? — spytał Hilary.
Z pod krótkich czarnych rzęs patrzało na niego dwoje rozskrzanych, wilgotnych oczu; rozchylone usta zaczęły drżeć.
— A więc, dobranoc, — rzekł znienacka i odszedł.
Ale, odwróciwszy się, ujrzał dziewczynę stojącą jeszcze w miejscu — nawpół ukryta za paczkami, śledziła go wzrokiem. Uchylił kapelusza i skręcił na High Street, w stronę domu...
Starzec, znany w niskiej klasie ludzi, śród której musiał teraz żyć, jako „Westminister“, palił starą fajkę glinianą, usiłując zapomnieć o swoich nogach. Spostrzegł nadchodzącego Hilarego i podał mu szybko egzemplarz ostatniego wydania.
— Dobry wieczór, wielmożnemu panu! Dzień niczego sobie, jak na tę porę roku! Tak, tak! Westminster!
Śledził wzrokiem odchodzącego Hilarego, myśląc:
„Ojoj! Dał mi pół korony. A jak on dobrze wygląda... lubię patrzeć niego... zupełnie młody! Ojoj!“
Słońce — przysłonięta oparami płonąca kula, która w biegu swoim widniaia już tyle ostatnich wydań Westminster Gazette, ukrywała się coraz głębiej za Shepherd’s Bush, gdzie zamierzała spędzić noc. Stary kamerdyner mrugał powiekami, zwróciwszy się do blasku płóciennego, by sprawdzić, czy moneta jest istotnie półkoronówką czy też złudzeniem tylko.
A wszystkie wieże i dachy domów, i przestrzenie ponad nimi i poniżej iskrzyły się i płonęły, a maleńcy ludzie i drobne koniki wyglądali jak osypani złotym pyłem.
Obciążona trzema paczkami, mała modelka podążyła na Hound Street. Przededrzwiami № 1 syn kulawej kobiety, wątły wyrostek o bladej, chorowitej twarzy, stał na jednej, to na drugiej nodze naprzemian, paląc papierosa. Przymrużywszy oko odezwał się w te słowa:
— Halo, paniusiu! możebym ja tak poniósł za paniusią te paczuszki?
Mała modelka rzuciła mu w odpowiedzi spojrzenie, które mówiło: „Patrz swego nosa!“; niemniej w drganiu jej rzęsów było coś, co zadawało kłam tej odprawie.
Wszedłszy do swego pokoju, dziewczyna złożyła paczki na łóżku i, zwinnymi, zaróżowionymi palcami, zaczęła odwiązywać sznurki. Gdy wyzwoliła rzeczy z opakowania, rozłożyła je, uklękła i zaczęła je dotykać, wsuwała w nie nos, wdychając woń płótna, świeżość chłodnej tkaniny. Tu i owdzie przypięte były małe kokardki, fryzeczki i na te zwróciła specjalną uwagę; gładziła je dłonią, wyprostowywała ich brzegi, a twarz przyoblekła się ponownie uroczystym wyrazem.
Wreszcie wstała, zamknęła drzwi na klucz, spuściła roletę, rozebrała się od głowy do stóp, włożyła nową bieliznę i rozpuściwszy włosy, obracała się wolno dokoła, patrząc z lubością w bardzo małe lusterko. W każdym jej ruchu odbijało się głębokie zadowolenie jakgdyby jej wygłodniałe zmysły miały przed sobą wytworną biesiadę. W tem, pełnem zachwytu, przyglądaniu własnemu odbiciu, ujawniała się cała dziecinna próżność i oczekiwanie, cała naiwna radość, z jaką proste, nieuduchowione natury, rozkoszują się chwilą bieżącą. Gdy stała tak, bez ruchu, z włosami, spadającymi na plecy, podobna była do jednej z owych godzin wiosennych, które utraciły swój niepokój i radują się tem poprostu, że istnieją.
Nagle jednak, przypomniawszy sobie, że szczęście jej nie jest jeszcze zupełne, podeszła do szuflady, wyjęła torebkę cukierków owocowych i włożyła jeden z nich w usta.
Promień zachodzącego słońca utorował sobie drogę przez dziurę w rolecie i musnął kark dziewczyny. Odwróciła się, jakgdyby otrzymała pocałunek i, uniósłszy róg rolety, wyjrzała. Grusza, która ku wielkiemu niezadowoleniu właściciela, wznosiła się tak blizko podwórka tej siedziby nędzarzy — tonęła w olśniewającym blasku słonecznym. Żadne drzewo na świecie nie mogło wyglądać promienniej, w swym stroju ze złocistego kwiecia.
Z ręką na obnażonej szyi, z policzkami wklęsłemi, bo ssała cukierek, mała modelka skierowała wzrok na drzewo. Wyraz jej twarzy nie zmienił się, nie ujawniał bynajmniej podziwu. Spojrzenia jej prześlizgnęły się na tylne okna domu, do którego fakty czule należało drzewo; szpiegowała czy mógł ją ktokolwiek widzieć — miała może nadzieję, że ktoś ją zobaczy, teraz właśnie, kiedy wydawała się sobie taka ładna i taka świeża.
Poczem spuściła roletę, powróciła do lusterka i zaczęła upinać włosy. Gdy skończyła, stała przez długą chwilę, wpatrzona w starą bronzową spódnicę i bluzkę, wahając się zbrukać świeżo pozyskaną czystość. W końcu włożyła je na siebie i podniosła roletę. Słońce zaszło już za gruszę; kwiaty były teraz białe i niemal takie ciche, jak śnieg. Mała modelka wsunęła w usta drugi cukierek i, wyjąwszy z kieszeni wytartą skórzaną portmonetkę, zliczyła swój majątek; przekonawszy się widocznie, że ma tylko tyle pieniędzy, ile się spodziewała, westchnęła i wydobyła z głębi górnej szuflady stare ilustrowane czasopismo.
Usiadła na krawędzi łóżka i przewracała kartki, dopóki nie dotarła do pewnej stronicy, poczem opuściła pismo na kolana. Oczy jej wpatrzyły się w fotografję na lewym rogu — był to jeden z tych wizerunków pisarzy, jakie ukazują się przy nadarzonej sposobności w prasie. Pod wizerunkiem wydrukowane były wyrazy: „Pan Hilary Dallison“. I nagle z piersi małej modelki uleciało ciężkie westchnienie.
W pokoju zaczął się rozwłóczyć mrok; podmuch wiatru, który powstał, gdy słońce zaszło, zaniósł kilka kwiatów na szybę.
Hilary, zgodnie z sądem starego kamerdynera o jego wyglądzie, czuł się taki młody, że, zamiast udać się do domu, wsiadł w omnibus i pojechał do swego klubu, noszącego miano „Pióro i Atrament“, a to jedynie dlatego, że człowiek, który go założył nie mógł narazie znaleźć innej nazwy. Literat ten, wkrótce po otwarciu, wystąpił z klubu, powziąwszy do tej instytucji nagłą niechęć. Klub zdobył niejaki rozgłos, skutkiem złej kuchni a wszyscy członkowie żalili się, że ilekroć kto przyjdzie, zastanie zawsze kogoś znajomego. Mieścił się przy Dover Street. W przeciwieństwie do innych klubów, używany był głównie do wymiany myśli; przedsięwzięto też specjalne zarządzenia dla zabezpieczenia parasoli oraz tych książek, które nie znikły jeszcze z bibljoteki; nie dlatego, oczywiście, żeby śród członków ujawniały się nieuczciwe skłonności, lecz dlatego, że członkowie ci, po ożywionej wymianie myśli, wychodzili długim szeregiem a każdy z nich zabierał jakiś przedmiot uchwytny. Służba klubowa nigdy też nie spuszczała ciemnö-bronzowych rolet, gdyż członkowie, w zapale dyskusji, zawsze spuszczali je sami.
Na ogół członkowie nie lubili się wzajemnie; każdy się pytał, poco tamci piszą a gdy triu przysłano ich utwory duchowe — czytał je z zawiścią. Jeśli zdarzyło się kiedy, że zniewoleni zostali do wydania wzajemnie o sobie opinji, mówili, że niewątpliwie „taki a taki“ ma „duży talent”, ale nigdy jego dzieł nie czytali! Postanowiono bowiem niebawem, jako zasadę podstawową członkostwa kluby, żeby nie czytać nigdy pism cudzych, o ile autor nie umarł, bo inaczej mogłoby się zdarzyć, że trzeba by powiedzieć komuś w oczy, że dzieło jego nie ma żadnej wartości.
Członkowie klubu bowiem przestrzegali surowo czystości swego literackiego sumienia. Wyjątek stanowili zawodowi krytycy literaccy, gdyż ich sądy były czytywane przez wszystkich ze zmiennym uśmiechem i pewnem podrażnieniem umysłowem. Od czasu do czasu jakiś członek, wbrew wszelkiemu poczuciu przyzwoitości, powziął gwałtowne upodobanie do książek innego członka, i wyrażał swój zachwyt głośno, ku wielkiemu niezadowoleniu kolegów, którzy, z niemiłym chłodem w żołądku, zapytywali siebie zdziwieni dlaczego właściwie nie ich książki tak chwali.
Co roku prawie, i to przeważnie w marcu, odzywały się w klubie echa pewnych aspiracji; członkowie zapytywali siebie wzajemnie dlaczego — nie istnieje Brytańska Akademja Literacka; dlaczego nie przedsięwzięto dotychczas wspólnych kroków, celem, ograniczenia produkcji książek innych autorów; dlaczego nie jest ustanowiona doroczna nagroda za najlepsze dzieło. Przez krótki czas zdawało się niemal, że ich interesy osobiste są w niebezpieczeństwie; ale, pewnego poranka otwarto okna szerzej niż zwykle i wszystkich skrycie ogarnęło wrażenie człowieka, który połknął moskita, co go przez całą noc dręczył — doznali ulgi ale byli nieco zakłopotani. W stosunkach towarzyskich uprzejmi byli dla siebie wzajemnie — jako ludzie przeważnie mili i dobrze wychowani — a każdy z nich miał własny aparat sławy, przy którym można było widzieć go co rano, w porze otrzymywania dzienników! listów; siedział i kontrolował, czy sława jego wzrasta.
Hilary pozostał w klubie do pół do dziesiątej; poczem, nie chcąc brać udziału w rozpoczynającej się właśnie dyskusji, wziął własny parasol i skierował się ku domowi.
Była to chwila spokoju na Piccadilly; fala ludzka odpłynęła do teatrów i nie zaczęła jeszcze przypływać z powrotem. Ciche drzewa wyciągały liściaste gałęzie daleko wzdłuż wybrzeża tęgo szerokiego potoku życiowego;; odpoczywały, miały chwilę wytchnienia, uwolnione od śledzenia tragikomedji odgrywanych pod niemi, na powierzchni potoku, przez ludzi, ich nikłych towarzyszów. Ciche westchnienia, ulatujące z pierzastych zarośli, wydawały się wyrazami najpobłażliwszej mądrości. Nieopodal ich pni rozpościerał się ciemny aksamit, w którym tonęły pojedyńcze postaci, niby dzikie ptaki, znikające w przestrzeni albo dusze ludzkie, wracające do łona Matki.
Hilary szedł, nie słysząc szeptów mądrości, nie widząc aksamitnego mroku, pogrążony w zadumie. Sam fakt sprawienia komuś przyjemności, wystarczył do wywołania przyjemnego uczucia w człowieku takim dobrym z natury. Ale w umysłach, posiadających samokrytycyzm i chwiejnych, uczucie takie nie trwa długo. To też i w duszy Hilarego zagościła niebawem pustka i rozczarowanie, jakgdyby wystawił sobie bez powodu chlubne świadectwo.
Po drodze był Hilary celem strzał wysyłanych z oczu licznych kobiet, które mijały go szybko, niby łodzie, gnane prądem. Osobliwa nieśmiałość jego oblicza nęciła te kobiety, przywykłe do innych twarzy. A jakkolwiek zaledwie rzucał na nie przelotne spojrzenie, niemniej budziły w nim wzamian współczującą, bierną ciekawość, jaką ludzie, prowadzący występne życie, wywołują w refleksyjnych umysłach.
Jedna z tych kobiet zbliżyła się do niego, wyszedłszy z bocznej ulicy. Jakkolwiek wyższa i tęższa, z uróżowaną twarzą, ufryzowanymi włosami, w kapeluszu z piórem, niemniej była jakby odbiciem małej modelki — ten sam kształt twarzy, szerokie kości policzkowe, usta zlekka rozchylone; te same błękitne oczy i krótkie czarne rzęsy, tylko wszystko pospolitsze i bardziej uwydatnione, tak jak sztuczność banalizuje i uwydatnia linje życia. Spoglądając zuchwale w zdumioną twarz Hilarego, roześmiała się. Hilary drgnął i podążył śpiesznie dalej.
Przyszedł do domu o pół do jedenastej. Lampa paliła się w pokoju pana Stone’a a okno jego było, jak zwykle otwarte; niezwykłe wszakże było to, że w sypialni Hilarego również paliło się światło. Wszedł po cichu na górę. Przez uchylone drzwi ujrzał, ku swemu zdumieniu, postać żony. Siedziała w fotelu, łokcie oparła na poręczach a dłonie ścisnęła czubkami palców. Na jej twarzy, o żywych kolorach, ostrym profilu, okolonej ciemnymi włosami, snuły się cienie; głowę miała pochyloną, jakgdyby do kogoś, który był obok niej; szyja jej jaśniała bielą. Nieruchoma, tonąca w cieniu, podobna była do kobiety, która siedzi obok własnego życia, rozważa je, krytykuje, śledzi jego bieg, lecz nie bierze w niem udziału. Hilary nie wiedział, czy ma wejść, czy wymknąć się temu osobliwemu gościowi.
— Ach! to ty, — rzekła.
Hilary zbliżył się. Pomimo, że sama wyszydza własne wdzięki, ta żona jego posiada jednak niezwykły urok... Po latach dziewiętnastu, w ciągu których miał czas poznać każdą linję jej twarzy i postaci, każdą tajemnicę jej natury, wymyka mu się jeszcze ciągle; a ta jej nieuchwytność, która początkowo pociągała go takim czarem, zdenerwowała go w końcu i zgasiła płomień, jaki roznieciła.
Tylokrotnie usiłował zajrzeć w głąb jej duszy i nigdy nie zdołał. Dlaczego ma taką naturę? Dlaczego drwi zawsze z siebie, z niego i ze wszystkiego? Dlaczego jest taka bezlitośnie surowa względem własnego życia, taka wroga własnemu szczęściu? Leonardo da Vinci mógł był ją odmalować, mniej zmysłową i okrutną, niż jego kobiety, niespokojniejszą i nie taką harmonijną ale fizycznie i duchowo czarującą a niweczącą ten swój czar, nie chcąc się poddać duszy swojej ani też zmysłom.
— Nie wiem właściwie dlaczego tu weszłam, — rzekła.
— Przepraszam cię, że nie wróciłem na obiad.
Hilary nie znalazł lepszej odpowiedzi.
— Czy wiatr zmienił kierunek? Zimno u mnie w pokoju.
— Tak, dmie teraz z północnego wschodu. Zostań tutaj.
Dłoń jej dotknęła jego ręki; ten ciepły, niespokojny uścisk był podniecający.
— Dobry jesteś, że mi to mówisz; ale lepiej nie zaczynajmy tego, w czem nie zdołamy wytrwać.
— Zostań tutaj — powtórzył Hilary, klękając nagle obok fotelu.
I zaczął okrywać pocałunkami jej twarz i szyję. Czuł, że oddaje mu pocałunki; przez chwilę trzymali się w namiętnym uścisku. Poczem, jakgdyby za wspólną zgodą, objęcia ich rozwarły się, oczy spoglądały lękliwie, jak oczy dzieci, które namówiły się wzajemnie do kradzieży łakoci, na ustach zaś zagościł najbledszy z bladych uśmiechów. Zdawało się, że usta te mówią: „Tak, ale przecież nie jesteśmy na wskroś zwierzętami!“
Hilary wstał i usiadł na łóżku. Bianka pozostała w fotelu, patrzyła prosto przed siebie, nieruchoma, głowę przechyliła w tył, jej biała szyja jaśniała, na ustach i w oczach migotał ten sam blady uśmiech. Nie zamienili już ani jednego słowa, ani jednego spojrzenia.
Poczem Bianka wstała, bez najlżejszego szelestu, minęła męża i wyszła.
Hilary miał w ustach taki smak, jakgdyby żuł popiół. I ukształtowało się na jego ustach zdanie — jak to nieraz człowiekowi się zdarza pomyśleć słowa bez powodu i związku: „Dom zgody!“
Poczem poszedł pod drzwi jej sypialni i nasłuchiwał. Nie dobiegł go najlżejszy odgłos. Gdyby płakała — gdyby się śmiała — wołałby stokroć niż tę ciszę. Przycisnął dłonie do uszu i zbiegł ze schodów.
Minąwszy swój gabinet, Hilary zatrzymał się przed drzwiami pokoju p. Stone’a; myśl o tym starcu, który, wobec wszelkich wydarzeń zewnętrznych, kroczył tak wytrwale, w oderwaniu od wszystkiego, własną drogą, miała dlań pierwiastek ożywczy.
P. Stone, w bronzowym wełnianym szlafroku, siedział z oczyma utkwionemi w coś, umieszczonego w rogu pokoju, skąd unosił się lekki, wonny obłok pary.
— Zamknij drzwi, — rzekł; — przyrządzam kakao; napijesz się filiżankę?
— Przeszkadzam może? — spytał Hilary.
P. Stone spojrzał nań bystro, zanim odpowiedział:
— Zauważyłem, że jeśli pracuję po wypiciu kakao, mam ucisk w wątrobie.
— A więc, jeśli pan pozwoli, dotrzymam pana towarzystwa przez chwilę.
— Gotuje się, — rzekł p. Stone.
Zdjął rondelek z ognia i, wydąwszy zapadłe policzki, zaczął dmuchać. Poczem, gdy para osnuła jego śnieżną brodę, przyniósł z szafy dwie filiżanki, napełnił jedną z nich i spojrzał na Hilarego.
— Chciałbym, — rzekł, — żebyś posłuchał kilku stronic, które»właśnie skończyłem; może będziesz miał coś do zarzucenia albo zrobisz jaką uwagę.
Postawił rondelek z powrotem na ogniu i wziął do ręki napełnioną filiżanką.
— Wypiję kakao i przeczytam ci.
Podszedł do biurka, i stojąc, dmuchał w filiżankę Hilary podniósł kołnierz żakietu, chroniąc się od powiewu wiatru nocnego, wpadającego do pokoju, i spojrzał na pustą filiżankę — zaczynał bowiem być głodny. Naraz dobiegł go szczególny dźwięk: p. Stone dmuchał sobie na język. Pragnąc coprędzej rozpocząć czytanie, wypił za duży łyk wrzącego jeszcze kakao.
— Sparzyłem sobie usta, — rzekł.
Hilary zbliżył się doń śpiesznie.
— Czy bardzo? boli? Niech się pan napije zimnego mleka.
P. Stone podniósł do ust filiżankę.
— Kiedy niema, — odparł i zaczął znów pić.
„Co jabym dał,“ pomyślał Hilary, „żebym posiadał jego prostotę serca!“
Odezwał się twardy odgłos postawionej filiżanki, poczem, z pośród szelestu papieru, wzniosło się jakby brzęczenie:
— „Proletarjat z cynizmem, który jest właściwy tym wszystkim, co są w istotnej potrzebie, i istnieje ukryty nawet śród ich przywódców, skoro tylko zdobędą pewne stanowisko w oczach ogółu — zapragnął faktycznie dobrobytu bez pracy, jaki przypadł w udziale jego bogatszym sąsiadom; wszelako śród długiej nocy walki o byt, znalazł tylko siłę do sformułowania najpilniejszych potrzeb z dnia na dzień. Stał się ciężką, wzbierającą falą istot, która, nieświadomie, bez właściwego kierownictwa, spiętrzała się stopniowo powolnym ruchem, by przekroczyć granice wybrzeża i ukształtować życie społeczne na nową modłę; a na szmaragdowym tonie...“ — P, Stone przerwał. — Źle przepisała, — rzekł; — powinno być „na szmaragdowem łonie.“ Otóż. „A na szmaragdowem łonie tej fali płynęła flota srebrzystych muszli, unoszonych tchnieniem tych, których nie gnał wicher nędzy. Podróż tych srebrzystych muszli, przodujących bez przerwy, była w istocie rzeczy postępowym ruchem owego czasu. Przy sterze każdego z tych maleńkich statków, siedział, dmąc w żagle, twór uboczny przyjętego systemu. A teraz rozważmy bliżej te uboczne twory.“
P. Stone zamilkł i spojrzał w filiżankę. Na spodzie zostało nieco osadu. Wychylił filiżankę do dna i ciągnął dalej:
— „Bratobójcza zasada, głosząca, że silny winien przeżyć słabszego, a będąca w owych czasach nauką moralności w Anglji, uczyniła z kraju jedną olbrzymią jatkę. Śród zwłok niezliczonych ofiar nabrali ciała i czerstwych rumieńców liczni rzeźnicy, czerpiąc siłę fizyczną w zapachu krwi i trocin. Ci rzeźnicy zapłodnili całe rzesze dzieci. Zgodnie z prawami Natury, zapobiegającemi przesytowi, część tych potomków narodziła się z uczuciem wstrętu do krwi i trocin; niektórzy z nich, zmuszeni dla zarobku uprawiać w dalszym ciągu praktyki ojców, czynili to niechętnie; inni, dzięki gorliwości rzeźniczej ojców, mieli możność zaniechania ich zawodu; ale i ci, którzy pracowali i ci, którzy pędzili życie bezczynne, mieli wspólną cechę charakterystyczną: wstręt do zapachu krwi i trocin. Rozwijały się w nich zalety dotychczas mało znane i powszechnie pogardzane, nie bez powodu, jak to niebawem zobaczymy. Samowiedza, estetyzm, wstręt do marnotrawstwa, nienawiść do niesprawiedliwości w połączeniu z wrodzoną ludziom żądzą dokonania czegoś — były im bodźcem do czynu.
— „Ci, których konieczność zmuszała do pracy, zniewoleni byli, wobec ówczesnego mechanizmu życia społecznego, do działania w obrębie humanitarniejszych i mniej wymagających dziedzin rzezi, jak w dziedzinie sztuki, wychowania, praktyk religijnych i medycznych, oraz płatnego przedstawicielstwa swoich bliźnich. Ci zaś, którzy nie byli do pracy zmuszeni, zadawalali się obserwowaniem istniejącego stanu rzeczy i ubolewaniem nad nim.
— „Z każdym rokiem zwiększała się liczba wypływających z portu muszli srebrzystych, a policzki tych, którzy dmuchali w żagle, wydymały się coraz gwałtowniej. Patrząc z perspektywy na tę, podróż, widzimy przyczynę, dla której statki nie mogły płynąć dalej, lecz, osadzone na szmaragdowem łonie fali, skazane były na wieczne wnoszenie się i opadanie, jeden ponad drugim, na tem samem miejscu. Przyczyna tkwiła, w krótkich słowach w tem, że: „Człowiek, który dmuchał, powinien był być na morzu, a nie na statku.“
Brzęczenie ustało. Hilary zauważył, że p. Stone wpatrywał się bacznie w arkusz papieru, jakgdyby udatne zredagowanie ostatniego zdania było dlań niespodzianką.
Brzęczenie niezwłocznie rozpoczęło się na nowo:
— „Zarówno w wysiłkach społecznych jak i w wydarzeniach fizycznych w Przyrodzie istniał, zdawien dawna, jeden jedyny czynnik zapładniający — owa tajemnicza i przedziwna moc przyciągająca, znana jako Miłość. Z niej, z tego zespolenia się z jednej istoty z drugą — wynika cała stopniowa zmiana formy istnienia, znanej przez człowieka pod nazwą Życia. Tego bodźca, tej tajemniczej, instynktownej Miłości, brakło właśnie tym, którzy usiłowali kierować ową flotą. Mieli rozum, sumienie, pełni byli niecierpliwości, pogardy, buntu, ale nie kochali swoich bliźnich. Nie mogli sami rzucić się w falę. Serca ich płonęły; ale wiatr, który żar w nich wzniecał, nie był, zaprawionym solą morską, wszechświatowym zefirem: był to pustynny wicher wzgardy. Podobnie jak na kwiat aleosu — tak długo oczekiwany, ataki osobliwy i przelotny, gdy wreszcie raz się rozwinie — człowiek musiał jeszcze czekać na porywający pęd do Powszechnego Braterstwa, do zapomnienia swego Ja.“
P. Stone skończył i stał wpatrzony w swego gościa oczyma, których wzrok wybiegał daleko. Hilary nie miał odwagi spotkać się z tym wzrokiem i utkwił własny w pustej filiżance. Ci, którym p. Stone czytał swój rękopis, nie mieli nigdy zwyczaju, słuchając, patrzyć starcowi prosto w twarz. Stał tak długo, pogrążony we własnych myślach, że Hilary w końcu podniósł się i zajrzał do rondelka. Był pusty. P. Stone ugotował kakao tylko tyle, że starczyło na jedną osobę. Zamierzał poczęstować i gościa ale zapomnienie przeszkodziło temu.
— Czy pan wie, co się staje z aleosem, gdy przekwitnie? — spytał Hilary, drwiącym zlekka tonem.
P. Stone poruszył się ale nie odpowiedział.
— Umiera, — dodał Hilary.
— Nie, — odparł p. Stone; — spoczywa w spokoju.
— A kiedyż to „Ja“ zaznaje spokoju? Jednostka jest równie nieśmiertelna jak wszechświat. Wszak to jest właśnie odwieczna komedja życia.
— Co takiego? — spytał p. Stone.
— Walka między nimi.
P. Stone stał przez chwilę, patrząc badawczo na zięcia, poczem położył arkusz rękopisu.
— Czas teraz na moje ćwiczenia, — rzekł i przy tych słowach rozwiązał sznury szlafroka, którymi był przepasany.
Hilary pośpieszył ku drzwiom, tu przystanął i obejrzał się.
P. Stone, bez szlafroka, zwrócony w stronę okna, podnosi? się się już na czubkach palców, wyciągał ręce, dłonie miał złożone, jak do modlitwy, spodnie zesuwały mu się powoli.
— Raz, dwa, trzy, cztery, pięć! — i nagle zabrakło mu tchu;
W korytarzu na piętrze, zalanym blaskiem księżycowym, wpadającym przez narożne okno, Hilary przystanął, nasłuchując ponownie. Jedynym dźwiękiem, jaki go dobiegał, było lekkie chrapanie Mirandy, która spała w pokoju kąpielowym, nie chcąc spoczywać w niczyim pobliżu. Hilary udał się do swojej sypialni i przez długi czas siedział, pogrążony w zadumie; poczem, otworzywszy boczne okno, wychylił się. Poświata księżycowa opuściła się na drzewa sąsiedniego ogrodu i na skośne dachy stajen i oficyn, niby rój mleczno białych gołębi, które, z rozpostartemi skrzydłami, drgając zlekka, jakgdyby jeszcze w ruchu, pokrywały wszystko. Nic się nie poruszało. Zegar jakiś wybił drugą. Po za tym rojem mlecznie białych gołębi, wznosiły się czarne mury, jeszcze pogrążone w zupełnym mroku.
Nagle zdało się Hilaremu, że, śród tej ciszy, odzywa się odgłos przejmującego, cichego oddechu jakiegoś potwora, albo odległego, przytłumionego warczenia bębnów. Zdawało się, że wybiega z każdej strony, mrocznego, śpiącego miasta i dąży ku chłodnemu blaskowi księżyca. Odgłos przycichał i wzmagał się, znużonym, ciężkim rytmem, niby jęk zrozpaczonych i głodnych. Dorożka zaturkotała na High Street; Hilary słuchał z natężeniem niknącego stopniowo tententu kopyt. Skonał; zaległa cisza. Hilary usłyszał znów bicie owego potężnego serca — przypełzło bliżej, kołatało coraz silniej, ze szmerem, który wzmagał się i potęgował. Serce Hilarego zakołatało również szybszem tętnem. Poczem, rozróżnił śród tego posępnego głuchego jękukn zgrzyt, i uświadomił sobie naraz, że nie było to przytłumione echo walk ludzkich, lecz tylko odgłos wozów, jadących na targ Covent-Garden.
Tymjana Dallison, śród zajęć swego pracowitego życia, znalazła czas na spisywanie swoich wspomnień i myśli ha pustych kartkach zeszytów szkolnych. Nie rozpoczęła tego pamiętnika z żadnym określonym zamiarem, nie czuła też potrzeby ulgi ani pociechy w rozkoszowaniu się własnemi uczuciami — wydrwiłaby takie pragnienie, jako przestarzałe i niedorzeczne. Stało się tak z nadmiaru młodocianych sił życiowych i z chęci wypowiedzenia się, która „leżała w powietrzu“. Ta chęć istniała wszędzie: śród jej koleżanek, śród znajomych młodzieńców w bawialni jej matki i w pracowni ciotki. Tem, czem uczuciowość i małżeństwo było dla młodej panny z epoki wiktoriańskiej, tem był dla Tymjany obowiązek wypowiadania się i, idący z nim ręka w rękę, obowiązek spędzenia wesołej młodości, wykorzystania jej uciech.
Nie odczytywała nigdy spisanych myśli, nie chowała ich pod klucz, wiedząc, że jej wolność, rozwój umysłowy i jej przyjemności są rzeczami świętemi i nikomu nie wpadnie do głowy je naruszać; wtykała zapisane zeszyty w szufladę między chustki do nosa, krawaciki, wstążki i bluzki, wraz z kawałkiem, wiecznie trwającego, ołówka.
W tym dzienniku, pisanym naiwnie i niedbale, skreślone były bezładnie wrażenia, jakiemi odbijały się wypadki bieżące w jej umyśle.
Wczesnym rankiem dnia 4-go maja młoda dziewczyna w nocnej koszuli, siedziała w nogach białego łóżka, bazgrząc gorączkowo w dzienniku swoim i, w zapale wypowiadania się, trąc bose stopy jedną o drugą; kasztanowate włosy spadały w rozwichrzonych zwojach na jej szyję, oczy miała roziskrzone, lica jeszcze od snu zaróżowione. Od czasu do czasu przerywała w środku zdania i spoglądała w okno, lub tai przeciągała się z rozkoszą, jakgdyby życie jej było takie pełne uciech i radości, że nie mogła przy niczem trwać zbyt długo.
„Byłam wczoraj u dziadka, słuchałam jak dyktował małej modelce. Ten mój dziadek, to dla mnie cudowny człowiek. Marcin twierdzi, że idealista jest gorszy niż człowiek bezużyteczny; ludzie, mówi, nie mogą marnować czasu na marzenia i fantazje. Idee dziadka nazywa przedpotowemi. Nie cierpię jak dziadka wyśmiewają. Marcin jest taki zabójczo pewny siebie. Zdaje się, że znajdzie niewielu ludzi osiemdziesięcioletnich, którzy przez cały okrągły rok kąpią się w rzece, sprzątają sami swój pokój, gotują sobie jedzenie i utrzymują się z dziewięćdziesięciu funtów rocznie, a resztę pensji, wynoszącej trzysta funtów, rozdają. Marcin mówi, że takie postępowanie jest szkodliwe, a „Książkę Powszechnego Braterstwa“ nazywa stekiem głupstw. Wszystko mi jedno, choćby tak było; w każdym razie piękna jest ta ciągła praca nad nią, to całodzienne pisanie dziadka. Marcin to przyznaje. Najprzykszejsze w Marcinie jest to, że on taki chłodny; nie można go wcale przeniknąć; wydaje się zawsze, że cię krytykuje; niekiedy bywam zupełnie stropiona i nie wiem, co począć...
„Ta maja modelka to beznadziejny głuptas. Jabym zrobiła to wszystko o połowę prędzej. Przerywała co chwila i patrzyła przed siebie z ustami nawpół otwartemi, jakgdyby miała jeszcze cały dzień przed sobą. Dziadek jest taki zajęty, że wcale tego nie zauważył; lubi odczytywać raz wraz to, co napisze, bo chce słyszeć jak to brzmi w słowach. Ta dziewczyna nie byłaby zdolna, zdaje mi się, do jakiejkolwiek pracy, prócz „do pozowania“. Ciocia B. mówiła zawsze, że pozuje dobrze. Jest w jej twarzy coś szczególnego; przypomina mi trochę Madonnę Botticellego w Galerji Narodowej — tę en face, nietyle w rysach, ile w wyrazie — jest prawie głupi, a chwilami znów taki, jakgdyby mogły jej się zdarzyć różne rzeczy. Ręce i ramiona ma ładne, a nogi mniejsze od moich. Jest starsza odemnie o dwa lata. Spytałam się jej, dlaczego została modelką, to przecież taki ohydny zawód. Powiedziała, że była rada, iż mogła chociaż cośkolwiek zarobić! Spytałam się jej dla — czego nie idzie do służby albo nie przyjmie miejsca w sklepie. Nie odpowiedziała odrazu, tylko dopiero po chwili powiedziała, że niema żadnych rekomendacji — że nie wie jak się do tego zabrać; poczem nagle spochmurniała i powiedziała, że ma ochoty...“
Tymjana przerwała i naszkicowała ołówkiem profil małej modelki...
„Miała na sobie naprawdę ładną sukienkę, zupełnie skromną i dobrze zrobioną — kosztowała napewno trzy albo cztery funty. Widocznie nie jest znów w takiej nędzy, albo ktoś jej tę suknię darował“.
Tymjana przerwała ponownie.
„Wyglądała daleko ładniej niż w tej starej, bronzowej spódnicy, zdawało mi się... Stryj Hilary był u nas wczoraj na obiedzie. Mówiliśmy o sprawach społecznych; rozprawiamy zawsze o takich kwestjach jak do nas przyjdzie. Strasznie lubię stryja Hilarego, ma takie dobre oczy i taki jest łagodny, że nie można nigdy rozgniewać się na niego. Marcin nazywa go słabym i nieudolnym, dlatego, że stryj nie styka się z życiem rzeczywistem. Mnie się zdaje, ze on nie mógłby zmusić nikogo do jakiejkolwiek pracy; myślę, że widzi dwie strony każdej sprawy i nie umie się na nic zdecydować. Jest może taki, jakim mógł być Hamlet, tylko,, że dzisiaj nikt nie wie, jakim Hamlet był istotnie.
„Powiedziałam mu, co myślę o niższej klasie. Z nim można rozmawiać o wszystkiem. Nie cierpię tych głupich żartów ojca, jakgdyby nie należało nic brać na serjo. Powiedziałam, że, mojem zdaniem, niema sensu brać rzeczy powierzchownie; powinniśmy zbadać wszystko, do gruntu. Powiedziałam, że pieniądze i różnice klasowe to dwa przestarzałe pojęcia, których musimy się pozbyć. Marcin mówi, że, gdy trzeba zająć się poważnie sprawami społecznemi i ubogimi, okazuje się zawsze, że wszyscy nasi znajomi są dyletantami. Powiada, że powinniśmy otrząsnąć się ze wszystkich starych sentymentalnych poglądów i kierować się w naszej pracy i naszych wysiłkach tylko względami zdrowia. Ojciec nazywa Marcina „sanitystą“, a stryj Hilary mówi, że, gdyby chciano myć lud, na mocy przepisów prawa, wszyscy byliby znów równie brudni nazajutrz...“
Tymjana ponownie przestała pisać. Pośród drzew na skwerze rozległ się przeciągły, cichy, chychocący świergot kosa. Pobiegła do okna i wyjrzała. Ptak siedział na platanie, wyciągnął szyjkę, a z żółtego dziobka wybiegało przedziwne wypowiadanie się jego „ja“. Zdawało się, że śpiewa hymn pochwalny na cześć wszystkiego — nieba, słońca, drzew, pokrytej rosą trawy, samego siebie!
„Ty cudna ptaszyno!“ pomyślała Tymjana i wstrząsnął nią dreszcz rozkoszy.
Cisnęła zeszyt do szuflady, zrzuciła koszulę i pobiegła do kąpieli.
Tego samego ranka wysunęła się cichaczem o godzinie dziesiątej. W sobotę była wolna, nie miała lekcji, ale natomiast matka dopominała się o jej towarzystwo albo ojciec żądał, żeby jechała z nim do Richmondu i grała w golfa. W sobotę bowiem Stefan opuszczał zawsze progi gmachu sądowego przed trzecią. A wtedy, jeśli zdołał nakłonić żonę albo córkę, żeby mu towarzyszyła, grał z nią kilka partji golfa, przygotowując się na niedzielę; w niedzielę bowiem wyruszał o pół do jedenastej i grał przez cały dzień. Jeżeli Cecylja i Tymjana nie dopisały mu, szedł do swego klubu, gdzie czytał czasopisma, śledząc wszelkie objawy ruchu społecznego.
Tymjana szła z głową podniesioną wysoko, i z głęboką zmarszczką na czole, jakgdyby pogrążona w poważnej zadumie; jeżeli rzucano na nią, pełne podziwu, spojrzenia, zdawać się mogło, że ich nawet nie zauważyła. Nieopodal domu Hilarego skręciła w główną aleję parku i przeszła nią do końca.
Na poręczy ogrodzenia, wyciągnąwszy przed siebie długie nogi, siedział jej kuzyn, Marcin Stone i przyglądał się przechodniom. Wstał na widok zbliżającej młodej dziewczyny.
— Znów się spóźniłaś, — rzekł. — Pójdź!
— Dokąd najpierw pójdziemy? — spytała Tymjana.
— Możemy zwiedzić dzisiaj tylko dzielnicę Notting Hill, jeżeli mamy znów pójść do pani Hughs. Popołudniu muszę być w szpitalu.
Tymjana zmarszczyła brwi.
— Zazdroszczę ci, że mieszkasz sam, Marcinie. To tak głupio mieszkać z rodziną.
Marcin nie odpowiedział, ale jedno nozdrze jego długiego nosa wzdęło się a Tymjana zauważyła to w milczeniu. Szli przez kilka chwil między wysokimi domami, rozglądając się. Poczem Marcin rzekł:
— Same Purcey’e tu dokoła.
Tymjana skinęła głową. I znów zapadło milczenie; ale nie było w niem zakłopotania ani nawet świadomości, że to jest milczenie, a oczy ich — te młode, niecierpliwe, ciekawe oczy — rozglądały się bacznie.
— Linja graniczna. Niebawem będziemy na miejscu.
— A tam czarno? — spytała Tymjana.
— Tylko ciemno... czarno dalej.
Szli długą, szarą, krętą ulicą, której wąskie, posępne, niepomalowane domy świadczyły o rozpaczliwem ubóstwie. Gnane powiewem wiatru wiosennego wirowały w rynsztokach źdźbła słomy i skrawki papieru; zdawało się, że, śród oślepiającego blasku słońca, wre zacięta, okrutna walka. Tymjana rzekła:
— Widok tej ulicy przejmuje mnie uczuciem pustki.
Marcin skinął głową.
— To gorsze niż istotna nędza. I tak trwa przez pół mili.[1] Tu wszędzie toczy się zacięta walka. Dalej już zajechali walki.
I szli w milczeniu krętą ulicą, pełną nędznych sklepów, i bezgranicznie ponurego smutku.
Na rogu poprzecznej ulicy Marcin rzekł;
— Skręćmy tutaj.
Tymjana stanęła i skrzywiła nos. Marcin spojrzał na nią.
— Już stchórzyłaś!
— Nie stchórzyłam, Marcinie, tylko nie mogę znieść tych wyziewów.
— Będziesz musiała się przyzwyczaić.
— Tak, wiem; ale... ale zapomniałam zabrać chustkę z eukaliptusem.
Młodzieniec wyjął czystą chustkę do nosa, jeszcze nawet złożoną.
— Masz, weź moją.
— Doznaję takiego uczucia, jakgdyby... wstydzę się, ze ci zabieram... — i wzięła podaną chustkę.
— All right, — rzekł Marcin. — Pójdź dalej!
Domy na tej wąskiej ulicy wydawały się pełne kobiet wewnątrz i zewnątrz. Niejedna trzymała dziecko na ręku; zajęte były jakąś robotą albo wyglądały oknem, lub też plotkowały stojąc, czy siedząc w progu drzwi. A wszystkie umilkły i ścigały bacznym wzrokiem przechodzącą młodą parę. Tymjana spojrzała ukradkiem na towarzysza. Szedł ciągle tym samym długim krokiem; twarz jego była, jak zwykle, blada i zachowała zwykły badawczy, szyderczy wyraz.
Trzymając kurczowo ściśniętą dłonią chustkę w pogotowiu i usiłują naśladować obojętne zachowanie się Marcina, Tymjana spojrzała na grono pięciu kobiet w najbliższych drzwiach. Trzy siedziały na stopniach a dwie stały. Jedna z nich, młoda kobieta, o otwartej okrągłej twarzy, była w stanie poważnym, bliskim rozwiązania; druga, o twarzy małej, smagłej, o włosach siwych, barwy żelaza, rozwichrzonych, paliła fajkę. Z trzech siedzących, jedna, bardzo młoda, miała twarz taką szarawo-białą, jak brudna chusta, i podbite oko; druga, w odpiętej, podartej bluzce, karmiła niemowlę; trzecia w środku, na najwyższym stopniu, zwróciła twarz, noszącą piętno pijaństwa, ku sąsiadowi w oknie naprzeciwko, czerwonemi rękoma ujęła się pod boki, i wykrzykiwała wesoło plugastwa.
W sercu Tymjany zerwał się namiętny krzyk: „jakie to wstrętne! jakie wstrętne“ — skoro jednak nie śmiała tego wypowiedzieć, zacięła usta i odwróciła od tych kobiet, odczuwając z całą zgrozą młodej dziewczyny tę z własnej płci. Kobiety wpatrywały się w nią uparcie i można było w tych twarzach, stosownie do ich różnorodnego temperamentu, wyczytać zrazu tę samą nieokreśloną, baczną ciekawość, z jaką Tymjana im przyglądała się początkowo, potem tę samą skrytą niechęć i krytykę, jakgdyby i one odczuwały, że za sprawą dziewiczej czystości tej młodej dziewczyny, jej zarumienionych lic i niezbrukanej odzieży, one zostały przez własną płeć zdradzone. Pogardliwymi ruchami ust i postaci wyrażały niezachwianą wiarę w cnotę i prawo bytu własnego istnienia i w występek i bezprawie natrętnej obecności tej intruzki.
— Dajcie tę lalusię Billowi; już on nauczy tę... — brutalne przezwisko zginęło w wybuchu śmiechu.
Marcin wykrzywił usta.
— A tu wszystko na czerwono, — rzekł.
Lica Tymjany płonęły szkarłatem.
Na końcu ulicy Marcin przystanął przed sklepem.
— Wejdź tutaj, — rzekł, — zobaczysz jak wygląda miejsce, gdzie kupują żywność.
W drzwiach stał chudy bronzowy wyżeł, drobna, jasnowłosa kobieta z wysokiem, łysem czołem, z którego wsystkie włosy zgarnięte były w papierowe papiloty, i mała dziewczynki. dotknięta jakąś chorobą skórną.
Skinąwszy obojętnie głową, Marcin usunął je na bok. Sklep, miał dziesięć stóp kwadratowych objętości; wzdłuż dwóch ścian stały lady z miskami, pełnemi ciastek, kiełbasek, starych kości od szynek, cukierków miętowych i mydła do prania; był tam też chleb, margaryna, tłuszcz w garnkach, cukier i śledzie wędzone — mnóstwo śledzi wędzonych — suchary okrętowe i różne inne rzeczy. Na ścianie wisiało kilka nieżywych królików. Wszystko to stało bez przykrycia, tak, że wszelkie muchy, jakie były dokoła, obsiadły te przysmaki, żywiąc się socjalistycznym systemem.
Za ladą stała siedemnastoletnia dziewczyna i obsługiwała kobietę o wychudłej twarzy — trzymając silną brudną ręką ser, piłowała go na kawałki nożem. Na ladzie, obok sera siedział cicho kot.
Wszyscy dokoła patrzyli na młodą parę, która stała i czekała.
— Proszę najpierw skończyć z tym serem, — rzekł Marcin, — a potem dać mi buldegomów za trzy penny.
Dziewczyna gwałtownym wysiłkiem skończyła krajać ser. Kobieta o wychudłej twarzy, zabrała swój sprawunek, zakaszlała ponad nim i wyszła. Dziewczyna, która nie mogła oderwać oczu od Tymjany, wyjęła teraz buldegormy palcami ze słoika, bo się zlepiły, zawinęła je w kawałek gazety i podała Marcinowi. Młodzieniec, który przyglądał się temu obojętnie, trącił zlekka Tymjanę w łokieć. Stała dotychczas z oczyma spuszczonemi; teraz odwróciła się. Wyszli i Marcin podał buldegomy dziewczynce, dotkniętej chorobą skórną.
Uliczka zamieniała się odtąd na szeroką drogę, utworzoną przez małe niskie domki.
— A tu czarno, — rzekł Marcin; — na całej drodze... robotnicy przygodni, przestępcy, próżniaki, pijaki, suchotnicy. Spojrzyj na te twarze!
Tymjana posłusznie podniosła oczy. Na tej głównej drodze było inaczej niż na bocznej uliczce — tutaj zwracały się na młodą dziewczynę spojrzenia obojętne albo ponure, o ile wogóle zabłąkały się ku niej. W niektórych domach stały na parapetach okiennych doniczki z wynędzniałem! roślinami; w jednem oknie śpiewał kanarek. Z kolei, na skręcie, weszli w czarniejszą toń ludzkiej fali. Tutaj stały szopy, domy z wybitemi oknami, domy z oknami zaryglowanemi, sklepy ze smażonemi rybami, niskie szynkownie, domy bez drzwi. Mężczyźni przeważali tu liczebnie nad kobietami; pchali oni wózki pełne, albo nawet niepełne, gałganów lub też stali przed szynkowniami po trzech czy czterech, to gawędząc to kłócąc się; inni znów chodzili wolnym krokiem wzdłuż rynsztoków lub po bruku, jakgdyby chcąc sobie przypomnieć, czy też żyją istotnie. Od czasu do czasu przechodził młodzieniec o zaciętym gwałtownym wyrazie twarzy i, rozpaczliwym ruchem zniecierpliwienia pchał wózek przed sobą. A tu i owdzie, ze sklepu ze smażonemi rybami lub z żelaztwem, wychodził mężczyzna w brudnym fartuchu, chcąc się trochę wygrzać na słońcu i popatrzeć dokoła; i zdawało się, że w tem otoczeniu nie znajduje nic, co mogłoby go przygnębić.
Śród tego płynącego nieustannie, zmiennego potoku przechodniów, ukazywały się kobiety, niosące żywność, owiniętą w gazety, lub węzełki pod chustkami. Twarze tych kobiet nie były ani nadmiernie czerwone i szpetne, ani też sinawo-białe; malował się na nich wyraz istot, które wiedzą, że prowadzą takie życie, jakie im przeznaczyła Opatrzność. Na tych obliczach nie ujawniał się nigdy bunt ani zdumienie, ani przestrach, ani wstyd; zamiast tych uczuć, okazywały tylko głuchą, obojętną uległość, albo też mechaniczną, brutalną wesołość. Załatwianie sprawunków, chodzenie w koło gospodarstwa, było ich codziennem zajęciem; należało spełniać te obowiązki bez szemrania. Ponieważ nie miały żadnej nadziei, że kiedykolwiek będzie inaczej, nie mogąc wcale wyobrazić sobie innego trybu życia, nie trwoniły nawet sił na łudzenie się nadzieją lub na marzenia.
Tu i owdzie przechodzili też starcy i staruszki, wlokąc się, jak pszczoły zimowe, które w jakiejś osobliwej i złej chwili, zapomniały skonać, śród blasku słonecznego znojnej pracy, i, za stare już, niezdatne do roboty, zostały wygnane ze swego ula, by ginąć powoli w zimnym mrocznym schyłku swych dni.
Tymjana ujrzała, że ze środka ulicy nadjeżdża wóz browarny, ciągniony przez trzy konie, z zaplecionym w warkoczyki ogonem, z przystrojoną wstęgami grzywą; miedziana uprząż lśniła się w blasku słonecznym. Wysoko, niby bożek, siedział woźnica, a oczy jego między wązkiemi szparami powiek, patrzyły nieruchomie z ponad olbrzymich czerwonych policzków, na grzywy koni. Za nim toczył się, z wolnym, nieustającym zgrzytem, wóz, naładowany okseftami, na których leżał śpiący towarzysz woźnicy. Niby milczące wyobrażenie jakiejś wielkiej potęgi, toczył się wóz, dumny, że jego potworne cielsko zawiera wszystkie rozkosze i wszystkie uciechy, jakich zaznawały kiedykolwiek te cienie uliczne.
Młoda para stanęła teraz w miejscu, gdzie droga rozchodziła się na wschód i na zachód.
— Przejdziemy tutaj, — rzekł Marcin, — a później dalej do Kensingtonu. Niema tu już teraz nic zajmującego, dopókinie dotrzemy do Hound Street. W tej dzielnicy istnieją tylko sami Purcey’e dokoła.
Tymjana otrząsnęła się.
— Marcinie, pójdziemy jakąś drogą, gdzie jest trochę powietrza. Mam wrażenie, że jestem taka brudna!
Przycisnęła dłoń do piersi.
— Tu mamy taką drogę, — rzekł Marcin, Zwrócili się na lewo, w ulicę wysadzoną drzewami. Teraz kiedy mogła znów oddychać i rozglądać się dokołą, Tymjana podniosła głowę i wyprostowała ramiona.
— Marcinie, tu trzeba coś zrobić!
Młody lekarz nie odpowiedział; blada twarz jego zachowała zwykły, szyderczy, baczny wyraz. Z uśmiechem, na pół pogardliwym, przycisnął ramię Tymjany.
Przybywszy na Hound Street. Marcin Stone i jego towarzyszka udali się prosto do frontowego pokoju pani Hughs. Zastali ją przy praniu — rozwieszała właśnie przed skąpym ogniem część tej szczupłej ilości bielizny, jaka zbrudziła się w ciągu tygodnia. Ręce miała obnażone, twarz i oczy zaczerwienione; para, zmieszana z ługiem mydlanym, wywołała zapalenie powiek.
Przywiązane do materacyka ręcznikiem, siedziało niemowlę pod bagnetem ojca i olejodrukiem, wyobrażającym Narodziny Zbawiciela. W powietrzu unosił się zaduch, złożony z wyziewów dziecka, wilgotnych ścian, prania i smażonych śledzi. Młoda para usiadła na parapecie okna.
— Czy możemy otworzyć okno, pani Hughs? — spytała Tymjana. — A może to dziecku zaszkodzi?
— Nie, panienko.
— Co to pani ma na rękach? — zapytał Marcin.
Szwaczka okryła ręce bielizną, którą płukała w mydlinach i nie odpowiedziała.
— Proszę tego nie zasłaniać, tylko pokazać mi.
Pani Hughs wyciągnęła ręce; były w kostce opuchnięte i posiniaczone.
— Co to za zwierzę! — krzyknęła Tymjana.
Młody lekarz mruknął.
— To świeże... z wczorajszego wieczora. Czy jest arnika w domu?
— Nie, panie.
— Naturalnie. — Położył sześć pensów na parapecie okna. — Proszę kupić i natrzeć ręce. Tylko trzeba uważać, żeby skóra nie zeszła.
— Dlaczego pani go nie porzuca? Dlaczego pani żyje z takim brutalem? — wybuchnęła Tymjana.
Marcin zmarszczył czoło.
— Czy mieliście jaką nową kłótnię, czy też poszło o zwykłe sprawy? — spytał.
Pani Hughs zwróciła się twarzą do skąpego ognia. Ramiona jej podnosiły się i opadały kurczowo.
Tak minęły trzy minuty, poczem zaczęła znów trzeć namydloną bieliznę.
— Jeżeli to nie przeszkadza, zapalę fajkę — rzekł Marcin. — Jak na imię temu bębnowi? Bill? Masz, Bill! — Wetknął mały palec w rączynę dziecka. — Pani karmi sama?
— Tak, panie.
— Które to z kolei?
— Straciłam troje; teraz żyje tylko jeszcze jego brat, Stanley.
— Co rok jedno?
— Nie, panie. Dwa lata podczas wojny, opuściłam oczywiście.
— Hughs był raniony?
— Tak, panie... w głowę.
— Aha! I miał gorączkę?
— Tak, panie.
Marciu stuknął fajką w czoło.
— Najmniejsza kropelka wódki idzie mu zaraz tu, co?
Pani Hughs przerwała płukanie obrusa; na twarzy, łzami zalanej, odmalowała się uraza, jakgdyby wykryła usiłowanie, zmierzające do usprawiedliwienia jej męża.
— Nigdy nie obchodził się ze mną tak, jak teraz, — rzekła.
Stali we troje dokoła łóżeczka, na którem prezydowało niemowlę, patrząc dokoła uroczystym wzrokiem.
— Mniejsza oto, co było. Gdybym była panią, nie pozostałabym tu ani jednego dnia dłużej. To obowiązek pani, jako kobiety, — rzekła Tymjana.
Usłyszawszy o swoim obowiązku, jako kobiety, pani Hughs odwróciła się; na wychudłej twarzy odbiła się chęć zemsty.
— Zapewne, panienko, — rzekła, — ale nie wiem, co począć.
— Zabrać dzieci i odejść. Na co czekać dłużej? Dam pani pieniędzy, jeżeli będzie trzeba.
Ale pani Hughs nie odpowiedziała.
— I cóż? — rzekł Marcin, puszczając kłąb dymu.
Tymjana wybuchnęła ponownie:
— Musi pani odejść, skoro tylko malec wróci ze szkoły. Hughs nie powinien wiedzieć, gdzie się pani ukryje, nie powinien pani nigdy odnaleźć. Będzie miał dobrą naukę. Żadna kobieta nie może pozwalać na to, na co pani pozwala; to poprostu słabość.
Jakgdyby ten wyraz wtargnął prosto do jej serca i rozpętał naraz żar krwi, twarz pani Hughs przybrała nagle barwę pomidorów, a z ust posypały się wyrazy:
— I pozostawić go tej dziewczynie... pozostawić go w grzechu i występku! przecież przez osiem lat byłam jego żoną, dałam mu pięcioro dzieci! Porzucić go po tem wszystkiem, com dla niego zrobiła! Ja tam nigdy nie życzyłam sobie lepszego męża, dopóki ona nie przyszła z tą swoją bladą twarzą i tem wyzywającem obejściem, i... z temi ustami, co to po nich zaraz widać, że jest nicpoń. Niechby sobie została przy tem swojem zajęciu... pozwala malować się nago... do tego jest dobra... a potem przychodzi do porządnych ludzi. — I, wyciągając posiniaczone ręce ku Tymjanie, która cofnęła się przerażona, pani Hughs krzyknęła: — Nie bił mnie, jeszcze nigdy. Oberwałam te siniaki za jej nowe suknie!
Niemowlę, słysząc matkę, mówiącą z takiem niezwykłemu niesieniem, zaczęło płakać. Pani Hughs umilkła i wzięła je na rękę, a przyciskając dziecko do zapadłego łona, spojrzała ponad maleńką główką na Tymjanę i Marcina.
— Te sińce na rękach zrobił mi wczoraj, jak się z nim mocowałam. Przysięgał, że sobie odejdzie, że mnie porzuci, ale ja go zatrzymałam... tak, zatrzymałam go... I niech państwo nie myśli, że ja go kiedy puszczę, że pozwolę mu pójść do tej dziewczyny... chyba, że mnie przedtem zabije!
Po tych słowach zgasła w niej cała namiętność. Była znów tą samą, nieśmiałą, cichą kobietą, co zwykle.
Podczas jej wybuchu Tymjana cofnęła się do drzwi i stała ze spuszczonemi oczyma. Teraz podniosła wzrok na Marcina, mówiąc wyraźnie spojrzeniem, że pragnie już odejść. Marcin nie odwracał oczu od pani Hughs, paląc w milczeniu. Teraz wyjął z ust fajkę i wskazał nią niemowlę.
— To wszystko nie może wyjść na dobre temu młodzieńcowi — rzekł.
Oczy wszystkich trojga skierowały się na dziecko. Drobne piąstki i nosek, a nawet bose pokurczone nożęta, tuliły się całą swoją słabą siłą do matczynego łona, jakgdyby usiłując wejść tu w jakąś bezpieczną kryjówkę i schronić się przed życiem. W tem nieudolnem usiłowaniu odnalezienia drogi do miejsca, z którego przyszło, był niby jakaś milcząca rozpacz. Główka, pokryta brudnym puszkiem, drżała z wysiłku w tem szukaniu ucieczki. Tak krótko żyło biedactwo, a już miało życia dosyć. Marcin włożył znów do ust fajkę.
— Moja pani Hughs, tak dalej być nie może, — rzekł. — Malec tego nie wytrzyma. Proszę na niego spojrzeć! Jeśli pani nie przestanie go karmić, nie dam za niego jutro nawet tyle! — Strzepnął czubkami palców dużego i wskazującego. — Pani sama najlepiej może osądzić, co panią czeka, jeżeli to rozdrażnienie potrwa dłużej!
Poczem, skinąwszy na Tymjanę, zeszedł ze schodów.
Wiosna zapanowała w sercach ludzi i ich strzelistych współtowarzyszów — drzew. Ich troski, dążenie do powstrzymania wzajemnego rozwoju i tym podobne sprawy stały się narazie beż znaczenia. Wiosna chwyciła ich w objęcia. Za jej sprawą starcy odwracali się i ścigali wzrokiem młode kobiety. Za jej sprawą młodzież — mężczyźni i kobiety, szli razem, tuląc się tkliwie do siebie, a każdy ptak na gałęzi nastrajał do śpiewu gardziołko. Przelotne blaski słoneczne padały złotemi plamami na drgające liście i różowiły lica kulawych chłopców, którzy, utykając, przechadzał, się w ogrodach, aż wreszcie ich blade twarze dzieci wielkomiejskich rozjaśniały się niezwykłym rumieńcem.
W głównej alei, pod wiązami — a są to drzewa niebezpieczne — siedzieli ludzie, wygrzewając się na słońcu: jenerałowie za pan brat z piastunkami, duchowni z bezrobotnymi. W górze, pod powiewem wiatru wiosennego, gałęzie wiązów kołysały się, szumiały, skrzypiały zcicha, prowadząc odwieczne rozhowory — mądre rozmowy bez słów o sprawach ludzkich. Przedziwny był widok tyaiącokrotnych ruchów miljonów drobnych, pojedynczych listków, każdy był innego kształtu, każdy drgał i obracał się inaczej a wszystkie były posłuszne jednemu duchowi swojego własnego drzewa.
Tymjana i Marcin siedzieli na ławce pod największym wiązem. Nie byli już teraz tacy obojętni i pewni siebie; jak przed dwiema godzinami, gdy wyruszyli na wycieczkę wywiadowczą z przeciwległego krańca: alei. Marcin zaczął:
— Zdenerwowałaś się! Poraz pierwszy ujrzałaś krew i jesteś taka sama, jak wszyscy inni!
— Nieprawda, Marcinie. Jak możesz tak mówić«, szkaradny jesteś!
— Nie zapieraj się! Macie tyle poczucia estetycznego i etycznego, ty i całe twoje otoczenie... tyle szlachetnych zamiarów... ale ani odrobiny zmysłu praktycznego i energji.
— Nie obmawiaj mojej rodziny; wszyscy moi mają równie dobre serce jak ty!
— Nie przeczę; serce mają dobre, widzą też na czerń polega zło. Nie to ich powstrzymuje od czynu. Ale twój stary jest typowym urzędnikiem. On ma takie poczucie tego, czego robić nie powinien, że nigdy nic nie robi; tak samo, jak Hilary, który ma taką świadomość tego, co robić powinien, te i on nigdy nic nie robi, Poszłaś dzisiaj rano do tej kobiety, z gotowym planem, byłaś zdecydowaną dopomódz jej, nawet wbrew jej woli, a teraz, kiedy przekonałaś się, że rzeczy nie mają się tak, jakeś sobie wyobraziła, już zupełnie nie wiesz co począć.
— Nie można zupełnie wierzyć temu, co oni mówią. A ja tego nienawidzę. Myślałam, że Hughś zbił ją poprostu. Nie mogłam przecież wiedzieć, że jej zazdrość...
— Oczywiści. Czy sądzisz, że ci ludzie zwierzają się z czemkolwiek, jeżeli nie są zmuszeni?
— Brzydzę się tą całą sprawą... takie straszne brudy!
— Ach, mój ty Boże!
— Brudy, powtarzam! Nie mara ochoty dopomagać kobiecie, która może żywić takie obrzydliwe uczucia i opowiadać o nich... ani tej dziewczynie, ani nikomu z nich!
— Kogo obchodzi, co oni czują i mówią? nie o tę bynajmniej idzie. Tu przemawiać powinien jedynie zdrowy rozsądek. Twoja rodzina umieściła tam tę dziewczynę i teraz musi się postarać, żeby ją stamtąd jaknajśpieszniej zabrać... Tu chodzi o to, co jest celowe dla zdrowia.
— Wiem, że jakiekolwiek stosunki z nimi są dla mnie bezcelowe i niezdrowe, to też nie chcę ich wcale. Sądzę, że ludziom można dopomódz tylko wtedy, gdy chcą tej pomocy.
Marcin zaczął pogwizdywać.
— Wiesz co, jesteś nieco brutalny, — rzekła Tymjana.
— Poprostu brutalny, nietylko „nieco“. W tem cała różnica.
— Na twoją niekorzyść!
— Nie sądzę, Tym! Nie było odpowiedzi.
— Spojrzyj na mnie.
Tymjana bardzo wolno skierowała wzrok na niego.
— No, co? — Należysz do nas, czy nie?
— Należę! naturalnie.
— Nieprawda!
— Należę.
— Nie będziemy się o to spierali. Daj mi rękę.
Objął jej dłoń uściskiem. Różową łuną zajaśniały lica Tymjany. Nagle wyrwała dłoń.
— Patrz, stryj Hilary!
Istotnie nadchodził Hilary, poprzedzany przez drepcącą Mirandę. Ręce miał założone na plecach, twarz spuszczoną ku ziemi. Młoda para na ławce siedziała, śledząc go wzrokiem.
— Pogrążony w zadumie nad sobą — szepnął Marcin; — zawsze tak chodzi. Pomówię z nim o tej sprawie!
Rumieńce na licach Tymjany z różowych stały się purpurowe.
— Nie!
— Dlaczego?
— Bo... to nowe... — Nie mogła wymówić wyrazu „ubranie.“ Zdradziłaby się ze swemi przypuszczeniami.
Hilary zmierzał ku ławce, lecz Miranda, spostrzegłszy Marcina, zatrzymała się, jakgdyby mówiła: „To człowiek czynu. Taki mógłby mnie targać za uszy...“ I, zawracajac, niby nieumyślnie, usiłowała poprowadzić Hilarego w inną stronę. Pan jej wszelako zobaczył już siostrzenicę. Zbliżył się i usiadł na ławce obok niej.
— Mówiliśmy właśnie o tobie, — rzekł Marcin, — patrząc na niego bacznie, tak jak spogląda młody pies na psa starego odmiennej rasy. — Byliśmy z Tymjaną u Hughs’ów, na Hound Street. Stosunki tam coraz bardziej naprężone i grożą katastrofą. Kto umieścił u nich tę dziewczynę powinien ją ztamtąd zabrać jaknajprędzej.
Hilary błyskawicznie zamknął się w sobie.
— No, opowiedz, — rzekł, — cóż się tam dzieje?
— Żona jest o nią zazdrosna; w tem całe nieszczęście!
— Czyż?... w tem całe nieszczęście? — spytał Hilary.
Tymjana rzekła półgłosem:
— Nie widzę bynajmniej dlaczego stryj Hilary miałby się o to troszczyć. Skoro są tacy wstrętni... wyobrażałam sobie ludzi z klasy ubogiej zupełnie inaczej. Nie posądzałam ich o takie niskie uczucia. Jestem pewna, że ani ta dziewczyna, ani ta kobieta nie są warte naszej opieki.
— Nie powiedziałem, że na nią zasługują — mruknął Marcin. — Kwestja tylko, co tu jest celowe dla zdrowia.
Hilary spoglądał kolejno na swoich towarzyszów.
— Rozumiem — rzekł. — Sądziłem, że może chodzi o sprawy subtelniejsze.
Marcin wydął usta.
— Ach, ta wasza wieczna delikatność i subtelność! Co z; niej dobrego wynikło? To przekleństwo, które nas wszystkich dręczy. Dlaczego nie zabierzecie się do czynu? Zastanawiać się nad sprawą można i potem.
Zapadłe policzki Hilarego zarumieniły się zlekka.
— Czy ty się nigdy nie zastanawiasz przed zabraniem się. do czynu, Marcinie?
Marcin podniósł się i, stojąc, patrzył z góry na Hilarego.
— Widzisz, ja się nie znam na waszych subtelnościach — rzekł, — posługuję się własnemi oczami i własnym nosem. Widzę też jasno, że ta kobieta nie zdoła karmić w, dalszym ciągu dziecka, będąc w takim stanie zdenerwowania. Jest to kwestja zdrowia dla obojga.
— Czy dla ciebie wszystko jest tylko kwestją zdrowia?
— Tak. Bo rozważ jakąkolwiek sprawę. Zastanów się ot, zaraz, nad warunkami bytu klasy ubogiej... Czego im brak? Zdrowia. Niczego na świecie tylko zdrowia! Odkrycia i wynalazki minionego stulecia zniweczyły podstawę starego porządku rzeczy; musimy tedy dać podstawę nową i właśnie już ją tworzymy; oprzemy wszystko na... zdrowiu. Tłum nie widzi jeszcze czego mu brak, ale już zaczął szukać, a skoro tylko ukażemy tę podstawę przyszłości, chwyci się jej pożądliwie.
— Ale kimże „wy“ jesteście?
— Kim jesteśmy? Gdy wszyscy reformatorzy czubią się między sobą, my działamy cicho, spokojnie i opanujemy tłum. My, poprostu, zrozumieliśmy zasadniczy fakt, że teorje nie mogą być podstawą dla reform. Kierujemy się naszemi oczami i nosami; jeżeli to, co widzimy i wąchamy jest złe, usiłujemy zło usunąć środkami praktycznymi i naukowymi.
— Czy chcesz to zastosować i do natury ludzkiej?
— Pragnienie zdrowia leży w ludzkiej naturze.
— Czyżby! Narazie nic tego nie wskazuje.
— Weźmy sprawę tej kobiety.
— Tak, — rzekł Hilary, — weźmy sprawę tej kobiety. Nie sądzę, żebyś zdołał wyjaśnić mi ją należycie, Marcinie.
— Ona, wynędzniała jest bezużyteczna. On również; człowiek, zraniony w głowę, który w dalszym ciągu pije, jest do niczego. I ta dziewczyna jest też bezużyteczna, prawdziwy lekkomyślny typ, uganiający się za zabawą.
Tymjana oblała się purpurowym rumieńcem, co spostrzegłszy, Hilary zagryzł usta.
— W tym wypadku na uwagę zasługują jedynie dzieci. Przedewszystkiem niemowlę... Otóż, jak powiedziałem, główna rzecz polega narazie na tem, żeby matka mogła wykarmić je należycie. Weź to pod rozwagę i odrzuć do djabła wszystkie inne fakty.
— Wybacz mi, ale dla mnie trudność polega właśnie na odłączeniu kwestji zdrowia niemowlęcia od wszystkich innych okoliczności tej sprawy.
Marcin uśmiechnął się drwiąco.
— I jestem pewien, że to właśnie weźmiesz za pretekst, żeby nic dla nich nie uczynić.
Tymjana wsunęła dłoń w rękę Hilarego.
— Jesteś brutalny, Marcinie, — szepnęła.
Młodzieniec zwrócił na nią spojrzenie, mówiące wyraźnie: „Niepotrzebnie zarzucasz mi, żem brutal; jestem z tego dumny. Zresztą, wiesz dobrze sama, że nie masz mi tego za złe.“
— Lepiej być brutalem, niż dyletantem — rzekł.
Tymjana, tuląc się do Hilarego, jakgdyby potrzebował jej opieki, zawołała:
— Marcinie, jesteś naprawdę ordynarny!
Hilary uśmiechał się, ale twarz jego drgała.
— Bynajmniej — rzekł. — Istota djagnozy, stawianej przez Marcina, przynosi mu zaszczyt.
I, uchyliwszy kapelusza, oddalił się.
Młodzi którzy teraz stali, ścigali go wzrokiem. Twarz Marcina wyrażała ciekawą walkę pogardy ze skruchą, na obliczu Tymjany malował się lęk, była bliska płaczu.
— Nic mu to nie zaszkodzi — szepnął młodzieniec. Doda mu bodźca do czynu.
Tymjana rzuciła towarzyszowi wrogie spojrzenie.
— Nienawidzę cię niekiedy — rzekła. — Jesteś taki gruboskórny.
Dłoń Marcina spoczęła na jej ręce.
— A ty masz skórę jak bibułka. Wy, dyletanci, jesteście wszyscy jednakowi — rzekł.
— Wolę być dyletantką, niż gburem.
Marcin poruszył osobliwie szczęką, poczem uśmiechnął się. Ten uśmiech wytrącił zupełnie z równowagi Tymjanę. Wyrwała rękę z dłoni Marcina i pobiegła za Hilarym.
Marcin spokojnie śledził ją wzrokiem. Wydobył fajkę, napełnił tytoniem i powoli, małym palcem, wtłaczał w otwór złotawe nitki.
Powiedziane już było, że Stefan Dallison, o ile w sobotę nie mógł mieć partji golfa, chodził do klubu na gazety. Te dwa rodzaje ćwiczeń ciała i ducha są istotnie bardzo podobne: grając w golfa chodzimy ciągle w kółko; czytając gazety czynimy to samo, albowiem możemy być pewni, że, z biegiem czasu, dotrzemy do artykułów, które unieważniają poprzednio już przeczytane. W tych obu rodzajach sportu utrzymujemy równowagę, zapewniającą człowiekowi zdrowie i młodość.
A zachowanie zdrowia i młodości stało się dla Stefana potrzebą codzienną. Wychowaniec Cambridge’u, naturę miał sprężystą i powściągliwą; w jego poprawnem obejściu było coś z człowieka, który ma zwyczaj zażywać regularnie szczyptę najwytworniejszej tabaki.
Pod tą poprawną powierzchownością był on dobrym pracownikiem, dobrym mężem, dobrym ojcem, i nie można było zarzucić mu nic, prócz wzorowej systematyczności i faktu, że miał zawsze słuszność. W dziedzinie, w której pracował a także i w wielu innych, niemało było mężczyzn do niego podobnych. Pod pewnym względem był może zanadto do nich zbliżony — nie lubił wznosić się ze stałego gruntu, o ile nie wiedział dokładnie gdzie opadnie.
Z żoną porozumiał się odrazu. Oboje pragnęli mieć jedno dziecko — nie więcej; oboje pragnęli iść z prądem czasu — nie więcej; oboje uważali teraz, że położenie Hilarego jest nieprzyjemne — nic więcej; a gdy Cecylja ułożyła się w stylowem łóżku jacob, i opowiedziała mężowi sprawę z Hughs’ami — pozwoliwszy mu troskliwie wyspać się uprzednio — rozważali całe zajście bardzo starannie, leżąc nawznak i mówiąc poważnym tonem. Stefan był zdania, że ten biedny stary Hilary powinien być ostrożniejszy w postępowaniu. Dalej nie posunął się w uwagach i, nawet przed żoną, ukrył niemiłe możliwości, jakich się obawiał.
Poczem Cecylja powtórzyła te same słowa, któremi odezwała się do Hilarego:
— To takie brudy, Stefanie.
Spojrzał na nią i niemal jednym tchem orzekli:
— Ale przecież to wszystko głupstwo!
To orzeczenie, takie jednoczesne, pobudziło ich do trzeźwiejszego poglądu. Czem jest ta sprawa, o ile wogóle istnieje, jeżeli nie takim samym epizodem, o jakich piszą codziennie gazety? Czem jest, o ile jest prawdziwa, jeżeli nie powtórzeniem sceny z romansu lub dramatu, określanej codziennie wyrazem: »brudy?“ Cecylja użyła tego słowa instynktownie. Wpadło jej namyśl znienacka. Całe zdarzenie sprzeciwiało się jej pojęciom o moralności i wytworności; tej odrębnej atmosferze duchowej, jaką, w tajemniczy sposób, osnuły jej duszę warunki specjalnego wychowania i trybu życia. Jeżeli zatem ta sprawa istnieje rzeczywiście, jest brudna, a jeżeli, jest brudna, Cecylja z obrzydzeniem odrzucała przypuszczenie, że jej rodzina mogłaby być w sprawę taką wmieszana; skoro jednak jej rodzina jest w nią wmieszana, zatem taka sprawa winna być głupstwem! Na tem stanęło, dopóki Tymjana nie powróciła z wizyty u dziadka i nie opowiedziała o nowej ładnej sukni małej modelki. Oznajmiła tę nowinę podczas obiadu, który Cecylja, w trosce o to, żeby nie był zbyt pospolity i nadmiernie pożywny dla Stefana, ani też zbyt estetyczny, a stąd zamało dlań pożywny — obmyślała tak mozolnie, że przyprawiało ją to zawsze o lekki ból głowy. Ponieważ lokaj był w pokoju, przeto żadne z nich nie podniosło oczu. Ale skoro wyszedł po drób, zaczęli wzajemnie spoglądać na siebie ukradkiem. Na nieszczęście powrócił im na myśl wyraz „brudy.“ Kto dał suknię małej modelce? Czając wszakże, iż dalsze głośne rozważanie tej myśli byłoby bardzo przykre, spuścili znów oczy na talerze, zabrali się do jedzenia i — rozważali ją w duchu. Ponieważ zaś byli różnej płci, przeto, z natury rzeczy, szli odmiennym tropem — Cecylja dążyła.jednym śladem a Stefan innym.
Rozważania Stefana takim biegły szlakiem:
„Jeżeli mój stary Hilary daje jej pieniądze i suknie i co tam jeszcze trzeba, w takim razie albo większy z niego głupiec niż przypuszczałem, albo coś w tem jest jednak. Bi postąpiła bardzo ładnie, ale to bynajmniej nie wpłynie uspokojająco na Hughs’a. Przypuszczam, że on chce pieniędzy. Przeklęta historja!“
Myśli Cecylji innemi szły drogami:
„Wiem, że dziewczyna nie mogła kupić tych rzeczy z własnych zarobionych pieniędzy. Zdaje mi się, że to istotnie nicpoń. Niechętnie źle o kim myślę, ale tym razem tak najpewniej jest istotnie. Hilary nie mógłby być taki szalony, po tem wszystkiem co mu powiedziałam. Jeżeli ona naprawdę nie jest nic warta, uprościłoby to znacznie sprawę; ale Hilary należy do tego rodzaju mężczyzn, którzy nigdy w to nie uwierzą. Ach Boże!“
Chcąc być sprawiedliwym, należy przyznać, że, pomimo najszczerszych dobrych chęci, dla Stefana i jego żony, czy też dla kogokolwiek z ich znajomych i ich sfery społecznej — uświadomienie sobie istnienia swoich „cieniów“ przedstawiało niesłychaną trudność, o ile nie spotykali ich na ulicy. Wiedzieli, że ci ludzie żyją, bo ich widywali, ale nie odczuwali tego — bowiem z taką nadzwyczajną subtelnością wysnuta jest tkanina życia społecznego. Dalecy byli — i tacy być musieli — od zrozumienia tego mrocznego życia i nie wierzyli w nie, podobnie, jak owe „cienie“ na bocznych uliczkach dalekie były od zrozumienia i od wiary, że ci ludzie wytwornej kultury istnieli istotnie — o ile nie byli dla nich źródłem zarobku.
Stefan i Cecylja oraz tysiące im podobnych znali te „cienie“, jako „lud“, żyjący w norach, w pewnych dzielnicach miasta, jako robotników, oblanych potem, lub różnorodnych rzemieślników; znali ich w charakterze ludzi, wykonywających dla nich rozmaite roboty; ale jako istoty ludzkie, posiadające te same zdolności i namiętności co oni, nie znali ich i znać nie mogli. Przyczyna tego, sięgająca przez całe pokolenia wstecz, była taka jasna, tak niesłychanie prosta, że nigdy o niej nie wspomiano — w głębi serca, tam, gdzie niema miejsca na obłudę, wiedzieli, że dzieje się tak potroszę za sprawą zmysłów. Wiedzieli, że, cokolwiek powiedzą, ilekolwiek czasu poświęcą, serc swoich nie otworzą, chyba — chyba, że zamknęliby oczy, zatkali uszy i nosy.
Ten drobny fakt, potężniejszy od wszelkich nauk filozoficznych, od wszelkich uchwał parlamentu i wszelkich kazań, kiedykolwiek wygłaszanych, był jedynie, wszechwładnie decydujący. Rozdzielał jedną klasę od drugiej, człowieka od jego cienia — podobnie jak najwyższe zasadnicze prawo wszechświata rozdzieliło ciemność od światła.
Na tym drobnym fakcie, takim oczywistym, że nie potrzebuje udowodnienia, oni i im podobni budowali, i budowali potajemnie, aż wreszcie, — nie będzie to zbyt śmiałe twierdzenie — oparli na nim prawo, religję, handel i wszelką sztukę, jeżeli nie w teorji, to w praktyce. Bo nie należy przypuszczać, że te oczy były ślepe a ten nos nieczuły, — nie, nie, oczy te widziały jasno; ten nos przeczulony mógł sobie wyobrazić, że istnieją po za obcym mu trybem życia niezliczone rzeczy, do których węchem nie dosięgnął jeszcze. Mógł wysnuwać wnioski, podobnie, jak snują wnioski psy i, po woni starego pantofla, odnajdują swoich panów.
Tak tedy Stefan i Cecylja siedzieli w zadumie, dopóki lokaj nie wniósł drobiu. Była to piękna, utuczona w Surrey’u kura; serce ścisnęło się lokajowi, gdy ją tranżerował nie dlatego, że sam zapragnął jej cząstki, albo dlatego, że był wegeterjaninem, albo z jakiego innego zasadniczego powodu, ale dlatego, że, obdarzony od natury zdolnościami na inżyniera, był śmiertelnie znużony tranżerowaniem i podawaniem drobiu innym ludziom, jak również przypatrywaniem się, jak oni ten drób jedzą. Bez cienia jakiegokolwiek wyrazu na twarzy postawił pełne talerze przed osobami, które, płacąc mu za to, nie mogły znać jego myśli.
Tego samego wieczora Stefan, który do późna pracował nad raportem o obowiązujących przepisach prawa, dotyczących bankructwa, wszedł do przyległego pokoju z wielką ostrożnością i, rozebrawszy się po cichu, wsunął się do łóżka. A gdy już leżał, wielce zadowolony, że nie obudził Cecylji, — Cecylja, która bynajmniej nie spała, domyśliła się z jego niezwykłej ostrożności, że przyszedł do jakiegoś wniosku, którym nie chciał się z nią podzielić. Ztąd trawiona niepokojem, leżała nie mogąc zasnąć i słyszała, jak wybiła druga po północy.
Stefan zaś przyszedł do wniosku takiego:
Rozważywszy fakty dwukrotnie — cielesne rozłączenie Hilarego z Bianką (o czem wiedział od Cecylji), przyczyna nieznana; zajęcie się Hilarego małą modelką, przyczyna niewiadoma; jej znane ubóstwo; jej praca u p. Stone’a; wynajęcie przez nią pokoju u pani Hughs’a; wybuch tej ostatniej wobec Cfecylji; groźby Hughs’a; i wreszcie nowa suknia dziewczyny — Stefan przyszedł do przekonania, że wszystkie te fakty razem wzięte są pospolitej „łotrostwem“, którego ofiarą, skutkiem swego, niewinnego prawdopodobnie, ale w każdym razie, nieostrożnego postępowania, padł jego brat.
Jestto zatem sprawa, która winna być załatwiona między mężczyznami. Usiłował szczerze nie brać całego zajścia na serjo, wmówić w siebie, że nic z tego nie wyniknie. Wszelako nie udało mu się to a trzy były tego przyczyny. Po pierwsze, zamiłowanie do systematyczności i należytego porządku we wszystkiem; po drugie, nieufność do Bianki; po trzecie, ukryte przeświadczenie, pomimo,, że usiłował obudzić w sobie współczucie dla klas niższychże te klasy zawsze mają na celu wyzysk. Jestto jedynie kwestja ile zechcą i czy mądrze będzie dać im cokolwiek. A więc co będzie? Niepodobna przewidzieć. Dręczyło go to wszystko. Miał wrodzony lęk przed wszelkiego rodzaju skandalem i był bardzo przywiązany do Hilarego. Gdyby tylko wiedział jakie stanowisko zajmie Bianka! Nie mógł sobie nawet wyobrazić.
Stąd wynikło, ze owej soboty popołudniu, dnia 4 maja, Stefan uczuł do czytania gazet wstręt, jaki nieraz odczuwają do swych zajęć powszednich mężczyźni, gdy są zdenerwowani. Pozostał długo w sądzie i wrócił prosto do domu omnibusem.
W mieście przypływ życia potęgował się i wzrastał o tej porze dnia. Po ulicach toczyła się fala ludzka za falą, rozlewając się na tysiączne dopływy. Tu wychodzili mężczyźni i kobiety z kongresu religijnego, tam napływali do wejścia na zebranie jakiegoś stowarzyszenia społecznego; niby szumiąca woda, uwięziona między długim szeregiem skał i zabarwiona mirjadami odcieni, mieniących się kolorów, tłoczyli się na Rotten Row i, wzdłuż zamkniętych sklepów, splatali się w nierozwikłaną sieć drobnych ludzkich strumyków.
A wszędzie śród tego oceanu mężczyzn i kobiet widać było ich cienie, niby wijące się pasma starego szlamu, poruszane z głębia jakąś olbrzymią, niespoczywającą nigdy ręką. Potężny szum tego oceanu ludzkiego unosił się ponad dachy i drzewa, ginął gdzieś, w bezgranicznej przestrzeni, i, powoli docierał do punktu spotkania dźwięku z milczeniem — do tego miejsca, gdzie Życie, porzucając drobne kształty i granice, zaślubia Śmierć i wykwita z tego uścisku w nowych kształtach, w obrębie granic nowych.
Stefan jechał na górze omnibusem ponad tłumem bliźnich swoich, a ten sam powiew wiatru wiosennego, który zniewalał wiązy do mówienia, szeptał i do niego i usiłował opowiadać mu o miljonach kwiatów, jakie zapłodnił o miljonach liści, jakie rozwinął, o miljonach zmarszczek, jakie wytworzył na falach i o miljonach lotnych cieni, jakie wskrzesił na równinach, i o tem jak zapachem swoim rozbudził w sercach ludzkich tysiące tęsknot i słodkich udręczeń.
Ale te szepty powiewu cichem zaledwie odbiły się echem, albowiem Stefan, jak wszyscy ludzie kulturalni a systematyczni, odczuwał przyrodę tylko w tych chwilach, — które jej specjalnie poświęcał na przechadzce, zaś przed szalonem tętnem jej serca zdejmował go skryty lęk.
W progu własnego domu spotkał wychodzącego Hilarego.
— Spotkałem Tymjanę i Marcina w parku, — rzekł ten ostatni. — Tym zabrała mnie ze sobą na drugie śniadanie i siedziałem aż dotychczas.
— Czy przyprowadziła ze sobą i naszego młodego sanitystę? — spytał Stefan.
— Nie, — odparł Hilary.
— To dobrze! Ten młodzieniec denerwuje mnie.
Biorąc starszego brata pod rękę dodał:
— Wrócisz jeszcze ze mną, mój stary, czy pójdziemy na przechadzkę?
— Wolę przechadzkę, odrzekł Hilary.
Pomimo zupełnie odmiennej natury i usposobienia — a może właśnie dlatego, że się tak różnili — łączyło tych dwóch braci przywiązanie istotne, polegające na czemś głębszem i bardziej zasadniczem niż podobieństwo uczuć, nadto zaś trwałem, bo niezależnem od rozumu. Przywiązanie to wzięło początek w tych czasach, kiedy, będąc małymi chłopcami, spali w łóżeczkach obok siebie, kiedy mocowali się i zamieniali, na przeprosiny, niezliczone pocałunki, kiedy nigdy wzajemnie na siebie nie skarżyli i kiedy od czasu do czasu jeden brał na siebie drobne przewinienia drugiego. Mogli się zniecierpliwić lub znudzić swojem towarzystwem ale w każdej okoliczności szli ręka w rękę, bo to poczucie wzajemnej lojalności sięgało ich kolebki.
Poprzedzani przez Mirandę, szli wzdłuż, obramowanej rabatami kwietnymi, drogi ku parkowi, mówiąc o rżeczach obojętnych, jakkolwiek, dobrze wiedzieli obaj jakie ich prześladują myśli.
Stefan przerwał zaporę.
— Cis mówiła mi, — rzekł, — że ten Hughs zaczyna jakieś awantury.
Hilary skinął głową potakująco.
Stefan, z lekkim niepokojem, spojrzał na brata i uderzyło go, że wyraz jego twarzy nie był ani taki łagodny, ani taki nieosobisty, jak zwykle.
— To łajdak, nieprawda?
— Nie wiem, — odparł Hilary. — Prawdopodobnie nie.
— Napewno, mój stary, — szepnął Stefan. Poczem, przyciskając przyjaźnie ramię brata, dodał: — Słuchaj stary, czy mogę ci być pomocny?
— W czem? — spytał Hilary.
Stefan zastanowił się szybko w myśli nad własnem położeniem; o mało co nie dał Hilaremu do poznania, że go podejrzewa. Zmarszczył czoło i, z lekkim rumieńcem na wygolonej twarzy, rzekł:
— Oczywiście w tem wszystkiem niema słowa prawdy.
— W czem? — spytał ponownie Hilary.
— Wtem, co ten łajdak plecie.
— Nie; — rzekł Hilary, — to nieprawda, chociaż coby było, gdyby istniało to, o co mnie ludzie pomawiają, to inna sprawa. Stefan przyjął w milczeniu tę uwagę, która go dotknęła. Spostrzegłszy, że brat wyczuł jego podejrzenia, zaczął tracić zaufanie do swojej dyplomacji.
— Nie trzeba tracić głowy, stary, — rzekł w końcu.
Przechodzili właśnie przez most na Serpentynie. Na lśniącej powierzchni wody młodzieńcy płynęli w łodziach ze swemi ukochanemi, zmarszczki wytworzone na toni przez ich wiosła, iskrzyły się w słońcu; kaczki sunęły leniwie wzdłuż wybrzeża. Hilary przechylił się przez poręcz.
— Widzisz Stefanie, to dziecko mnie zajmuje... to takie bezsilne, biedne stworzonko, i widzi we mnie swego opiekuna. Ja na to nie poradzę. Ale to wszystko; rozumiesz?
Te słowa wprawiły Stefana w niemiłe zmieszanie — jakgdyby brat oskarżał go o tuzinkowe zapatrywania. Czając, że musi się czemkolwiek usprawiedliwić, zaczął.
— Naturalnie, mój stary, rozumiem! Ale nie myśl przypadkiem, że robiłoby mi to jakąkolwiek różnicę... o ile o mnie chodzi, gdybyś nawet posunął się tak daleko jakby ci się tylko podobało; wiem przecież, czego ci los odmówił. Ja mam na względzie położenie ogólne.
Stefan miał wrażenie, że tem jasnem stwierdzeniem swego punktu zapatrywania przywrócił sprawie całej szerszy zakres i odzyskał stanowisko człowieka wolnomyślnego. Przechyliwszy się również przez poręcz, przyglądał się kaczkom. Zapanowała chwila milczenia. Poczem Hilary rzekł:
— Jeżeli Bianka nie umieści tego dziecka gdzieindziej, ja to uczynię.
Stefan spojrzał na brata zdumiony, niemal przerażony Hilary powiedział te słowa z taką niezwykłą stanowczością.
— Mój stary — rzekł Stefan, — jabym się nie zwracał do Bi w tej sprawie. Kobiety są takie dziwaczne.
Hilary uśmiechnął się, co Stefan wziął za oznakę osiągniętego porozumienia.
— Powiem ci, jak ja zapatruję się na tę sprawę. Byłoby daleko lepiej, gdybyś ty się od tego zupełnie usunął Niech Cis się tem zajmie.
Oczy Hilarego zaiskrzyły się gniewnie.
— Bardzo dziękuję — rzekł. — Ale to jest wyłącznie nasza sprawa.
Stefan odparł skwapliwie:
— Stąd właśnie trudno ci jest objąć ją całą. Ten Hughs może się stać bardzo nieprzyjemny, ja nie dałbym mu żadnego do tego powodu. Mam tu na myśli... obdarzanie tej dziewczyny ubraniem i podobnemi rzeczami...
— Rozumiem, — rzekł Hilary.
— Widzisz, mój stary, — ciągnął dalej Stefan gorączkowo, — nie sądzę, żebyś zdołał nakłonić Biankę do patrzenia na tę sprawę z twego punktu widzenia. Gdybyście byli w... dobrych stosunkach, oczywiście, przedstawiałoby się to inaczej. Przyznaję, że dziewczyna jest ponętna w swoim rodzaju.
Hilary oderwał się od obserwowania kaczek i ruszyli w stronę prochowni. Stefan unikał starannie zwrócenia wzroku na brata; szacunek, jaki miał dla Hilarego, wynikający może ze starszeństwa tego ostatniego, a może z poczucia, te Hilary znał go lepiej, niż on Hilarego — otóż ten szacunek zaczął się objawiać w sposób, który mu się nie podobał. Z każdym słowem tej rozmowy tracił grunt pod nogami. Hilary odezwał się:
— Nie ufasz mojej energji czynu?
— Nie, nie, — odrzekł Stefan. — Nie chcę, żebyś w ogóle w tym wypadku energję tę ujawniał.
Hilary roześmiał się. Na odgłos tego, niepozbawionego goryczy, śmiechu, Stefan odczuł bolesne ukłócie w sercu.
— Bądź co bądź, mój stary, — rzekł, — możemy wzajemnie liczyć na siebie.
Hilary przycisnął ramię brata.
Wzruszony tym uściskiem, Stefan odezwał się:
— Jestem zły, że taka wstrętna sprawa przyczynia ci kłopotu.
Buczenie zbliżającego się szybko samochodu, zamieniło się na ryk, śród którego huknął głos:
— Dzień dobry panom!
Dostrzegli rękę, podnoszącą się z powitaniem. Był to p. Purcey, wracający swoim A. I Damyer’em do Wimbledonu. Przed nim ulatywał w słońcu mały cień; za nim obłok dymu, roznoszącego zapach benzyny, ciemną chmurą pokrywał drogę.
— Oto masz właśnie symbol, — rzekł Hilary.
— Co przez to rozumiesz? — spytał Stefan sucho.
Nie cierpiał wyrazu „symbol“.
— W środku maszyna, dążąca wytkniętą drogą; cienie, jak ty i ja, skaczą na przodzie; benzyna i nieużytki wloką się z tyłu. Społeczeństwo, jednostka, odpadki i pył...
Stefan nie odpowiedział niezwłocznie.
— Nieco ogólnikowe określenie, — rzekł po chwili namysłu. — A więc, według ciebie, ci Hughs’owie i im podobni, to odpadki?
— Właśnie, — brzmiała ironiczna odpowiedź Hilarego. — Między ludźmi naszej miary, a nimi, stoi człowiek ze swoją maszyną... i my tego nie zmienimy, Stefku.
— A kto tego pragnie? Jeżeli masz na myśli braterstwo ludów naszego teścia, ja nie mam zamiaru do niego się przyłączać. Coraz bardziej przychodzę do przekonania, że ta cała sprawa to łajdacki podstęp, — dodał Stefan znienacka.
— Widzisz tę prochownię? — spytał Hilary. — Otóż ta sprawa, którą nazywasz łajdackim podstępem, jest raczej do niej podobna. Nie chciałbym cię zaniepokoić, ale zdaje mi się, że, zarówno ty, jak i nasz młody przyjaciel Marcin, nie doceniacie siły uczucia natury ludzkiej.
Niepokój zakłócił zwykły, chłodny wyraz twarzy Stefana.
— Nie rozumiem, — wyjąkał.
— Otóż my wszyscy nie jesteśmy ani maszynami, ani nawet dyletantami, jak ja... ani nawet niższego gatunku psami, jak Hugbs. Wyobrażani sobie, że mógłbyś może od naleźć pewne ciepło, nie mówię, już namiętność, w tej sprawie. Oświadczam ci szczerze, iż nie żyję bezkarnie w celibacle małżeńskim. Nie mogę, istotnie, za nic odpowiadać. Lepiej nie stawaj mi, Stefanie, na drodze, nic więcej.
Stefan zauważył drżenie wysmukłych dłoni brata i to zaniepokoiło go więcej, niż wszystko dotąd.
Szli dalej nad wodą. Stefan mówił spokojnie, patrząc na ziemię.
— Jakże mam nie stawać ci na drodze, kiedy widzę, że idziesz ku przepaści? To niemożliwe.
Spostrzegł odrazu, że ten strzał, który wybiegł mu istotnie z serca, ugodził celnie w Hilarego. Rozważał tedy jakby jeszcze pogłębić wrażenie.
— Ty wcale nie wiesz, czem jesteś dla nas, — rzekł. — Cis i Tym odczułyby bardzo boleśnie, gdybyś ty i Bi...
Urwał.
Hilary patrzył na niego; uśmiechnięte zlekka spojrzenie, które przenikało go na wskroś, sprawiło, że Stefan nagle odczuł całą wyższość brata. Uświadomił sobie, że został schwytany na usiłowaniu wyzyskania wrażenia, jakie wywarł drobnym objawem miłości braterskiej. Bystrość brata zirytowała go.
— Nie mam prawa dawania ci rad, — rzekł; — ale, mojem zdaniem, powinienbyś dać temu pokój... raz na zawsze. Ta dziewczyna nie jest warta twojej opieki. Odeślij ją do tego towarzystwa... gdzie pani Tallents Smallpeace jest przewodniczącą... nie wiem już jak się to nazywa.
Na odgłos, który zabrzmiał jak śmiech, Stefan nieprzyzwyczajony słyszeć śmiejącego się brata, odwrócił się.
— Marcin — rzekł Hilary, — również chce, żeby ten wypadek był załatwiony na gruncie czysto hygienicznym.
Podrażniony temi słowy, Stefan odpowiedział:
— Nie stawiaj mnie, proszę na równi z naszym młodym sanitystą; ja myślę, poprostu, że istnieją pewnie dziesiątki rzeczy, których ty o tej dziewczynie nie wiesz i które powinny być wyświetlone.
— A potem?
— Potem, możnaby... po... postąpić z nią odpowiednio.
Hilary przeraził się tak widocznie tą uwagą, że Stefan dodał z pośpiechem:
— Ty nazwiesz to prawdopodobnie brutalnością; ale sądzę, wiesz mój stary, że jesteś nadmiernie wrażliwy.
Hilary zatrzymał się nagle.
— Jeżeli nie masz nic przeciw temu, Stefku, — rzekł. — Rozstaniemy się tutaj. Muszę sobie to wszystko jeszcze przemyśleć.
To rzekłszy, zawrócił i usiadł na ławce, która stała w słońcu.
Hilary siedział długo na słońcu, wpatrzony w jasną, roziskrzoną toń i liczne, dobrze odżywiane kaczki, krążące dokoła zarośli, okrągłemi, lśniącemi ślepkami szukając robaków. Pomiędzy ławką, na której siedział a śpiczastem okratowaniem, dążyli bez przerwy ludzie — mężczyźni, kobiety, dzieci rozmaitego rodzaju. Od czasu do czasu zatrzymywała się jedna z kaczek i rzucała na te wszystkie istoty wymowne spojrzenie, jakgdyby porównywając istotę ich kształtów i powierzchowności z własnemi. I zdawało się, że mówi: „Gdybym ja miała wasze wychowanie, wykorzystałabym je daleko lepiej. Nie chciałabym nigdy widzieć takiego niemiłego stada kaczek jak wy“. I szybkim, ale ociężałym, ruchem odwracała się i dążyła ku towarzyszkom.
Kaczki nie zdołały jednak rozerwać myśli Hilarego. Sytuacja, w miarę stopniowego rozwoju, stawiała niejako na rozdrożu tego człowieka bieglejszego w myślach niż w czynach, w układaniu pojęć niż w kształtowaniu wypadków. Patrzył teraz na całą sprawę okiem wielce zdumionem a z lekka drwiącem. Stefan podrażnił go niesłychanie. Miał taki dziwny sposób obniżania poziomu rzeczy! Coprawda, cała sprawa mogła wydawać się śmieszna każdemu, ktoby się jej przypatrywał obojętnie. Co pomyślałby o niej człowiek, ze zdrowym rozsądkiem, taki np. jak pan Purcey?
Dlaczego nie posłuchać rady Stefana i nie wycofać się z tego wszystkiego? Tutaj wszakże zbliżał się Hilary do grzązkiej dziedziny uczucia.
Pozbawiać bezbronną dziewczynę opieki, z chwilą, kiedy sam został zagrożony, wydało mu się niegodne. Ale, czy istotnie pozostanie ona bez opieki? Czy nie istnieją, zgodnie ze słowami Stefana, dziesiątki szczegółów, których on — Hilary — o niej nie wie? Czy ona nie ma innych źródeł pomocy? Czy nie ma żadnych przeżyć? Ale i tutaj wrodzona delikatność postawiła mu zaporę: nie szpieguje się prywatnego życia bliźnich!
Nadto zajścia domowe małżonków Hughs komplikowały beznadziejnie sprawę. Żaden człowiek z sumieniem — a jakiekolwiek wady miał Hilary, braku sumienia nikt mu zarzucić nie miał prawa — nie mógł pominąć tej strony sprawy.
Śród tych rozważań, Hilary wracał myślą do Bianki. Jest jego żoną. Jakiekolwiek są obecnie jego uczucia dla niej, jakiekolwiek ich stosunki, nie wolno stawiać jej w fałszywe położenie. Nietylko nie chciał jej urazić i wyrządzić krzywdy, ale przeciwnie, pragnął uchronić ją, jak również i każdego, od troski i zmartwienia. Powiedział Stefanowi, że zajął się dziewczyną jedynie dla opieki. Ale od owej nocy, kiedy stał w oknie, wpatrzony w księżyc©ową poświatę, i usłyszał turkot wozów, jadących na targ Covent Garden, ogarnęło go dziwne uczucie — wrażenie człowieka, który leży w lekkiej gorączce i słucha odgłosów dochodzącej zdala muzyki, co oddziaływa na zmysły ale nie dręczy.
Ci, którzy widzieli go siedzącego w takiej spokojnej zadumie, z twarzą opartą na dłoni, mniemali niewątpliwie, że rozważa jakieś głębokie, trudne zagadnienie, wielką ideę mającą na celu dobro ludzkości; albowiem Hilary miał w sobie coś, co zniewalało każdego do łączenia z nim wyższych zadań człowieka.
Słońce zaczynało opuszczać długą, lśniącą powierzchnię wody.
Piastunka z dwojgiem dzieci zbliżyła się i usiadła obok Hilarego. I wówczas stało się, że Miranda znalazła pod ławką to, czego szukała przez całe życie. Nie miało to woni, nie poruszało się i było tej samej, co ona, barwy. Ni© dostrzegła, żeby spadł z tego choćby jeden włosek; ogon miało taki sam jak ona; nie było zuchwale zaczepne, nie odzywało się, nie miało żadnych namiętności i nie chciało jej do niczego nakłonić. Stojąc w oddaleniu kilku cali od jego łba, ta jest, bliżej niż kiedykolwiek stała z własnej woli obok jakiegokolwiek psa, Miranda dychała tę bezwonność pożądliwem węszeniem — drobne zmarszczki przecinały skórę na jej łbie a przez wywrócone do góry ślepia przeglądała jej bursztynowa drobna dusza.
I zdawało się, że mówi: „Jakiś ty niepodobny do wszystkich psów, które znam! Pragnęłabym żyć z tobą. Czy znajdę kiedykolwiek psa takiego jak ty“? „Ostatnia nowość — masa sterylizowana — patrz białą etykietę pod spodem: 4 sz. 3 p.“! — Nagle Miranda wysunęła długi, szarawo-różowy języczek i polizała jego nos, Zwierzątko odsunęło się trochę i stanęło. Miranda spośtrzegła wówczas, że było na kółkach. Położyła się tuż obok, bo wiedziała teraz, że był to pies idealny.
Hilary patrzył jak mała bursztynowa dama leży troskliwie i czule obok tego idealnego psa, który nie mógł jej krzywdy zrobić. Dyszała zlekka, wysunąwszy pyszczka koniuszczek języka.
Naraz ujrzał za swoją ławką inną sielankę. Nadbiegła wychudzona biała wyżlica. Położyła się na trawie a trzy psy, które ją ścigały, usiadły i wpatrywały się w nią. Było to biedne, brudne stworzonko, które Wyglądało, jakgdyby od wielu dni nie miało nad sobą dachu. Język miała wywieszony, szyję bez obróżki, dyszała żałośnie. Od czasu do czasu odwracała ślepie, ale, jakkolwiek były takie zmęczone i spoglądały tak rozpaczliwie, niemniej iskrzył się w nich błysk. Zdawać się mogło, że te ślepie mówią: „Pomimo pragnienia i głodu i znużenia, to jednak jest życie“!
Trzy psy, również dyszące i czekające na chwilę kiedy jej się spodoba zacząć gnać nanowo, jakby powtarzały wilgotnemi, rozkochanemi ślepiami: „To jest życie“!
Z powodu tej sielanki, ludzie siedzący w pobliżu, odsuwali się.
Tego popołudnia Bianka stała w pracowni swojej przed wizerunkiem małej modelki — przed postacią z rozchylonemi różowemi ustami i osobliwemi, blado-niebieskiemi oczyma, patrzącemi z cieniów na światło lampy.
Bianka była zasępiona, jakgdyby czuła urazę do tego dzieła swego, które mogło zaćmić inne jej obrazy. Jaka siła zniewolili ją do malowania w ten sposób? Co odczuwała, gdy ta dziewczyna stała przed nią cicha, jak blady kwiat w szklance wody? Nie miłość — nie było miłości w odtwarzaniu tej, spowitej mrokiem, postaci; nie było też nienawiści w malowaniu jej niemego błagania. Jednakże w wizerunku tej dziewczyny — cienia, między ciemnością a blaskiem, widniała moc, zniewalająca artystę do stworzenia czegoś, co na długo przykuwa widza.
Bianka odwróciła się i podeszła do portretu męża, malowanego przed dziesięciu laty. Wodziła wzrokiem od jednego obrazu do drugiego a oczy jej stały się twarde i ostre jak końce sztyletu.
W poufniejszych stosunkach ludzi istnieje punkt, po za którym ani mężczyźni ani kobiety nie zdają sobie uczciwie sprawy z własnych nastrojów — czują zadużo. Taki też był los Bianki, że została nadmiernie obdarowana ową właściwością, która więcej niż jakakolwiek inna może łudzić co do istotnej wartości człowieka. Duma trzymała ją zdala od Hilarego dopóty, aż wreszcie spostrzegła się, że go utraciła. Duma, tak bardzo zbuntowała się w niej tą utratą, że doprowadziła do zupełnego odosobnienia. Duma zmusiła ją do obejścia, mówiącego wyraźnie: „Żyj własnem życiem; wstydziłabym się okazać ci, że zależy mi na dobrym między nami stosunku“. Duma ukryła przed nią fakt, że pod osłoną drwiącej wolnomyślności istniało w niej serce prawdziwie kobiece, wierne obowiązkom, łaknące miłości i uznania. Duma nie dopuściła, żeby świat odgadywał, iż coś się popsuło w jej małżeństwie. Duma nie dopuściła nawet, żeby Hilary uświadomił sobie dokładnie co właściwie zniweczyło ich pożycie małżeńskie — że stało się to za sprawą niepohamowanej żądzy hołdów i szacunku, kierowanej niepokonaną dumą.
Setki razy cofał się przed ciernistą zaporą, wznoszącą się dokoła tej niejednolitej natury. Z każdą porażką coś w nim zamierało, aż wreszcie uschły zasadnicze pierwiastki jego uczucia. Bianka wyczerpała cierpliwość człowieka, który, sądząc z jego natury i postępowania, był niesłychanie pobłażliwy dla błędów cudzych. Pod pozorami uprzejmości i wzajemnego szacunku — albowiem, pomimo wszystko, wytworność wrodzona nie zawiodła ich nigdy — toczyła się z roku na rok ta tragedja kobiety, łaknącej miłości i zabijającej powoli w mężczyźnie możność kochania jej. Dla Hilarego nie była to już tragedja; nerw jego miłości obumarł zupełnie, — zamarzł w nim stopniowo. W duszy Bianki wszakże tragedja żyła jeszcze, nerw jej zazdrosnego pragnienia miłości męża nie skonał. Nadto instynkt mówił jej szyderczo, że, gdyby Hilary był mężczyzną, któryby ją okiełznał i ujarzmił, byłby napewno ciernistą zaporę podeptał. I, pod wpływem tego instynktu, zrodził się w niej do męża skryty żal, uczucie, że nie po jej stronie wina.
Duma była przekleństwem Bianki, jej urokiem i wdziękiem. Niby cienisty stok wzgórza poza roziskrzonemi smugami zachodzącego blasku słonecznego — była ona otulona w uśmiechniętą dumę stanowiąc dla samej siebie nawet tajemnicę. Ta jej duma odgrywała też pewną rolę w wielu jej wspaniałomyślnych porywach, w okrytych zawsze tajemnicą miłosiernych uczynkach, za które następnie szydziła sama z siebie. Szydziła z siebie ustawicznie, nawet za to, że nosiła suknie w kolorach, które Hilary lubił. Nie przyznałaby się nigdy, że jej zależy na tem, żeby mu się podobać.
Gdy tak stała między dwoma obrazami, przyciskając do piersi pędzel, przypominała wizerunek pewnej włoskiej świętej, która wbija w siebie sztylet męczeństwa.
Owa inna osoba, która kiedyś obudziła w Cecylji wspomnienie Włoch, — Hughs, przez ostatnie osiem godzin wędrował po ulicach i zbierał na swój wóz odpadki Życia, przyczem nie przedstawiał bynajmniej widoku człowieka, dręczonego namiętnością miłości i nienawiści. Przez pierwsze dwie godziny kierował koniem bez żadnego wyrazu specjalnego na smagłej twarzy; wyprężoną żołnierską postać przyodziewał mundur, który, według słów „Westministra“ nadawał mu pozór „straszliwie cudzoziemski“ Od czasu do czasu mówił do konia; z wyjątkiem zaś tych przemówień bez wielkiego znaczenia, zachowywał się spokojnie i milczał. Przez następne dwie godziny, idąc za wozem, posługiwał się łopatą a jego kwadratowa, szeroka twarz, z małym czarnym wąsem i jeszcze czarniejszemi oczyma, niczem nie wykazywały zatargu wewnętrznego.
Tak spędził dzień. Pominąwszy fakt, że mężczyźni wogóle nie są skłonni do ujawniania swoich osobistych uczuć, okoliczności życia, spędzonego od dwudziestego roku w służbie dla ojczyzny, najpierw w charakterze żołnierza a teraz na bardziej obronnem stanowisku — zamiatacza ulic — sprawiły, że Hughs przyoblekł się w pewną powagę. Życie obdarzyło go biernością — normalna to właściwość człowieka, któremu jest obojętne, czem na chleb powszedni zarabia.
Gdyby Hughs był miał możność pójść za głosem swoich skłonności, albo ukształtować sobie życie według własnego upodobania, nie byłby prawdopodobnie został prostym żołnierzem; tem mniej byłby jeszcze, po opuszczeniu z zaszczytną raną tego stanowiska, wybrał z pośród wielu innych, zajęcie zamiatacza ulic. Albowiem przy takiem zajęciu, jak zbieranie z ulic odpadków Życia — zajęciu bardzo poszukiwanem i istotnie jednem z niewielu dostępnych dla człowieka, który służył ojczyźnie — ujmujące obejście i wybitna indywidualność, są może nie na miejscu.
Nie umiał nigdy wyrażać swych myśli a od czasu, kiedy został ranny, odczuwał niekiedy rozpaczliwą próżnię w mózgu. Ztąd dziwić się nie należy, że bywał często narażany na fałszywy sąd ludzi, zwłaszcza tych, którzy nie mieli z nim nic wspólnego, oprócz dosyć podrzędnego pierwiastku — człowieczeństwa. Dallisonowie osądzili go równie fałszywie, jak on ich osądził, gdy według słów „Westministra“ do Hilarego, „napad! tak strasznie na klasę wyższą“. Był on w istocie rzeczy niby podarty parawan, rozbity okręt, który przepuszcza światło przez szpary i otwory.
Po szklance piwa, którego wyziewów jego zraniona głowa opanować już nie miała możności, stawał się niezwłocznie „straszliwie cudzoziemski“. Na nieszczęście, miał zwyczaj, po skończonej robocie, wstępować pod „Zielone Drzewo“. Tego popołudnia z jednej szklanki zrobiły się trzy, a gdy lokal opuścił, ogarnęło go nagle niejasne uczucie, iż obowiązkiem jego jest obejrzeć bliżej dom, gdzie ta dziewczyna, która go tak opętała, „uprawia swoje sztuczki“. Zwyczaj żołnierski, nakazujący nie roznosić plotek, staczał zaciętą walkę z tem poczuciem obowiązku i, Hughs nie zdawał sobie jeszcze sprawy ze swych uczuć, gdy zadzwonił, i zażądał widzenia się z panią Dallison. Wszelako karność, do której przywykł, przyoblekła znów twarz jego w maskę, i stanął przed Bianką „na baczność“, ze spuszczonemi oczyma, mnąc w ręku spiczastą czapkę.
Bianka z zaciekawieniem przyglądała się bliźnie na lewej stronie jego, krótko ostrzyżonej, czarnej głowy.
Niełatwo przyszło Hughs’owi powiedzieć to, co miał do powiedzenia.
— Przyszedłem, — zaczął w końcu ponurym głosem, — żeby pani wszystko powiedzieć. Nie chciałem nigdy wejść do tego domu. Nie chciałem nigdy widzieć nikogo stąd.
Bianka zauważyła, że jego usta i powieki drżą, w dziwnym przeciwieństwie do jego ogólnego spokoju.
— Moja żona naopowiadała pani pewnie plotek na mnie. Przypuszczam, że powiedziała pani, że ją biję. Nie dbam o to co ona mówi pani albo innym, dla których pracuje. Nie tknąłem jej nigdy, dopóki ona pierwsza nie zaczęła. Niech pani spojrzy! to także pamiątka od niej! — i, odwinąwszy rękaw, pokazał ślady podrapania na żylastej, tatuowanej ręce. — Nie przyszedłem tutaj z jej powodu, bo to nikogo nie obchodzi.
Bianka zwróciła się do swoich obrazów.
— A więc — rzekła, — poco pan przyszedł? Wszak pan widzi, że jestem zajęta.
W twarzy Hughs’a zaszła nagła zmiana. Znikła z niej obojętność, oczy biegały gorączkowo, namiętnie, skacząc jak dziki potok. Bianka jeszcze nie widziała mężczyzny z wyrazem takiego pełnego, rozpętanego życia. Gdyby stała tak przed nią kobieta, Bianka — podobie jak Cecylja wobec pani Hughs — byłaby odczuła nieprzyzwoitość, bezwstyd podobnego ujawniania uczuć; ale jej kobiecość czerpała z tej męskiej gwałtowności pewne zadowolenie. Wiosną bywa, że, gdy wszystko wydaje się szare i ponure, naraz zarośla i drzewa zapłoną pod purpurowemi chmurami a gałęzie staną w płomieniach. W następnej chwili wszelako, jaskrawy blask gaśnie, chmury przestają być purpurowe, wzdłuż zarośli nie drgają już i nie skaczą błyski ogniste. Tak samo szybko zagasła namiętność na obliczu Hughs’a.
Biankę ogarnęło uczucie zawodu, jakgdyby była pragnęła, żeby jej życie zawierało więcej takich momentów. Hughs rzucił jej ukradkiem spojrzenie swoich czarnych oczu, które, przymrużone, nabierały połysku aksamitu, jak tułów dzikiej pszczoły, poczem wskazał dużym palcem obraz z małą modelką.
— Przyszedłem, żeby pomówić o niej.
Bianka skierowała na niego lodowate spojrzenie.
— Nie mam najmniejszej ochoty słuchać tego.
Hughes rozejrzał się dokoła, jakgdyby szukając czegoś, co mogłoby mu ułatwić dalsze mówienie i oczy jego padły na portret Hilarego.
— Aha! gdybym był panią, tobym z tymi dwojgiem zrobił koniec, — rzekł.
Bianka przeszła mimo niego — kierując się drzwiom.
— Albo pan wyjdzie albo ja opuszczę ten pokój.
Na twarzy mężczyzny nie malowała się ani namiętność ani wrogie uczucie, tylko poprostu zgryzota.
— Widzi pani, — rzekł, — nie trzeba mi brać za złe, żem tu przyszedł. Ja wcale nie chcę zrobić pani krzywdy. Mam swoją własną żonę i, Bóg jeden wie, czego nie muszę wysłuchać od niej za tę dziewczynę. Ja chyba lada dzień skoczę do wody. On jej darował ubranie i dlatego tu przyszedłem.
Bianka otworzyła drzwi.
— Proszę wyjść, — rzekła.
— Już nic nie mówię i odchodzę, — mruknął i wyszedł ze spuszczoną głową.
Wypuściwszy go bocznemi drzwiami na ulicę, Bianka powróciła tam, gdzie stała, zanim przyszedł. Przełykała ślinę z trudnością i po raz pierwszy zrzuciła maskę z twarzy. Stała długo bez ruchu, poczem ustawiła obrazy na miejscu i przeszła przez mały pasaż do domu. Podedrzwiami ojca zatrzymała się przez chwilę, nasłuchując, a potem przycisnęła cicho klamkę i weszła.
P. Stone, trzymając przed sobą kilka arkuszy papieru, dyktował małej modelce, która pisała pilnie, z twarzą niemal na ręku opartą. Na widok Bianki przestała „pisać. P. Stone nie zatrzymał się, lecz, podnosząc wolną rękę, rzekł:
— Powtórzymy jeszcze raz ostatnie trzy stronice. Uważaj!
Bianka usiadła w oknie.
Głos ojca, cichy i powolny, oddzielający dobitnie jedną sylabę od drugiej, dźwięczał jak uosobiona jednostajność:
— „Można wykazać fa-kty-cznie, że w owych dniach istniały pewne po-cząt-kowe u-si-ło-wa-nia, zmierzające do złą-cze-nia wszystkich klas w jedną“...
Głos mówił dalej, jednostajnie, nie wznosząc się ani przycichając, jakgdyby czytający wiedział, że ma przed sobą jeszcze daleką drogę, niby goniec, który niesie doniosłą wieść przez góry, równiny i rzeki.
Dla Bianki ten cienki głos mógłby być równie dobrze zwykłym szumem wiatru, cała jej uwaga bowiem, skupiona była na dziewczynie, śledzącej końcem pióra wyrazy na stronicach.
P. Stone przerwał.
— Czy masz wyraz „chorobliwy“? — spytał.
Mała modelka podniosła twarz.
— Mam, panie Stone.
— Przekreśl.
Z oczyma, utkwionemi w drzewa stał, oddychając głośno. Mała modelka poruszała, skurczonymi, od długiego pisania, palcami, chcąc je wyprostować. Bianka nie odrywała od dziewczyny badawczego, uśmiechniętego spojrzenia, jakgdyby pragnąć wyryć w swoim umyśle niezatarty jej obraz. W tem wpatrywaniu się było coś przerażającego, okrutnego dla niej i dla dziewczyny.
— Brak mi narazie odpowiedniego wyrazu. Zostaw puste miejsce. Dalej!.., Ani to życzliwe, braterskie zajęcie się człowieka człowiekiem, ani ciekawość do zjawisk przyrody, jako takich...“
Głos starca biegł dalej obraną ścieżka, przez obszary, zaludnione cichą, wiekuistą obecnością jego ukochanej idei, która, niby srebrzysty księżyc, daleki i zimny, unosiła się w pełnym blasku nad wątłym śladem słów. A pióro dziewczyny kreśliło na stronicach wymawiane wyrazy. P. Stone przerwał ponownie i, spoglądając na córkę zdumiony, że ją widzi siedzącą tutaj, spytał:
— Czy chcesz ze mną pomówić, moja droga?
Bianka potrząsnęła głową.
— Dalej! — rzekł p. Stone.
Ale wzrok małej modelki odwrócił się i ukradkiem usiłować spotkać utkwione w nią spojrzenie.
Po twarzy dziewczyny przemknął się wyraz, jakby pytający: „Co ja ci zawiniłam, że się tak wpatrujesz we mnie?“
Oczy jej, zalęknione, pozostały przykute do Bianki, gdy ręka poruszała się, śledząc mechanicznie treść na papierze. I trwał dalej ten milczący pojedynek oczu, stanowczych, okrutnych, uśmiechniętych oczu kobiety i niepewnych, mściwych oczu dziewczyny. Żadna z nich nie słyszała ani słowa z tego, co czytał p. Stone. Obeszły się z jego dziełem, jak Życie od początku obchodziło się i obchodzić się będzie do końca — z Filozofją.
P. Stone umilkł znów, jakby rozważając swoje ostatnie zdania.
— Myślę — szepnął do siebie, — że to jest słuszne. — I nagle zwrócił się do córki: — Czy zgadzasz się zemną, moja droga?
Czekał widocznie z niepokojem na jej odpowiedź.
— Tak, ojcze, zgadzam się.
— Ach! — odparł p. Stone, — rad jestem, że mi przyznajesz słuszność! A bałem się... Dalej!
Bianka wstała. Na jej licach płonęły czerwone plamy.
Skierowała się ku drzwiom, a mała modelka ścigała jej postać spojrzeniem bacznem, hardem, pełnem buntu.
Było już po szóstej, gdy Hilary nareszcie wrócił do domu, poprzedzony przez Mirandę, która zaczęła już odczuwać coś jakby głód. Krzaki bzowe, zaledwie rozkwitające, wydawały ostry zapach. Słońce osnuwało jeszcze najwyższe gałęzie, niby złotemi nitkami, a kos, siedzący na niskiej gałęzi akacji, zaintonował pieśń na powitanie wieczoru. P. Stone, w towarzystwie małej modelki, ustrojonej w nową suknię, dążył ścieżką. Wyszli widocznie na przechadzkę, gdyż p. Stone miał na głowie kapelusz — stary miękki i czarny, z silnym odcieniem zielonym, i niósł torebkę papierową, z której za każdym krokiem, wypadały okruszyny chleba.
Dziewczyna oblała się ciemnym rumieńcem. Spuściła głowę, jakgdyby w obawie przed badawczem spojrzeniem Hilarego na jej nową suknię. Przy bramie ogrodowej podniosła nagle wzrok. Twarz Hilarego mówiła: „Tak, wyglądasz bardzo ładnie“! A, w jej oczach odbił się wyraz taki, jaki mają ślepie psa, wpatrzonego z uwielbieniem w oblicze pana. Widocznie zmieszany, Hilary zwrócił się do p. Stone’a. Starzec stał cicho, bez ruchu, uderzyła go widać jakaś myśl.
— Zdaje mi się, — zaczął, — że za mało uwagi poświęciłem kwestji, czy siła jest złem absolutnem, czy też względnem. Czy, ujrzawszy człowieka, który bije kota, byłbym usprawiedliwiony, gdybym uderzył tego człowieka?
Przyzwyczajony do takich skoków myślowych teścia, Hilary odparł:
— Nie wiem, czy byłby pan usprawiedliwiany, ale to wiem, że uderzyłby go pan na pewno.
— A ja nie jestem tego pewien, — rzekł p. Stone. — dzietny karmić ptaki.
Mała modelka wzięła mu z ręki torebkę papierową.
— Wszystko wylatuje, — rzekła.
Będąc już na przeciwległej stronie drogi odwróciła głowę i zdawać się mogło, że pyta: „Nie pójdziesz z nami?“
Ale Hilary wszedł śpiesznie do ogrodu i zamknął bramę za sobą. Siedział z Mirandą u nóg w gabinecie swoim przez całą godzinę zupełnie bezczynnie, pogrążony w dziwnem, ale bynajmniej nie przykrem, odrętwieniu. O tej porze powinien był pracować nad swoją książką, a fakt, że to próżnowanie nie zaniepokoiło go, powinien był go zastanowić. Przeróżne myśli przechodziły mu przez głowę, wyobrażenia rzeczy, które, we własnem mniemaniu, pozostawił za sobą na zawsze — wrażenia i tęsknoty, które dla trzeźwego oka mężczyzny w średnim wieku, są już tylko zasuszonemi pamiątkami, przechowywanemi w muzeum wspomnień. Zmartwychwstały, wskrzeszone przez żyjącą jeszcze młodość, przez namiętność, ukrytą w sercu każdego mężczyzny. Jak wzniecony na nowo płomień dogasającego ognia, powstała w Hilarym i wybuchnęła żarem żądza zaznania raz jeszcze tego, co było, zanim zaczął schodzić z pagórka młodości. Nie trywialne nęciło go widmo, było to widmo o niewidzialnem obliczu i różowych palcach, ukazujące się mężczyznom, których młodość minęła.
Gdy Miranda zauważyła, że Hilary siedzi taki cichy, wstała. Jej pan miał zwyczaj skrobać o tej godzinie piórem na papierze. Czuła zatem, chociaż sama nigdy na niczem nie skrobała, bo to niedelikatnie, — że powinienby czynić to samo i dzisiaj. Podniosła cienką łapkę i dotknęła. nią jego nogi, a ponieważ pan jej tego nie bronił, przeto wskoczyła mu ostrożnie na kolana i, zapominając tym razem o swej skromności, oparła przednie łapki o jego pierś i zaczęła mu lizać twarz.
W chwili, gdy spadła nań ta pieszczota, Hilary ujrzał p. Stone’a i małą modelkę, powracających przez ogród. Starzec szedł bardzo szybko, trzymając w ręku, resztki swojej laski. Twarz miał niezwykle, zaczerwienioną.
Hilary wyszedł na jego spotkanie.
— Co się stało? — spytał.
— Wyciąłem go w nogi, — rzekł p. Stóne. — ‘Nie żałuję tego, — i udał się do swego pokoju.
Hilary zwrócił się do małej modelki.
— Jakiś człowiek kopnął małego psiaka, a p. Stone go uderzył i złamał sobie laskę. Było tam jeszcze kilku mężczyzn i zaczęli nam grozić. Podniosła wzrok na Hilarego. — A ja... tak się przelękłam. Ach, panie Dallison, jaki on komiczny, nieprawda.
— Wszyscy bohaterowie są komiczni, — szepnął Hilary.
— Chciał go znów uderzyć tą złamaną laską, Ale nadszedł policjant i wszyscy ociekli.
— Tak się stało, jak być powinno, — zauważył Hilary. — A co pani uczyniła?
Spostrzegłszy, że nie wywarła jeszcze należytego wrażenia, mała modelka spuściła oczy.
— Nie byłabym się przelękła, gdyby pan był z nami.
— Cóż znowu! — mruknął Hilary. — Pan Stone jest daleko dzielniejszy odemnie, — dodał głośniej.
— Nie sądzę, — odparła uparcie i spojrzała znów na niego.
— A teraz dobranoc! — rzekł Hilary gorączkowo. — Proszę się śpieszyć do domu...
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tego samego wieczora, jadąc z żoną do domu z długiego, nudnego obiadu, Hilary zaczął:
— Mam ci coś powiedzieć.
Ironiczne: — Czyżby? — zabrzmiało z drugiego kąta dorożki;
— Z powodu małej modelki wynikły pewne nieprzyjemności.
— Istotnie?!
— Ten Hughs zadurzył się w niej. Powiedział nawet, że pójdzie rozmówić się z tobą,
— O czem?
— O mnie.
— I co zamierza powiedzieć mi o tobie?
— Nie wiem, jakieś marne plotki... nic co byłoby zgodne z prawdą.
Zapanowało milczenie, a Hilary, śród ciemności zwilżył suche wargi.
Bianka odezwała się po chwili:
— Czy mogę zapytać, skąd dowiedziałeś się o tem?
— Od Cecylji.
Osobliwy dźwięk, jak gdyby stłumionego cichego śmiechu, dobiegł uszu Hilarego.
— Bardzo mi przykro — mruknął.
A Bianka rzekła:
— To ładnie z twojej strony, żeś mi o tem powiedział, zwłaszcza, że każde z nas idzie własną drogą. Co cię zniewoliło?..
— Uważałem, że tak należy.
— I... oczywiście ten człowiek mógł był przyjść do mnie.
— Nie powinnaś była tego powiedzieć.
— Nie mówimy tego, co się mówić powinno.
— Podarowałem tej małej niektóre rzeczy, bardzo jej potrzebne. O ile wiem, to całe moje przewinienie!
— Oczywiście! To dziwaczne „oczywiście“ oddziałało na Hilarego, jak środek podniecający.
— Co chcesz, żebym uczynił? — rzekł sucho.
— Ja?
Najostrzejszy powiew wschodniego wiatru, pod którego tchnieniem skręcają się i drżą młode liście, rzucają jaskrawe blaski i gasną w lampach płomienie gazowe, nie zdołałby tak doszczętnie, jak ten jeden wyraz, zwarzyć kwiatu przyjaznego porozumienia.
Przez głowę Hilarego przebiegły niemal słowa Stefana:
„Jabym się nie zwracał do niej! Kobiety są takie dziwaczne!“
Spojrzał na żonę. Błękitny szal gazowy osłaniał jej ciemną głowę. Odsunęła się od niego tak daleko, jak tylko mogła w sam róg, i siedziała uśmiechnięta. Przez chwilę Hilary miał wrażenie, że zwoje tego błękitnego szala gazowego, duszą go stopniowo; że jest skazany jechać tak wiecznie, duszony, obok tej kobiety, która zabiła miłość, jaką żywił dla niej.
— Uczynisz, co ci spodoba, oczywiście, — rzekła znienacka.
Hilarego wzięła chętka do śmiechu. „Co chcesz, żebym uczynił?“ „Uczynisz, co ci się spodoba, oczywiście!“ Czy powściągliwość i pobłażliwość ludzi kulturalnych mogła posunąć się dalej jeszcze?
— Bi, — rzekł z wysiłkiem, — żona Hughs’a jest zazdrosną. My umieściliśmy dziewczynę w ich domu... powinniśmy ją też stamtąd zabrać.
Bianka odpowiedziała powoli:
— Ta dziewczyna była od początku twoją własnością; uczyń z nią co chcesz, ja się w to nie wtrącę!
— Nie mam zwyczaju ludzi uważać za swoją własność.
— Niepotrzebnie mi to mówisz... znam cię od lat dwudziestu.
Bywa niekiedy, że w duszy najłagodniejszego i najpowściągliwszego mężczyzny zatrzasną się drzwi.
— O doskonale! Powiedziałem ci, a teraz, gdy Hughs się zgłosi, możesz się z nim widzieć... albo i nie, jak zechcesz.
— Już się z nim widziałam.
Hilary uśmiechnął się.
— I cóż, bardzo straszną opowiedział ci historję?
— Żadnej historji mi nie opowiadał.
— Jakże się to stało?
Bianka nagle pochyliła się naprzód i odrzuciła błękitny szal, jakgdyby i ona zaczęła się dusić. W zarumienionej twarzy oczy iskrzyły się, jak gwiazdy; usta jej drżały.
— Czy to prawdopobne, że ja słuchałabym tego, co on mówi? — rzekła. — Dosyć, proszę cię, o tych ludziach.
Hilary zlekka skinął głową. Dorożka, wioząc ich szybko do domu, skręciła w ostatnią krótką przecznicę. Wązka ulica pełna była mężczyzn i kobiet, stłoczonych dokoła wózków i oświetlonych bud. Odgłosy brutalnych rozmów i śmiechów unosiły się w powietrzu, zgęszczonem swędem nafty i wonią smażonych ryb. W każdej parze tych mężczyzn i kobiet, Hilary widział Hughs’ów, — tamto małżeństwo, idące do domu ku ślubnym rozkoszom, z pominięciem małej modelki. Dorożka wtoczyła się w wesołą aleję.
„Dosyć, proszę cię, o tych ludziach!“
Tej samej nocy, po godzinie pierwszej, odgłos otwieranych drzwi obudził Hilarego. Wstał, pośpieszył do okna i wyjrzał. Zrazu nie mógł nic rozróżnić. Bezksiężycowa noc, niby ciemny ptak, rozpostarła skrzydła nad ogrodem; ciszę zakłócał jedynie szept krzaków bzowych. Poczem ujrzał tuż przed sobą, na stopniach drzwi frontowych, niewyraźną postać.
— Kto tam? — zawołał.
Postać nie poruszyła się.
— Kto pan jest? — spytał znów.
Postać podniosła głowę i, po blasku srebrzystej brody, Hilary poznał, że to był p. Stone.
— Co się stało? — rzekł. — Czy mogę w czem dopomódz?
— Nie, — odparł p. Stone. — Przysłuchuję się szumowi wiatru. Odwiedził każdego nocy dzisiejszej.
I podnosząc rękę, wyciągnął ją w mrok.
Domowe ognisko Cecylji przy Old Square było dziś przesiąknięte od dachu do podziemi tą atmosferą, jaką wnosi ze sobą niedziela do domów, których mieszkańcy nie odczuwają potrzeby praktyk religijnych ani odpoczynku.
Ani ona ani Stefan nie byli w kościele od dnia chrztu Tymjany, nie zamierzali też pójść wcześniej niż na jej ślub, i uważali, że pójście do kościoła nawet przy takiej sposobności, nie jest zgodne z ich zasadami; uczynili wszakże to poświęcenie, ze względu na uczucia innych ludzi i byli gotowi uczynić je powtórnie, gdy czas nadejdzie. Ztąd w niedzielę tryb domu miał być taki sam, jak każdego innego dnia, co wszakże niezupełnie się udawało, a to dlatego, że, wbrew wszelkim postanowieniom Cecylji, podczas drugiego śniadania, ukazywał się na stole rozbef i budyń yorkshire’ski, jakkolwiek p. Stone — o ile pamiętał, że to niedziela — nie jadał wyższych zwierząt ssących.
Co tydzień, gdy podano rozbef, Cecylja, która z jakichś nieokreślonych powodów, w niedzielę krajała pieczeń sama — spoglądała na półmisek z niechęcią. Na przyszły tydzień już się to napewno nie powtórzy; ale, gdy nadszedł tydzień następny, rozbef ukazywał się nieodzownie, brunatną barwą swoją tak niemile przypominający Cecylji ubranie dorożkarza. I, za każdym razem, zabierała się do krajania go z niespodziewanem zadowoleniem. Coś starego i głęboko zakorzenionego, jakiś niesłychany, straszny apetyt, pochodzący niewątpliwie od pana sędziego Carfaxa, budził się w niej punktualnie o tej godzinie, i opanowywał ją wszechwładnie.
Podawszy Tymjanie drugą porcję, której niezmiennie żądała, Cecylja, nienawidząca krajania mięsa, kierowała wzrok ponad okropnym rozbefem, na wazon szklany, kupiony w Wenecji i na stojące w nim, jakby o własnej sile, narcyzy. Gdyby nie ten kawał rozbefu, którego woń czuć było przez całe rano i czuć będzie przez całe popołudnie, nie przyszłoby jej nigdy do głowy, że to niedziela — i kładła sobie drugi plasterek mięsa na talerz.
Gdyby kto powiedział Cecylji, że tkwi w niej jeszcze niemały pierwiastek purytanizmu, sprawiłoby to jej niemałą przykrość i wywołałoby energiczne zaprzeczenie; niemniej sposób, w jaki obserwowała niedzielę, był nieomylnym dowodem istnienia tego osobliwego faktu. Dnia tego była czynniejsza, niż każdego innego. Albowiem rano „załatwiała“ stale swoją korespondencję; w południe krajała rozbef; po śniadaniu „załatwiała“ powieść lub książkę, dotyczącą kwestji społecznych, jaką na razie czytała; szła na koncert, „załatwiając“ w drodze powrotnej wizyty, zaś pierwszej niedzieli każdego miesiąca zostawała w domu, żeby „załatwiać“ znajomych, którzy ją odwiedzali, co było wielką dla niej męką. Wieczorem szła na to czy inne widowisko, urządzane przez stowarzyszenia dla tych osób, które, podobnie jak ona, zniewolone były w niedzielę świętować, wbrew przekonaniu.
Tej właśnie „pierwszej niedzieli“, odbywszy przegląd w salonie, który zajmował całą szerokość domu, i którego bardzo wysokie okna, o szybach wołów oprawionych, wychodziły od frontu i z tyłu na ogród. Cecylja zabrała się do najnowszej książki p. Balladyce’a; Przycisnąwszy nóż od przecinania papieru do dołka w zaróżowionym policzku, strojna w cenne koronki i kosztowną starą biżuterję, siedziała i przewracała kartki książki p. Balladyce’a, Tymjana zaś, w jasnej błękitnej sukni, usadowiła się naprzeciwko i przewracała kartki dzieła Darwina o glistach.
Gdy Cecylja spoglądała na swoją „córeczkę“, o wiele pewniejszą siebie niż mama, — twarz jej przybierała tkliwy, zlekka zdumiony, wyraz.
„Moje pisklątko jest słodkiem stworzeniem“, mówił ten wyraz. „Jakie to dziwne, że ta duża panna jest mojem dzieckiem“.
W ogrodzie na skwerze blask słoneczny i kwiaty splątały się ze sobą uściskiem. W tej porze roku cały świat ma pisklęta, wszędzie zakwita nowa młodość — delikatna, pełna wdzięku, nieświadoma. Cecylja odczuwała to w głębi serca i jej jasne, bystre oczy zasnuwały się zadumą, jakiem ukrytem zadowoleniem przejmowała ją myśl, że kiedyś raczyła i ona urodzić dziecko! Jakież dziwne, niejasne uczucie ogarniało ją niekiedy na wiosnę — niemal jakgdyby pragnęła nosić drugie w łonie!
Przypominając sobie wszakże nagle, iż usiadła w celu „załatwienia“ p. Balladyce’a, albowiem musi przecież orjentować się w tem, co on pisze, Cecylja spuściła wzrok na stronicę, jaką miała przed sobą, i momentalnie ukazały się nie kwitnące błonia p. Balladyce’a, gdzie wytworne kobiety mogły zbierać dowolne żniwo, lecz widmo małej modelki. Nie myślała o niej przez całą godzinę, zmęczona była tem myśleniem — nie o dziewczynie, oczywiście, ale o tem wszystkiem, co było z nią związane, zwłaszcza od chwili, kiedy Stefan powtórzył jej swoją rozmowę z Hilarym.
To, co Hilary powiedział, wydało się subtelnej i nie śmiałej poniekąd, czystej duszy Cecylii bardzo groźne i zupełnie do niego niepodobne. Czyżby istotnie miało dojść między nim a Bianką do zupełnego zerwania, — gorzej, do szkaradnego skandalu? Znała Biankę lepiej niż ktokolwiek, i z czasów szkolnych pamiętała doskonale jej milczącą zaciętość, gdy zaszło coś, co ją dotknęło — pamiętała też długie okresy dąsów, jakie potem następowały. Ta sprawa, którą usiłowała uważać za błahą, stanęła przed nią groźniejsza niż kiedykolwiek. Nie jest to odosobniona niewinna rakieta, to zapalony lont, zbliżający się do beczki prochu. Ta dziewczyna z ludu, pochodząca niewiadomo zkąd, niewiadomo do czego przeznaczona — to młode, niebardzo nawet ładne, niezbyt mądre dziecko, którego całym urokiem jest jakaś odrębna prostota i naiwność — może stać się narzędziem Przeznaczenia!
Cecylja siedziała w cichem skupieniu, wobec tej nagłej wizji dziewczyny. Wreszcie przewróciła stronicę, której me przeczytała i westchnęła głęboko. Tymjana westchnęła również.
— Te glisty są szalenie zajmujące — rzekła. — Czy spodziewasz się kogo dzisiaj?
— Pani Tallents Smallpeace ma przyprowadzić jakiegoś młodzieńca, nazywa się Pozzi... Egregio Pozzi, czy coś podobnego. Mówią, że to przyszły wszechświatowej sławy fortepianista.
Na obliczu Cecylji igrało lekkie rozweselenie. Jakaś wrodzona żyłka złośliwości (żyłka Carfaxów niewątpliwie), sprawiała, że takie nazwiska i takie przepowiednie, pobudzały Cecylję do drwin.
Tym zamknęła książkę.
— Będę na górze, u siebie, — rzekła. — Jeśli się zjawi ktoś zajmujący, możesz przysłać po mnie.
Stała, wyciągając się lubieżnie i zwracając powoli ku smudze blasku słonecznego, jakgdyby chciała w nim skąpać ciało. Poczem ziewnęła cicho, przeciągle i podniosła podbródek, tik, że słońce oblało jej twarz. Rzęsy spoczywały na jej licach, już zlekka ogorzałych; usta były rozchylone; po ciele przebiegały dreszczyki rozkoszy; kasztanowate włosy mieniły się, ozłocone pocałunkami słońca.
„Ach“! pomyślała Cecylja, „gdyby tamta dziewczyna była taka jak ona, rozumiałabym doskonale!“.
— O joj! już są! — zawołała Tymjana i wybiegła.
— Moje dziecko, — szepnęła Cecylja, — jeżeli już ty nie chcesz zostać, przyślij, proszę, ojca.
W minutę później weszła pani Tallents Smallpeace, a za nią młodzieniec o interesującej, bladej twarzy z ciemną czupryną.
Zastanówmy się przez chwilę nad następującym, niezbyt niezwykłym, wypadkiem. Oto młodzieniec, obciążony matką Włoszką i ojcem, nazwiskiem Potts, który nadaje mu na chrzcie imię William. Gdyby pochodził z klasy niższej, wydeptywałby pod imieniem Billa gdzieś bezkarnie organy; ponieważ jednak zrodził się śród burżuazji i w czwartym roku życia grał Chopina, przeto przyjaciele jego znaleźli się wobec niełatwego zagadnienia. Rozstrzygnęło je wszakże niebo u progu jego karjery. Staja, że tak powiemy, z podniesioną nogą, celem wstąpienia na bojową arenę muzykalnego Londynu, gdzie wszyscy czekali z niecierpliwością na współrodaka Pottsa, otrzymał list z miasta rodzinnego matki. List miał adres: „Egregio Signor Pozti“. Był uratowany. Przestawiono dwa pierwsze wyrazy, zamieniono tts na zzi, co na szczęście nie spowodowało różnicy w dźwięku, i cały Londyn znał go teraz, jako największego fortepianistę przyszłości.
Był to młodzieniec cichy, dobrze wychowany i wprost nieoceniony dla pani Tallents Smallpeace, która była szczęśliwa dopiero wtedy, gdy mogła prowadzić na pasku jaki domorosły genjusz.
Cecylja, z nawpółuprzejmym, napoły drwiącym uśmieszkiem — jakgdyby powątpiewała czy oni pragną jej towarzystwa a sama nie była pewna, że rada jest z ich przybycia — zapraszała ich, żeby zajęli miejsce; w tem usłyszała słowa alarmu.
— Pan Purcey.
„O niebat“ — pomyślała.
P. Purcey, którego A. I. Damyer warczał przed domem, — zbliżył się swobodnie, z prostotą.
— Trzeba było znów trochę przewietrzyć moją maszyny — rzekł. — Jak się miewa siostra łaskawej pani? — A, spostrzegłszy panią Tallents Smallpeace, dodał: — Jakże się pani miewa? Spotkaliśmy się przed kilku dniami.
— Tak jest — odparła pani Tallents Smallpeace, a mâałe jej oczki iskrzyły się. — Mówiliśmy o ubogich, pamięta pan?
P. Purcey, człowiek wrażliwy, pomimo prostaczych pozorów, rzucił na nią badawcze spojrzenie, które nietylko mówiło: „Ja się z tą kobietą nie mogę połapać, ten jej śmiech wcale mi się nie podoba“.
— Tak, tak... to pani mi o nich mówiła.
— O, panie Purcey, ale pan o nich słyszał, jeżeli pan zechce sobie przypomnieć!
P. Purcey wykrzywił twarz tak, że wydawało ię, iż pozostały z niej tylko szczęki. Było to nieświadome objawienie energicznego charakteru. Tak może buldogi, te miłe zwierzątka, ujawniają znienacka wrodzoną zaciętość.
— To wstrętna sprawa — rzekł szorstko.
Na te słowa zadrgało coś w Cecylji. Było to jakby powiedzenie zdrowego człowieka, który patrzy na pudełko pigułkami, nie mając zamiaru go otworzyć. Dlaczego ona i Stefan nie mogli również zostawić je nieotwarte? W tejże chwili, ku jej głębokiemu zdumieniu, wszedł Stefan. Posłała po niego wprawdzie, ale nigdy nie przypuszczała, że przyjdzie.
Przybycie jego wymaga istotnie wyjaśnienia.
Ponieważ był, jak się wyraził „nieco wysadzony z siodła“, przeto nie pojechał do Richmondu na golfa. Spędził natomiast dzień w towarzystwie fajki i starożytnych mont których posiadał bardzo cenny zbiór. Myśl jego wszakże skwapliwiej niż uważał za właściwe, odbiegała od nich db Hilarego i małej modelki? Czuł od początku, że on daleko lepiej i szybciej uporałby się z taką sprawą, niż biedny stary Hilary. Gdy zaś tym wsunęła głowę do gabinetu i oznajmiła: „Ojcze, pani Tallents Smallpeace!“ pomyślał zrazu: „Ta wścibska!“ — a potem: „Kto wie, fmoże lepiej zejść i postarać się coś z niej wydostać“.
Biorąc pod uwagę stanowisko Stefana względem kobiety takiej, pochłoniętej różnorodnemi bieżącemi sprawami ruchu społecznego, należy pamiętać, że reprezentował on tę liczną klasę mężczyzn, którzy, na nieszczęście, zbyt kulturalni, by odsuwać od siebie, jak p. Purcey, wszelkie wstrętne sprawy albo zaprzeczać potrzebie stosowania środków odpowiednich, by stały się mniej wstrętne, — nie zdołali jednakie zabrać się do czynu, w obawie, że postąpią nieprawidłowo.
Miał też wrodzoną nieufność do wszystkiego, co było zabardzo kobiece; pani Tallents Smallpeace zaś była niewątpliwie obdarzona bardzo wybujałą kobiecością. Jej zasługą w jego oczach był ten zapał, z jakim popierała działalność różnych stowarzyszeń. Dopóki ludzkość pracowała, zapomocą stowarzyszeń, Stefan, znający potęgę ustaw i drobiazgowych przepisów, i nie martwił się o niedostateczny postęp rozwoju ludzkości.
Usiadł tedy obok pani Tallents Smallpeace i skierował rozmowę na jej główne dzieło — „ochronę dziewcząt w niebezpieczeństwie.“ Ona zaś, nie odwracając od jego twarzy swych oczu takich podobnych do czarnych pszczółek wysysających miód ze wszystkich rosnących kwitów, spytała:
— Dlaczego pan nie nakłoni żony, żeby się zainteresowała paszą pracą?
Pytanie to było dla Stefana zarówno niespodziane jak niemiłe, albowiem własna żona była ostatnią osobą, w której pragnąłby widzieć zainteresowanie się cudzą działalnością. Nie stracił jednak zwykłej równowagi.
— Nie wszyscy mają talent do spraw tego rodzaju.
Nagle doleciał do nich z przeciwległego rogu pokoju. głos p. Purcey’a.
Niech mi też pani powie, jakim sposobem zmuszacie panie te dziewczęta do wyznań, wyciągacie im robaki z nosa?
Pani Tallents Smallpeace, zawsze skorą do śmiechu parsknęła głośno:
— Och, jakież to kapitalne wyrażenie, panie Purcey! Uważam, że należałoby je używać w naszych sprawozdaniach. Dziękuję panu!
P. Purcey złożył ukłon.
— Niema za co! — odparł.
Pani Tallents Smallpeace zwróciła się ponownie do Stefana.
— Mamy własnych wyćwiczonych wywiadowców. To właśnie stanowi wyższość takich stowarzyszeń, jak nasze, bo oszczędza nam osobistych nieprzyjemności. Bywają wypadki, które każdego w błąd wprowadzą. Nasza praca jest taka drażliwa.
— Zdarza się pewnie, że wpakujecie jakąś oszustkę do swego schronienia? — odezwał się p. Purcey, — albo raczej, że ona was wpakuje i weźmie na kawał! Cha, cha!
Oczy pani Tallents Smallpeace z wesołym zachwytem przebiegły po jego postaci.
— Zdarza się, ale nie często, — odparła, a zwracając się znów ostentacyjnie do Stefana, dodała: — Czy pan interesuje się jakimś specjalnym wypadkiem, panie Dallison?
Stefan zasięgnął rady Cecylji, jednem z tych ostrożnych męskich spojrzeń, które pani Tallents Smallpeace przejęła nie podnosząc oczu. Trudniejsze okazało się pochwycenie odpowiedzi Cecylji, ale jednak ubiegła w tem Stefana. Odpowiedź zaleciła: „Może jeszcze poczekać,“ a wyrażona została przez lekkie podniesienie lewej brwi i równie lekkie poruszenie dolnej wargi z prawej strony. Złożywszy jedno z drugiem, pani Tallents Smallpeace odczuła nieomylnie, że oboje mają na myśli małą modelkę. I przypomniała sobie interesującą chwilę, kiedy przystojny ponętny mężczyzna tak szybko wysiadł z omnibusu.
Nie było obawy, żeby pani Tallents Smallpeace wysnuwała jakie złośliwe wnioski. Grono ludzi, w którem się obracała, nie roznosiło skandalicznych plotek ani też nie mówiło o sprawach tego rodzaju inaczej, jak z głębokiem współczuciem; nadto zaś była rzeczywiście istotą zbyt dobrą, zabardzo kochała życie, by komuś innemu brać za złe, że równie głęboko jak ona radość życia odczuwa. Jednocześnie, cała ta sprawa była niesłychanie interesująca.
— A cóż się dzieje z tą małą modelką? — spytała.
— Czy to ta dziewczyna, którą ja znam? — wtrącił, p. Purcey, ze zwykłą przebiegłością.
Stefan rzucił mu owo spojrzenie, którem mroził krew w żyłach ludziom, składającym zeznania przed komisjami.
„Niemożliwy człowiek,“ pomyślał.
Czarne oczki latały pod ciemnymi włosami pani Tallents Smallpeace, upiętymi, według obrazów prymitywów włoskich, i zbierały spokojnie miód z twarzy Stefana.
— Wydała mi się, — rzekła — typem bardzo odpowiednim dla naszego towarzystwa.
— Ach! — odparł Stefan półgłosem — zdaje mi się, że mogłoby grozić niebezpieczeństwo... — I spojrzał gniewnie na Cecylję.
Nie przerywając rozmowy z p. Purcey’em i signorem Egregio Pozzi’m, podniosła lewe oko. Pani Tallents Smallpeace zaś zrozumiała, że to znaczy: „Bądź szczery i ostrożny!“ Stefan wszelako wytłómaczył to sobie inaczej, a mianowicie: „Dlaczego, na Boga, wpatrujesz się tak we mnie?“ I odczuł do żony urazę, a ztąd spytał znienacka:
— Co uczyniłaby pani w takim wypadku?
Pani Tallents Smallpeace, zwracając twarz w bok, spytała łagodnie, z czarującym uśmieszkiem:
— W jakim wypadku?
I oczki jej pobiegły ku Tymjanie, która wsunęła się do pokoju i szeptała coś matce.
Cecylja wstała.
— Wszak pani zna moją córkę? — rzekła. — Pani zechce wybaczyć na chwilę... Tak mi przykro.
Skierowała się ku drzwiom i rzuciła okiem za siebie. Był to jeden z owych momentów życia towarzyskiego, nieocenionych dla tych, którzy mogą narazie przymus zrzucić.
Pani Tallents Smallpeace uśmiechała się, Stefan zachmurzony, wpatrywał się w swoje buty; p. Purcey utkwił w Tym wzrok, pełen podziwu, a Tym siedziała wyprostowana i patrzyła spokojnie na nieszczęsnego Egregio Pozzi, który nie mógł widocznie zdobyć się na odwagę i przemówić.
Cecylja, wyszedłszy z pokoju, przystanęła na chwilę, chcąc opanować nerwy. Tym powiedziała jej, że Hilary jest w jadalni i chce koniecznie z nią pomówić.
Podobnie jak większość kobiet jej sfery i jej wychowania, Cecylja posiadała powściągliwość i subtelność, wytworność ducha i obejścia, które w tej drażliwej sytuacji stanowiły nieocenione zalety. W przeciwieństwie do Stefana, który byłby odrazu okazał, że go coś dręczy, Cecylja przyjęła Hilarego z tym lekkim odcieniem przyjaznego, poufałego a jednak powściągliwego obejścia, jakie oddawna względem niego przybrała, jako jedynie, jej zdaniem, właściwe, w stosunku do brata męża. Nie było ono zupełnie siostrzane ale bardzo do siostrzanego zbliżone. Mówiło niejako: „Rozumiemy się o tyle, o ile powinność nakazuje i przyzwoitość pozwala; współczujemy nawet wzajemnie trudnościom, z jakiem spotkało się każde z nas w małżeństwie z naszymi bliskimi, bratem czy siostrą. Wiemy już rzeczy najgorsze. I lubimy przebywać ze sobą, gdyż istnieją między nami zapory, które nadają pewien urok naszemu stosunkowi“.
Podając mu drobną, miękką dłoń, zaczęła odrazu mówić o rzeczach najobojętniejszych jej sercu. Widziała, że wprowadza przez to w błąd Hilarego i ta zdolność dyplomatyczna wprawiła ją w dumę. Wszelako nerwy jej zadrgały niezwłocznie, gdy powiedział:
— Chcę pomówić z tobą, Cis. Przypuszczam, że wiesz, ii rozmówiłem się wczoraj ze Stefanem?
Cecylja skinęła głową.
— Mówiłem z Bi.!
— Ach!... — szepnęła Cecylja.
Zapragnęła gorąco zapytać co Bianka powiedziała, ale nie śmiała, Hilary bowiem przywdział swoją zbroję — opancerzył się zamkniętem w sobie, ironicznem spojrzeniem, którem spoglądał zawsze, gdy dotknięto w rozmowie przedmiotu, drażniącego jego subtelność uczucia.
Cecylja czekała zatem.
— Cała tą sprawa jest mi wstrętna, — rzekł; — ale muszę coś dla tego dziecka uczynić. Nie mogę jej zostawić tak zupełnie bez pomocy.
Cecylja wpadła na myśl.
— Hilary, — rzekła łagodnie, pani Tallents Smallpeace jest u mnie, w salonie. Mówiła właśnie o tej dziewczynie ze Stefanem. Możebyś wszedł i naradził się z nią spokojnie?
Hilary popatrzył przez chwilę na bratową, nie mówiąc słowa, poczem rzekł:
— Wszystko ma swoje granice. Nie, dziękuję. Załatwię to sam.
Cecylja zawołała z lękiem:
— Ach, ale... Hilary, co zamierzasz?
— Zamierzam skończyć z tem wszystkiem.
Cecylja całym wysiłkiem taktu ukryła swoje przerażenie. Skończyć z czem? Czy chce przez to powiedzieć, że rozłączy się z Bi.?
— Nie ścierpię dłużej tych niskich płotek o biednej dziewczynie. Pójdę i wyszukam dla niej inny pokój.
Z piersi Cecylji uleciało westchnienie migi.
— Chciałbyś... może chciałbyś, żebym poszła z tobą, Hilary?
— To bardzo ładnie z twojej strony, odparł Hilary sucho. — Moje postępowanie budzi widocznie podejrzenia.
Cecylja zarumieniła się.
— Co za niedorzeczne przypuszczenie! A jednak nikt nie mógłby nic pomyśleć, gdybym poszła z tobą. Hilary, czy zastanowiłeś się, że jeśli ona będzie w dalszym ciągu przychodziła do ojca...
— Powiem jej, żeby przestał przychodzić.
Serce Cecylji dwukrotnie zabiło przyśpieszonem tętnem — raz z zadowolenia, drugi — ze współczucia.
— To będzie dla ciebie okropne, — rzekła. — Ty nie cierpisz takich rzeczy.
Hilary skinął głową.
— Obawiam się jednak, że to istotnie jedyna droga, — ciągnęła Cecylja śpiesznie dalej. — I, oczywiście, nie trzeba ojcu nic mówić; niech myśli poprostu, że jej się to pisanie sprzykrzyło.
Hilary ponownie skinął głową.
— Wyda mu się to bardzo dziwne, — mówiła Cecylja w zadumie. — A czy pomyślałeś o tem, że, gdy ją stamtąd zabierzesz, ci ludzie będą może obgadywali ją jeszcze więcej?
Hilary wzruszył ramionami.
— Może to doprowadzić Hughs’a do wściekłości, — dodała Cecylja.
— I doprowadzi.
— Ale, jeżeli, oczywiście, nie będziesz się z nią później widywał, nie będą mieli, żadnego... żadnego powodu do obmowy.
— Nie będę się z nią później widywał, — rzekł Hilary, o ile zdołam tego uniknąć.
Cecylja spojrzała na niego.
— To bardzo zacnie, z twojej strony, Hilary.
— Co jest zacnie? — spytał Hilary kamiennym tonem.
— Że bierzesz na siebie ten cały kłopot. Czy to naprawdę potrzebne, żebyś ty załatwił to wszystko? — Spojrzawszy jednak na jego twarz, dodała skwapliwie: — Tak. tak... tak będzie najlepiej. Pójdźmy zaraz. Och, ci wszyscy ludzie w salonie! Zaczekaj dziesięć minut.
Nieco później, biegnąc na górę po kapelusz, Cecylja zastanawiała się dlaczego ilekroć przebywała z Hilarym brała ją zawsze chęć niesienia mu pociechy. Stefan nigdy na nią w ten sposób nie oddziaływał.
Ponieważ niebardzo wiedzieli — a może nie wiedzieli wcale — w którą stronę się udać, przeto poszli w kierunku Bayswater. Park musi stanąć między Hound Street a małą modelką — to pierwszy zasadniczy warunek. Przeszedłszy na przeciwległą stronę Głównej Alei, instynktownie oddalili się od wszelkiej zieloności. W długiej, szarej ulicy, ubogiej ale przyzwoitej z pozoru, znaleźli to, czego szukali wywieszoną w oknie kartę z zawiadomieniem, że jest do wynajęcia umeblowany pokój sypialny.
Drzwi otworzyła gospodyni, kobieta wysoka, szczupła, mówiąca z akcentem dzielnicy zachodniej, kwaśno uprzejma, przy szorstkiem na ogół obejściu. Rozmawiając z nią stali w pasażu, gdzie roznosiła się lekka woń wzorzystego linoleum, które pokrywało podłogę. Z pasażu widać było schody, wiodące stromo wzdłuż ścian, obitych jaskrawą tapetą w wąskie czerwone paski, przecinające małe żółte kwadraty. Kalendarz, w taki rozpaczliwie kwiecisty deseń, że nikomu nie wpadłoby do, głowy go ukraść, wisiał na ścianie; pod nim stał kosz do parasoli, w którym ani jedna parasola nie było.
Mroczny mały pasaż prowadził mimo dwojga szczelnie zamkniętych, na rdzawy kolor pomalowanych, drzwi, do dwojga uchylonych drzwi z matowemi szybami. Na ulicy, z której weszli do domu po stopniach kamiennych, padał teraz grad. Hilary zamknął drzwi, ale zimne tchnienie ulewy gradowej już wtargnęło do ponurego, ciasnego domu.
— To ten pokój właśnie, proszę pani, — oznajmiła gospodyni, otwierając pierwsze z rdzawych drzwi.
Pokój, obity tapetą w niebieskie róże na żółtem tle, oddzielony był podwójnemi drzwiami od pokoju. sąsiedniego.
— Wynajmuję czasami te dwa pokoje razem, ale teraz właśnie tamten pokój już wzięty... mieszka w nim młody człowiek z City; dlatego też mogę ten pokój oddać taniej.
Cecylja spojrzała na Hilarego:
— Zdaje mi się jednak...
Gospodyni szybkim ruchem przekręciła klamkę, chcąc, pokazać, że drzwi się nie otwierają.
— Ja mam klucz, — rzekła. — Z obu stron są zasuwki. Uspokojona, zaczęła Cecylja chodzić po pokoju, o ile to było możliwe, albowiem przepełniały go meble. Krzywiła zlekka nos, zupełnie tak samo, jak Tymjana, mówiąc o Hound Street. Naraz spojrzała na Hilarego. Stał plecami o drzwi oparty. Na twarzy jego malował się wyraz osobliwy, pełen goryczy, jaki mógłby mieć człowiek, na widok oblicza uosobionej szpetoty, czując, że istnieje ona nietylko dokoła niego, ale w nim samym — że jest upiorem, który zapanował nad światem; wyraz twarzy człowieka, który mniemał, że był rycerski i przekonał się, że nim nie jest, przywódcy, zamierzającego wydać rozkaz, któregoby sam nie wykonał.
Zauważywszy ten wyraz, Cecylja rzekła z pośpiechem:
— Bardzo tu ładnie i czysto, zdaje mi się, że pokój będzie odpowiedni. Siedem szylingów tygodniowo... tak pani powiedziała, jeżeli się nie mylę, weźmiemy pokój na dwa tygodnie, na wszelki wypadek.
Pierwszy błysk uśmiechu zjawił się na zgryźliwej twarzy gospodyni, o pożądliwych oczach, złagodzonych cierpliwością.
— A kiedy się wprowadzi? — spytała.
— Kiedy, Hilary, jak ci się zdaje?
— Nie wiem, — mruknął Hilary.
— Im wcześniej tem lepiej... skoro tak być musi. Jutro albo pojutrze.
I, spojrzawszy na łóżko, przykryte kawałkiem taniego materjału, ozdobionego czerwono-żółtymi kwastami, wyszedł na ulicę. Grad minął, ale dom położony był na północ i nie rozjaśnił go ani jeden promień słońca.
Jak muchy, pochwycone w cienkie, szare nitki sieci pajęczej, tak samo walczą ludzie omotani siecią własnej natury, to zrywając się, to szarpiąc długo, bezsilnie i zapadając znów w bezwład. W więzach się rodzą, w więzach umierają, staczając walki, wedle sił, do końca; walka w nadziei uzyskania wolności jest ich radością; śmierć w nieświadomości odniesionej porażki, ich nagrodą. Życie, w zdumiewający sposób, wybiera dla każdego człowieka te trudności, które najlepiej odpowiadają jego naturze; to, co dla człowieka usposobienia szorstkiego, energicznego lub namiętnego wydaje się sprawą prostą, jest dla człowieka o duszy wrażliwej i umyśle rozważnym zagadką, niemożliwą do rozwiązania.
Tak samo teraz dręczył się Hilary we własnej sieci pajęczej od wschodu do zachodu słońca, a potem przy blasku księżyca. Skłonności wrodzone i okoliczności życia, które nigdy nie zniewalały go do zbyt bliskich stosunków ani z mężczyznami ani z kobietami, usunęły odeń konieczność żądania posłuszeństwa lub składania jego dowodów. Nie był już teraz prawie do tego zdolny. Życie stało mu się obrazem o zatartych zarysach, które zlewały się w mroczną całość. Przez lata całe nie zdarzyło mu się nic takiego, co wymagałoby stanowczej odpowiedni „tak“ albo: „nie“. Najwyższym celem jego, jegp raddścią a także i zawodem, było wczuwanie się w życie ludzi innych, tak, że teraz niewiele istniało sytuacji, które byłyby dla niego nie — zrozumiałe.
Gdy wczuwał się w położenie małej modelki pie znajdował w niem nic pocieszającego. Pominąwszy pewną sentymentalność, jaką mężczyźni, z natury rzeczy, wnoszą do oceny biegu życia kobiet, pojęcie; jakie Hilary wytworzył sobie o położeniu dziewczyny, nie było zbyt dalekie od prawdy.
Oto ma przed sobą dziecko, zaledwie dwudzestoletnię, wychowane na wsi, które nie jest ani wytworną partią ani też prostą robotnicą, bez domu i krewnych, według jej własnych słów, — w każdym razie bez kogokolwiek, skłonnego do przyjścia jej z pomocą — bez żadnych przyjaciół; dziewczynę o charakterze słabym z natury, uprawiającą zawód, który wymaga większej, niż przeciętnej ostrożności — i tę dziewczynę zamierza wtrącić znów w wir, przecinając wątłą linę, która ją jeszcze trzyma w karbach.
Taki sam byłby los drzewka różanego, które ktoś zasadził własną ręką w cichym zakątku, a potem, gdy zapuściło już korzenie, przeniósł w miejsce nieosłonięte od złowrogich wichrów. Postępek taki brutalny i, jak wydadawało się Hilaremu, taki nieludzki, obcy był jego naturze. Nadto działał tu jeszcze czynnik inny — lekki ślad gorączki, owa odległa muzyka, która zadźwięczała mu w uszach, gdy dobiegł go turkot wozów, wjeżdżających, na Covent Garden.
Z uczuciem bardzo przykrego niepokoju czekał przeto na małą modelkę w poniędziałek popołudniu, chodząc po swoim gabinecie, gdzie wszystkie ściany były białe a wszystkie boazerje koloru liścia cygarowego; gdzie tego samego koloru były i książki, oprawne w skórę dzika; gdzie nie było kwiatów, ani słońca, któreby zaglądało przez okna, tylko pełno arkuszy papieru — typowy pokój, z którego młodość uleciała nazawsze, siedziba starzejącego się człowieka!
Hilary wezwał dziewczynę, z zamiarem powiedzenia jej odrazu co miał jej powiedzieć, załatwienia sprawy w najkrótszych słowach. Ale nie obliczył niedostatecznie ani z własną naturą ani z instynktem kobiecym. Ponieważ, pomimo że był taki uczony, a może właśnie dlatego, nie umiał przewidywać skutków prostych faktów, przeto nie zastanowił się nad tem, że w pojęciu dziewczyny, posiadał do niej prawa własności, skoro podarował jej ubranie.
Jak pies, którego pan zamierza porzucić, stoi wpatrzony weń tragicznie badawczym wzrokiem, węsząc w duszy zbliżające się okrucieństwo — jak pies, który niebawem ma zostać opuszczony, tak stała przed Hilarym mała modelka.
Cała jej postawa, spojrzenie oczu lśniących, jakby wezbranemi poza niemi łzami, zaledwie dostrzegalne jej drżenie mówiły: „Wiem, dlaczego mnie wezwałeś!“
Gdy Hilary ujrzał ją tak stojącą, doznał uczucia człowieka, któremu rozkazano wychłostać bliźniego. Chcąc zyskać na czasie, spytał, jak spędza cały dzień. Mała modelka widocznie usiłowała wmówić w siebie, że jej złe przeczucia były płonne.
Teraz, kiedy ranki są ładne — zaczęła opowiadać z ożywieniem, — wstaje znacznie wcześniej, i najpierw załatwia szycie; potem sprząta pokój, a że są w nim myszy, więc kupiła pułapkę. Ostatniej nocy złapała się właśnie jedna mysz. Nie chciała jej zabić; wsadziła ją do pudełka blaszanego i, wyszedłszy pa ulicę, wypuściła. Zauważywszy bystrem spojrzeniem, że Hilary słucha nie bez zajęcia, powiedziała mu, że nie może patrzeć na głodne koty, ani zabłąkane psy, zwłaszcza na zabłąkane psy, i opisała jednego takiego psa, którego spotkała. Nie chciała zwrócić na niego uwagi policjanta; policjanci wpatrują się takim surowym wzrokiem. Te słowa były jakby szczególną przepowiednią i Hilary odwrócił głowę.
Mała modelka, spostrzegłszy, że wywarła pewne wrażenie, usiłowała je pogłębić. Słyszała, że policjanci robią ludziom różne krzywdy... — ale poznała odrazu po twarzy Hilarego, że wrażenia nie wzmacnia; przestała tedy nagle mówić o tem i zaczęła mu opowiadać o swojem śniadaniu, o tem, jak się dobrze czuje w nowem ubraniu; jak lubi swój pokoik; jaki zabawny jest stary p. Creed, który nigdy nie zwraca na nią uwagi, gdy ją rano spotyka.
Potem nastąpiło szczegółowe opowiadanie o tem, gdzie wszędzie chodziła, by znaleźć zajęcie; o przyrzeczonej posadzie; u p. Lennard chce koniecznie, żeby mu pozowała. Przy tych sławach rzuciła spojrzenie na Hilarego, poczem spuściła oczy. Mogłaby mieć dużo zajęcia, jako modelka, gdyby chciała. Ale nie chce, bo on, Hilary, jej powiedział, żeby nie pozowała, a i jej się to nie podoba; najbardziej lubi przychodzić do pana Stone’a. I jakoś wiedzie jej się nieźle; lubi Londyn, lubi i sklepy. Nie wspomniała ani o Hughs’ie ani o jego żonie. W całej tej paplaninie, powiedzianej z takim widocznym celem, przebijała się dziwna mieszanina naiwności z przebiegłem śledzeniem wrażenia, jakie wywiera; ale psie przywiązanie nie znikło ani na chwilę z jej oczu, gdy wpatrywała się w Hilarego.
To ich spojrzenie przenikało do najsłabszych punktów wątłego pancerza, jakim obdarzyła go natura. Poruszało do głębi tego człowieka, nie posiadającego cienia próżności i nadmiar dobroci. Fakt, że takie młode stworzenie spogląda nań w podobny sposób, odczuwał jako zaszczyt. Usiłował stale, nie myśleć o tem, co dałoby mu może klucz do jej odrębnych uczuć dla niego — o owych słowach malarza martwej natury:, „Ona ma jakąś historję“. Ale nagle wpadło mu to na myśl, jak objawienie. Jeżeli jej historja była nawet najprostsza w świecie — raczej brutalna przygoda miłosna chłopaka wiejskiego z dziewczyną — czyż to nie zupełnie zrozumiałe, że ona, z natury uległa, zwraca się tym razem ku antytezie tej młodocianej, zwierzęcej miłostki, która pociągnęła za sobą takie smutne dla niej skutki?
Ale z jakiegokolwiek źródła wypływało jej przywiązanie, odpłacić za nie niewdzięcznością wydało się Hilaremu największem pogwałceniem uczuć człowieka honorowego; jednakże wezwał ją do siebie, po to, żeby jej niejako powiedzieć: „Stajesz się dla mnie uciążliwa a może gorzej jeszcze“! Obecność jej budziła w nim dotąd przeważnie, nawpół wesołe, napoły tkliwe, uczucie człowieka, który głaszcze źrebaka lub cielę, przypatrując się jego wzruszającej bezradności; teraz, gdy miał ją pożegnać, nasuwało się pytanie, czy to było istotnie jedyne jego względem niej uczucie.
Miranda, wsunąwszy się między pana i jego gościa, warknęła zcicha.
Mała modelka, która przesuwała gołą dłoń, z poplamionymi atramentem palcami, po chińskiej popielniczce, szepnęła z nawpół żałosnym, napoły cynicznym Uśmiechem:
— Ona mnie nie lubił. Wie, że nie jestem tutejsza. Złości się, że przychodzę. Jest zazdrosna!
Hilary rzekł znienacka;
— Proszę mi powiedzieć, czy pani zaprzyjaźniła się z kim, od czasu przybycia do Londynu?
Dziewczyna rzuciła mu spojrzenie, mówiące:
„Czyżbym zdołała obudzić w.tobie zazdrość?
Poczem, jakgdyby poczuwała się do winy za myśl taką zuchwałą, spuściła głowę i odparła:
— Nie.
— Z nikim?
Mała modelka powtórzyła niemal gwałtownie:
— Nie. Nie chcę żadnych przyjaciół; chcę tylko, żeby mi ludzie dali spokój.
A Hilary zaczął mówić z pośpiechem:
— Ale ci Hughs’owie nie dali pani spokoju. Powiedziałem pani, że, mojem zdaniem, powinnaś się wyprowadzić; wynająłem dla pani inne mieszkanie, bardzo daleko od nich. Proszę zostawić swoje meble wraz z komornem za tydzień, zabrać jutro pocichu kuferek do dorożki i odjechać, nie mówiąc nikomu słowa. Oto nowy adres i pieniądze na wydatki. Ci ludzie są niebezpieczni dla pani.
Mała modelka szepnęła — zmieszana:
— Ale ja się nie troszczę o to, co oni robią!
Hilary ciągnął dalej:
— Proszę słuchać: Tutaj nie można już przychodzić, inaczej ten człowiek panią wyśledzi. Będziemy pamiętali o tem, żeby pani niczego nie zbrakło dopóki się nie znajdzie inne zajęcie.
Mała modelka podniosła na niego wzrok, nie mówiąc słowa. W tej chwili, kiedy pękały wątłe węzły, łączące ją, bądź, co bądź, z pewnym rodzajem bogów domowych, ujawniły się dodatnie skutki cierpliwości i uległości, jaka się w niej wytworzyła pod wpływem wiejskiego życia, twardych faktów jej historji i ostatnich miesięcy, spędzonych w Londynie. Nie podniosła lamentu. Hilary dostrzegł wszakże łzę, staczającą się po jej policzku.
Odwrócił twarz i rzekł:
— Nie płacz, dziecko!
Mała modelka posłusznie połknęła łzę. W tem widocznie uderzyła ją nagła myśl.
— Ale, panie Dallison, będzie mi wolno widywać się z panem, niekiedy?
— Czytając na jego twarzy, że to nie wchodzi w powzięty przezeń program, stała milcząca, ze wzrokiem w niego utkwionym.
Hilaremu niebardzo wypadało powiedzieć: „Nie mogę się z tobą widywać, bo moja żona jest zazdrosna“! Okrucieństwem byłoby oznajmić jej: „Nie chcę widywać się z tobą“! — zresztą byłaby to nieprawda.
— Znajdzie pani niebawem nowych przyjaciół, — rzekł w końcu, — a pisać można do mnie zawsze; — i z dziwnym uśmiechem dodał: — Pani zaczyna dopiero życie; nie trzeba brać tego wszystkiego tak bardzo do serca; znajdzie się dosyć ludzi, którzy doradzą i dopomogą stokroć lepiej niż ja!
Mała modelka za całą odpowiedź pochwyciła jego rękę w swoje dłonie. Puściła ją jednak niezwłocznie, jakgdyby w poczuciu winy za takie zuchwalstwu, i stała z głową spuszczoną. Hilary, patrzył na mały kapelusik, który, na jego specjalnie żądanie, był bez piór, — i naraz odczuł, że go coś dławi.
— To zabawne, — rzekł; — nie wiem, jak pani na imię.
— Ivy, — szepnęła mała modelka.
— Ivy! A więc napiszę do pani. Ale trzeba mi przyrzec, że pani postąpi ściśle tak, jak powiedziałem.
Dziewczyna podniosła oczy; — twarz jej była niemal brzydka — jak twarz dziecka, tłumiącego w sobie burzę uczuć.
— Proszę przyrzec? — powtórzył Hilary.
Z wyrazem goryczy w wykrzywieniu dolnej wargi, skinęła głową i, nagle przycisnęła dłoń do eerca. Ten ruch, widocznie zupełnie nieświadomy, bo taki był naiwny i niemal automatyczny, położył koniec energji Hilarego.
— A teraz trzeba iść, — rzekł.
Mała modelka zaczęła się dławić, twarz jej stanęła w ogniu a potem zbladła, jak chusta.
— Czy nie mogę nawet pożegnać się z p. Stonem?
Hilary potrząsnął głową.
— Jemu będzie ciężko bezemnie, — rzekła z rozpaczą. — Bardzo ciężko. Wiem napewno!
— I mnie także, odezwał się Hilary. — Ale na to niema rady.
Mała modelka wyprostowała się; pierś jej podnosiła się ciężkim oddechem pod suknią, za której sprawą czuła się własnością Hilarego. Była w tej chwili uderzająco podobna do „Cienia“ — i zdawać się mogło, że, cokolwiek Hilary uczyni, ona pozostanie — niby małe widmo, — duch bezsilnie zapadłego świata, który w milczącem błaganiu pokutuje po wsze czasy w duszach ludzkich.
— Proszę mi podać rękę, — rzekł Hilary.
Wyciągnęła, niezbyt białą, małą dłoń. Miękka była, pieściwa i płonęła, jak ogień.
— Bywaj zdrowa i niech cię Bóg prowadzi!
Mała modelka spojrzała aa niego wzrokiem, w którym Widniała cała przepaść wyrzutów i, wierna swemu przyzwyczajeniu, odeszła posłusznie.
Hilary nie ścigał jej oczyma, ale, stojąc przy wysokim kominku, ponad popiołami wypalonego ogniska, oparł czoło na ręku. Ciszy, panującej dokoła, nie przerywało nawet brzęczenie muchy. A mimo to jednak unosiły się jakieś dźwięki — nie odległej muzvki lecz krwi, tętniącej w jego uszach i skroniach.
Wypada z kolei powiedzieć kilka słów o autorze »Księgi Powszechnego Braterstwa“.
Sylvanus Stone, ukończywszy z odznaczeniem egzamina w uniwersytecie londyńskim, powołany został, w młodym bardzo wieku, na wykłady w różnych instytucjach publicznych. Otrzymał też niebawem godność profesorską, należną człowiekowi takiej głębokiej wiedzy przyrodniczej, i od owego czasu aż do siedemdziesiątego roku życia, istnienie upływało mu w nieprzerwanym biegu odczytów, wydawnictw, badań i rozważań w dziedzinie, w której był specjalistą.
Mając lat siedemdziesiąt, przez długi czas po śmierci żony i małżeństwie swoich trojga dzieci, mieszkał sam i wtedy powaliła go na łoże bardzo ciężka choroba — skutek wykroczeń naiwnego umysłu przeciw żelaznemu ustrojowi ciała.
Podczas długiej rekonwalescencji, jaka po tej chorobie nastąpiła, wrodzony dar obserwacyjny, jaki profesor dotychczas wyłącznie poświęcał naukom przyrodniczym, zaczął się zwracać ku ogólnym sprawom życiowym. Wszelako umysł, dla którego nauki przyrodnicze stały się ideą przewodnią, namiętnością, nie mógł się zadowolić nieokreślonemi rozważaniami zagadek życia. Powoli, zaledwie dostrzegalnie, z niepokonaną siłą odśrodkową — siłą, której nie byłaby może zdobyła, gdyby nie owa ciężka choroba — myśl o Powszechnem Braterstwie, zamieniając się w idée fixe, wchłonęła w siebie wszystkie nierozstrzygnięte przezeń wątpliwości zagadki istnienia. Niezwykły umysł tego starca, oderwany przez chorobę od dawnych warunków bytu, teraz pozbawiony zajęcia i, jakby stojący na pochyłości, zaczął czcić nową gwiazdę, której blask potęgował się z każdym tygodniem, z każdym miesiącem i rokiem, aż wreszcie przyćmił wszystkie inne gwiazdy tak, że pogasły.
W siedemdziesiątym czwartym roku życia zaczął pisać swoją książkę. Pod wpływem przedmiotu pracy i sędziwych lat wzmagała się u niego szybko obojętność, wobec wypadków życia powszedniego. Postać jego stała się już wówczas prawie powszechnie znana, zanim Bianka, znalazłszy go pewnego dnia siedzącego na dachu nad mieszkankiem, jakie zajmował na najwyższem piętrze, zkąd pragnął lepiej objąć wzrokiem umiłowany Wszechświat — zdołała go nakłonić, by przeniósł się do niej i urządziła mu osobny pokój w swym domu.
Niebawem przywykł do nowej siedziby i ustalił swoje przyzwyczajenia, w których nie dopuszczał najmniejszej zmiany; nie pozwalał bowiem, aby cokolwiek odrywało go od pracy nad książką.
Popołudniu tego dnia, w którym Hilary odprawił małą modelkę, p. Stone, zdumiony nieobecnością swej sekretarki, czekał na nią przez godzinę, odczytując kartki, które już zapisał. Poczem przeszedł do zwykłych ćwiczeń gimnastycznych, a o zwykłej porze zasiadł do herbaty i, podnosząc kolejno do ust filiżankę i chleb z masłem, wpatrywał się uporczywie w miejsce, gdzie siadywała zazwyczaj młoda dziewczyna. Skończywszy, wstał i zaczął chodzić po pokojach. Nie znalazł nikogo oprócz Mirandy, która siedziała w pasażu, prowadzącym do pracowni, dziwiąc się widocznie nieobecności pani i pana. Teraz przyłączyła się do p. Stone’a, trzymając się jednak w pełnem szacunku oddaleniu za nim, o ile ją wyprzedzał, i przed nim, o ile szedł za nią. Gdy skończyli rewizję domu, p. Stone zeszedł do ogrodu przed bramę. Tu znalazła go Bianka, stojącego nieruchomie bez kapelusza, w pełnem słońcu, z białą głową zwróconą w stronę, z której przybywała zazwyczaj mała modelka.
Pani domu wracała ze zwykłego dorocznego zwiedzania Akademji Królewskiej, dokąd jeszcze uczęszczała, jak psy, pod wpływem jakiegoś znieprawionego popędu chodzą i węszą dokoła innych psów, których już oddawna znienawidziły. Oczy Bianki iskrzyły się, widocznie podnieciła ją wizyta w Akademji. Długa luźna woalka spadała z kapelusza, barwy i kształtu grzyba.
P Stone bardzo szybko zrozumiał kto przed nim stoi i przez chwilę wpatrywał się w nią w milczeniu. Zachowanie się jego względem córek było podobne do zachowania starego gąsiora wobec dwóch łabędzi, które począł nieświadomie — była w niem ciekawość, nagana, podziw i lekkie zdumienie.
— Dlaczego ona nie przyszła? — pytał.
Bianka drgnęła pod woalką.
— Pytałeś Hilarego?\
— Nie mogę go znaleźć, — odparł p. Stone.
W jego cichej, pochylonej postaci i białej głowie, skąpanej w blasku słonecznym, było coś, co zniewoliło Biankę do wsunięcia ręki pod jego ramię.
— Pójdź ojczulku. Będę ci przepisywała.
P. Stone popatrzył na nią usilnie i potrząsnął głową.
— Byłoby to wbrew moim zasadom; nie mogę przyjmować bezpłatnych usług. Ale, gdybyś zechciała pójść do mnie, moje dziecko, czytałbym ci z przyjemnością. To mnie podnieca i dodaje mi bodźca.
Na tę prośbę, wilgotna mgła przesłoniła oczy Bianki. Przyciskając do piersi wychudłą rękę p. Stone’a, skierowała się z nim ku domowi.
— Zdaje mi się, że napisałem coś, co cię zajmie, — rzekł p. Stone po drodze.
— Z pewnością, — szepnęła Bianka.
— Jestto coś ogólnego, — mówił p. Stone, — dotyczy narodzin. Siadaj przy stole. Zacznę, jak zwykle, tam, gdzie przerwałem wczoraj.
Bianka zajęła miejsce małej modelki, oparła podbródek na dłoni i siedziała nieruchoma, jak owe posągi, które oglądała przed chwilą.
Zdawać się mogło nieledwie, że p. Stone jest rozdrażniony. Dwukrotnie układał zapisane arkusze i chrząkał; poczem, podnosząc nagle jedną kartkę, postąpił trzy kroki odwrócił się do Bianki plecami i zaczął czytać.
— „Z owej powolnej, nieustającej przemiany z kształtu w kształt, nazwanej Życiem, ludzie, w skurczu wiecznego ruchu, pochwycili pewien moment, bynajmniej nie donioślejszy od każdego innego, i nazwali go Narodzinami. Ten zwyczaj dawania pojedyńczemu zdarzeniu w przebiegu procesu wszechświatowego pierwszeństwa nad wszystkiemi innemi zdarzeniami, przyczynił się, więcej niż cokolwiek innego, do zamącenia kryształowej czystości zasadniczego prądu. Tak samo mogliby ci, którzy śledzą proces rozwoju ziemi zieleniejącej, wydobywającej się z mglistych objęć zimy, wyłaczyć jeden jedyny dzień i nazwać go Wiosną. W okresie rytmicznym, który kierował zmianą z kształtu w kształt“... — Głos p. Stone’a, który był dotychczas tylko słabym, ochrypłym szeptem, stawał się teraz coraz donioślejszy, jakgdyby starzec mówił do licznych słuchaczów, — „złocista“ wszechświatowa mgła wyżyn, do której ludzie powinni byli wznieść się, jak wielkie ptaki do słońca, ustąpiła miejsca pasorzytniczej aureoli, jaką każdy człowiek otaczał własne narodziny. Tej zasadniczej pomyłce przypisać należy jego wyłącznie osobistą, indywidualną filozofję. Powoli ale nieubłaganie wyschło w jego sercu pragnienie bratertswa“.
Nagle przestał czytać.
— Widziałem jak wszedł, — rzekł.
W następnej chwili drzwi się otworzyły i wszedł Hilary.
— Nie przyszła, — rzekł p. Stone; a Bianka szepnęła:
— Brak jej nam!
— Jej oczy, — mówił dalej p. Stone, — mają szczególne spojrzenie; dopomagają do widzenia przyszłości. To samo spojrzenie zauważyłem w ślepiach niejednej suki.
Bianka z cichym śmiechem szepnęła znów:
— A to dobre!
— Psy posiadają jedną zaletę, — odezwał się Hilary, — której brak istotom ludzkim... niezdolne są do drwin.
A usta Bianki, nawpół rozchylone, jakby mówiły:
„Żądasz zawiele! Ja nie posiadam już dla ciebie żadnego uroku. Mamże więc uznawać urok, jaki ta pospolita mała dziewczyna ma dla ciebie?“
Spojrzenie p. Stone’a utkwione było w ścianie.
— Pies, — rzekł, — stracił dużo ze swego pierwotnego charakteru.
I, zbliżając się do biurka, wziął znów w rękę pióro.
Hilary i Bianka nie odzywali się, nie patrzyli wzajemnie na siebie; a śród tego milczenia, o wiele wymowniejszego, niż wszelka rozmowa, pióro skrzypiało nieprzerwanie. W końcu p. Stone pióro położył, a widząc dwie osoby w pokoju, zaczął:
— „Cofając się do owych dni, w których nauka o rozwoju dosięgła szczytu, spostrzegamy, jak umysł ludzki, przywykłszy do ciągłych krystalizacji, zniweczył całe znaczenie procesu wszechświatowego. Weźmy naprzykład ten jałowy objaw, jaką jest pagoda „kast“! Podobnie jak owa budowla chińska, tak samo kształtowało się wówczas społeczeństwo. Ludzie żyli wówczas pokładami, oddzieleni wzajemnie od siebie, klasa oddzielona od klasy...“
Wziął znów pióro i zaczął pisać.
— Zrozumiałaś, sądzę, — rzekł Hilary cichym głosem — że otrzymała polecenie, żeby przestała przychodzić?
Bianka wzruszyła ramionami.
Hilary, z niezwykłem u niego gniewnem spojrzeniem, dodał:
— Czy twoja wspaniałomyślność może mi przyznać chęć zastosowania się do twoich życzeń?
Odpowiedzią Bianki był śmiech taki przejmująco ostry, taki okrutnie gorzki, że Hilary mimowoli odwrócił się, jakgdyby chcąc pochwycić i stłumić ten dźwięk, zanim dobiegnie do uszu starca.
P. Stone położył pióro.
— Nie będę już dzisiaj pisał, — rzekł; — straciłem nastrój... przestałem być sobą.
Mówił głosem zupełnie obcym.
Starzec był widocznie zmęczony i wyczerpany — podobnie wynędzniały koń, którego słońce zaszło, stoi ze spuszczonym łbem, a zapadła szyja widnieje z pod przerzedzonej grzywy. Nagle, widocznie zapomniawszy, że ma jakichkolwiek słuchaczów, p. Stone zaczął:
— O, wielki wszechświecie, jestem starcem, umysł mój znużony, dla siebie nie pragnę już niczego. Dopomóż mi do dalszego pisania... dopomóż mi do napisania książki takiej, jakiej świat nigdy nie widział!
Śmiertelna cisza nastąpiła po tej osobliwej modlitwie; poczem Bianka, z twarzą, łzami zalaną, wstała i wybiegła z pokoju.
P. Stone oprzytomniał. Spokojna, blada twarz jego zmieniła się naraz i zaczerwieniła. Spojrzał na Hilarego.
— Obawiam się, żem się zapomniał. Czym powiedział co dziwacznego?
Niepewny swego głosu, Hilary potrząsnął głową i również podążył ku drzwiom.
„Każdy z nas ma swój cień w tych domach — na tych ulicach“.
To powiedzenie p. Stone’a, którego przeznaczeniem — podobnie jak tylu innych jego słów — było zginąć w powietrzu bez echa, mogło nawet „w owych dniach“ mieć pewne znaczenie dla każdego, ktoby zajrzał do pokoju p. Jozuego Creed’a. przy Hound Street.
Sędziwy b. kamerdyner leżał w łóżku, czekając na nieunikniony dzwonek małego budzika, umieszczonego na samym środku gzemsu kominkowego. Po obu stronach okrągłego nieubłaganego tyrana, dzień za dniem zniewalającego do wstawania tego człowieka, który już oddawna powinien był odpoczywać, — znajdowały się oznaki jego minionych świetnych czasów. Z jednej strony, w ramkach tekturowych, tu i owdzie poplamionych, stała fotografja „Jaśnie wielmożnego Batesona“, w mundurze pułku gwardji przybocznej. Na obliczu dawnego pana starego Creed’a malował się ów zuchwale zawadjacki wyraz, z jakim zwykł był mawiać: „Do stu djabłów, Creed! pożyczno mi dwa funty; nie mam już żadnych pieniędzy!“
Po stronie drugiej, w zielonych, niegdyś pluszowych, ramkach, pod szkłem w lewym rogu pękniętem, widniał wizerunek hrabiny wdowy of Glengower, zdjęty przez fotografa miejscowego w chwili, gdy dawna pani Creed’a kładła kamień węgielny pod budowę przytułku wiejskiego. Podczas ostatecznego upadku karjery Creed’a, co nastąpiło po przewlekłej chorobie, która poprzedziła jego uratowanie przez Westminster Gazette, ta para bogów domowych spoczywała na dnie blaszanego kufra; ten zaś przez pewien czas był w posiadaniu właścicielki pokojów do wynajęcia jako zastaw za niezapłacone komorne.
„Jaśnie wielmożny Bateson“ nie żył już dzisiaj, nie zapłacił też funtów, które pożyczał. Lady Glengower również była w niebie, gdzie pamiętała, że zapomniała w testamencie o całej swojej służbie. Creed zaś, ich wierny sługa, żył jeszcze a pierwszą jego myślą, skoro tylko zapewnił sobie stanowisko przy Westminster Gazette, było zaoszczędzenie sumki, która pozwoliłaby mu wydobyć ich z ubliżającego ukrycia. Czekał na to przez pół roku. Poczem odzyskał ich w towarzystwie trzech par wełnianych gaci; starego ale przyzwoitego jeszcze fraka; szkockiego krawata; Biblji; czterech skarpetek, z których dwie były całe w palcach a dwie w piętach; resztek bawełny do cerowania i igły; pary kamaszków; grzebienia i gałązki białego wrzosu, zawiniętych z kawałeczkiem mydła do golenia, i dwoma drucikami do czyszczenia fajki, w kawałek dziennika Globe; nadto znalazł tam dwa kołnierzyki z wysokimi, spiczastymi rogami, o dwa cale od siebie oddalonemi, które sięgały niegdyś szczęk jego pana; mały, wyżej wspomniany budzik i szpilkę do krawata z podobizną królowej Wiktorji, z czasów jej pierwszego jubileuszu.
Ileż to razy odbywał w myśli przegląd tych skarbów w czasie, gdy był z nimi rozłączony! Ileż razy, od chwili, gdy doń powróciły, martwił się z jednakim gniewem, brakiem koszuli, która — byłby mógł na to przysiądz, — była złożona wraz z nimi!
Teraz wszakże leżał w łóżku, wsunąwszy stary, szczecinowaty podbródek pod kołdrę, gdy stary siny nos sterczał nad kołdrą, — i czekał na dzwonek budzika. Myśli zaś miał te same, co zawsze o tej godzinie — że pani Hughs nie powinna tak dokumentnie zeskrobywać masła z chleba, który mu daje na śniadanie; że powinnaby mu opuścić sześć pensów tygodniowo z komornego; że chłopak, który przynosi mu codziennie do wózka ostatnie wydanie, powinienby przychodzić wcześniej; żeby „tamten z przeciwka“ nie otrzymywał swojej Pell Mells zanim on dostanie swoją gazetę, bo to przecież jedyna dlań sposobność zarobku w ciągu całego dnia; że raczej niż zapłacić dziewięć pensów, których zażądał szewc za podzelowanie, zaczeka aż nadejdzie lato — a wtedy ten „ordynarny drwal“, nie żaden szewc wcale, będzie szczęśliwy, jeżeli dostanie za zelówkę sześć pensów!
Gdy tak rozmyślał, dobiegł uszu jego krzyk. Z natury bardzo ostrożny ale niezbyt bojaźliwy, Creed zaczekał na krzyk powtórny, poczem wstał z łóżka, wziął w rękę ożóg, wsadził na nos okulary i pośpieszył do drzwi. Ileż to razy dawnemi czasy zrywał się w ten sposób z pościeli, by przed urojonemi napadami bronić sreber stołowych „Jaśnie wielmożnego Batesona“ i hrabiny wdowy of Glengower!
Drżąc zlekka stał w starym zniszczonym szlafroku, powiewającym dokoła jego starszych jeszcze nóg; po chwili otworzył drzwi i wyjrzał. Na schodach tuż nad nim, stała pani Hughs; jedną ręką przyciskała niemowlę do łona, drugą zaś wyciągnęła, jakby chcąc obronić się od męża. Creed dosłyszał słowa Hughs’a:
— Doprowadziłaś mnie do tego sama; ja ci tego nie daruję!
Wychudła postać pani Hughs przesunęła się mimo niego i znikła w jego pokoju; krew sączyła się z jej ręki. Creed spostrzegłszy, że Hughs trzyma bagnet w ręku, krzyknął z całych sił:
— Jak się pan nie wstydzi! — podnosząc ożóg jak do obrony.
W tej chwili — tak niebezpiecznej w istocie, jakiej dotąd jeszcze nigdy nie przeżył, — Creed wybuchnął instynktownie najgminniejszą mową, do jakiej był zdolny. Jakgdyby szaleństwo tego nie angielskiego gwałtownego uniesienia pozbawiło go wrodzonego umiarkowania. Przejęty wstrętem na widok obnażonego bagnetu, wygłosił długie kazanie. Co sobie Hughs myśli, żeby zniesławiać w ten sposób dom o takiej rannej porze?
Gdzie się wychował? Mówi, że jest żołnierz a napada na starców i kobiety? Powinien się wstydzić! Gdy te wyrazy padały z pomiędzy pożółkłych resztek zębów przez zwiędłe, obwisłe usta, Hughs stał w milczeniu, zakrywając oczy ręką. Naraz odezwały się głosy i ciężkie stąpanie. Poznając w tem stąpaniu zbliżające się kroki Prawa, Creed zawołał:
— A teraz zabierz się do mnie, jeżeli się ośmielisz, panie Hughs!
Hughs opuścił rękę. Krótka, posępna twarz jego miała wyraz rozpaczy, wyglądał jak szczur, schwytany w pułapkę; oczy jego biegały dziko dokoła.
— All right, dziadziu, — rzekł; ja wam nic złego nie zrobię. To ona znów pomieszała mi w głowie i doprowadziła mnie do szału. Zabierzcie to, nie dowierzam sobie jeszcze, — i podał mu bagnet.
„Westminister“ wziął go ostrożnie w drżącą rękę.
— Posługiwać się czemś podobnem, — rzekł. — I nazywacie się Anglikiem! Ja zemrę, jeżeli tu dłużej postoję, napewno.
Hughs nie odpowiedział; stał oparty o ścianę. Stary kamerdyner patrzył nań surowym wzrokiem. Nie sądził go i pobłażliwego, filozoficznego punktu widzenia, jako udręczoną istotę ludzką, podrażnioną smaganiem namiętności, wrzącej w ociężałej krwi; jako stworzenie, którego moralność była pod wpływem życia, jakie mu los przeznaczył, niby zwyrodniałe, karłowate drzewo; jako nieboraka nawpół zmarnowanego przez pijaństwo i ranę w głowie. Zapatrywanie starego kamerdynera na podobne sprawy było daleko prostsze i bardziej staroświeckie. „Niech go zaaresztują!“ myślał. „Na takich hultajów niema innego sposobu. Niech sobie pojęczy za kratkami!“
A kiwając starą głową, rzekł głośno:
— Idzie policja. Ja was bronić nie będę; zasługujecie na wszystko, co się wam dostanie, a nawet na więcej jeszcze.
Gdy później Creed, w starym surducie, podarowanym mu przez jednego z jego klijentów, szedł obok pani Hughs do urzędu policyjnego, — był niezwykle, milczący, a oblicze jego miało wyraz surowej powagi, jak przystoi mężczyźnie, wmieszanemu w takie gminne zdarzenie. Szwaczka, wychudła, wynędzniała, ze skaleczoną ręką na temblaku, z dzieckiem na drugiej ręce — bo zajście poranne bardzo zdenerwowało maleństwo — szła obok niego od czasu do czasu rzucając nań spojrzenie.
Creed przemówił tylko raz jeden i to do siebie:
— Nie wiem co powiedzą w ekspedycji, że tak późno przychodzę... żeby też tak zmarnować cały dzień! Ach, Boże, takie już moje szczęście! Co mu też do głowy wpadło, żeby się tak zachowywać?
Na te słowa, które bynajmniej nie miały być zachętą, otworzyły się upusty wymowy pani Hughs. Powiedziała tylko mężowi, że dziewczyna się wyniosła; zostawiła komorne za tydzień i parę słów, że już nie wróci; przecież to nie jej wina, że dziewczyna sobie poszła — taka kreatura co nic lepszego nie potrafi, tylko wciskać się między męża i żonę. Przecież ona tyle wie co on dokąd ta dziewczyna poszła!
Łzy gradem wybiegały z oczu i staczały się po wychudłych policzkach szwaczki. Twarz jej niewielkie miała teraz podobieństwo do oblicza, z jakiem stanęła przed mężem, gdy oznajmiała o ucieczce modelki. Nie było w tej twarzy ani cienia tryumfu, który wyrwał się jej z udręczonego serca; ani cienia szyderstwa, z jaką jej głos, bez jej wiedzy i woli, mścił się za zranione poczucie własności; ani cienia nieświadomej abnegacji, takiej bliskiej bohaterstwa, z jaką pochwyciła w objęcia dziecko, gdy Hughs, podrażniony do żywego jej szyderstwem i tryumfem, rzucił się do broni.
Z tego wszystkiego nie było już w jej twarzy żadnego śladu, natomiast malowała się bolesna trwoga przed badaniem, które ją czekało, — bolesna, cicha, drżąca rozpacz, że ten człowiek, do którego przed dwiema godzinami żywiła taką, pełną goryczy, urazę, przed którego morderczym niemal napadem zaledwie ocalała, znajduje się teraz w takiem ciężkiem położeniu.
Widok jej wzruszenia przeniknął przez okulary bardzo głęboko duszę starego kamerdynera.
— Niechże się pani tak nie martwi — rzekł; — ja pani nie odstąpię. Nie ujdzie im to bezkarnie.
Dla tego prostego umysłu cała sprawa była tylko kwestją odwetu. Pani Hughs zapadła znów w milczenie. Jej rozdarte serce pragnęło wymazać karę, jaka na nich wszystkich spadnie. Osłonić męża przed ich wspólnym wrogiem — Prawem; ale dziwaczne uczucie dumy i zmieszania, niejasna świadomość, że ogół spodziewa się od wszystkich szanujących się ludzi żądania wet za wet — zniewalały ją do milczenia.
Tak tedy dotarli do wielkiego pocieszyciela, rozstrzygającego wszystkie ludzkie zawikłania, do przystani ludzi i aniołów, — do sądu policyjnego. Położony był przy bocznej ulicy. Jak smugi szlamu, pozostałe po odpływie morza, suną gdzieś do jakiegoś ujścia, tak tutaj posuwały się tam i z powrotem smugi ludzi. Twarze tych posuwających się „cieni“ miały wyraz masek z twardego ale wyniszczonego materjału — wyraz tych, których Życie wtłoczyło do ostatniego schroniska. W bramie rozpościerało się stojące bagno suplikantów, gdzie przez środek przeciekała ta smuga szlamu.
Stary policjant, stojący niby szara latarnią morska, wskazywał wejście do przystani. Tuż mimo tej latarni utorował sobie drogę stary kamerdyner. Wrodzone, a spotęgowane latami służby u „Jaśnie wielmożnego Batesona“ oraz innych arystokratów, zamiłowanie do systematyczności i ustanowionego porządku rzeczy sprawiło, że Creed instynktownie zwrócił się do jedynej osoby w tym tłumie, o której mógłby napewno powiedzieć, że stoi po stronie prawa i porządku. Coś w podłużnej chudej twarzy starca, w rzadkich, przedzielonych na samym środku czaszki włosach, coś w wysokim kołnierzyku, podpierającym wychudłe szczęki, kazało wnosić, że nie należał do niskiej klasy i zniewoliło policjanta do zapytania:
— W jakiej sprawie, dziadku?
— O! — odparł stary kamerdyner;— w sprawie pobicia tej biednej kobiety. Jestem jej świadkiem.
Policjant obrzucił postać szwaczki dosyć życzliwem spojrzeniem.
— Stójcie tutaj, — rzekł; — wpuszczę was zaraz.
I niebawem, dzięki jego uprzejmości, weszli oboje do przystani.
Usiedli tuż obok siebie na krańcu długiej, twardej, drewnianej ławki; Creed utkwił oczy, których barwa ściemniała, tworząc brunatną obwódkę dokoła źrenicy, w sędziego, podobnie jak w dawnych czasach czciciele słońca, mrugając powiekami, wpatrywali się z uwielbieniem w roziskrzoną tarczę; pani Hughs zaś wlepiła wzrok w dziecko, a łzy trwogi spływały po jej licach. Niemowlę spało na jej zdrowej ręce.
Przed nimi, niezauważone, przesuwały się jeden za drugim, cienie: ci którzy dnia poprzedniego pili zbyt obficie ze źródła zapomnienia. Dzisiaj natomiast mieli wychylać kielichy z wodą przypomnienia, napełnione silną ręką. A gdzieś, w oddali, siedziała może Sprawiedliwość i ze swym ironicznym uśmiechem przypatrywała się ludziom, odprawiającym sądy nad swymi cieniami. Śledziła ich już tak od dawna przy tem zajęciu. Wobec swego zasadniczego pojęcia, że nie należy zająca i żółwia z jednej i tej samej wypuszczać mety, przestała poniekąd oczekiwać, że zostanie wezwana do pomocy; obchodzono się bez niej tak świetnie. Wiedziała też może, iż ludzie już nie karali lecz teraz tylko poprawiali swoich zbłąkanych braci, i to przynosiło ulgę jej sercu, jak przynosiło ulgę sercom tych, którzy przebywali w więzieniach, gdzie im już nie wymierzano kary.
Wszelako stary kamerdyner nie myślał o niej; myśli jego prostszym biegły szlakiem. Przypominał sobie, że był niegdyś lokajem siostrzeńca nieboszczyka prezesa sądu, lorda Hawthorn’a i było mu to orzeźwieniem śród tej paskudnej sprawy ludzi z gminu. I ciągle powtarzał w duchu i wbijał sobie w pamięć wyrazy: „Intarpylowałem między nimi, i mówię: „Niema pan wstydu w oczach; nazywa się Anglikiem“, mówię, „a z zimną stalą w ręku napada na starców i kobiety“, mówię!“ I nagle spostrzegł Hughs’a w miejscu, przeznaczonem dla oskarżonych.
Ponury ten człowiek stał z rękoma, przyciśniętemi do boków i nóg, jakgdyby na baczność, na paradzie. „Westminister“ mógł widzieć tylko blady profil, przecięty linją czarnych wąsów; w tej nieruchomej twarzy jedynie oczy, utkwione w sędziego, zdradzały płonący w duszy ogień. Gwałtowne drżenie szwaczki zirytowało Jozuego Creed’a a widząc, że niemowlę otwiera czarne oczęta, trącił ją zlekka i szepnął:
— Obudziła pani malca!
W odpowiedzi na te słowa, jedyne może, które zdolne były wzruszyć ją w tej chwili, pani Hughs zaczęła kołysać na ręku tego niemego widza dramatu. Po chwili stary kamerdyner trącił ją ponownie.
— Teraz wzywają panią, — rzekł.
Pani Hughs wstała i zbliżyła się do miejsc dla oskarżonych.
Ten, ktoby chciał czytać w sercach tego męża i tej żony, którzy stali naprzeciwko siebie a przybyli tu, by Prawo uleczyło ich rany, — musiałby śledzić przebieg setek tysięcy godzin ich małżeńskiego pożycia, znać i słyszeć milion myśli i wyrazów, jakie przebiegły przez krótki obszar ich świata, mieć świadomość miljona ich przyczyn, dla których, zarówno jedno jak i drugie mniemało, że nie mogło postąpić inaczej, niż postąpiło. Czytając w ich sercach na podstawie takiego uświadomienia, nikt nie byłby zdziwiony, że sprowadzeni, do tej lecznicy, nagle zawarli niejako przymierze.
Zamienili jedno spojrzenie. Nie było życzliwe, nie zawierało prośby ale wystarczyło. Zdawało się, że wyraża, wytworzone przez prastare doświadczenie od niepamiętnych czasów, przekonanie: Nie my utworzyliśmy Prawo, wobec którego stoimy! Podobnie jak pies, na odgłos odległego świstu bata, skuli się i całem zachowaniem ujawnia wytężoną baczność, tak samo Hughs i jego małżonka, badani przez Prawo, dawali tylko takie odpowiedzi, jakie zdołano z trudnością z nich wydobyć.
Głosem zniżonym niemal do szeptu, opowiedziała pani Hughs swoje dzieje? Pokłócili się. O co? Nie wie. Czy ją uderzył? Miał broń w ręku. A potem? Poślizgnęła się i zraniła rękę o ostrze bagnetu. Wobec tych zeznań Hughs zwrócił na nią oczy, jakby mówił: „Tyś mnie do tego doprowadziła; muszę za to odpokutować, pomimo, że usiłujesz wyciągnąć mnie z tej biedy. Ale co się stało, już się nie odstanie. Oberwałaś odemnie i nie potrzebuję twojej pomocy. Ale kontent jestem, że trzymasz ze mną przeciw temu przeklętemu Prawu!“ Poczem spuścił oczy i stał nieruchomie podczas jej krótkiego wybuchu. Mówiła teraz szybko, bez tchu — przecież to jej mąż; urodziła mu pięcioro; był zraniony w wojnie. Nie chciała za nic, żeby go ta zaprowadzili.
O małej modelce ani słowa...
Stary kamerdyner zastanawiał się jeszcze nad powściągliwością zeznań pani Hughs, gdy, w dwie godziny później, idąc za głosem instynktownej ufności do klasy wyższej, zgłosił się do Hilarego.
Ten ostatni, otoczony książkami i papierami — bo od czasu, gdy pożegnał małą modelkę pracował z wielką gorliwością — jadł drugie śniadanie, które przynoszono mu na tacce do gabinetu.
— Jakiś stary pan chce się widzieć z jaśnie panem; mówi, że jaśnie pan go zna; nazywa się Creed.
— Niech wejdzie — rzekł Hilary.
Ukazując się nagle we drzwiach za plecami lokaja, stary kamerdyner wszedł ostrożnym krokiem; rozejrzał się dokoła, a spostrzegłszy krzesło, postawił pod niem kapelusz, poczem z podniesionym nosem i okularami zbliżył się do Hilarego. Na widok tacki przystanął, powstrzymany widocznie w zapędzie do wywnętrzenia się.
— Ach, Boże! — rzekł — przeszkadzam szanownemu panu w śniadaniu. Mogę zaczekać; pójdę i posiedzę w pasażu.
Hilary wszakże potrząsnął ręką, z której pozostały już tylko skóra i kości, i wskazał mu krzesło.
Creed usiadł na brzeżku i powtórzył:
— Przeszkadzam szanownemu panu.
— Bynajmniej. Czy mogę panu czem dopomódz?
Creed zdjął okulary, wytarł je, by jaśniej uprzytomnić sobie co ma powiedzieć, i włożył je ponownie.
— To według pewnych spraw domowych — rzekł. — Przyszedłem, żeby szanownemu panu wszystko opowiedzieć, jako że wiem, że szanowny pan interesuje się tą rodzina.
— I cóż się tam stało? — spytał Hilary.
— A no, z powodu tej dziewczyny co się od nich wyprowadziła, jak szanowny pan może wie.
— A!
— To doprowadziło do katarstrofy, — objaśnił Creed.
— Istotnie? a to w jaki sposób?
Stary kamerdyner opowiedział szczegóły zajścia.
— Odebrałem mu bagnet, — zakończył; — mnie nie przestraszył.
— Czy on zwarjował?
— Tego nie mógłbym powiedzieć, — odparł Creed. — Ta jego żona postępuje z nim nieodpowiednio, mojem zdaniem, ale to już taka właściwość kobiet. Jest też przez niego podburzona przeciw pewnym osobom. Powiem jednak tylko, że ta młoda dziewczyna nie jest zupełnie taka jaka być powinna; bo naprzykład ten jej zawód, a przytem jest przecież ze wsi! Musi ona być nie ze wszystkiem taka, jak należy. Ale i on nie taki to człowiek, z którym można obchodzić się w ten sposób. Figi nie rosną na krzakach ostu; od gminu nic innego “spodziewać się nie można. Dali mu tylko miesiąc, jako, że był zraniony w wojnie. Byliby mu dali więcej, gdyby byli wiedzieli, te się uganiał za tą młodą dziewczyną... taki żonaty człowiek! Nieprawda? jak szanowny pan myśli?
Twarz Hilarego przybrała nieprzenikniony wyraz. Zdawało się, że mówi: „Ja z tobą w rozmowę o tem wdawać się nie mogę.“
Creed, zauważywszy wnet tę zmianę, wstał.
— Ale ja szanownemu panu przeszkadzam w obiedzie, — rzekł, —... w śniadaniu, chciałem powiedzieć. Kobieta ciągle jeszcze irytuje się o to, ale on nie powinien się dziwić, jako, że to jego żona. Co to za nieszczęście! Ani się obejrzy, on wróci z więzienia, a co stanie się wtedy? Siedzenie w takiem podłem więzieniu nie poprawi go! — Poczem wznosząc starą twarz ku Hilaremu, dodał: — Ach Boże! To jakby człowiek szedł ciemną nocą i ani widział gdzie jest, ani dokąd idzie.
Hilary nie zdołał znaleźć właściwej odpowiedzi na to porównanie.
Wrażenie, jakie wywarło na nim opowiadanie starego kamerdynera, było dziwnie dwojakie: drażliwsza strona jego duszy doznała wyraźnej ulgi, że zerwał z epizodem, który pociągnął za sobą takie skandaliczne skutki. Ale cała ta strona — a Hilary był tworem zawiłym, która współczuła bezbronnym, jego tłumiona rycerskość, otrzymała cios dotkliwy. Wzmianki starego kamerdynera o modelce wykazywały jasno, że opinja wszystkich mężczyzn i kobiet zwraca się przeciw niej. Była ona parjasem — młodą dziewczyną bez środków i bez przyjaciół, łagodna duchowo, ponętna fizycznie.
Wynagrodzić „Westministra“ za utratę dnia pracy, wypowiedzieć wątpliwej wartości twierdzenie, że noce nie są nigdy takie czarne jak się wydają — to wszystko, na co Hilary mógł się zdobyć. Creed zatrzymał się we drzwiach.
— Ach, prawda, — rzekł, — zapomniałem szanownemu panu powtórzyć jeszcze coś, o czem mówiła mi ta kobieta. To niby wedle tego, że ten człowiek groził jak wpadł we wściekłość; „Niech oni się strzegąJ mówił, bo to oni winni, że się stąd wyprowadziła; ja jeszcze z nimi nie skończyłem!“ Przecież to spisek! tak, jawny spisek!
Hilary uśmiechnął się na takie objaśnienie słów Hughs’a, uścisnął zwiędłą dłoń starca i zamknął drzwi. Zasiadłszy ponownie do biurka, z gniewem niemal powrócił do pracy. Ale to osobliwe, poniekąd miłe uczucie, jakie w nim żyło od owej nocy, kiedy, idąc wzdłuż Piccadilly, spotkał niejako sobowtór małej modelki, nie sprzyjało poważnej pracy myślowej.
Tego samego popołudnia p. Stone, pisząc, usłyszał głos mówiący:
— Ojczulku, przestań pisać na chwilę i porozmawiaj ze mną.
W oczach jego zamigotał błysk, świadczący, że poznaje. To młodsza córka doń mówiła.
— Moja droga — rzekł — czy jesteś niezdrowa?
Trzymając wątłą, żylastą i chłodną jego rękę w ciepłym uścisku swojej dłoni, Bianka odparła:
— Nie... jestem samotna.
P. Stone, patrząc prosto przed siebie, odparł:
— Skłonność do samotności jest główną wadą człowieka, — i spostrzegłszy pióro, leżące na biurku, usiłował podnieść rękę. Bianka powstrzymała ją a pod wpływem gorącego uścisku jej dłoni, poruszyło się coś w duszy p. Stone’a. Policzki jego zaróżowiły się.
— Pocałuj mnie, ojczulku.
P. Stone zawahał się. Poczem usta jego dotknęły jej powieki.
— Wilgotna, — rzekł. Przez chwilę jakby wysilał się, żeby zrozumieć znaczenie wilgoci w związku z okiem ludzkiem. Niebawem twarz jego wypogodziła się. — Serce, — zaczął, — to ciemna studnia; głębia jej nieznana. Przeżyłem osiemdziesiąt lat Ciągle jeszcze czerpię wodę.
— Zaczerp trochę i dla mnie, ojczulku.
Tym razem p. Stone z zaniepokojeniem spojrzał na córkę i rzekł nagle, jakgdyby się obawiał, że jeśli zaczeka to zapomni:
— Jesteś nieszczęśliwa!
Bianka przycisnęła twarz do jego rękawa.
— Jak twoje ubranie ładnie pachnie! — szepnęła.
— Jesteś nieszczęśliwa, — powtórzył p. Stone.
Bianka puściła jego rękę i oddaliła się o parę kroków.
P. Stone podążył za nią.
— Dlaczego? — spytał. Poczem, chwytając się za czoło, dodał: — Gdyby wysłuchanie paru stronic zdołało ci przynieść ulgę, moje dziecko, mógłbym poczytać głośno;
— Nie, rozmawiaj ze mną!
P. Stone odparł bezradnie:
— Zapomniałem.
— Rozmawiasz przecież z tą małą dziewczyną, — szepnęła Bianka.
P. Stone wpadł w zadumę.
— Jeżeli to prawda, — mówił, idąc śladem własnych myśli, — dzieje się to za sprawą, niewygasłego jeszcze doszczętnie instynktu płciowego. Stwierdzono, że cietrzew wytańcowuje przed cieciorkami do późnego wieku, jakkolwiek ja nigdy tego nie widziałem.
— Jeżeli tańczysz przed nią, — rzekła Bianka, odwróciwszy twarz, — to czy nie możesz choćby mówić ze mną?
— Ja nie tańczę, moje dziecko, — odparł p. Stone; — postaram się rozmawiać z tobą.
Zapadło milczenie, starzec zaczął chodzić po pokoju. Bianka, siedząc przed pustym kominkiem, patrzyła na smugi deszczu, przepływające przed otwartem oknem.
— Mamy teraz porę roku, — zaczął p. Stone znienacka, — w której jagnięta wznoszą się nad ziemię, podskakując wszystkiemi czterema nogami jednocześnie. — Urwał, jakby czekając na odpowiedź; poczem głos jego odezwał się ponownie śród milczenia; dźwięczał jednak inaczej: — Niema w Przyrodzie znamienniejszego objawu tej zasady, która powinnaby być podstawą całego życia: Żyj przyszłością; nie żałuj niczego; skacz! Jagnię, które opuściło ziemię wszystkiemi czterema nogami jednocześnie, jest symbolem prawdziwego życia. Fakt, że musi znów powrócić na ziemię, jest tylko nieuniknionym wypadkiem. „W owych dniach ludzie żyli przeszłością. Skakali jedną nogą lub co najwyżej dwiema jednocześnie; nigdy nie opuszczali ziemi, a jeśli ją opuszczali, chcieli wiedzieć dlaczego. Ten to bezwład“ — p. Stone nie przerwał, lecz znalazłszy się tuż przy biurku, wziął do ręki pióro — „ten to bezwład nerwu skokowego podkopał ich postęp. Zamiast stać się miljonami skaczących w górę jagniąt, nieświadomych przyczyny skoku, byli stadem baranów, podnoszących jedną nogę i pytająych czy warto lub niewarto podnieść drugą“.
Po tych słowach nastąpiła cisza, przerywana tylko skrzypieniem pióra, którem p. Stone pisał.
Skończywszy, zaczął znów chodzić po pokoju a gdy zbliżył się do córki stanął nagle, jakby zaskoczony jej niespodziewanym widokiem. Po chwili dotknął nieśmiało jej ramienia i rzekł:
— Mówiłem do ciebie, prawda, moja droga? gdzieżemy to byli?
Bianka potarła policzek o jego dłoń.
— Zdaje mi się, że w powietrzu.
— Tak, tak, — potwierdził p. Stone, — pamiętam. Nie pozwolisz mi odbiegać znów od przedmiotu.
— Nie, ojczulku kochany.
— Jagnięta, — mówił dalej, — przypominają mi niekiedy tę młodą dziewczynę co przychodzi tu do mnie przepisywać. Każę jej podskakiwać, żeby przyśpieszyć w niej obieg krwi przed herbatą. — Oparł się o ścianę, ustawiwszy nogi w odległości dwunastu cali, i wzniósł się powoli na palcach. — Znasz to ćwiczenie? Doskonałe na wzmacnianie łydek i bioder a także dla mięśni lędźwiowych.
To mówiąc, p. Stone opuścił ścianę i zaczął ponownie chodzić po pokoju; wapno również opuściło ścianę i przywarło dużą kwadratową plamą do jego szorstkiego ubrania.
— Widziałem jak barany na wiosnę, — mówił — istotnie naśladują swoje jagnięta i wznoszą się z ziemi wszystkiemi czterema nogami odrazu.
Umilkł i stanął. Uderzyła go widocznie myśl jakaś.
— Jeżeli Zycie nie jest całkowicie Wiosną, — ciągnął dalej po chwili, — nie ma żadnej wartości; lepiej umrzeć i zacząć nanowo. Zycie jest drzewem, przywdziewającem coraz to nową zieloną szatę; jest młodym, wschodzącym księżycem... nie, tak nie jest, przecież nie widzimy wschodzącego na nowiu księżyca... to młody księżyc zachodzący, który nigdy nie jest młodszy niż wtedy, kiedy my układamy się do snu wiecznego...
Bianka krzyknęła ostro.
— Ojcze, przestań! Nie mów takich rzeczy; to nieprawda! Mnie się, wydaje, że życie jest ciągłą jesienią.
Oczy p. Stone’a zabarwiły się szafirem.
— To bezecna herezja, — wyjąkał; — nie mogę tego słuchać. Życie to zew kukułki; to zbocze wzgórza, pokrywające się zielenią; to wiatr; czuję to w sobie każdego dnia!
Drżał, jak liść na wietrze, o którym mówił; Bianka, wyciągając ręce, podążyła szybko ku niemu. Nagle usta starca zaczęły się poruszać; słyszała, że szepcą;
— Osłabłem zupełnie; ugotuję trochę mleka. Muszę być gotów, jak ona przyjdzie.
Zawsze ta dziewczyna! I, nie zwracając się już do ojca, Bianka odeszła. Idąc przez ogród ujrzała go w oknie — trzymał w ręku filiżankę mleka, z której unosiła się para.
Charakter człowieka, podobnie jak woda, ma swój poziom; stało się więc, że Natura w swem dążeniu do zastosowania człowieka do jego otoczenia, uczyniła z Marcina Stone’a to, co Stefan nazwał: „sanitysta“. Nic innego zeń uczynić nie mogła.
Młodzieniec ten wszedł do ruchu społecznego w chwili, kiedy pojmowanie istnienia jako życia doczesnego, w oczekiwaniu lepszego życia przyszłego, zaczęło się chwiać; zaś w pojmowaniu świata, jako uprzywilejowanej siedziby klas wyższych, zaczynał się poważny przewrót.
Sierota od lat dziecięcych, wychowywany przez p. Stonek do czternastego roku życia, Marcin przywykł myśleć samodzielnie. Stąd wynikło, że stał się niesympatyczny i spotęgowała się w nim skłonność do dziwactwa, odziedziczona po dziadku. Szczególna odraza do widoku cierpienia, taka silna, że, gdy był dzieckiem, nie pozwalał zabić muchy i nie mógł patrzeć na królika schwytanego w zatrzasku, — skierowana została na właściwe tory, dzięki studjom medycznym. Fizyczny lęk przed cierpieniem i szpetotą był teraz ujęty w karby, a duchową do nich odrazę przytłumiła filozofja.
Osobliwy zamęt, jaki otacza wszystkich młodych ludzi, żyjących w wielkich miastach, a zdolnych jeszcze do myślenia, sprawił, że Marcin stopniowo pozbywał się wszelkich oderwanych rozważań; niemniej pęd wewnętrzny, który przeszedł nań niewątpliwie od p. Stone’a, — zniewolił go do poświęcenia się z całym zapałem jakiejś jednej idei. Wybór młodzieńca padł na zagadnienie zdrowia. A ponieważ mieszkał przy Euston Road, by mieć bliską styczność z tem, co go jedynie obchodziło, przeto potrzebował niemałego zapasu owego zdrowia, które stało się celem jego pracy życiowej.
O późnej popołudniowej porze tego dnia, w którym Hughs tak skrzywdził żonę, Marcin, mając trzy godziny wolne od służby w szpitalu, zanurzył twarz i głowę w zimną wodę, wytarł je następnie szorstkim ręcznikiem, włożył twardy kapelusz melonik, wziął w rękę grubą laskę i pojechał koleją podziemną do Kensingtonu.
Pewny siebie, chłodny, jak zwykle, wszedł do domu ciotki i zapytał o Tymjanę. Wierny stanowczemu, choć poniekąd nadmiernie surowemu, mniemaniu, że Stefan i Cecylja i wszyscy im podobni są dyletantami — nigdy o nich nie pytał, jakkolwiek często, czekając, wchodził do bawialni Cecylji i drwiącym wzrokiem wodził dokoła po ładnych przedmiotach, jakimi swój pokój zapełniła, lub, zasiadłszy w wygodnym fotelu, założył nogi i wpatrywał się w sufit.
Tym zeszła niebawem. Ubrana była w niebieską bluzkę, z materjału, który Cecylja kupiła na bazarze, urządzonym, przez komitet pomocy ludom bałkańskim, i w spódnicę ciemnoponsową i wełny, utkanej przez zubożałe panie irlandzkiej w ręku zaś trzymała list, adresowany pismem matki do pani Tallents Smallpeace.
— Halo! — rzekła na powitanie.
Marcin odpowiedział spojrzeniem, obejmującem ją od stóp do głowy.
— Włóż kapelusz! Nie mam dużo czasu. Ta niebieska historja jest nowa.
— Czyste płótno. Matka to kupiła.
— Niebrzydka. Spiesz się!
Tym podniosła podbródek, a ten leniwy ruch ukazał w całej piękności jej śnieżną, zaokrągloną szyję.
— Jestem trochę zmęczona, — rzekła; — a przytem muszę być z powrotem na obiad, Marcinie.
— Na obiad! Tym zwróciła się ku drzwiom.
— No, już idę, idę! — i pobiegła na górę.
Kupili przekaz pocztowy na dziesięć szylingów, włożyli go w kopertę, zaadresowaną do pani Tallents Smallpeace, i, gdy minęli sto drzwi pp. Rose i Thorn, Marcin rzekł:
— Chcę zobaczyć, co też ten mądry dyletant uczynił dla dobra niemowlęcia. Jeżeli nie zabrał stamtąd dziewczyny, obawiam się zastać tam ładną hecę.
Wyraz twarzy Tym zmienił się błyskawicznie.
— Nie zapominaj — rzekła, — że ja tam iść nie chcę. Nie widzę w tem żadnego celu, skoro gdzieindziej czeka jeszcze tyle roboty.
— Naturalnie, zawsze co innego, byle nie to, co jest najbliższe!
— Dla mnie nie to jest najbliższe. Jesteś szkaradnie niesprawiedliwy, Marcinie. Nie cierpię tych ludzi.
— Ach ty, dyletantko!
Tym oblała się szkarłatnym rumieńcem.
— Słuchaj! — rzekła, mówiąc z godnością, — wszystko mi jedno, co mówisz o mnie, ale nie chcę, żebyś nazywał dyletantem stryja Hilarego.
— A więc czem jest?
— Ja go kocham.
— To jest decydujące.
— Tak, niezaprzeczenie.
Marcin nie odpowiedział, z osobliwym protekcjonalnym uśmiechem, spoglądając z boku na Tym. Szli teraz ulicą przewyższającą jeszcze Hound Street, która rościła jednak pretensję do nazwy bagna.
— Widzisz, — rzekł znienacka, — człowiek taki, jak Hilary, interesuje się podobnemi rzeczami poprostu przez sentymentalizm. U niego działają w tych wypadkach nerwy. „Zażywa“ filantropję, jak zażyłby sulfonal na bezsenność.
Tym spojrzała nań z lekkim uśmiechem.
— Tak samo i u ciebie działają nerwy. Ty patrzysz na wszystko z punktu widzenia zdrowia, on zaś z punktu widzenia uczucia, to cała różnica.
— O!... tak sądzisz?
— Ty traktujesz wszystkich ludzi, Jakgdyby byli w szpitalu.
Nozdrza młodzieńca zadrżały.
— Jakże mam ich traktować?
— A jakby tobie było, gdyby cię zawsze uważano tylko za „zajmujący“ wypadek? — spytała Tym półgłosem.
Marcin zatoczył zwolna ręką półkole.
— Te domy i ci ludzie — rzekł, — stoją na drodze twojej, mojej i każdego.
Wzrok Tymjany pobiegł za wolnym, jakby zmiatającym ruchem ręki kuzyna. Zdawało się, że ją pociąga.
— Tak, oczywiście, wiem, — szepnęła. — Coś zrobić trzeba!
Podniosła głowę i zwracała ją to w jedną, to w drugą stronę, jakgdyby chciała mu wykazać, że i ona zdoła usunąć niejedno. A wyglądała przytem bardzo ładnie i świeżo, w oczach jej odbijała się szczerość i energja.
Pogrążona w hypnotycznej ciszy wzniosłych myśli, para młodych „sanitystów“ dotarła do Hound Street.
W bramie n-ru 1, syn kulawej kobiety, pani Budgen — chudy, blady wyrostek, równie wysoki jak Marcin, ale nie taki barczysty — stał paląc wątpliwego papierosa. Zwrócił zagasły, drwiący wzrok na przybyłych.
— Czego państwo tu chce? — spytał. — Jeśli wedle tej dziewczyny, to se stąd poszła i nie zostawiła adresu.
— Chcę się widzieć z panią Hughs, — odparł Marcin.
Wyrostek zakaszlał.
— Aha! Ona to jest, ale o niego to trza się pytać w Wormwood Scrubs.
— W więzieniu! A to za co?
— Przedziurawił jej rękę bagnetem, — i chłopak wypuścił nosem długi obłok dymu.
— Okropność! — zawołała Tymjana.
Marcin z całym spokojem przyglądał się wyrostkowi.
— Te twoje papierosy to paskudstwo — rzekł. — Dam ci swego tytuniu i pokażę ci jak robić papierosy. Oszczędzi ci to półtora szylinga na funcie tytuniu i nie zniszczy ci płuc.
Wyjąwszy z kieszeni woreczek z tytuniem, zwinął papierosa. Blady chłopak zwrócił mętny wzrok na Tym, która krzywiła nos i udawała, że nic nie słyszy i nie widzi.
Idąc po wąskich schodach, gdzie unosił się zaduch wapna, wilgotnej bielizny i smażonych śledzi, Tym rzekła do Marcina:
— Teraz widzisz, że to nie było takie proste, jak mniemałeś. Ja tam nie pójdę; nie chcę jej widzieć. Zaczekam na ciebie tutaj.
Stanęła w otwartych drzwiach pustego pokoju, opuszczonego przez małą modelkę. Marcin poszedł na drugie piętro.
Tam, w pokoju frontowym, pani Hughs z dzieckiem na ręku stała obok łóżka. Twarz miała wylękłą, zgnębioną. Obejrzawszy rękę i orzekłszy, że jest tylko zadraśnięta, Marcin wpatrywał się przez dłuższą chwilę w dziecko. Nóżęta maleństwa oparły się sztywno na biodrze matki, oczy miało zamknięte, drobne palce uczepiły się kurczowo jej piersi. Pani Hughs opowiadała całe zajście a Marcin stał, nie odwracając wzroku od niemowlęcia. Z twarzy jego nie można było wywnioskować co myśli; od czasu do czasu poruszał szczęką, jakgdyby go zęby bolały. Sądząc z wyglądu matki i dziecka, przepis jego nie bardzo był skuteczny.
Wreszcie odwrócił się od drżącej, skulonej postaci szwaczki i zbliżył się do okna. Na parapecie stały dwa blade, wątłe hjacynty; zapach ich przytłumiał inne wonie w pokoju — dziwnie wyglądały tutaj te wygłodniałe bliźnięta, dzieci światła i powietrza.
— Nie było ich tutaj, — zauważył Marcin.
— Tak, panie, — szepnęła pani Hughs. — Przyniosłam je na górę. Nie mogłam przenieść na sobie, żeby te biedactwa tam zmarniały.
Z pełnego goryczy tonu, jakim słowa te wypowiedziała, Marcin domyślił się, że kwiaty były własnością małej modelki.
— Trzeba je wystawić za okno, — rzekł; — tutaj się nie utrzymają. Trzeba je też podlać. Gdzie pani ma spodki?
Pani Hughs położyła dziecko, podeszła do szafy, gdzie spoczywały wszystkie skarby domowe, i przyniosła dwa stare brudne spodki. Marcin podniósł doniczki, a gdy je trzymał w górze, z pod jednego zwiniętego, żółtego płatka wypełzła maleńka liszka. Wyciągnęła zielony przezroczysty tułów, sunąc do nowego schroniska. Wijące się drobne stworzonko, jak cud i tajemnica życia, jakby urągało młodemu doktorowi, które śledził je bacznym wzrokiem, nie mając swobodnej ręki, żeby je usunąć z rośliny.
— Przyjechała tu ze wsi. A przecież znalazłaby tam dosyć mężczyzn, mogła sobie wybierać!
Marcin postawił kwiaty i zwrócił się do szwaczki.
— Moja pani, — rzekł, — jak mleko wykipi niema co nad niem biadać. Teraz trzeba tylko postarać się o robotę.
— Tak, panie.
— Proszę takim tonem nie mówić, — upominał Marcin; — trzeba się otrząsnąć z tego przygnębienia.
— Tak, panie.
— Musi pani się czemś wzmocnić. Tu jest pół korony, proszę sobie kupić dwanaście butelek dobrego piwa i wypić codziennie butelkę.
A pani Hughs znów powiedziała tylko:
— Tak, panie.
— A teraz kolej na malca, — rzekł Marcin.
Niemowlę siedziało z zamkniętemi oczyma, bez ruchu, tam, gdzie je złożono w rogu łóżeczka. Drobna szara twarzyczka opadła głęboko na piersi.
— Cichy z niego obywatel, — szepnął Marcin.
— Nie był nigdy krzykliwy, — objaśniła pani Hughs.
— To szczęśliwie, bądź co bądź. Kiedy karmiła go pani ostatni raz?
Pani Hughs zrazu nie odpowiedziała.
— Około pół do siódmej wczoraj wieczór.
— Co?
— Spał przez całą noc; ale dzisiaj, po tem wszystkiem co mnie we wnętrzu szarpało, straciłam pokarm... Próbowałam karmić go butelką, ale nie chciał nawet wziąć do ust.
Marcin pochylił się nad twarzyczką niemowlęcia i położył mu palec na podbródku; a schylając się niżej jeszcze podniósł jedną powiekę.
— Umarło, — rzekł.
Na dźwięk słowa „umarło“ pani Hughs, która stała pochylona za Marcinem, porwała dziecko i przycisnęła je do piersi. Przytuliwszy twarz do zwieszonej główki potrząsała niem i kołysała je w milczeniu. Całe pięć minut trwała ta rozpaczliwa, cicha walka z wiecznem milczeniem — chuchanie, macanie, ogrzewanie drobnego ciałka. Poczem pani Hughs usiadła, skulona we dwoje nad dzieckiem, a z piersi jej wydarł się jęk. I po tym jednym dźwięku zapanowała grobowa cisza. Przerwał ją odgłos kroków na skrzypiących schodach. Marcin, który stał pochylony nad łóżeczkiem, wyprostował się i zbliżył do drzwi.
Stał w nich jego dziad, a za nim Tymjana.
— Nie ma jej tam w pokoju, — rzekł pan Stone. — Dokąd ona poszła?
Marcin, zrozumiawszy, że starzec mówi o małej modelce, przyłożył palec do ust i, wskazując panią Hughs, szepnął:
— Przed chwilą umarło jej dziecko.
Na twarzy p. Stone’a zaszła ta sama dziwna zmiana, jaka się ujawniała na niej zawsze, gdy jego, rozproszone w urojeniach, myśli skupiły się nagle na rzeczywistym przedmiocie. Przeszedł mimo Marcina i zbliżył się do pani Hughs.
Stał przez czas dłuższy, wpatrzony w dziecko i w ciemną głowę, pochyloną nad niem z taką rozpaczą. W końcu odezwał się:
— Biedna kobieta! Ono śpi w spokoju.
Pani Hughs podniosła wzrok a ujrzawszy starą twarz, pooraną zmarszczkami, i rzadkie srebrne włosy, rzekła:
— Umarło, panie.
P. Stone wyciągnął żylastą, wątłą rękę i dotknął stóp dziecka.
— Fruwa; jest wszędzie; jest bliski słońca... Mały braciszek!
Poczem odwrócił się i wyszedł.
Schodził na palcach po schodach, które trzeszczały głośniej jeszcze pod jego ostrożnymi krokami; Tym szła za nim, a łzy spływały po jej policzkach.
Marcin pozostał z matką i jej niemowlęciem w ciasnym, cichym pokoi u, gdzie, niby obce przelatujące duchy, snuły się lekkie fale woni hjacentów.
P. Stone i Tym, wychodząc, minęli znów wysokiego, bladego wyrostka. Cisnął zrobionego ręcznie papierosa, uważając, że jest za słaby, i nie można się nim zaciągać, i palił papierosa innego, odpowiedniejszego do siły swoich płuc. Na przechodzących skierował to samo zagasłe, drwiące spojrzenie.
Nie wiedząc widocznie dokąd idzie, p. Stone szedł z oczyma w przestrzeń utkwionemi. Głowa jego drgała od czasu do czasu, jak uschły kwiat drga pod, powiewem wiatru.
Przestraszona tym ruchem głowy, Tym wzięła go pod rękę. Dotknięcie młodego, miękkiego ramienia, które się do niego tuliło, przywróciło starcowi mowę.
— W owych domach... — zaczął, — na owych ulicach!... Ja już nie ujrzę kwitnącego aloesu... nie ujrzę żyjącego pokoju! „Jak psy, każdy skulony przy swojej kości, tak żyli wówczas ludzie“!
I znów zapadł w milczenie.
Tym, patrząc nań z boku bacznym wzrokiem, przytuliła się silniej do niego, jakgdyby chcąc go rozgrzać i przywołać z powrotem do życia rzeczywistego.
„Ach“! mówiły jej wzburzone myśli. „Żeby dziadek już powiedział coś zrozumiałego. Żeby już nie patrzył przed siebie takim strasznym, usłupiałym wzrokiem“!
Jakby w odpowiedzi na myśli wnuczki, p. Stone oderwał się:
— Miałem widzenie powszechnego braterstwa. Nagie zbocze wzgórza w blasku słonecznym, a na niem człowiek z kamienia, mówiący do wiatru. Słyszałem krzyk sowy we dnie i zew kukułki w nocy.
— Dziadziu, dziadziu!
Na to błagalne wezwanie, p. Stone odparł:
— Tak, co się stało?
Ale Tym, tak zagadnięta, nie wiedziała co odpowiedzieć, bo zawołała nań jedynie pod wpływem strachu.
— Gdyby to biedne dziecko żyło, — wyjąkała, — wyrosłoby... Dobrze się tak stało, nieprawda?
— To co się już stanie, wychodzi zawsze na dobre, — odparł p. Stone. — „W owych dniach ludzie, opanowani pojęciami o życiu osobistem, rozpaczali nad śmiercią, nie troszcząc się o wielką prawdę, że świat jest jedną niekończącą się pieśnią“.
Tym pomyślała: »Nie widziałam go jeszcze w takim rozpaczliwym stanie!“ — i przyśpieszyła kroku, pociągając starca za sobą. Naraz ujrzała ojca z kluczem w ręku, skręcającego na Old Square.
Stefan szedł żwawym, sprężystym krokiem, jakkolwiek wracał pieszo z sądu do domu, i przesłał im powitanie kapeluszem. Był to kapelusz wysoki i czarny i bardzo lśniący, ani zupełnie owalny, ani też wyraźnie okrągły, i miał niewielki miękki brzeg. W tym kapeluszu i w czarnym, długim żakiecie wyglądał najlepiej. Ubranie to uwydatniało najkorzystniej jego wąską twarz, przeciętą dwiema krótkiemi, równoległemi linjami, które biegły od oczu i nozdrzy na każdym policzku; jego zręczną smukłą postać i wąskie kąciki ust. Stała posada, jaką zajmował w sądownictwie, wyłączyła z jego życia (wraz z całą niepewnością dochodów) konieczność wkładania peruki i pozbycia się wąsów; wszelako wołał być wygolony.
— Skądżeście się tu wzięli? — zapytał, wpuszczając ich do przedsionka.
P. Stone nie odpowiedział, lecz przeszedł do bawialni i usiadł na brzegu pierwszego krzesła, jakie spotkał, pochylony naprzód, z dłońmi wsuniętemi między kolana.
Stefan, rzuciwszy nań krótkie spojrzenie, zwrócił się do córki.
— Moje dziecko, — rzekł półgłosem — poco przyprowadziłaś tu naszego staruszka? Jeżeli przypadkiem będziemy mieli na obiad jakie zwierzę ssące wyższego gatunku, twoja matka zemdleje.
Tym odpowiedziała:
— Nie żartuj, ojcze!
Stefan, który kochał ją bardzo tkliwie, poznał, że z jakiegoś niewiadomego mu powodu, jest inna, jak zwykle. Popatrzył na nią bacznie, z niezwykłą powagą. Tym odwróciła się, a Stefan usłyszał z przerażeniem, stłumione łkanie.
— Moje kochanie! — rzekł.
Wstydząc się swej uczuciowej słabości, Tym opanowała się gwałtownym wysiłkiem.
— Widziałam umarłe dziecko, — krzyknęła szybko twardym głosem i wybiegła z pokoju.
Stefan miał chorobliwą niemal odrazę do wszelkich objawów wzruszenia. Trudno byłoby powiedzieć kiedy po raz ostatni okazał wzruszenie jakiekolwiek; może nie ujawnił go od czasu narodzin Tymjany, a i wtedy nie zdradził się przed nikim tylko przed samym sobą; zamknął się na klucz i chodził po pokoju, wcisnąwszy zęby w munsztuk ulubionej fajki. Nie był też przyzwyczajony patrzeć na taki wybuch słabości u innych. Jego spojrzenie i mowa nieświadomie nie dopuszczały wcale do tego, tak, że, gdyby Cecylja miała w tym kierunku jakie skłonności, byłaby już oddawna wyleczona.
Na szczęście jednak była od nich daleka, albowiem tak mało ufała własnym uczuciom, że nigdy nie ulegała im całkowicie. A Tym, ten ich wspólny zdrowy twór, jednocześnie młodsza na swój wiek i starsza niż oni kiedykolwiek byli, niezdolna do popełniania niedorzeczności, zamiłowana w świeżem powietrzu i w faktach rzeczywistych — ta świeża rozwijająca się roślina, taka silna i zdrowa — nie przyczyniła im nigdy jednej chwili niepokoju.
Serce ścisnęło się Stefanowi. Ciosy, jakie los mu zadał i jeszcze zadać zamierzał, znosił mężnie, i mógł znosić, dopóki nic w jego własnem obejściu, ani też w obejściu innych nie ujawniało mu, że to są ciosy.
Złożył szybko na wieszadle kapelusz i pobiegł do Cecylji. Zachował dotąd zwyczaj pukania do jej drzwi, zanim wchodził, jakkolwiek ona nigdy dotąd nie odpowiedziała: „Niemożna!“, bo znała jego pukanie. Ten zwyczaj był miarą jego idealizmu. Czego się obawiał istotnie, albo zdawało się mu się, że się obawia, po dziewiętnastu latach wchodzenia do pokoju żony bez protestu, — trudno byłoby stwierdzić; ale ten wykwit ceremonjalności i pedantyzmu, a także nieśmiałej powściągliwości, istniał w jego duszy niezaprzeczenie.
Tym razem jednak nie zapukał i zastał Cecylję zawieszającą suknię; wyglądała bardzo ładnie i spojrzała na męża wzrokiem nieco zdziwionym.
— Co to za umarłe dziecko, Cis? — spytał. — Tym jest bardzo tem wzburzona; a twój ojciec siedzi w bawialni!
Pod wpływem bystrego instynktu, który kierował całem łagodnem postępowaniem tej kobiety, myśli Cecylji — nie mogłaby sama powiedzieć dlaczego — pobiegły przedewszystkiem do małej modelki a potem do pani Hughs.
— Umarło? — rzekła. — Ach, biedna kobieta.
— Jaka kobieta? — spytał Stefan.
— To niezawodnie pani Hughs.
Przez głową Stefana przebiegła niejasna myśl: „Już znów ci ludzie! I co teraz?“ — Nie wyraził jej jednak głośno, nie będąc ani brutalnym ani nietaktownym.
Nastąpiło krótkie milczenie, poczem Cecylja rzekła nagle:
— Mówiłeś, że ojciec jest w bawialni? A mamy na obiad polędwicę, Stefanie!
Stefan odwrócił się.
— Idź do Tymjany, — rzekł.
Przededrzwami córki Cecylja zatrzymała się, i nie słysząc wewnątrz żadnego odgłosu, zapukała zlekka. Nie otrzymawszy na pukanie odpowiedzi, wsunęła się cicho. W białym pokoju na łóżku leżała jej ukochana córeczka z twarzą wciśniętą w poduszkę. Cecylja stanęła przerażona. Tłumione łkania wstrząsały całą postacią Tymjany.
— Moje najdroższe kochanie! — zawołała Cecylja, — co się stało?
Niewyraźne dźwięki były odpowiedzią Tymjany.
Cecylja usiadła na łóżku i czekała, przesuwając palce przez włosy młodej dziewczyny, które rozpuściły się i opadły na poduszkę; i ogarnęło ją z całą mocą bolesne uczucie, jakiego doznajemy, patrząc na wzruszenie kogoś bardzo bliskiego i drogiego i nieznając przyczyny jego smutku. Uczucie to przykre i osobliwe — jakdyby nas obdzierano ze skóry.
„To okropne“, pomyślała. Co tu począć?“
Widzieć własne dziecko płaczące, to już źle — ale widzieć płacz tego dziecka, które przez tyle lat uważało za punkt honoru wyłączać ze swego życia tę ulgę, jako niegodną kobiety — to stokroć gorzej.
Tymjana podniosła się na łokciu, odwracając starannie twarz.
— Nie wiem co się ze mną stało, — rzekła, szlochaąc. — To... to jakieś gfłupie zdenerwowanie, czysto fizyczne.
— Tak, moje kochanie, — szepnęła Cecylja. — Ja wiem.
— Och, mamo! — zawołała Tym nagle, — jakie ono było maleńkie!
— Tak, tak, mój skarbie.
Tym obróciła się ku matce; w pociemniałych, zaczerwienionych od łez oczach, w całej zaróżowionej, wilgotnej twarzy gorzała jakaś namiętność.
— Dlaczego zostało tak nielitościwie zdławione? To... takie brutalne!
Cecylja objęła ją ramieniem.
— Jestem zrozpaczona, żeś widziała to biedne dziecko, — rzekła.
— A dziadek był taki... — długie, drżące łkanie przerwało jej mowę.
— Tak, tak, — rzekła Cecylja, — wyobrażam sobie.
Składając dłonie na kolanach Tym szepnęła:
— Nazwał go „małym braciszkiem“.
Łza potoczyła się po licach Cecylji i spadła na rękę jej córki. Czując, że to nie jej łza własna, Tym zerwała się.
— To słabość i śmieszność, — rzekła, — Nie chcę! Mamo, odejdź, proszę. Ja tylko i ciebie rozdrażniam. Idź lepiej do dziadka.
Cecylja widziała, że Tym już płakać nie będzie, a ponieważ tylko widok łez ją tak przeraził, pogłaskała jeszcze córkę i odeszła. „Jakie to straszne i wstrząsające“; — myślała, — „a w dodatku jeszcze ojciec jest w bawialni“! — I pośpieszyła do p. Stone’a.
Starzec siedział bez ruchu tam, gdzie zrazu zajął miejsce. Cecylję uderzyło, że jest bardzo blady i wygląda, jakgdyby był niezwykle osłabiony. W przyćmionem świetle pokoju wydawało się niemal, że to duch siedzi w popielatem ubraniu — srebrzysty od głowy do stóp. Sumienie odezwało się w Cecylji. Bieg życia wypisał sędziwym starcom, że w długiej swojej podróży wyjdą z krainy porozumienia z młodymi, że w końcu wzajemną naturalna miłość zgaszą pełzające mgły, takie same, jakie o zachodzie słońca rozwłóczą się na moczarach.
Cecylja uczuła ból w sercu za każdy raz ilekroć pomyślała: „Gdybyż ojciec nie był taki“; — — za każdy raz, kiedy unikała zaproszenia go do siebie, bo jest taki —; za każde milczenie, jakie, wraz ze Stefanem, zachowała po przemowie ojca; za wszystkie uśmiechy, jakimi się uśmiechała na jego słowa. Zapragnęła gorąco ucałować jego czoło i dać mu odczuć, te jest pełna skruchy. Ale nie śmiała, wydawał się znów taki oderwany od życia, ośmieszyłaby się tylko.
Wszedłszy do pokoju, zbliżyła się do kominka, oparła hałaśliwie drobną stopę o żelazne zakratowanie, tak, żeby starzec, mógł ją zobaczyć i usłyszeć, i zwróciła zaniepokojoną twarz ku niemu:.
— Ojcze!
P. Stone podniósł oczy a widząc kogoś, kto zdawał się być jego starszą córką, odparł:
— Co, moja droga?
— Czy uspokoiłeś się? Tym mówiła mi, że widok tego biednego dziecka bardzo cię zabolał.
P. Stone pomacał się ręką.
— Nie czuję żadnego bólu, — rzekł.
— W takim razie zostaniesz na obiedzie, dobrze?
Czoło p. Stone’a zmarszczyło się, jakgdyby usiłował przypomnieć sobie ostatnie zajścia.
— Nie piłem herbaty, — rzekł. — Poczem, rzucając nagłe zaniepokojone spojrzenie na córkę, dodał: — Ta mała dziewczyna nie przyszła do mnie. Brak mi jej. Gdzie ona jest?
Serce Cecylji ścisnęło się boleśnie.
— To już dwa dni, — mówił dalej; — i wyprowadziła się ze swego pokoju w tym domu... na tej ulicy.
Cecylja, nie wiedząc co począć, spytała:
— Brak ci jej, naprawdę ojcze?
— Tak, — odparł p. Stone. — Ona jest jak... — Oczy jego rozglądały się po pokoju, jakby szukając czegoś coby mu dopomogło do wypowiedzenia myśli. Utkwiły wreszcie w przeciwległej ścianie. Cecylja, śledząc te oczy, spostrzegła małą, samotną smugę słoneczną, która tam migotała i drgała. Wymknęła się z poza drzew i domów, wpełzła w jakąś szparę i zakradła się na ścianę. — Ona jest tak to, — rzekł p. Stone wskazując palcem. — A teraz zgasło!
Starzec opuścił palec; z piersi jego uleciało głębokie westchnienie.
„Jakie to straszne!“ pomyślała Cecylja. „Nie spodziewałam się nigdy, że ojciec tak głęboko to odczuje; a jednak nic tu poradzić nie mogę!“
Głośno zaś spytała:
— Czy nie chciałbyś, żeby Tym przychodziła do ciebie pisać? Jestem pewna, że robiłaby to z wielką przyjemnością.
— Tym jest moją wnuczką, — odparł p. Stone spokojnie, — To nie to samo!
Cecylja, nie wiedząc co powiedzieć, spytała:
— Czy nie zechciałbyś umyć rąk, mój ojcze?
— Owszem, — odparł p, Stone.
— A dokąd chcesz pójść, do garderoby Stefana, gdzie jest gorąca woda, czy do umywalni?
— Do umywalni. Tam będę swobodniejszy.
Gdy wyszedł, Cecylja pomyślała: „Ach Boże, jak minie ten wieczór? Biedny ojciec, tak już zdziwaczał!“
Na dźwięk gongu, wzywającego na obiad, przybyli wszyscy — Tym z zaróżowionemi jeszcze oczyma i licami, ze swej sypialni, p. Stone ze „swobody“ w umywalni, Stefan z utajonem pytaniem w spojrzeniu — i zasiedli do stołu; gałązki białego bzu zasłaniały zlekka ich oblicza. Wodząc wzrokiem dokoła stołu, Cecylja doznawała uczucia człowieka, który śledzi bacznie zwilżoną rosą pajęczynę — rzecz najwątlejszą na świecie, — której grozi język pasącej się krowy.
Spożyli jednak zupę i rybę w najzupełniejszem milczeniu. Wreszcie Stefan, po dobrym łyku mocnego „sherry“, przerwał ciszę.
— Jakże postępuje książka? — spytał.
Cecylja usłyszała to pytanie z niejaką trwogą. Było takie śmiałe; albowiem, jakkolwiek niepożądane, mogło być dla wszystkich, że pisanie książki tak zupełnie pochłonęło p. Stone’a, niemniej poczucie delikatności mówiło Cecylji, że ta książka jest dla ojca cenniejsza od życia. Ku jej uspokojeniu wszakże p. Stone jadł gorliwie szpinak.
— Przypuszczam, że już zbliża się do końca, — ciągnął dalej Stefan.
Cecylja wtrąciła skwapliwie:
— Jaki ten biały bez śliczny, nieprawda, ojczulku?
P. Stone podniósł wzrok.
— Nie jest biały lecz faktycznie różowy. Łatwo dowieść. — Zamilkł, wpatrzony w bez.
„Ach!“ pomyślała Cecylja, „gdybym teraz mogła zatrzymać go przy naukach przyrodniczych... tak zajmująco mówił o nich zwykle.“
— Wszystkie kwiaty są jednakowe! — rzekł p, Stone, zmienionym nagle głosem.
„Ach“ pomyślała Cecylja „już odbiegł od nas!“
— Mają tylko jedną jedyną duszę. W owych dniach ludzie dzielili je na klasy wyższe i niższe, niepomni, że jeden bezbarwny duch jest podstawą tych kształtów, pozornie odrębnych.
Wzrok Cecylji przebiegł szybko od lokaja do Stefana.
Widziała, że jedno oko Stefana podnosi się widocznie w górę. Stefan nie znosił wszelkiego pomieszania pojęć.
— Ależ panie, — usłyszała jego głos, — nie zechce pan chyba w nas wmówić, że w lwim zębie i w róży tkwi jeden i ten sam bezbarwny duch!
P. Stone spojrzał na Stefana badawczo.
— Czy ja to powiedziałem? — rzekł — nie miałem zamiaru wygłaszać dogmatu.
— Nie, nie, bynajmniej, — mruknął Stefan.
Tym, przechylając się ku matce, szepnęła:
— Mamo, nie dopuść, żeby dziadek mówił dziwactwa; ja tego dziś nie zniosę!
Cecylja, nie wiedząc, o czem mówić, spytała znienacka:
— Ojczulku, nie powiedziałbyś nam przypadkiem, co myślisz o charakterze tej małej dziewczyny, która do ciebie przychodzi?
P. Stone przerwał picie wody; słowa córki zajęły widocznie jego uwagę; wszelako nie odezwał się. Cecylja zaś, widząc, że lokaj, przez przewrotność, którą stwierdziła u całej swojej służby, zamierzał podać p. Stone’owi polędwicę, rzekła cicho, z rozpaczliwym ruchem ust:
— Nie, Karolu, nie tam, nie tam!
Lokaj, zaciskając usta, poszedł dalej. P. Stone odezwał się:
— Nie zastanowiłem się jeszcze nad tem. Ona ma typ raczej celtcyki niż anglosaksoński; kości policzkowe są wystające; szczęka słaba; głowa szeroka... jeżeli nie zapomnę, zdejmę z niej pomiary; oczy mają szczególny kolor niebieski, podobny do kwiatów cykorji; usta...
P. Stone umilkł.
Cecylja pomyślała: „Jakie szczęśliwe odkrycie! Teraz może oprzytomnieje“!
— Nie wiem, — zaczął znów p. Stone, mówiąc głosem, jakby zdali dochodzącym, — czy ona będzie cnotliwa.
Cecylja słyszała, że Stefan pije sherry. Tym również coś piła; ona sama nie piła nic i, zaróżowiona wprawdzie, lecz spokojna, bo była kobietą dobrze wychowaną, rzekła:
— Nie wziąłeś młodych kartofli, ojcze. Karolu, podajcie panu Stone’owi młode kartofle.
Z mściwego niemal wyrazu twarzy Stefana poznała, że jej porażka zniewoliła go do ujęcia znów w rękę steru rozmowy.
— Wracając do książki o braterstwie, — rzekł suchym tonem, — czy pan posunąłby się tak daleko, żeby twierdzić, że młody kartofel jest bratem strączka?
Twarz p. Stone’a, przed którym na talerzu spoczywały te dwie jarzyny, przybrała wyraz przykrego zmieszania.
— Nie dostrzegam, — wyjąkał, — żadnej między nimi różnicy.
— To prawda, — rzekł Stefan; — możnaby z obu wyłuskać ten sam bezbarwny duch.
P. Stone spojrzał na zięcia.
— Drwisz ze mnie, — rzekł. — Nie mogę temu przeszkodzić; ale nie powinieneś drwić z życia... to bluźnierstwo.
Wobec przenikającej powagi tego niespodziewanego spojrzenia, Stefan zawstydził się. Cecylja dostrzegła, że zagryzł dolną wargę.
— Zadużo mówimy, — rzekł; — twój ojciec nie może wcale jeść spokojnie!
I reszta obiadu minęła śród milczenia.
Gdy p. Stone, nie chcąc pozwolić, by go ktokolwiek odprowadził, odszedł, a Tym położyła się spać, Stefan zamknął się w swoim gabinecie.
Pokój ten, zupełnie innego charakteru jak reszta mieszkania, stanowił sanktuarjum jego życia osobistego. Tutaj, w specjalnie urządzonych przedziałach, przechowywał swoje kije do golfa, fajki i papiery. Niewolno było ruszyć tu nic nikomu tylko jemu samemu, a dwa razy na tydzień specjalnej pokojówce. Tutaj nie było popiersia Sokratesa ani książek oprawnych w skórę dzika, lecz szafa pełna traktatów prawodawczych, Ksiąg Błękitnych, czasopism i powieści sir Waltera Scotta; dwie małe szafki, czarne dębowe z licznemi szufladkami, stały obok siebie przy ścianie. Gdy szafki były otwarte a szufladki wysunięte unosiła się z nich woń polerowanego metalu. A gdy zielone bajowe zasłony w szufladkach były podniesione, ukazywały się, starannie ułożone i zaopatrzone w karteczki, monety — podobnie jak rośliny, rosnące rzędami, z przywiązaną do każdej na tabliczce nazwą.
Do tych starannie uszeregowanych rzędów lśniących krążków metalowych zwracał się Stefan w chwilach znużenia umysłowego. Powiększanie ich zbioru, dotykanie ich, czytanie ich nazw, przejmowało go tem miłem, utajonem uczuciem, jakiego doznaje, człowiek gdy zaciera ręce. Jak pijak nałogowy, Stefan pił małemi dawkami — uczucie, jakie budziły w nim te monety. Były one jego dziełem twórczem, jego historją świata. Im oddawał tę część swojej istoty, która nie mogła znaleźć zadowolenia w pracach sądowych, w grze w golfa lub czytaniu czasopism; tę część człowieka, który pragnie gorąco, nie wiedząc dlaczego, zbudować coś, zanim umrze. W tych szufladkach spoczywały monety od Ramzesa do Jerzego IV-go — ogniwa długiego, nieprzerwanego łańcucha władzy.
Stefan włożył starą czarną aksamitną kurtkę, przygotowaną i przewieszona przez poręcz krzesła, zapalił fajkę, której nie palił nigdy w ubraniu, w jakiem zasiadał do stołu — nie mógł się przezwyciężyć — zbliżył się do szafki po prawej ręce i otworzył ją. Uśmiechnięty wyjmował jedną monetę po drugiej. W tej szufladce właśnie spoczywały najlepsze okazy z czasów dynastji bizantyjskiej, bardzo rzadkie.
Nie spostrzegł, że Cecylja wsunęła się i stała, przypatrując mu się w milczeniu. W oczach jej odmalowała się w tej chwili jakby wątpliwość czy kocha tego, co teraz stoi, pogrążony w uwielbieniu dla tej drugiej kochanki, z którą spędza takie liczne wieczorne godziny. Zielona bajowa zasłona opadła. Cecylja odezwała się znienacka:
— Stefanie, mam wrażenie, że powinnam powiedzieć ojcu, gdzie jest ta dziewczyna!
Stefan odwrócił się.
— Moje drogie dziecko, — odparł tym swoim odrębnym głosem, który, podobnie jak szampan, jest sztucznie ostry — nie chcesz chyba zacząć tej całej historji nanowo?
— Ale kiedy widzę, że go to naprawdę gnębi; taki jest strasznie blady i chudy.
— Powinien zaprzestać tych kąpieli w Serpentynie. W jego wieku to potworne. Napewno każda inna dziewczyna będzie robiła to samo równie dobrze.
— Kiedy ojciec widocznie przywiązuje specjalną wagę do tego, żeby to ona pisała.
Stefan wzruszył ramionami. Zdarzyło się raz, że był obecny, gdy p. Stone odczytywał kilka stronic swego rękopisu. Nie mógł zapomnieć nieprzyjemnego wrażenia, jakiego wówczas doznał. „Ta zwarjowana historją,“ jak wyraził się następnie w rozmowie z Cecylją, zaciążyła na jego pamięci, jak wilgotna, zimna kataplazma z lnianego siemienia. Ojciec jego żony jest dziwakiem, troszeczkę „narwanym“ temu ona, biedaczka, poradzić nie może; ale wszelka wzmianka o jego dziwacznem dziele, sprawiała Stefanowi przykrość. Nie zapomniał też zajścia podczas obiadu.
— Zdaje się, że ją bardzo polubił, — szepnęła Cecylja, — Ale przecież to idjotyczne w jego wieku!
— Może tembardziej odczuwa jej nieobecność: starzy ludzie odczuwają brak wielu rzeczy.
Stefan zasunął szufladkę. W ruchu tym przebijała trzeźwa stanowczość.
— Moja droga, posłuchajmy głosu zdrowego rozsądku; w tej całej wstrętnej sprawie zagłuszało go uczucie. Człowiek chce być dobry, oczywiście; ale trzeba zachować granicę.
— A! — rzekła Cecylja; — gdzież jednak jest ta granica?
— Cała ta historja była pomyłką od początku do końca. Wszystko uchodzi do pewnego punktu, ale potem zaczyna burzyć człowiekowi spokój. Nie powinnaś dopuszczać tych ludzi do osobistego stykania się z tobą. Są odpowiednie sposoby do załatwiania takich spraw.
Cecylja miała oczy spuszczone, jakgdyby w obawie, żeby nie odczytał jej myśli.
— To takie okropne, — rzekła — a ojciec nie jest taki jak inni ludzie.
— Nie, oczywiście, — odparł Stefan sucho, — mieliśmy niezły tego przykład dzisiaj wieczorem. Ale Hilary i twoja siostra są ludźmi jak inni. Oburza mnie też, że Tym chodzi po tych brudnych kątach. Widziałaś do czego ją to doprowadziło dzisiaj popołudniu. Świadomość, że dziecko umarło skutkiem maltretowania matki przez ojca, co znów wynikło z powodu wyprowadzenia się dziewczyny, jest poprostu wstrętna!
Cecylja odpowiedziała na te słowa dźwiękiem, zbliżonym do łkania.
— Nie przyszło mi to wcale do głowy. W takim razie jesteśmy za to odpowiedzialni; my bowiem poradziliśmy Hilaremu, żeby ją nakłonił do zmiany mieszkania.
Stefan, osłupiał; żałował w tej chwili szczerze, iż, przyzwyczajony do wysnuwania prawnych wniosków, tak jasno wyłożył jej całą sprawę.
— Nie mogę zrozumieć, — rzekł niemal z uniesieniem — co was wszystkich opętało! My... odpowiedzialni! Boże wielki! Dlatego, że daliśmy Hilaremu zdrową radę! No, i co —więcej?
Cecylja zwróciła się do pustego kominka.
— Tym mówiła mi o tem małem biedactwie. To takie straszne i nie mogę się pozbyć uczucia, że my... wszyscy jesteśmy w to wmieszani!
— Wmieszani w co?
— Nie wiem; mam takie uczucie jakgdyby... jakgdyby snuło się za mną widmo!
Stefan, z całym spokojem, wziął ją za rękę.
— Moja droga, stara, — rzekł — nie miałem pojęcia, że jesteś do tego stopnia rozstrojona. Jutro czwartek, mogę zatem być wolny o trzeciej. Popłyniemy motorówką do Richmondu i zagramy z jedną albo dwie partje!
Drżenie wstrząsnęło postacią Cecylji; przez chwilę zdawało się, że wybuchnie płaczem. Stefan głaskał bez przerwy jej ramię. Cecylja odczuła widocznie jego trwogę, walczyła bowiem mężnie ze wzruszeniem.
— Będzie bardzo przyjemnie, — rzekła w końcu.
Stefan odetchną! głęboko.
— Nie martw się, najdroższa, o ojca, — uspokajał ją; — za dzień lub dwa zapomni o tem wszystkiem; za bardzo jest pochłonięty przez tę swoją książkę. A teraz, marsz do łóżka; przyjdę za chwilę.
Przed wyjściem Cecylja spojrzała na męża. Osobliwe było to spojrzenie, którego Stefan nie widział — może umyślnie. Drwiące niemal, nienawistne a jednak wdzięczne za to, że nie dopuścił, żeby się rozrzewniła i poddała ten raz jeden ogarniającemu ją uczuciu, mówiące też, że dobrze widzi jego męskie pokonywanie uczucia własnego i że go za to niemal podziwia — to wszystko malowało się w jej spojrzeniu i więcej jeszcze. Poczem wyszła.
Stefan rzucił wzrokiem na drzwi i, wydymając usta, nachmurzył się. Otworzył szybko okno i wdychał chciwie nocne powietrze.
„Jeżeli nie będę jej pilnował“, myślał — „to mi się w tę awanturę wplącze. Osioł jestem, żem mówił o tem z moim starym Hilarym. Trzeba było udawać, że o niczem nie wiem. To nauka, żeby się nie wtrącać do ludzi ztamtąd. Da Bóg, że Cecylja jutro odzyska zupełnie równowagę“.
Śród ciemnych, czarnych zarośli na skwerze, pod wąskim sierpem księżyca, dwa koty uganiały się za szczęściem: ich dzikie, namiętne wrzaski rozbrzmiewały w przesyconej wonią kwiatów powietrzu, jak krzyk ponurej ludzkości w bagnie ciemnych ulic. Stefan z dreszczem odrazy, — gdyż nerwy odmawiały mu już posłuszeństwa — zatrzasnął okno.
Nietylko Cecylja sama zauważyła, jak mizernie wyglądał w tych dniach p. Stone.
Potężna moc, która corocznie nawiedza świat, pędząc przed sobą, z łagodną przemocą, chmury śniegowe i ich ponure cienie, rozrywając wszystkie osłony i zapory i obejmując ziemię namiętnym uściskiem; potężna moc, która przemienia wszystkie barwy i kształty i miljonami latorośli, rączych, jak lot jaskółki i bieg strzał deszczowych, zniewala wszystko do miłosnego połączenia — ta wszechwładna potężna moc życia wszechświata, Wiosną zwana, spłynęła na p, Stone’a, jak młode wino do starej butelki. A Hilary, który również odczuł jej siłę, śledząc bacznie teścia, wychodzącego co rano z ręcznikiem kąpielowym na ramieniu, zapytywał siebie, czy nie zdarzy się dzisiaj właśnie, że tylko już duch starca pływać będzie w chłodnej wodzie Serpentyny — wydawało się bowiem, że duch ten jest już niesłychanie bliski opuszczenia swej wątłej powłoki.
Cztery dni minęły od rozmowy, którą Hilary pożegnał małą modelkę a życie w jego domu — tej cichej toni, na której lilje tłumiły wir, co szalał w głębi — powróciło do spokojnego biegu, jakim się toczyło przed tem wtargnięciem brutalnego życia. Papierowa bladość twarzy p. Stone’a była jedynym jawnym dowodem, że zaszło coś niepokojącego — ta bladość i pewne uczucia, o których zachowywano najściślejsze milczenie.
Rano dnia piątego, widząc jak starzec szedł chwiejnym krokiem po płytach kamiennych w alei ogrodowej, Hilary z pośpiechem dokończył się ubierać i podążył za nim. Dogonił go pod świecznikami kasztanów w pełnym rozkwicie — p. Stone wlókł się z trudnością, a śnieżne kulki gradowe okrywały bielą jego wysokie ramiona. Przyłączył się do niego, nie powitawszy go — bo p. Stone nie dbał zupełnie o formy — i rzekł
— Przecież pan chyba nie zamierza się kąpać poodczas burzy gradowej! Niech pan zrobi ten jeden raz wyjątek. Tak pan niedobrze wygląda.
P. Stone potrząsnął głową; poczem, snując widocznie w dalszym ciągu myśl, którą Hilary przerwał, zauważył:
— Uczucie, które ludzie nazywają honorem, ma wątpliwą wartość. Nie udało mi się jeszcze dotychczas ustalić łączności tego uczucia z powszechnem braterstwem.
— Jakto?
— O ile polega na wierności zasadom, można uważać je za godne tej łączności. Trudność powstaje wtedy, gdy weźmiemy pod uwagę, naturę zasady... Jest w ogrodzie rodzina młodych drozdów. Jeżeli, jeden z nich znajdzie robaka, zauważyłem, że wierność zasadzie samozachowania, którą kierują się wszystkie istoty żyjące różnego gatunku, nie pozwola mu dzielić tego robaka z którymkolwiek innym młodym drozdem.
P. Stone zapatrzył się w dal.
— Tak samo jest, obawiam się, z „honorem“ — ciągnął dalej. — W owych dniach kobiety były dla mężczyzn tem, czem robaki dla drozdów...
Urwał, szukając widocznie słów. Hilary zaś, spytał z bladym uśmiechem:
— A czem byli mężczyźni dla kobiet?
P. Stone spojrzał nań zdumiony.
— Nie zauważyłem ciebie, — odparł. — Muszę unikać wszelkiego natężenia umysłu przed kąpielą.
Przeszli teraz przez drogę, dzielącą ogród od parku, a Hilary, zauważywszy, że p. Stone spostrzegł wodę, w której ma się kąpać i pewny, że już teraz nic innego widzieć nie będzie, — zatrzymał się pod małą samotną brzozą.
Ta dziko rosnąca, pełna wdzięku osadniczka, która dosyć długo już kąpała się zimą, zaczęła powoli przystrajać obnażone członki w szatę zieleni. Hilary oparł się o jej chłodne, pstrokate ciało. U jej stóp migotała chłodna woda, to szarym, to szafirowym odblaskiem, i snuły się postacie, piętnastu czy dwudziestu kąpiących. Stał, drżąc na zimnym wietrze a słońce, przedarłszy się przez chmurę gradową, paliło mu lica i dłonie. I nagle usłyszał wyraźny lecz daleki odgłos, który, silniej niż każdy inny, porusza serce człpwieczę: „Ku — ku, ku — ku!“.
Cztery razy dobiegł go zew niespodziewany. Zkąd przyfrunął ten przemądrzały, ciekawy szary ptak do wielkiej siedziby ludzi i cieni? Dlaczego przybył w strzelistym locie, by drwiącym krzykiem przeszywać serce i bólem je rozrywać? Wszak dosyć jest po za miastem drzew i ciemnych w nich dziupli, ponad któremi pędzą chmury, dosyć rozkwitających właśnie krzaków janowca, gdzie może śledzić, jak wiosna wszechwładnie obejmuje w posiadanie świat. Jakiż tajemniczy kaprys sprawił, że ptak przyleciał tutaj i wzywa człowieka, który już z wiosną nie ma nic wspólnego?
Z sercem, dotkliwym bólem ściśniętem, Hilary odwrócił myśli od dalekiego ptaka i zeszedł nad brzeg wody. P. Stone pływał lecz wolniej niż pływał kiedykolwiek człowiek. Widoczna była tylko jego srebrzysta głowa i obnażone ręce, słabo poruszające się w wodzie; nagle znikł. Był zaledwie o 10 metrów oddalony od brzegu; a gdy po krótkiej chwili nie wypłynął, Hilary wbiegł do wody. Nie była głęboka. P. Stone siedział na dnie, czyniąc próżne wysiłki, żeby wstać. Hilary schwytał go za ubranie kąpielowe, podniósł i wyprowadził na ląd. P. Stone ledwie mógł utrzymać się na nogach. Przy pomocy policjanta Hilary owinął go w ubranie i wsadził do dorożki. Starzec odzyskał nieco sił żywotnych, ale widocznie nie miał świadomości tego co zaszło.
— Nie byłem w wodzie tak długo jak zwykle, — rzekł, gdy wjeżdżali w ulicę.
— Przeciwnie, zupełnie jak codzień.
P. Stone zmieszał się.
— To dziwne, — rzekł. — Nie pamiętam, żebym z wody wychodził.
I nie odezwał się aż do chwili, kiedy, przy pomocy Hilarego, wysiadał z dorożki.
— Chcę tego człowieka wynagrodzić. Mam w domu pół korony.
— Już ja to załatwię, — rzekł Hilary.
P. Stone, który skoro tylko stanął na nogach, zaczął drżeć gwałtownie, zwrócił twarz ku dorożkarzowi.
— Niema nic szlachetniejszego nad konia, — rzekł; — strzeżcie go dobrze.
Dorożkarz uchylił kapelusza.
— A jakże, panie, — odparł.
Idąc o własnych siłach, ale bacznie strzeżony przez Hilarego, dotarł p. Stone do swego pokoju. Macał wokoło siebie, jakgdyby nie mógł dostatecznie rozróżnić otaczających go przedmiotów.
— Na pana miejscu, — odezwał się Hilary — położyłbym się do łóżka na kilka minut; pan drży z zimna.
P. Stone, który istotnie drżał tak, że zaledwie mógł utrzymać się na nogach, pozwolił Hilaremu, żeby mu dopomógł położyć się i otulić szczelnie kołdrą.
— Muszę o dziesiątej być przy robocie, — rzekł Hilary, drżący również, podążył spiesznie do pokoju Bianki. Schodziła właśnie a na jego widok krzyknęła z przerażeniem. Gdy opowiedział co zaszło, dotknęła jego ramienia.
— A ty co?..
— Wezmę gorącą kąpiel, napiję się coś ciepłego i będzie dobrze. Idź lepiej prędko do ojca.
Zwrócił się w stronę pokoju kąpielowego, gdzie stała Miranda z jedną białą łapką podniesioną. Zacisnąwszy usta, Bianka zbiegła ze schodów. Opowieść męża tak ją przeraziła, że byłaby pochwyciła w objęcia jego mokrą postać, gdyby nie stały między nimi upiory niezliczonych chwil. Minęła tędy i ta chwila i również stała się upiorem.
P. Stone, ku wielkiemu swemu niezadowoleniu, nie zdołał powrócić do pracy o dziesiątej godzinie. Nie mogąc poprostu utrzymać się na nogach, oznajmił, że zamierza zaczekać do pół do czwartej, a potem wstanie, żeby się ubrać przed przyjściem małej dziewczynki. Ponieważ oparł się stanowczo wezwaniu doktora i zmierzeniu temperatury, przeto niepodobna było wiedzieć jak wysoką ma gorączkę. Policzki jego, wysunięte z pod kołdry, były nadmiernie zaczerwienione; oczy, utkwione w sufit, jaśniały podejrzanym blaskiem. Ku przerażeniu Bianki — która usiadła najdalej, jak tylko mogła, żeby jej nie widział i nie przypuszczał, że mu wyświadcza przysługę — wypowiadał głośno swoje myśli:
— Słowa... słowa... wymazali braterstwo! — Bianka zadrżała, słuchając tych niesamowitych dźwięków. — W owych dniach panowania słów, nazywali to śmiercią... bladą śmiercią... mors pallida. Słowo to było dla nich niby olbrzymi, zawieszony nad nimi i opuszczający się zwolna, głaz granitowy. Niektórzy, podniósłszy twarze ku niemu, drżeli przerażeni, w oczekiwaniu swego zniszczenia. Inni, niezdolni, za życia, stanąć oko w oko zmyślą o nicości, opanowani przez jakiś duchowy powiew i, myśląc tylko zawsze o swojej postaci indywidualnej, wołali ustawicznie, że ich własne Ja przeżyje i musi przeżyć owo słowo; że w jakiś sposób, którego żaden człowiek zrozumieć nie zdoła każda świadoma siebie istność gromadzi się na nowo po rozproszeniu. Upojeni tą myślą i ci również mijali. Niektórzy czekali z suchem ponurem okiem, spostrzegłszy, że ten cały przebieg jest tylko rozpadem a i oni również stanęli w obliczu tak zwanej śmierci.
Głos starca ucichł, natomiast rozległ się odgłos jego języka zwilżającego podniebienie. Bianka, stojąc za łóżkiem z tyłu, podsunęła mu do ust szklankę, z chłodnym wywarem jęczmienia. Wypił powolnymi, głośnymi łykami, poczem, widząc rękę, trzymającą szklankę, spytał:
— Czy to ty? Jesteś gotowa? A więc pisz: „W owych dniach nikt nie śpieszył na spotkanie przybywającej śmierci; nikt nie widział w jej obliczu, że jest wcieleniem braterstwa; nikt z sercem lekkiem, jak włókna babiego lata, nie całował jej stóp, i uśmiechnięty, przeszedł we Wszechświat“. — Głos jego skonał, a gdy się znów odezwał, był to szybki, ochrypły szept: — Muszę... muszę... muszę... — Nastąpiło milczenie; poczem dodał: — Daj mi spodnie.
Bianka położyła je przy łóżku. Widok ich uspokoił go. Milczał.
Przez godzinę przeszło leżał taki cichy, że Bianka wstawała ciągle i patrzyła nań z niepokojem. A on leżał z oczami szeroko otwartemi, wpatrzonemi w drobną ciemną plamkę na suficie; na twarzy jego zaś malował się wyraz osobliwej stanowczości, jakgdyby duch jego powoli, nieubłaganie, odzyskiwał moc nad rozgorączkowanem ciałem Nagle odezwał się:
— Kto tu jest?
— Bianka.
— Pomóż mi wstać.
Palący rumieniec znikł z jego twarzy, w oczach zagasł gorączkowy blask; wyglądał, jak widmo. Bianka z lękiem w sercu, dopomagała mu wstać. To niesamowite ujawnienie milczącej, potężnej siły woli miało w sobie coś nadziemskiego.
Gdy się już ubrał w wełnianą bluzę i usiadł przed ogniem na kominku, Bianka podała mu filiżankę mocnego rosołu z koniakiem. Połknął napój chciwie.
— Chciałbym jeszcze, — rzekł i zasnął.
Niebawem przyszła Cecylja i siostry strzegły jego snu, a czuwając tak nad ojcem czuły się bliższe siebie wzajemnie niż od lat wielu. Zanim odeszła, Cecylja szepnęła:
— Bi, jeżeli pytać będzie jeszcze o tę dziewczynę, czy nie sądzisz, że, dopóki jest w takim stanie, powinnaby przyjść?
Bianka odparła:
— Nie wiem gdzie jest.
— Ja wiem.
— A! — rzekła Bianka; — oczywiście! — I odwróciła głowę.
Zmieszana drwiącym tonem tych kilku słów, Cecylja zrazu nie odpowiedziała; poczem, zbierając całą odwagę, rzekła:
— Tu jest jej adres, Bi. Wypisałam go dla ciebie, — i, z wyrazem niepokoju na twarzy, wyszła.
Bianka, siedząc w starym, pozłacanym fotelu, wpatrywała się w głębokie doły na skroniach śpiącego, śledziła dmuchanie głębokiego oddechu, poruszającego jego usta. Uszy jej płonęły. Na widok tej, droższej jej sercu, niż przypuszczała, starczej postaci, która staczała wielką walkę w imię swej idei — Bianka wzniosła się ponad własny ból, a w jej rozedrganej duszy zagościła tkliwość. Skwapliwie powitała poryw poświęcenia siebie. Mniejsza o to, kto pierwszy wyciągnie rękę do zgody, ona czy Hilary. Jej dusza tem właśnie objawi zdolność do poświęcenia, że ona będzie pierwsza, przez prostą szlachetność. W tej chwili byłaby niemal mogła wziąć w objęcia tę gminną małą dziewczynę i ucałować ją. Skończyłyby się wówczas wszelkie niepokoje! Jakiś dobroczynny goniec spłynął ku niej na sekundę — złotoskrzydły ptak pokoju. W tem duchowem podnieceniu nerwy jej drgały, jak struny skrzypiec.
Gdy p. Stone się obudził, było już po trzeciej i Bianka podała mu niezwłocznie drugą filiżankę rosołu.
Wypił ją równie chciwie, jak pierwszą, i spytał:
— Co to jest?
— Rosół.
P. Stone spojrzał w pustą filiżankę.
— Nie powinienem tego pić. Krowa i jagnię są równe człowiekowi.
— Jakże się czujesz, ojczulku?
— Czuję, — odparł p. Stone, — że będę mógł podyktować to, co już napisałem... nic więcej. Czy przyszła?
— Nie jeszcze; ale pójdę i przyprowadzę ją, jeżeli chcesz.
Stone spojrzał bacznie na córkę.
— To zabierze ci czas.
Bianka odparła:
— Mój czas nie ma żadnego znaczenia.
P. Stone wyciągnął ręce do ognia.
— Nie zgodzę się być ciężarem dla kogokolwiek — mówił widocznie do siebie. — Jeżeli już do tego doszło, w takim razie muszę odejść!
Bianka uklękła przy nim i przytuliła płonący policzek do jego skroni.
— Ale kiedy nie doszło, ojczulku.
— Mam nadzieję, że nie. Pragnę najpierw skończyć książkę.
Niespodziewana, bolesna łączność myśli między temi ostatniemi słowami a poprzedniemu przeraziła Biankę więcej niż wszystkie jego gorączkowe majaczenia.
— Liczę, że będziesz siedział zupełnie spokojnie, — rzekła, — a ja pójdę jej poszukać.
I, mając w sercu uczucie, jakgdyby dwie ręce pochwyciły je i rozrywały, Bianka wyszła.
W jakie pół godziny później Hilary wsunął się cichaczem, stanął przy drzwiach i patrzył na starca. P. Stone siedział na brzegu fotelu, ręce oparł na poręczach i wstawał zwolna i wolno znów opadał; tak kilkakrotnie próbował stanąć na nogach. Gdy Hilary wszedł w pole jego widzenia, starzec rzekł:
— Udało mi się dwa razy.
— Bardzo się cieszę, — odparł Hilary. — Może pan teraz odpocznie?
— To wina kolan, — rzekł p. Stone. — Poszła po nią.
Hilary z przerażeniem niemal usłyszał te słowa i, usiadłszy na drugim fotelu, czekał.
— Wyobraziłem sobie, — rzekł p. Stone. patrząc bacznie na niego, — że gdy opuszczamy życie, zamieniamy się w wiatr. Czy i ty jesteś tego zdania?
— To dla mnie myśl zupełnie nowa — odparł Hilary.
— Nie wytrzymuje krytyki, — mówił p. Stone. — Ale jest uspokajająca. Wiatr jest wszędzie i nigdzie, i nic nie może się przed nim ukryć. Gdy mi zabrakło tej małej dziewczynki próbowałem, w pewnem znaczeniu, stać się wiatrem. Ale nie zdołałem... za trudno.
Odwrócił oczy od twarzy Hilarego, nie zauważywszy jego smutnego uśmiechu, i utkwił je w jasnym ogniu na kominku.
— „W owych dniach“ — zaczął mówić »stosunek ludzi do wiecznych powiewów był stosunkiem biljona drobnych oddzielnych przeciągów, dmących przeciw południowo-zachodniemu wiatrowi. Nie chcieli zatonąć w tem łagodnem westchnieniu księżyca, lecz dmuchali w jego oblicze przez szczeliny i szpary i dziurki od klucza, i zostali w biegu tej podróży w przestworzu zmieceni, gwiżdżąc głośno swoje protesty“.
Próbował znów wstać, pragnąc widocznie podejść do biurka, by tę myśl zapisać, ale doznał nowej porażki i spojrzał smutnie na Hilarego. Zdawało się, że chce go o coś prosić, ale się powstrzymuje.
— Jeżeli będę się wprawiał usilniej, to się w końcu przemogę.
Hilary wstał i przyniósł mu papier i ołówek. Schylając się spostrzegł, że oczy p. Stone’a zamglone były wilgocią. Ten widok przejął go tak do głębi, że rad był, iż mógł się odwrócić po książkę, na podkładkę do pisania.
Gdy p. Stone skończył, wsunął się w fotel i zamknął oczy. Najgłębsza cisza panowała w obszernym pokoju ponad tymi dwoma mężczyznami różnych pokoleń i takich szczególnie odmiennych charakterów. Hilary przerwał milczenie.
— Słyszałem dzisiaj wołanie kukułki, — rzekł niemal szeptem, na wypadek, gdyby p. Stone spał.
— Kukułka, — odparł p. Stone, — nie ma poczucia braterstwa.
— Przebaczam jej to.,.. w imię jej wołania, — szepnął Hilary.
— Wołanie jej, — rzekł p, Stone, — wabi; pobudza pęd płciowy.
Poczem dodał, mówiąc do siebie:
— Nie przyszła jeszcze!
W tejże chwili, gdy wymawiał te słowa, Hilary usłyszał lekkie pukanie do drzwi. Wstał i otworzył je. Przed niemi stała mała modelka.
Tego samego popołudnia na High Street w Kensingtonie „Westminister“ stał z kołnierzem u paltota podniesionym, w ochronie od ostrego wiatru, w starym kapeluszu, poplamionym przez deszcz, palił glinianą fajkę i, poprzez okulary w żelaznej oprawie, śledził przechodniów. Był to dzień, w którym sprzedał dziwnie mało egzemplarzy swojego zielonawego dziennika a ten drab z gminu, który sprzedawał dzienniki wieczorne, rozzłościł go i omal nie wyprowadził z równowagi. Jego poczucie sprawiedliwości, zawsze do pewnego stopnia w rozterce między lojalnością dla pracodawców i tą jego polityką, która różniła się od polityki jego dziennika, dwukrotnie ulżyło sobie od czasu gdy zajął miejsce na swem stanowisku; raz w takich słowach do sprze dawcy „Pell Mells“: „Zawarłem z tobą umowę, że nie będziesz mi wychodził po za słup od latarni. Żebyś mi się więcej do mnie nie odzywał... taki wypychacz uczciwych ludzi z miejsca“; a drugi raz w takiej przemowie do młodszych sprzedawców mniej kosztownych gazet: „Ach, wy urwisy!“ Nauczę ja was sprzątać mi klijentów z przed nosa! Poczekajcie z tem aż się zestarzejecie“! Na co chłopaki odpowiedzieli: „All right, staruszku; tylko się nie złość. Ino patrzeć a będzie z ciebie zmarlak... ani się spodziejesz!“
Nadeszła właśnie pora herbaty, ale ponieważ „Pell Mells“ poszedł orzeźwić się tym napojem, przeto stary kamerdyner czekał, mając nadzieję, wbrew wszelkiej nadziei, że ze dwóch klijentów tego draba z gminu jemu przypadnie w udziale; gdy tak stał osamotniony naraz odezwał się za nim nieśmiały głos:
— Panie Creed!
Stary kamerdyner odwrócił się i ujrzał małą modelkę.
— O, — rzekł sucho, — to ty?
W niezmiennej czci swojej dla rodu i stanowiska, p. Creed, wiedząc, że dziewczyna zarabia na życie jako przepisywaczka w takiem nieprawidłowem gospodarstwie, jakiem jest dom artystów — od pierwszej chwili ocenił ją niżej niż pannę służącą. Ostatnie wypadki sprawiły, że powziął o niej złe mniemanie. Nowa suknia, w której dotąd nie miał zaszczytu jej widzieć, pogłębiła jego wątpliwości moralne, jakkolwiek obudziła w nim wrażenie świąteczne.
— A gdzie mieszkasz teraz? — spytał tonem, odbijającym te uczucia.
— Nie mogę panu powiedzieć, niewolno.
— No, to nie. Zatrzymaj swój adres dla siebie.
Dolna warga małej modelki opuściła się bardziej niż zwykle. Oczy miała podkrążone sinemi obwódkami, na twarzy malowała się udręka, budząca współczucie.
— Czy nie powie mi pan nic nowego? — spytała nieśmiałym głosem.
Z krtani starego kamerdynera wybiegł osobliwy pomruk.
— Hm! — rzekł. — Dzieciak umarł, pochowają go jutro.
— Umarł! — powtórzyła mała modelka.
— Idę na pogrzeb... na cmentarz Brompton. O pół do dziesiątej wychodzę z domu. A to już napewno początek końca. On siedzi w więzieniu, a ona wygląda jak cień.
Mała modelka potarła ręce o suknię.
— A za co poszedł do więzienia?
— Bo się na nią rzucił i zranił ją.
— A dlaczego się na nią rzucił?
Creed spojrzał na dziewczynę i, odwracając głowę, odparł:
— To wiedzą najlepiej ci, co są temu winni.
Twarz małej modelki oblała się szkarłatem.
— Przecież ja nie mogę odpowiadać za to, co on robi — rzekła; — co mnie może obchodzić taki mężczyzna?... co jabym z nim robiła? Nie chciałabym go za nic, o nie!
Szczera pogarda, dźwięcząca w tym gniewnym wybuchu, wywarła wrażenie na starym kamerdynerze.
— Ja tam nic nie mówię, — rzekł, — mnie tam wszystko jedno. Nie wtrącam się nigdy do cudzych interesów. Ale dla mnie to wielka niewygoda. Nie dostaję już nawet porządnego śniadania. Biedna kobieta... prawie zupełnie straciła głowę. Jak pochowają dziecko, będę musiał poszukać innego pokoju, zanim on powróci.
— Spodziewam się, że go tam zatrzymają, — mruknęła niespodzianie mała modelka.
— Dali mu miesiąc, — rzekł Creed.
— Tylko miesiąc!
Stary kamerdyner spojrzał na nią, a to spojrzenie jakby mówiło: „Jesteś jednak lepsza niż przypuszczałem“.
— A bo to, dlatego, że niby służył Ojczyźnie, — zauważył głośno.
— Żal mi tego biednego dziecka, — rzekła mała modelka swoim bezbarwnym głosem.
„Westminister“ potrząsnął głową.
— Nie przypuszczałem nigdy, że będzie żyło, — rzekł.
Dziewczyna, gryząc czubki palców białej bawełnianej rękawiczki, patrzyła teraz osłupiałym wzrokiem na ruch uliczny. W przyćmionej głębi umysłu starca zaświtała, niby blady promyk, myśl, że niezupełnie rozumie dziewczynę. W ciągu długiego życia miał sposobność spotykania wiela nłodych ludzi i wiedział odrazu do jakiej ich zaliczyć sfery, tym razem zaś, ponieważ nie mógł zupełnie zorientować się w której klasie społecznej umieścić dziewczynę, miał wrażenie takie, jakiego doznaje nietoperz, zaskoczony przez światło dzienne.
Nagle młoda dziewczyna, nie pożegnawszy go, odeszła.
„No“, pomyślał, śledząc ją wzrokiem „nie nabrałaś lepszych manjer tam, gdzie teraz mieszkasz, ani też pańskiego wyglądu, mimo nowej sukni“.
I stał przez chwilę, zastanawiając się nad jej osłupiałem spojrzeniem i nagłem odejściem.
O tej samej porze Bianka wychodziła z bramy swego ogrodu.
Jej głębokie wzruszenie, gorące pragnienie zgody minęło; w sercu jej walczyły teraz, osobliwie pomieszane, te dwie myśli: „Gdyby chociaż była z naszego świata“! Rada jestem, że nie jest z naszego świata“!
Ze wszystkich ciemnych i krętych dróg naszego życia, droga, jaką kroczy serce ludzkie, jest najciemniejsza i najbardziej kręta; a ze wszystkich serc ludzkich niema mniej niezgłębionych i bardziej zawikłanych niż serca tej klasy ludzi, śród których Bianka spędzała życie. Duma jest właściwością prostą jeżeli się łączy z prostym poglądem na życie, opartym na jasnej filozofji posiadania; duma przestaje być właściwością prostą, gdy setki obezwładniających wątpliwości i roszczeń sumienia społecznego wzniosą dokoła niej zaporę.
To też, gdy Bianka wyszła ze szczerym zamiarem przywrócenia małej modelki na dawne stanowisko w swym domu, zaczęła się w niej walka serca z dumą a kobiece poczucie własności w stosunku do mężczyzny, którego poślubiła, zmagało się z nabytemi przez wychowanie, pojęciami o wolności, swobodzie, równości i dobrym smaku. Z takim zamętem w sercu, z duszą w takiej rozterce, Bianka działała jedynie pod wpływem instynktu współczucia.
Pobiegła na górę z pokoju p. Stone’a a teraz szła szybko, w obawie, że ten instynkt, najbardziej może fizyczny ze wszystkich — rozbudzony widokami i dźwiękami, wymagający ciągłej podniety — utraci swoją moc.
Niebawem dotarła do ponurej ulicy na Bayswater, gdzie, jak ją objaśniła Cecylja, mieszkała teraz dziewczyna.
Wysoka, chuda gospodyni otworzyła drzwi.
— Czy tu mieszka niejaka panna Barton? — spytała Bianka.
— Tak, — odparła gospodyni, — ale zdaje mi się, że wyszła.
Zajrzała do pokoju małej modelki.
— Tak, — dodała, — wyszła; ale jeżeli pani chciałaby zostawić bilecik, to proszę, można tu napisać. Jeśli pani szuka modelki, to, zdaje mi się, że ona potrzebuje zajęcia.
Biance nie zbywało na nowoczesnej umiejętności szarpania bolesnym nerwem — to też weszła do pokoju dziewczyny.
Rozejrzała się dokoła. Jakaż duchowa pustka w tym pokoiku! Nie było najdrobniejszego przedmiotu, — z wyjątkiem podartego numeru Tit Bits, — któryby świadczył, że żyje tu tworzenie obdarzone umysłem. Mimo to, a może dlatego, pokoik był dosyć czysty.
— Tak, — objaśniała gospodyni, — pilnuje porządku w pokoju. Oczywiście, przecież to wiejska dziewczyna... pochodzi z moich okolic. — Powiedziała to z grymasem na surowej, ale nie nieprzyjemnej twarzy. — Żeby nie to, — ciągnęła dalej, — nie wpuściłabym do siebie żadnej, co się zajmuje tem co ona.
Bianka napisała ołówkiem na swojej karcie:
„Jeśli można, proszę przyjść do mojego ojca dzisiaj albo jutro“.
— Czy pani zechce jej to oddać? Wystarczy w zupełności.
— Oddam, a jakże, — odparła gospodyni, ucieszy się napewno. Widzę przecież, że siedzi tu cały dzień. A jak takie dziewczyny nie mają nic do roboty... o, niech pani spojrzy, wylegiwała się na łóżku...
Odcisk postaci był istotnie wyraźnie widoczny na jaskrawem pokryciu łóżka, Bianka rzuciła na nie wzrokiem.
— Dziękuję, — rzekła, — żegnam panią.
Naprężony, szarpany nerw bolał bardzo, gdy szła do domu wolnym krokiem.
Przed bramą ogrodową stała mała modelka we własnej osobie, patrząc na dom, jakgdyby już od dłuższej chwili. Przechodząc przez jezdnię, Bianka widziała doskonale młodocianą postać, teraz bardzo zgrabnie i starannie ubraną, niemniej jednak w jej linjach — raczej zręcznych a mniej wytwornych, — było coś, co ujawniało odrazu, że jest z gminu; coś „niewychowanego“, a może też ujętego w karby tylko materjalnymi faktami życiowymi, nie zaś tajną wiarą w samowolne przepisy. Ujawniało się to, tu i owdzie, w sposób zrozumiały jedynie kobietom, nadewszystko w sposobie, jakim oczy jej spoglądały na ten dom, do którego widocznie bardzo pragnęła wejść. Nie: „Czy mara wejść!“ lecz „Czy ośmielę się wejść“ — mówiło ich spojrzenie.
Nagle ujrzała Biankę. Spotkanie ich było jak zwykłe codzienne spotkanie pani i służącej.. Twarz Bianki nie przybrała żadnego odrębnego wyrazu, prócz lekkiego wyniosłego zaciekawienia, które jakby mówiło: „Jesteś dla mnie zamkniętą na pieczęć książką, wydawałaś mi się taką zawsze. Co myślisz i robisz istotnie, nie dowiem się nigdy“.
Twarz małej modelki miała wyraz nawpół wylękły, napoły głupi.
— Proszę wejść, — rzekła Bianka; — mój ojciec ucieszy się, jak panienkę zobaczy.
Otworzyła bramę ogrodową i przepuściła dziewczynę.
Przyczem uczuła, jakby lekkie rozweselenie, z powodu swojej zbytecznej wędrówki. Widocznie nie było jej sądzone dać choćby mały dowód wspaniałomyślności.
— Jakże się panience powodzi?
Mała modelka poruszyła się żywo wobec takiego niespodziewanego zapytania. Pohamowała się jednak niezwłocznie i odparła:
— Bardzo dobrze, dziękuję pani, to jest niebardzo...
— Ojciec jest dzisiaj bardzo zmęczony, przeziębił się. Proszę nie pozwolić mu czytać zadużo.
Mała modelka czyniła widoczne wysiłki, żeby coś powiedzieć, ale daremnie, i weszła do domu.
Bianka nie poszła za nią lecz wykradła się z powrotem do ogrodu, gdzie na samym końcu słońce padało jeszcze na klomb laku. Pochyliła się nad kwiatami tak, że dotykała ich jej woalka. Dwie pszczoły gospodarowały na klombie; brzęczały szaro-brunatnemi skrzydełkami, czepiały się czarnemi, maleńkiemi łapkami pomarańczowych płatków, zapuszczały czarne wąziutkie języczki głęboko w słodką głębię. Kwiaty drżały pod ciężarem ich małych, ciemnych tułowiów. Drżała też twarz Bianki, pochylona tuż nad nimi.
Hilary, który, jak widzieliśmy, żył raczej śród rozważań o wypadkach, niż śród wypadków samych, i dla którego nagie fakty i słowa miały znaczenie o tyle o ile posiadały wartość dla jego filozofji, powitał wylękłą twarzą ukazanie się dziewczyny w korytarzu przed pokojem p. Stone’a. Mała modelka wszakże, która duchowo żyła z dnia na dzień i znała tylko filozofję pożądań, odczuła to spotkanie inaczej. Wiedziała, że przez ostatnie pięć dni, jak wyżeł wygnany z miejsca, gdzie, według swego mniemania, powinien był pozostać — pragnęła być tam, gdzie teraz stała, wiedziała, że w tym nowym pokoju, z rdzawo-czerwonemi drzwiami, do krwi gryzła palce i usta i, jak świeżo uwięzione ptaki rozbijają się o pręty klatki, uderzała skrzydłami o ściany z niebieskiemi różami na żółtem tle. Pamiętała jak leżała w dręczącem zamyśleniu na czerwono-żółtem pokryciu łóżka, skręcając frendzle i nawpół otwartemi oczyma patrząc w próżnię.
W jej spojrzeniu na Hilarego był jakiś odmienny pierwiastek.
Utraciło dużo z wyrazu dziecinnego przywiązania, była śmielsza, jakgdyby przeszła przez jakieś przeżycia uczuciowe, co przygasiły znacznie przez te pięć dni blask jej skrzydeł.
— Pani Dallison kazała mi przyjść, — rzekła. — Pomyślałam, że teraz już mogę. P. Creed powiedział mi, że pn jest w więzieniu.
Hilary wpuścił ją i, idąc za nią do p. Stone’a, zamknął drzwi.
— Zbieg wrócił, — rzekł.
Usłyszawszy tę niesprawiedliwą nazwę, mała modelka spłonęła gorącym rumieńcem i chciała coś powiedzieć. Powstrzymała się wszakże na widok uśmiechu Hilarego i, miotana różnemi uczuciami, wodziła wzrokiem od niego do p. Stone’a.
P. Stone wstał i szedł powoli do biurka. Oparł ręce pa papierach, a skoro zebrał siły, zaczął porządkować swój rękopis.
Przez otwarte okno wpadały z oddali dźwięki katarynki. Słabo i za wolno brzmiała melodja granego walca, lecz była w niej pokusa — nęciła. Mała modelka zwróciła się ku dźwiękom, a Hilary wpatrywał się w nią przenikliwie. Ta dziewczyna i ta melodja razem — tak, to zupeinie wyraźnie muzyka, którą słyszał przez tyle dni, jak człowiek w gorączce.
— Jesteś gotowa? — spytał p. Stone.
Mała modelka umoczyła pióro w atramencie. Oczy jej zakradły się jednak do drzwi, gdzie Hilary stał z tym samym wyrazem twarzy. Unikał jej wzroku i zbliżył się do p. Stone’a.
— Czy to czytanie jest dziś konieczne?
P. Stone spojrzał nań gniewnie.
— A dlaczego nie? — spytał.
— Pan jeszcze taki osłabiony.
P. Stone wziął rękopis.
— Straciliśmy już trzy dni; — i bardzo wolno zaczął dyktować: — »Bar-ba-rzyń-skie zwy-cza-je takie, jak zwyczaj, znany jako Wojna...“ — Głos jego skonał, — jedynie łokcie, oparte o biurko, uchroniły go od upadku.
Hilary przysunął fotel i, biorąc go pod pachy, posadził ostrożnie.
Zauważywszy, że siedzi, p. Stone podniósł rękopis i czytał dalej: — „uprawiane były w owych dniach, nie bacząc na braterstwo. I było jakby stado rogatego bydła, pędzonego przez zielone pastwiska do owych wrót, gdzie czekała je niezawodna zagłada, zaczęło przedwcześnie przebijać się i wyrywać sobie wzajemnie wnętrzności, w namiętnem umiłowaniu tych kształtów indywidualnych, które miało niebawem utracić. Tak tedy ludzie — szczep przeciw szczepowi, kraj przeciw krajowi — krwią nabiegłemi oczami wpatrywali się w siebie wzajemnie po przez doliny; nie mogli widzieć, skąpanych w blasku księżycowym skrzydeł, ani odczuć wonnych powiewów braterstwa.“
Coraz wolniej i wolniej toczyły się zdania, a gdy ostatnie słowo skonało, starzec usnął, oddychając spokojnie przez mały otwór lewego kącika ust pod wąsem. Hilary, który czekał na tę chwilę, odsunął ostrożnie rękopis na biurku i skinął na dziewczynę. Nie zaprowadził jej do swego gabinetu, rozmawiał z nią w korytarzu.
— O ile p. Stone jest cierpiący, odczuwa brak pani. Proszę zatem teraz przychodzić dopóki Hughs jest w więzieniu. Jak się pani podoba nowy pokój?
Mała modelka odparła poprostu:
— Niebardzo.
— Dlaczego?
— Tak tam pusto, samotnie. Ale mniejsza o to, skoro znów tu przychodzę.
— Tylko teraz, — było wszystko, co Hilary zdołał powiedzieć.
Mała modelka spuściła oczy.
— Jutro pochowają dziecko pani Hughs, — rzekła znienacka.
— Gdzie?
— Na cmentarzu Brompton. P. Creed pójdzie.
— O której pogrzeb?
Dziewczyna spojrzała na niego ukradkiem.
— P. Creed wyjdzie z domu o pół do dziesiątej.
— I ja chciałbym pójść, — rzekł Hilary.
Jasny blask przemknął się po jej twarzy i zgasł niezwłocznie pod chmurą wyrazu głupoty. Poczem, widząc, że Hilary zbliża się do drzwi, wydęła usta.
— A więc, do widzenia, — rzekł.
Mała modelka zarumieniła się, dreszcz wstrząsał jej postacią. Zdawać się mogło, że mówi: „Nie spojrzysz nawet na mnie; nie powiedziałeś mi ani jednego dobrego słowa.“ I nagle rzekła twardym głosem:
— Teraz nie będę już chodziła do p. Lennarda.
— O, to pani chodziła do niego!
Uczucie tryumfu, że obudziła w nim zainteresowanie, obawa, że się przyznała, błaganie i nawpół wyzywające zawstydzenie — to wszystko malowało się na jej twarzy.
— Tak, — odrzekła.
Hilary milczał.
— Było mi już wszystko jedno, jak mi pan powiedział że nie mam tu przychodzić.
Hilary milczał w dalszym ciągu.
— Nie zrobiłam nic złego, — mówiła ze łzami w głosie.
— Nie, — nie odezwał się Hilary; — oczywiście!
Mała modelka dławiła się.
— To mój zawód.
— Tak, tak, — rzekł Hilary — już dobrze!
— Nie dbam o to, co on sobie pomyśli; nie pójdę do niego, dopóki mogę tu przychodzić.
Hilary dotknął jej ramienia.
— Dobrze, dobrze, — rzekł i otworzył drzwi frontowe.
Mała modelka rozedrgana, jak kwiat, na którym słońce złożyło po deszczu pocałunek, wyszła z blaskiem w oczach.
Pan domu powrócił do p. Stone’a. Siedział długo, czuwając nad snem starca.
„Myśliciel, rozważający zagadnienie czynu“.
Pod wpływem głęboko zakorzenionego instynktu, który sprawia, że człowiek nie szczędzi kosztów i starań dla nieboszczyka, chociaż za życia był dlań obojętny i skąpy, — z pod domu Nr. 1 przy Hound Street ruszył orszak pogrzebowy, złożony z trzech zamkniętych dorożek.
Pierwsza wiozła trumienkę, na której spoczywał wielki biały wieniec (dar Cecylji i Tymjany). Druga wiozła panią Hughs, jej syna, Stanley’a, i Jozuego Creed’a. Trzecia wiozła Marcina Stone’a.
W dorożce pierwszej unosiło się Milczenie wraz z wonią lilij nad tym, który w krótkiem życiu swojem taki był cichy, nad małym, szarym cieniem, który tak cicho wsunął się w życie a skorzystał z pierwszej sposobności i, niezauważony, równie, cicho z życia się, wysunął. Nigdy nie doznał uczucia takiego błogiego spokoju, nigdy nie czuł się tak bardzo u siebie, jak w tej małej, prostej trumience, w której spoczywał umyty, nienaturalnie biały, otulony w jedyne zbędne prześcieradło matki. Zdala od wszystkich walk ludzkich dążył do głębszego spokoju. Jego maleńki aloes zakwitł; a przez okna jedynego pojazdu, w jakim kiedykolwiek jechał, wiatr — w który, kto wie? może się zamienił — poruszał liśćmi paproci i kwiatami jego grobowego wieńca. Tak to odchodził ze świata, gdzie wszyscy ludzie byli jego braćmi.
Do dorożki drugiej wiatr nie miał żadnego dostępu; i tu też panowało milczenie, przerywane głośnym oddechem starego kamerdynera. Ubrany w paradny surdut tonął z lubością we wspomnieniach, przypominał sobie odbywane podróże w zamkniętych dorożkach, kiedy, siedząc obok skrzynki, owiązanej sznurami i opieczętowanej, wiózł srebra swego pana do skarbca w banku; kiedy śród strzelb i kuferków, siedział, trzymając psa „Jaśnie Wielmożnego Bateson’a“; kiedy, z młodą osobą przy boku, jechał w orszaku chrzestnym, ślubnym lub pogrzebowym. Te wspomnienia minionej wielkości opanowały go ze szczególną wyrazistością i, z jakiejś niewiadomej przyczyny, przyszły mu na myśl słowa: „Na dolę i niedolę, dopóki nas nie rozłączy śmierć“.
Ale, śród wzruszenia, spowodowanego temi wspomnieniami, stare serce pod czerwonym flanelowym napierśnikiem — nieodłącznym towarzyszem jego wygnania, który drgał, w krótkich przerwach, — zniewoliło go do spojrzenia na siedzącą obok kobietę. Tak chętnie udzieliłby jej nieco swego zadowolenia z faktu, że pogrzeb nie jest bynajmniej pogrzebem takim ubogim, jakim mógłby być. Wątpił jednak, czy swoim rozumem kobiecym zdoła odczuć całą pociechę, jaką powinny jej być zamknięte doróżki i wieniec z lilij.
Wychudła twarz szwaczki, o udręczonym, cierpliwym wyrazie, wydawała się jeszcze chudsza i cichszą niż zazwyczaj. O czem pani Hughs myśli, p. Creed nie mógłby powiedzieć. Tyle jest rzeczy, o których może myśleć. I ona również niewątpliwie miała swoje chwile wielkość, choćby tylko podczas samotnej jazdy z kościoła, gdzie przed ośmiu laty wraz z Hughs’em słuchała słów, które teraz prześladowały Creed’a. Czy o nich myśli; o utraconej młodości i urodzie, o zamarłej miłości męża; o długiem schodzeniu w krainę cieni; o dzieciach, które już przedtem pochowała; o Hughs’ie w więzieniu; o dziewczynie, co „rzuciła na niego urok“, czy też jedynie o tem, jak drobne usteczka, które spoczywały martwe w pierwszej dorożce, ostatni raz ssały jej pierś? Albo może, w słusznem poczuciu, zastanawia się, że, gdyby ludzie nie byli tacy dobrzy, musiałaby teraz iść za karawanem, dostarczonym przez parafję?
Stary kamerdyner nie mógł na to dać odpowiedzi, ale skłonny był — on, którego jedynem pragnieniem teraz było; nie umrzeć w przytułku dla ubogich i zebrać tyle oszczędności, żeby pochowano jego zwłoki bez pomocy ludzi obcych — do przypuszczenia, że myśli o jaśniejszej stronie położenia; a chcąc ją rozerwać, rzekł:
— Co za postęp, jak się te dorożki poprawiły! Tak, tak! Dawniejsze w porównaniu z dzisiejszymi, to były istne pudła! Pamiętam dobrze.
Szwaczka odpowiedziała swoim cichym głosem;
— Ta jest bardzo wygodna. Stanley, siedź spokojnie?
Jej synek, którego stopy nie dosięgały podłogi, bił obcasami w siedzenie. Przestał i spojrzał na matkę a stary kamerdyner zwrócił się do niego.
— Wspomnisz nieraz tę jazdę, — rzekł, — jak będziesz starszy.
Chłopiec zwrócił czarne oczy od statki na tego, który mówił ostatni.
— To piękny wieniec, — mówił dalej Creed. — Pachniał na całych schodach. Nie żałowano kosztów; takie białe lilje to okropnie drogie kwiaty.
Że zaś powstał w jego głowie bieg myśli, taki żywy, iż wrodzona dyskrecja nie zdołała go pohamować, dodał:
— Widziałem wczoraj tę dziewczynę; zagadała do mnie na ulicy.
— Twarz pani Hughs, dotychczas martwa, przybrała wyraz, jaki można zauważyć na obliczu sowy — twardy, baczny, okrutny; tem twardszy i okrutniejszy, wobec łagodnych, wielkich, czarnych oczu.
— Wołałaby trzymać język za zębami i nie włazić ludziom w oczy, — rzekła. — Stanley, siedź spokojnie!
Chłopiec powtórnie przestał stukać obcasami i zwrócił znów oczy od starego kamerdynera na mówiącą matkę. Dorożka, która poprzednio jechała wolno, a następnie energicznem szarpnięciem potoczyła się szybciej, jakgdyby zmierzając do czegoś na drodze, powróciła teraz do swego poważnego biegu. Creed spojrzał przez dobrze zamknięte okno. Przed nim ciągnął się taki długi, że wydawał się bez końca, jak budynek widziany w majakach zmory nocnej, ów gmach, w którym stary kamerdyner nie pragnął zakończyć swoich dni. Skierował znów wzrok na konia. Barwa jego nosa pociemniała. I zaczął mówić:
— Gdyby tak chcieli dawać mi moje ostatnie wydanie wcześniej, zamiast przysyłać je wtedy, kiedy ten drab pozabiera mi już wszystkich klijentów, byłaby to dla mnie różnica conajmniej dwóch szylingów tygodniowo, i mógłbym je sobie ślicznie zaoszczędzić.
Na te słowa, pełne ukrytego znaczenia, nie otrzymał innej odpowiedzi, prócz stukania obcasów chłopca; i, powracając do przedmiotu, od którego mimowoli odbiegł, szepnął:
— Miała na sobie całkiem nową suknię.
Przeraził się gwałtownym tonem głosu, którego, prawie nie poznał:
— Nie chcę o niej nic słyszeć; tonie taka, żeby przyzwoici ludzie o niej mogli mówić.
Stary spojrzał na mówiącą z ukosa. Szwaczka drżała gwałtownie. Uniesienie jej w takiej chwili dotknęło go niemile.„Proch do prochu“, pomyślał.
— Niech pani więcej o tem nie myśli, — rzekł w końcu, streszczając w tych słowach całą swoją znajomość świata; — już ona dostanie się tam, gdzie jej miejsce. — A na widok łzy, która staczała się wolno po płonącym policzku, dodał skwapliwie: — Niech pani myśli o swojem dziecku,.. już ja pani dopomogę. Siedź spokojnie, chłopcze... siedź — że spokojnie! Drażnisz matkę.
Chłopiec znów przestał stukać obcasami i spojrzał na tego co mówił; a zamknięta dorożka toczyła się powoli dalej, skrzypiąc.
W trzeciej zamkniętej dorożce, gdzie okna były natomiast zupełnie otwarte, Marcin Stone, wsunął ręce głęboko w kieszenie paltota i, skrzyżowawszy długie nogi siedział, z wyrazem zaciętego szyderstwa na bladej twarzy, patrząc w górę.
W bramie, przez którą przeszło. w swoim czasie tyle umarłych i żywych cieni, czekał Hilary. Nie mógłby prawdopodobnie wytłómaczyć dlaczego przybył, żeby zobaczyć złożenie w ziemi tego maleńkiego cienia — może przez wspomnienie owych dwóch minut rozmowy oczu maleństwa z jego własnemi, albo kierowany chęcią złożenia milczącego dowodu szacunku tej, którą życie przytłoczyło w ostatnich czasach takim strasznym ciężarem. Z jakiegokolwiek powodu przyszedł, trzymał się zdala i stał spokojnie z boku. A i on, niewiedząc o tem, był przedmiotem bacznej uwagi — mała modelka stała ukryta za wysokim nagrobkiem.
Dwaj mężczyźni, w wytartem, czarnem ubraniu, nieśli małą trumienkę; potem szedł kapłan w białej szacie, potem pani Hughs i jej synek; tuż za nimi, z głową wysuniętą naprzód i drżącą, stary Creed; a na ostatku Marcin Stone. Hilary przyłączył się do młodego doktora. I tak kroczył, z złożony z pięciu osób, orszak pogrzebowy.
Zatrzymali się przed małym, ciemnym dołem w zakątku cmentarza. Słońce padało na ten las grobów, bez kwiatów; wiatr wschodni, lekkim powiewem muskał przyczesane gładko włosy starego kamerdynera i napędzał mu łzy do kącików oczu, utkwionych ze skupieniem w obliczu kapłana. Słowa i myśli wirowały w głowie starca:
„Ma chrześcijański pogrzeb. Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz. Nie spodziewałem się nigdy, że będzie żył“.
Przebieg nabożeństwa pogrzebowego, skróconego, odpowiednio do maleńkiego cienia w trumience, przejął go miłem uczuciem; oczy jego przesłonić mgła; słuchał, jak stara papuga na swym drążku, przechyliwszy głowę nieco w bok.
„Ci, którzy umierają młodo“ — myślał — „idą prosto do nieba. Wierzymy w Boga... Tak, nieinaczej! Ja się śmierci nie boję!“
Na widok trumienki, chwiejącej się nad dołem, wyciągnął szyję jeszcze bardziej naprzód. Zapadła; rozległo się tłumione łkanie. Stary kamerdyner dotknął drżącymi palcami ramienia stojącej przed nim.
— No, no, spokojnie, — szepnął; on już poszedł db nieba.
Ale. usłyszawszy suchy szelest ziemi, wyjął chustkę z kieszeni i poniósł do nosa.
„Tak, poszedł“, myślał; „znów małe dziecko. Starzy mężczyżni i dziewczęta, młodzi mężczyźni i małe dzieci; tak ciągle w kółko. Tam, gdzie on jest teraz, niema ślubów ani kazań: dopóki śmierć nas nie rozłączy“
Wiatr, który przeleciał nad zasypanym dołem, poniósł szelest jego chrapliwego oddechu, suche, zdławione łkanie szwaczki w dal, ponad grobami cieni, do tych domów na te ulice...
Hilary i Marcin wracali razem z pogrzebu dziecka, a daleko za nimi, po drugiej stronie ulicy szła mała modelka. Przez pewien czas żaden z nich się nie odezwał; poczem Hilary, wyciągając rękę ku plugawej ulicy, rzekł:
— Ci tam ścigają nas i ściągają w dół. Ciemnym, długim wąwozem. Czy jest tam na krańcu światło, Marcinie?
— Jest, — odparł Marcin szorstko.
— Ja go nie widzę.
Marcin spojrzał na niego.
— Hamlet!
Hilary nie odpowiedział.
Młodzieniec spojrzał nań z pod oka.
— Taki uśmiech jest chorobliwy! Hilary przestał się uśmiechać.
— To mnie wylecz, — rzekł z nagłym gniewem, — ty apostole zdrowia!
Blade policzki młodego „sanitysty“ zaczerwieniły się.
— Zanik nerwu czynu, — mruknął; — na to lekarstwa niema!
— Jakkolwiek jesteśmy tacy różni, niemniej wszyscy pragniemy postępu społecznego, każdy na swój sposób. Ty, twój dziad, mój brat, ja sam; masz tu cztery typy. Może powiesz, że którykolwiek z nas jest właściwym człowiekiem do podjęcia tego zadania? Mnie naprzykład natura nie obdarzyła wolą do czynu.
— Jakikolwiek czyn, — odparł Marcin, — jest lepszy od żadnego czynu.
— A ty, Marcinie, jesteś z natury krótkowidzem. W danym wypadku twój przepis niewiele dopomógł, co?
— Jak ludzie są takimi przeklę... idjotami, to ja nie poradzę.
— Właśnie! Ale odpowiedz mi na jedno pytanie: Czy sumienie społeczne w szerokiem znaczeniu nie jest wynikiem dobrobytu i zabezpieczonego trybu życia?
Marcin wzruszył ramionami.
— A czy dobrobyt również nie niszczy zdolności do czynu?
Marcin ponownie wzruszył ramionami.
— Skoro zatem ci, którzy posiadają sumienie społeczne i widzą, co jest złe, utracili zdolność do czynu, jakże możesz powiedzieć, że na krańcu owego ciemnego wąwozu istnieje światło?
Marcin wyjął fajkę, napełnił ją i dużym palcem wcisnął tytoń.
— Tam jest światło — rzekł w końcu, — na przekór wszystkim tchórzom. Do widzenia! Zmarnowałem już dosyć czasu — i oddalił się spiesznie.
— I na przekór krótkowidzom? — mruknął Hilary.
W kilka minut później, wychodząc ze sklepów pp. Rose i Thorn, gdzie wstąpił, żeby kupić tytoń, zetknął się niespodzianie, z czekającą nań widocznie małą modelką.
— Byłam na pogrzebie, — rzekła, a twarz jej dodała: „Szłam za tobą“.
I, niezachęcona, podążyła dalej obok niego.
„To nie ta sama dziewczyna“, myślał, „którą pożegnałem przed pięciu dniami. Ona coś utraciła i coś zyskała. Nie poznaję jej“.
W jej twarzy i jej obejściu odbijało się jakieś uparte postanowienie. Wyraz ten przypominał spojrzenie psa mówiące: „Panie, zamierzałeś mnie zamknąć zdala od siebie; wiem teraz co to znaczy. Rób co chcesz, ale w przyszłości ja pozostanę blisko ciebie“.
To spojrzenie, prostotą swoją, przeraziło człowieka, któremu wszelka pierwotność była obca. Pragnąc pozbyć się towarzyszki, a nie wiedząc w jaki to sposób uczynić, Hilary usiadł w ogrodach Kensingtonu na pierwszej ławce, do której się zbliżył. Mała modelka usiadła obok niego. W tem cichem oblężeniu, jakiem osaczyła go dziewczyna, było coś niesamowitego. Hilary miał uczucie, że ktoś związuje go cieniutkiemi włóknami, które w jego oczach zamieniają się stopniowo na powrozy. Ten lęk Hilarego połączony był zrazu z gniewnem rozdrażnieniem. Buntował się w nim właściwy mu wybredny smak i poczucie śmieszności. Na co liczy ta mała, z którą on nie ma ani jednej myśli wspólnej, ani jednego wspólnego pojęcia, której duch jest taki od jego ducha daleki, że o zbliżeniu się jakiemkolwiek nigdy mowy być nie może? Czego się po nim spodziewa? Co chce odeń uzyskać? Czy usiłuje tem milczącem upartem uwielbieniem i na niego rzucić urok? A może próbuje jego życzliwość opiekuńczą zamienić na życzliwość innego rodzaju? Odwrócił się i spojrzał; spuściła oczy niezwłocznie i siedziała bez ruchu, jak posąg kamienny.
Podobnie jak duchem stała się też inna ciałem; peostać jej wydawała się swobodniejsza, okrąglejsza; oddech miała żywszy, głębszy; jak kwiat w początkach czerwca, rozwijała się przed jego oczyma. I to, jakkolwiek sprawiało mu przyjemność, również potęgowało jego lęk. Szczególne milczenie, zupełnie zresztą naturalne — bo i o czem mógłżeby z nią rozmawiać? — wyraźniej, niż cokolwiek przedtem, uprzytomniło mu różnicę klasową. I teraz rozważał już, tylko jakby uniknąć śmieszności!
Dziewczyna, w jakiś osobliwy, nieświadomy sposób, zachęcała go, żeby w niej widział dorosłą kobietę, jakgdyby w duchu zarzuciła mu na szyję okrągłe, młode ramiona i rozchylonemu ustami szeptała odwieczny zew płci do płci. A on, starzejący się, wytworny mężczyzna, świadomy wszystkiego, nie zdołał nawet przemówić słowa, w obawie, że postąpi wbrew własnemu poczuciu delikatności. Zaledwie miał odwagę oddychać, poruszony do najtajniejszej głębi przez tę młodocianą postać, siedzącą przy jego boku, i z obawy, żeby tego wzruszenia nie okazać.
Obok hodowanej rośliny wyrasta bujnie dzika makówka; pień gładkiego drzewa oplatają pędy powoju; silnego, muru czepia się bluszcz.
W tej swojej nowej postaci, zbrojna w nowy zamiar, dziewczyna znalazła osobliwą, tajemniczą moc; nie dbała już o to, czy on do niej przemówi lub na nią spojrzy; instynkt jej, przenikając jego powłokę zewnętrzną, zapewniał o gorączkowem biciu jego serca, o słodkiej truciźnie, krążącej w jego żyłach.
Uczucie tej tajemniczej mocy więcej niż wszystko przejmowało trwogą Hilarego. Niema potrzeby mówić; ona o to nie dba! Niech nawet na nią nie patrzy; wystarcza, żeby siedziała obok niego cicha, bez ruchu, a tchnienie młodości wybiegało przez jej rozchylone usta, a światło młodości wykradało się z pod przymkniętych powiek.
I nagle wstał i odszedł.
Jeżeli młode wino, burząc się gwałtownie, nie rozsady starej butelki, to pieni się i wre dalej spokojnie.
Tak działo w starej butelce p. Stone’a, z godziny na godzinę, z dnia na dzień, przez cały miesiąc. Policzki jego wyglądały znów czerstwiej, zarumieniły się niebieskie, wdal zapatrzone, oczy miały więcej blasku; kolana odzyskały siłę; kąpał się, a bez jego wiedzy, bo on widział tylko wodę, którą pruł niesłychanie wolnymi ruchami, Hilary i Marcin, trzymając się zdala, w obawie, żeby nie miał do nich żalu, iż wyświadczają mu przysługę, — czuwali nad nim kolejno, na wypadek, gdyby znów kiedy siedział zadługo na dnie Serpentyny.
Co rano, po spożyciu kakao i zupy owsianej, można było usłyszeć jak zamiatał pokój z niezwykłą rzeźkością, a gdy zbliżała się dziesiąta, każdy, kto nasłuchiwał, mógł zauważyć głośny oddech, gdy p. Stone podnosił się i opuszczał, na palcach, sposobiąc się do zadań dnia. Żadne listy, oczywiście, ani też dzienniki nie zakłócały bezwzględnego, zupełnego odosobnienia tego życia, poświęconego Braterstwu — żadne listy, w części dlatego, że nie znano jego adresu, w części zaś dlatago, że przez lata całe nie odpowiadał na nie, które otrzymywał; co zaś do dzienników, to raz na miesiąc chodził do czytelni publicznej, gdzie przeglądał cztery ostatnie numery dwóch tygodników, zaznajamiając się z wydarzeniami bieżącemi, przyczem poruszał ustami jak w modlitwie.
O godzinie dziesiątej co rano dobiegało z jego pokoju do korytarza warczenie budnika; poczem następowała zupełna cisza; następnie odzywało się szuranie, gwizdanie, szelest, przerywany ostro wymawianymi wyrazami; niebawem z tej zmąconej fali dźwięków, zaczynał wypływać cienki głos starca. To trwało naprzemian ze skrzypieniem pióra, dopóki nie rozległo się znów warczenie budzika. Następnie ktoś, co stał za drzwiami, mógł z rozchodzącej się woni wywnioskować, że p. Stone będzie wkrótce jadł; gdyby, zaciekawiony tą wonią, wszedł do pokoju, ujrzałby autora „Książki o Powszechnem Braterstwie“, trzymającego w jednej ręce pieczony kartofel, w drugiej zaś filiżankę gorącego mleka; a na stole widziałby skorupy jaj, resztki pomidorów, pomarańczy, bananów, śliwek, sera i plastrów miodu razem z napoczętym bochenkiem chleba.
Wkrótce potem p. Stone wychodził w ubraniu z wiejskiego samodziału i w starym, zielonawo-czarnym kapelusze pilśniowym, albo, w razie deszczu, w długim, żółtym płaszczu z szorstkiego materjału i w takiejże czapce; w ręku zaś niósł zawsze mały koszyk do owoców z łoziny. Tak zaopatrzony wędrował do firmy Rosę i Thorn, wchodził a pierwszemu subjektowi, którego spotkał, podawał koszyk łozinowy, kilka monet i małą książeczkę, zawierającą siedem kartek, zatytułowanych: „Żywność. — Poniedziałek, Wtorek, Środa — i t. d. Poczem stał i przyglądał się konserwom w słojach lub innym przedmiotom, trzymając jedną rękę w górę, w oczekiwaniu powrotu koszyczka łozinowego. Gdy uczuł, że mu go zwrócono, odwracał się i wychodził ze sklepu.
A po za jego plecami, za każdym razem ukazywał się na twarzach pracowników tego oddziału ten sam dobrotliwy uśmiech. Wytworzyło go długie przyzwyczajenie. Wszyscy czuli dobrze, że, chociaż taki od nich różny, ten sędziwy klijent jest od nich zależny. Za żadne skarby świata nie oszukaliby go o jeden szeląg, ani o najdrobniejszy plasterek sera, zaś każdemu nowemu sprzedawcy, który śmiał się z sędziwego klijenta, zapowiadano wnet, żeby lobie takie żarty wybił z głowy.
Wątła postać p. Stone’a, przechylona nieco na jedną stronę, skutkiem powiększonego ciężaru łozinowego koszyczka, kroczyła teraz zwolna ku domowi. Przybywał na miejsce, na jakie dziesięć minut, zanim budzik wybił trzecią i niebawem, po wstępnym zamęcie, wypływał znów cienki głos starca, przerywany skrzypieniem pióra.
Lecz około godziny czwartej Zaczynały ujawniać się oznaki podniecenia umysłowego; z ust jego przestały wybiegać dźwięki, pióro przestawało skrzypieć. Twarz jego, z zarumienionem czołem, ukazywała się w oknie. Skoro tylko zaś zbliżała się mała modelka — z oczyma, utkwionemi nie w jego okno lecz w okno Hilarego — p. Stone odwracał się, czekając widocznie na jej wejście. Pierwsze słowa wymawiał głosem spokojnym: „Mam kilka stronic gotowych. Przystawiłem ci krzesło. Jesteś gotowa? Uważaj!“
Z wyjątkiem tego osobliwego spokoju w głosie i zniknięcia rumieńca z czoła, nie było żadnej oznaki odmłodzenia, jakie dziewczyna ze sobą wniosła, ani tego orzeźwienia, jakie ogarnia podróżnika, który siada pod lipą po długim dniu wędrówki; żadnej oznaki tajemniczego zadowolenia, jakie przyśpieszało mu bieg krwi w żyłach, na widok jej markotnej młodej twarzy, jej młodej giętkiej postaci. Tak ludzie bardzo bliscy końca, czerpią nową energję życiową ze środka podniecającego, jakim jest poniekąd postać, która ich za sobą pociąga, dopóki nagle nie zniknie w ciemnościach.
W ciągu kwadransa, poświęconego na herbatę i na rozmowę, nie zauważył nigdy, że nasłuchiwała, jakby czekając na odgłosy z zewnątrz; wystarczało mu, że w jej obecności czuł, iż ożywia go nowa siła do pracy.
Gdy odeszła, idąc wolno, z wahaniem a oczy jej biegały dokoła w poszukiwaniu śladów Hilarego, p. Stone niezwłocznie prawie siadał i zasypiał; i śnił może o Młodości — o Młodości, wnoszącej woń żywicy; o Młodości z jej nadziejami i obawami; o Młodości, która, dawno już umarła, snuje się jeszcze tak długo dokoła nas! Duch jego uśmiechał się pewnie pod swoją powłoką — tą kruchą porcelaną jego twarzy; i, podobnie jak psy, polując we śnie, poruszają nogami, tak i on poruszał palcami, spoczywającymi na, okrytych wełną, kolanach.
O siódmej budził go zegar i p. Stone przyrządzał sobie wieczerzę. Gdy ją spożył, zaczynał znów chodzić po pokoju, rozsiewał słowa śród ciszy i wprawiał w ruch pióro.
Tak powstawała książka, jakiej świat jeszcze nie widział!
Dziewczyna zaś, która przychodziła taka markotna, żeby mu przynieść orzeźwienie, i taka markotna odchodziła, ani razu w ciągu tych dni nie ujrzała nawet śladu tego, którego szukała.
Od owego ranka, kiedy porzucił ją tak znienacka, Hilary tak się urządził, że wychodził po południu i wracał dopiero po szóstej. Przez ten fortel unikał zetknięcia się z nią i wszelkich wyjaśnień, zarówno z dziewczyną, jak i ze sobą samym; bo, że stanął teraz wobec konieczności powzięcia jakiegoś postanowienia, wiedział aż nadto dotrze. W ciągu kilku minut zupełnego milczenia, gdy dziewczyna siedziała obok niego, nęcąca, rozedrgana budzącą się w niej świadomością magnetycznej władzy, odczuł, że samiec bynajmniej w nim nie zamarł. Teraz nie chodziło już o nieokreślone, zmysłowe wrażenie, lecz rozpętało się w nim namiętne, stanowcze pożądanie. Im więcej zajmowała jego myśli, tem mniej duchowe stawało się jego uczucie dla tego dziewczęcia z gminu.
Ci, którzy go dobrze znali, zauważyli w ciągu owych dni wielką w nim zmianę. Subtelna, swobodna, pogodna łagodność, do której ludzi przyzwyczaił, spokojna uprzejmość, która odrazu powstrzymywała wszelką poufałość, mimo to jakby mówiła: „Gdybyś zechciał zwierzyć mi się z czem, nie wpadłoby mi do głowy potępić ciebie, cokolwiekbyś uczynił“; — lekkie roztargnienie, drwiące nieco obejście ustąpiły miejsca posępnemu zamyśleniu. Unikał przyjaciół. Jego zachowanie się w klubie „Pióro i atrament“ drażniło mężczyzn, lubiących rozmawiać. Wiedzieli, że pisze nową książkę, podejrzewali, że spotkał się z trudnościami w tej pracy i tem tłómaczyli sobie jego szczególne obejście...
W istocie zaś, Hilary miał tę jedną trudność w pisaniu nowej książki, że nie mógł wcale nad nią pracować. Nawet pokojówka, która sprzątała jego gabinet, zauważyła, że codziennie widziała ten sam Rozdział XXIV na rękopisie, pomimo, że jej pan, jak zwykle, siedział w domu przez całe rano.
Zmiana w jego obejściu i twarzy, która przybrała wyraz udręki i zmęczenia, zwróciła uwagę Bianki, jakkolwiek byłaby raczej umarła niż przyznała, że zauważyła w nim cokolwiek. Był to jeden z okresów w pożyciu domowem, podobnych do dnia śród późnego lata — duszny, przeładowany elektrycznością, jeszcze spokojny, lecz brzemienny prądami nadchodzącej burzy.
W ciągu tych kilku tygodni, które Hughs spędził w więzieniu, Hilary dwa razy tylko widział małą modelkę. Raz spotkał ją, jadąc do domu; spłonęło szkarłatnym rumieńcem a oczy jej roziskrzyły się. Pewnego razu znów, przechodząc, spostrzegł ją na ławce, na której siedzieli wówczas razem. Patrzyła w dal przed siebie, kąciki jej ust opadły z wyrazem niezadowolenia. Nie widziała go.
Dla mężczyzny takiego, jak Hilary, dla którego bieganie za kobietami byłoby ostatniem zajęciem na świecie, który faktycznie schodził im z drogi i wyobraził sobie, że i one zawsze jego unikać będą, — uczucie, że młoda dziewczyna ugania się za nim, miało urok i niepokoiło go. Było to jednocześnie za piękne i za przykre, żeby mogło być prawdziwe. Jego nagłe uczucie dla niej podobne było do bolesnego wrażenia człowieka, widzącego przed sobą dojrzałą śliwkę, tak blizko, że może po nią sięgnąć. Marzy ciągle o wyciągnięciu ręki, ale nie może się odważyć, albo też mniema, że mu się odważyć niewolno. To wszystko nie sprzyjało trybowi pracowitego, skupionego w sobie życia; przynosiło też ze sobą poczucie czegoś nierzeczywistego, które sprawiało, że unikał najlepszych przyjaciół.
Z tej to w części przyczyny Stefan przyszedł do niego pewnej niedzieli; drugim zaś powodem wizyty było obliczenie, że Hughs wyjdzie z więzienia w następującą środę.
„Ta dziewczyna“, pomyślał, „ciągle jeszcze do nich chodzi a, Hilary dopuści do tego, że nie zdoła już biegu rzeczy wstrzymać i będzie ładna awantura“.
Fakt, że człowiek został uwięziony w związku z tą całą sprawą, nadawał piętno ponure temu, co systematyczny i trzeźwy umysł Stefana uważał dotąd tylko za rzecz brudną.
Przechodząc przez ogród, usłyszał głos p. Stone’a, dobiegający przez otwarte okno.
„Czy ten stary warjat nie może przestać nawet w niedzielę?“ pomyślał.
Zastał Hilarego w gabinecie, nad książką o cywilizacji Machabeuszów, którą czytał, przygotowując się do pisania artykułu dla jednego z poważnych Przeglądów. Powitał Stefana niezbyt chętnie.
Stefan rozpoczął ostrożnie.
— Nie widzieliśmy cię już całe wieki. Słyszałem naszego staruszka, przechodząc przez ogród. Czy pracuje teraz podwójną siłą pary, żeby skończyć swoje magnum opus? Myślałem, że przestrzega odpoczynku niedzielnego.
— Zazwyczaj tak, — odparł Hilary.
— Tymczasem teraz dyktuje tej dziewczynie.
Hilary drgnął. Stefan ciągnął dalej z większą oględnością:
— Czy nie mógłbyś nakłonić starego, żeby skończył w środy? Myślę, że chyba już jest blizki końca.
Wyobrażenie, że p. Stone mógłby ukończyć swoją książkę do środy, wywołało blady uśmiech na ustach Hilarego.
— Czy nie mógłbyś nakłonić swoich sądów, żeby do środy zakończyły na dobre wszelkie procesy i spory ludzkości?
— Do licha! To tak sprawa wygląda? Myślałem, że, bądź co bądź, zamierza tę książkę kiedyś skończyć.
— Skończy ją wtedy, — rzekł Hilary, — gdy wszyscy ludzie będą braćmi.
Stefan gwizdał przez krótką chwilę, poczem odezwał się:
— Słuchaj, mój drogi, ten łotr wychodzi z więzienia w środę. I cała chryja rozpocznie się nanowo.
Hilary wstał i zaczął chodzić po pokoju.
— Wzbraniam się stanowczo uważać Hughs’a za łotra, — rzekł. — Co my wiemy o nim lub o kimkolwiek z pośród nich?
— Właśnie! Co wiemy o tej dziewczynie?
— Dajmy temu pokój, — rzekł Hilary krótko.
Twarze braci przybrały na chwilę wyraz twardy, wrogi, jakgdyby głęboka różnica ich charakterów odniosła zwycięstwo nad wzajemnem przywiązaniem. Widocznie spostrzegli to obaj, gdyż odwrócili głowy.
— Chciałem ci tylko przypomnieć, — rzekł Stefan, — jakkolwiek sam, oczywiście, wiesz najlepiej, jak postąpić. — Gdy zaś Hilary skinął głową, Stefan pomyślał: „Otóż tego właśnie nie wie“.
I wyszedł niebawem, z uczuciem, że obecność brata krępuje go niemile. Hilary odprowadził go do furtki, puczem usiadł na samotnej ławce ogrodowej.
Wizyta Stefana miała tylko ten skutek, że rozpętała w nim niezdrowe pragnienia.
Jaskrawy blask słoneczny padał na ten mały ogródek londyński, rozpraszając jego cienistość; rozścielał smugi i plamy takie, jakiemi życie piętnuje twarze tych, którzy mają pełną jego świadomość.
Hilary, siedząc pod niekwitnącą jeszcze akacją, zauważył wczesnego motyla, krążącego nad pelargonjami, dokoła kompasu. Kosy intonowały już pieśń wieczorną; późna woń bzu zakradała się w fale powietrza, zmieszana z dymem kominów. Jasny ale nie świetlany był mały ogródek; woń, ale nie silny powiew unosił się nad złocistemi jeziorami kaczeńców, idąc od mórz kiełkującej koniczyny, od, kołysanej wiatrem, srebrzystej pszenicy; dźwięczała muzyka, ale nie pełnem brzmieniem chórów, nie słodkim pogwarem.
Jak oblicze i postać swego pana, taki był też ten mały ogródek, gdzie słońce rzadko docierało do kompasu — wytworny, miły, zamknięty w sobie, prawdziwy twór wielkomiejski. W tej chwili wszakże Hilary wyglądał zupełnie inaczej, niż zwykle; twarz jego pałała, oczy iskrzyły się gniewnie, niemal jakgdyby był człowiekiem czynu.
Głos p. Stpne’a rozlegał się jeszcze ciągle, drżąc w powietrzu, wyrzucanemi urywkowo zdaniami, profil starca, od czasu do czasu podnoszącego rękopis do oczu, odcinał się ostro na ciemnem tle pokoju. Naraz utorowało sobie do ogrodu zdanie następujące:
— „Śród niepokojących odkryć owych dni, które, jak rozhukane, piętrzące się morza wstrząsały i wydrążały każdą skałę...“
Reszta zatonęła w warczeniu przejeżdżającego samochodu, a gdy głos znów się podniósł, dyktował już widocznie inne zdanie:
— W owych siedzibach, na owych ulicach cienie snuły się, szepcąc i brzęcząc, niby rój konających pszczół, które, pozbawione swego miodu, bo go zjedzono, wędrują śród dnia zimowego, szukając kwiatów, martwych już i zmarzniętych.
Wielka pszczoła, która gospodarowała śród bzu, zaczęła, brzęcząc, krążyć nad jego włosami. Nagle Hilary ujrzał, że podniósł ręce.
— „Stłoczone w olbrzymie masy, pozbawione światła i powietrza, istniały te bezkrwiste sobowtóry postaci z klasy wyższej. Leżały, jak odbicia liści, które, wirując swobodnie na wietrze, zsyłają na ziemię bezbarwne sylwetki. Nikłe, ciemne widma, wędrowcy, przykuci niegdyś do ziemi, nie żywili nadziei, że dotrą do miejsc błogosławionych, ani też wiedzieli zkąd przybyli. Ludzie rzucili je na bruk i podążyli dalej. Nie pochwycili, w porywie powszechnego braterstwa, swych cieni w objęcia, by spoczęły w głębi ich serc, — albowiem słońce nie stało jeszcze wówczas na południu, kiedy żaden człowiek nie ma cienia.
Gdy skonały te słowa śpiewu łabędziego, starzec zachwiał się, drżąc cały, i nagle znikł poniżej linji pola widzenia, jakgdyby usiadł. Mała modelka zajęła jego miejsce w otwarłem oknie. Na widok Hilarego drgnęła gwałtownie, poczem stała, bez ruchu, z wzrokiem w niego utkwionym. W półcieniu okna oczy jej, całe zamienione w źrenice, jaśniały, śród otaczającej ciemności, niby dwie świetlane plamy, uwięzione w twarzy bladej, jak kwiat. Równie nieruchomy jak dziewczyna wpatrywał się w nią Hilary.
Naraz odezwał się za nim głos:
— Jak się pan miewa? Puściłem trochę w ruch moją maszynę. — P. Purcey szedł od strony bramy ogrodowej, z oczyma skierowanemi na okno, gdzie stała dziewczyna. — Jak się miewa żona? — dodał.
Ironja tej wizyty w danej chwili doprowadziła Hilarego do zimnej wściekłości. Zmierzył wzrokiem postać p. Purcey’a od kamaszy do cylindra i rzekł:
— Może wejdziemy i poszukamy jej?
Po drodze p. Purcey zauważył:
— To ta młoda... ta... hm... modelka, którą widziałem w pracowni żony pana, nieprawda? Ładna dziewczyna! Hilary zacisnął usta.
— Ciekaw jestem z czego też takie dziewczęta żyją? — ciągnął dalej p. Purcey. — Przypuszczam, że większość ma jeszcze inne źródła dochodu, co?
— Przypuszczam, że żyją z tego, co im Bóg przeznaczy, jak inni ludzie, — rzekł Hilary.
P. Purcey rzucił na niego badawcze spojrzenie. Cóżto, czyżby Dallison chciał mu dać naukę?
— O, naturalnie! Sądzę, że ta dziewczyna da sobie radę, bez wielkiego trudu.
I nagle spostrzegł osobliwą zmianę w twarzy tego „gryzipiórka“, jak zawsze później nazywał Hilarego. Z uprzejmego, łagodnego człowieka stał się nagle istnym diabłem.
— Zdaje się, że moja żona wyszła, — rzekł Hilary. — A. i ja również umówiłem się z kimś.
Zaskoczony i rozgniewany temi słowami, p. Purcey rzekł z całą swobodą:
Lecz Bianka nie wyszła. Była świadkiem długiego wpatrywania się Hilarego w małą modelkę. Idąc z pracowni przez oszklony pasaż do domu nie mogła, oczywiście, widzieć na kogo patrzył, ale wiedziała tak dobrze, jakgdyby dziewczyna stała przed nią w ciemnym otworze okna. Zła na siebie, że to ujrzała, udała się do swej sypialni i rzuciła się na łóżko, zakrywszy dłońmi oczy. Przyzwyczajona była do samotności — nieuniknionego losu takich, jak ona, natur, ale osamotnienie tej godziny było takie pełne goryczy, że mogło doprowadzić do rozpaczy nawet jej samotną duszę.
Nakoniec wstała, doprowadziła do porządku twarz i ubranie, nie chcąc, by ktokolwiek spostrzegł, że cierpi. Poczem, upewniwszy się najpierw, że Hilary opuścił ogród, wymknęła się z domu.
Poszła do Hyde Parku. Były właśnie Zielone Świątki, czas trwogi dla każdego kulturalnego Londyńczyka. Miasto wydawało się przepojone bezbrzeżną wesołością, torebki papierowe wirowały na tumanach kurzu, pędzone wiatrem. Wszędzie roiło się od ludzi, nieodpowiednio ubranych, śmiertelnie zmęczonych, którzy w tych nielicznych swobodnych godzinach nie zaznawali wypoczynku, gnani głodem rozrywek, spragnieni zabawy, tak rzadko przypadającej im w udziale.
Bianka minęła starego włóczęgę, śpiącego pod drzewem. Odzież przylegała do jego ciała tak długo i tak tkliwie, że teraz odpadała strzępami, lecz twarz miał spokojną, jakgdyby warstwą wosku powleczoną. Bóle i troski utonęły w zapomnieniu; przebywał w błogosławionej krainie snu.
Bianka oddaliła się śpiesznie od widoku tego zupełnego spokoju. Skręciła w zaciszny gaik, niezauważony prawie przez tłum. Stały tu lipy, jeszcze w pełni swego słodkiego kwiecia. Gałęzie ich, okryte jasnemi, szerokimi liśćmi, kształtu serca niemal — rozpostarte były jak szerokie spódnice. Najwyższe z tych drzew, piękne i wesołe, stało drżące, niby oblubienica, czekająca na spóźnionego kochanka. Jakie rozkosze obiecywała, jak subtelnie nęciła każdym, żyłkami poprzecinanym, drgającym liściem! I nagle słońce objęło ją w posiadanie, otuliło w promienie i okryło pocałunkami; a ona westchnęła ze szczęścia, jakgdyby dusza jej uleciała przez usta w górę prosto do serca kochanka.
Kobieta w liljowej sukni wysunęła się z pomiędzy drzew, idąc ku Biance, usiadła nieopodal i rozglądała się bacznie dokoła z pod parasolki.
Niebawem Bianka spostrzegła, czego młoda kobieta szukała. Młodzieniec w czarnym paltocie i lśniącym kapeluszu zbliżył się szybko i dotknął jej ramienia. Nawpół ukryci za gęstwią liści, siedzieli, pochyleni naprzód, zlekka żłobiąc laską i parasolką dołki w ziemi; przytłumiony szept ich rozmowy, taki cichy i poufny, że ani jednego słowa usłyszeć nie było można, przekradał się poprzez murawę; on potajemnie uchwycił jej dłoń, przytulił do piersi jej ramię. Nie należeli oni do świątecznego tłumu i widocznie wybrali to popołudnie ludowego święta na tajną schadzkę.
Bianka zerwała się i, śpiesznym krokiem, dążyła śród drzew. Wyszła z Parku. Na ulicach liczne pary, nie ukrywające tak starannie wzajemnej poufałości, chodziły trzymając się pod rękę. Widok ich nie sprawiał Biance takiego bólu, jak widok owych zakochanych w Parku; ci tu nie byli z jej sfery towarzyskiej. Ale naraz ujrzała chłopczyka i dziewczynkę, śpiących na stopniach przed drzwiami wielkiego koszarowego domu — dzieci siedziały przytulone twarzyczkami, trzymając się wzajemnie w wątłych objęciach — i znów przyśpieszyła kroku.
W toku tej długiej wędrówki przeszła mimo gmachu, którego »Westminister“ tak bardzo się obawiał. W bramie przytułku dla starców sędziwa para rozchodziła się właśnie — on do oddziału męskiego, ona do żeńskiego. Bezzębne ich usta złączyły się. „No, to dobranoc, matko!“ „Dobranoc, ojcze, dobranoc — a uważaj na siebie!“
I Bianka raz jeszcze przyśpieszyła kroku.
Było już po dziewiątej, gdy skręciła na Old Square i zadzwoniła do domu siostry, kierowana jedynie fizyczną potrzebą odpoczęcia — gdziekolwiek, byleby nie we własnem ognisku domowem.
Na końcu długiej, niskiej bawialni siedział Stefan ee fraku i czytał głośno artykuł w jakimś „Przeglądzie“. Cecylja utkwiła wzrok w jego skarpetkę, gdzie dostrzegła małą białą plamkę. W oknie, w rogu przeciwległym, Tymjaną i Marcin rozmawiali w krótych przerwach; nie ruszyli się z miejsca wobec wejścia Bianki; a twarze ich jakby mówiły: „Nie uznajemy — idiotycznego zwyczaju powitania!“
Zamieniwszy z Cecylją krótki, ciepły pocałunek, a ze Stefanem grzeczny, chłodny uścisk dłoni, Bianka poprosiła szwagra, żeby nie przerywał czytania. Jakoż zaczął nanowo. Cecylja również skierowała znów swoje spojrzenie na skarpetkę Stefana.
„Ach, Boże!“ myślała. „Wiem, że Bi przyszła do nas, bo jest nieszczęśliwa. Biedaczka! Biedny Hilary! Jestem pewna, że chodzi znów o tę wstrętną sprawę“.
Świadoma najlżejszej zmiany w głosie Stefana, wiedziała, że wejście Bianki nadało ten sam bieg jego myślom; dla żony czytał on teraz te słowa: „Potępiam to — potępiam. Jest siostrą Cis. Ale, gdyby nie chodziło o mego starego — Hilarego, nie chciałbym tego mieć w domu!“
Bianka, która odczuwała subtelnie każdy odcień uczucia, widziała dobrze, iż nie jest pożądana. Siedząc z podniesioną woalką, udawała, że słucha czytania Stefana, w istocie jednak wszystko w niej buntowało się i drgało na widok tych dwóch par.
Pary, pary wszędzie — tylko ona sama! Jakąż zbrodnię popełniła? Dlaczego kryształ jej puharu ma takie skazy, że nikt z niego pić nie może? Dlaczego tak jest stworzona, że nikt nie może jej kochać? Dręczyła ją ta, największą goryczą zaprawiona, myśl, prześladowało to najtragiczniejsze z pytań.
Artykuł, który Stefan czytał — wyjaśniający dokładnie jak postępować z ludźmi, żeby doprowadzić do zamiany wrodzonej ich istoty na inną i dowodzący, że, jeśli po tej zamianie ujawniają się oznaki powrotu, należy zbadać, z jakiej to bywa przyczyny — ten artykuł wpadał bez echa do uszu, wsłuchanych w odwieczne pytanie: Dlaczego dzieje się ze mną tak, jak się dzieje? To niesprawiedliwie!.. wsłuchanych w ustawiczny szept dumy: Nie jestem pożądana ani tu, ani nigdzie. Lepiej się usunąć!
Z rogu pokoju, gdzie siedzieli, Tymjana i Marcin zaledwie na nią spojrzeli. Dla nich była ciotką Bi, dyletantką życiową, która niekiedy swemi drwiącemi oczyma przenikała ich młodocianą zbroję; przytem byli tacy zagłębieni w rozmowie, że nie mogli nawet zauważyć, iż cierpi. A rozmowa ich przybrała ton wojowniczy już od wielu dni — od śmierci dziecka Hughs’ów.
— A więc, — mówił Marcin, — co teraz poczniesz? Podstawą twoich postanowień nie może być to umarłe dziecko; musisz dokładnie zdawać sobie sprawę z tego, co chcesz. Nie możesz przecież zabrać się do praktycznej pracy jedynie przez prostą sentymentalność.
— Poszedłeś na pogrzeb, Marcinie, więc nie zapieraj się, że i ciebie to obeszło.
Marcin nie raczył odpowiedzieć na tę insynuację.
— Okazaliśmy już dosyć uczucia, — rzekł; — a nawet przekroczyliśmy potrzebę; tak samo bywa ze sprawiedliwością, kierowaną przez klasę wyższą, która ma na jednem oku opaskę a drugiem zezuje. Gdy zobaczysz osła, zdychającego w polu, przekazywanie tego wypadku jakiemuś stowarzyszeniu, jak uczyniłby twój stary, niema sensu; na nic się tu nie przyda, pełen sympatji dla całego świata, szkic Hilarego o „Przechadzce po polu: z rozważaniami nad zgonem osła“; trzeba poprostu wpakować kulę w łeb osła.
— Ty zawsze masz coś do zarzucenia stryjowi Hilaremu, — rzekła Tymjana.
— Nie mam nic przeciw osobie Hilarego; protestuję przeciw jego typowi.
— Tak, a on przeciw twojemu, — odparła Tymjana.
— Tego nie jestem zupełnie pewien, — rzekł Marcin powoli; — nie. nu on na to dosyć energji.
Tym podniosła podbródek i, patrząc na niego z pod przymkniętych powiek, rzekła:
— Wiesz, ze wszystkich zarozumialców, jakich dotąd spotkałam, ty jesteś najgorszy.
Marcin wydął nozdrza.
— Czy jesteś gotowa, — spytał — wpakować kulę w łeb osła, czy nie?
— Ja widzę tylko jednego osła i to wcale nie zdychającego!
Marcin wyciągnął dłoń i pochwycił jej rękę poniżej łokcia. Trzymając ją mocnym uściskiem, rzekł:
— Nie wykręcaj się!
Tym usiłowała uwolnić rękę.
— Puść!
Marcin patrzył jej prosto w oczy. Twarz mu poczerwieniała.
Lica Tym również zaróżowiły się barwą portjery, za którą siedziała.
— Puść!
— Nie puszczę! Zmuszę cię, żebyś jasno zdała sobie sprawę z tego, co tobą kieruje. Co zamierzasz? Czy przechodzisz do nas w porywie sentymentalizm«, czy też bierzesz sprawę na serjo?
Nagle, nawpół zahypnotyzowana, młoda dziewczyna przestała się bronić. Twarz jej przybrała najosobliwszy wyraz: uległy i wyzywający zarazem, malował się w nim ból i rozkosz. Tak siedzieli przez całe pół minuty, tonąc wzajemnie w sobie wzrokiem. Usłyszawszy szelest, spojrzeli na pokój i zobaczyli Biankę, zmierzającą do drzwi. Cecylja wstała również.
— Co ci jest Bi?
Bianka, otworzywszy drzwi, wyszła. Cecylja podążyła za nią śpiesznie, zapóżno wszakże, by ujrzeć jeszcze twarz siostry po za woalką...
W pokoju p. Stone’a zielona lampa paliła się przyćmionem światłem, a ten, który pracował przy jej blasku, siedział na skraju swego polowego łóżka, ubrany w starą bronzową wełnianą bluzę i pantofle.
Nagle zdało mu się, że nie jest sam.
— Skończyłem na dzisiaj, — rzekł. — Czekam na wschód księżyca. Jest już niemal w pełni; stąd będę widział jego twarz.
Postać usiadła przy nim na łóżku i głos rzekł łagodnie:
— Jak twarz kobiety.
P. Stone poznał młodszą córkę.
— Masz na głowie kapelusz? Czy wychodzisz, moje dziecko?
— Widziałam wchodząc światło u ciebie.
— Księżyc, — mówił p. Stone, — to bezpłodna pustynia. Miłość jest tam nieznana.
— Jakże więc możesz znieść jego widok? — szepnęła Bianka.
P. Stone podniósł palec.
— Wzeszedł.
Blady księżyc wypłynął w ciemność a jego światło zakradło się do ogrodu i przez otwarte okno padło na łóżko, gdzie siedzieli oboje.
— Gdzie niema miłości, ojczulku, — odezwała się Bianka, — nie może istnieć życie, nieprawda?
Zdawało się, że oczy p. Stone’a chciwie wchłaniają księżycową poświatę.
— To jest wielka prawda, — rzekł. — Łóżko się chwieje!
Przycisnąwszy dłonie mocno do piersi, walczyła Bianka z gwałtownem, cichem łkaniem. To rozpaczliwe zmaganie się dręczyło ją w oczach ojca śmiertelną męczarnią i p. Stone siedział cichy i drżący. Nie wiedział co począć. Lata Powszechnego Braterstwa sprawiły, że jego zlodowaciałe serce nie wiedziało już jak przyjść z pomocą córce. Mógł tylko siedzieć i, drżąc, głaskać ją swymi cienkimi palcami.
Postać obok niego, której ciepło odczuwał na swem ramieniu, uspokoiła się, jakgdyby, pomimo własnej samotności, uprzytomniła sobie, wobec bezsilności jego, że i on jest samotny. Przytuliła się mocniej do niego. Światło księżyca, odniósłszy zwycięstwo nad migocącym płomieniem lampy, zalało cały pokój.
P. Stone rzekł:
— Chciałbym, żeby tu była jej matka!
Postać obok niego przestała się zmagać.
Przypomniawszy sobie coś dawnego, zapomnianego p. Stone objął ramieniem drżącą postać.
— Nie wiem, co jej powiedzieć, — szepnął i zwolna zaczął się kołysać.
— Ruch, — rzekł, — uspakaja.
Księżyc popłynął dalej. Postać obok p. Stone’a siedziała tak cicho, że przestał się kołysać. Córka jego już nie łkała. Nagle jej usta dotknęły jego czoła.
Zadrżał pod tą rozpaczliwą pieszczotą, podniósł palce do dotkniętego miejsca i obejrzał się dokoła.
Był sam. Odeszła.
Żeby zrozumieć postępowanie Hilarego i Bianki w tym», jak powiedziałby „Westminister“ „kryzysie“, należy wziąć pod uwagę nietylko ich uczucia wrażliwych istot ludzkich, ale też ich filozofję małżeńską. Za sprawą wychowania i otoczenia należeli do tej grupy społeczeństwa, która „w owych dniach“ wyrzekła się staroświeckich poglądów na małżeństwo. Ci, którzy tę grupę stanowili, stając w opozycji, nietylko do prastarego pojęcia o własności ale nawet do swoich słusznych praw, zniewoleni zostali do zbyt głośnego niemal ujawniania swojej wolności.
Jak wszyscy, znajdujący się w opozycji, byli poprostu zasadniczo zmuszeni do innych poglądów niż ci, którzy mieli w rękach władzę, i do patrzenia z pogardliwą niechęcią ńa tę większość co mówiła: „Wierzę, że ta rzecz jest moja i moja też pozostanie pozostanie“ — tę większość, która, mocą swojej przewagi liczebnej, ze swej wiary uczyniła prawo. Nie mogąc prawnie być czem innem tylko właścicielami żony czy męża, stosownie do danego wypadku, musieli, nawet w najszczęśliwszych związkach, starać się, żeby własne stanowisko nie przejęło ich wstrętem.
Ich prawny stan małżeński był im bodźcem do ujawniania odrazy do tego stanu. Byli jak dzieci, posłane do szkoły, w zbyt krótkich spodenkach, świadome, że ani nie mogą skrócić swoich nóg, stosownie do majteczek, ani majteczek podłożyć. Stanowili przykład odwiecznej „przemiany kształtu w kształt“, której p. Stone nadał nazwę Życia. W ubiegłym wieku myśliciele, marzyciele i „artystyczna hołota“, odrzucając przestarzałe kształty, nadali nieświadomie formę prawu małżeńskiemu, które ukształtowało się według ich pojęć i myśli i marzeń. A teraz z kolei przeżyło się to prawo, stało się wyschłą łupiną bez jądra; a myśliciele i marzyciele i „artystyczna hołota“ odrzucali je ponownie, sami siebie prawa pozbawiając.
Duch tej odrzuconej wiary ujawnił się w krótkiej rozmowie między Hilarym a Bianką we wtorek, nazajutrz po nocy, kiedy p. Stone siedział na łóżku, czekając na wschód księżyca.
Bianka rzekła spokojnie.
— Chciałabym wyjechać na jakiś czas.
— Czy nie wołałabyś, żebym ja wyjechał zamiast ciebie?
— Ty jesteś potrzebny; ja nikomu.
Zimna jak lód i jak lód przejrzysta uwaga zawierała jądro całego zatargu; Hilary spytał:
— Kiedyż wyjedziesz? chyba nie zaraz?
— Myślę, że w końcu tygodnia.
Zauważywszy jego oczy, utkwione w nią badawczo, dodała:
— Tak; nie najlepiej oboje wyglądamy.
— Bardzo mi przykro.
— Wiem.
I to było wszystko, a wystarczyło, by Hilary raz jeszcze uprzytomnił sobie jasno położenie.
Pierwiastki podstawowe pozostały te same; wartości względne uległy znacznej zmianie. Pokusy Ś-go Antoniego stawały się z każdą godziną bardziej dręczące. Hilary nie posiadał „zasad“, które mógłby im przeciwstawić; miał tylko wrodzoną odrazę do sprawiania komuś przykrości i uczucie, że, gdyby uległ swojemu popędowi, wytworzyłaby się sytuacja stokroć gorsza niż obecna!
Niepodobieństwem dlań było zapatrywać się na sprawę tak, jak zapatrywałby się p. Purcey, gdyby jego żona odsunęła się od niego a młoda dziewczyna stanęła mu na drodze. P. Purcey nie zawahałby się ani ze względu na bezbronne stanowisko dziewczyny, ani ze względu na to, jak ukształtowałaby się z nią jego własna przyszłość. On — poczciwiec — ze swoją prostą naturą, myślałby tylko o teraźniejszości, nie zaprzątając sobie bynajmniej głowy możliwością wspólnej przyszłości z młodą osobą z tej sfery. Wzgląd na żonę, która wycofała się ze współżycia, nie miałby również dla p. Purcey’a żadnego znaczenia i nie wpłynąłby na jego postanowienie. Fakt, że Hilary dręczył się temi wszystkiemi pytaniami, był oznaką jego „fin de siècle izmu“. A tymczasem bieg wypadków domagał się decyzji rozstrzygającej.
Hilary nie mówił z dziewczyną od dnia pogrzebu dziecka, ale owem długiem spojrzeniem w ogrodzie, powiedział faktycznie: „Chcesz mnie doprowadzić do jedynego możliwego między nami złączenia!“ A ona faktycznie odparła: „Czyń ze mną co chcesz!“
Istniały jeszcze inne fakty, z którymi należało się liczyć, Hughs miał być nazajutrz wypuszczony z więzienia; mała modelka nie zaprzestanie swoich wizyt dopóki nie zostanie zmuszona; p. Stone nie może sobie jakoś bez niej poradzić: Bianka poniekąd oświadczyła, że została wygnana z własnego domu. Tę to sytuację rozważał Hilary ciągle nanowo, siedząc pod popiersiem Sokratesa. Pod wpływem długiego i bolesnego zastanawiania się powracał ustawicznie do myśli, że to on powinien wyjechać, nie zaś Bianka. Ogarnęło go uczucie gorzkiej pogardy dla samego siebie, że nie uczynił tego już oddawna. Wymyślał sobie wszystkiemi nazwami, jakie nadawał mu Marcin. Mienił się „Hamletem“, „Dyletantem“, „Tchórzem“. Lecz to, niestety, niewielką przynosiło mu pociechę.
Popołudniu zaskoczyła go wizyta. Przyszedł p, Stone, z koszyczkiem łozinowym w ręku. Stojąc zaczął odrazu:
— Czy moja córka jest szczęśliwa?
Wobec tego niespodziewanego pytania, Hilary podszedł do kominka.
— Nie, — odparł po chwili; — obawiam się, że szczęśliwa nie jest.
— Dlaczego?
Hilary milczał; poczem, patrząc starcowi prosto w twarz, rzekł:
— Zdaje mi się, że dla pewnych powodów będzie zadowolona, jeżeli wyjadę na pewien czas.
— A kiedy wyjedziesz? — spytał p. Stone.
— Jak tylko będę mógł.
Zdawało się, że oczy p. Stone’a, roziskrzone natężonym blaskiem, usiłowały przejrzeć przez gęstą mgłę.
— Wydaje mi się, że ona przyszła do mnie, — rzekł; — coś mi się przypomina, że płakała. Czy jesteś dla niej dobry?
— Starałem się być dobry, — odparł Hilary.
Twarz p. Stone’a pokryła się lekkim rumieńcem.
— Nie macie dzieci, — rzekł z trudnością; — czy żyjecie ze sobą?
Hilary potrząsnął głową przecząco.
— Rozłączyliście się? — pytał dalej p. Stone.
Hilary potwierdził skinieniem głowy. Nastąpiło długie milczenie. Oczy p. Stone’a powędrowały do okna.
— Bez miłości niema życia, — rzekł w końcu; utkwił badawczy wzrok w Hilarym i spytał: — Czy ona kocha innego?
Hilary ponownie potrząsnął głową.
Gdy p. Stone odezwał się teraz, mówił zrazu wyraźnie tylko do siebie.
— Nie wiem dlaczego jestem zadowolony. Czy ty kochasz inną?
Na to pytanie Hilary zmarszczył brwi.
— Co pan rozumie przez miłość? — zapytał.
P. Stone nie odpowiedział; widać było, że zastanawia się głęboko. Usta jego zaczęły się poruszać:
— Przez miłość rozumiem zapomnienie o swojem Ja. Istnieją często związki, w których pobudzone są tylko instynkty płciowe lub wspomnienie własnego Ja...
— To prawda, — szepnął Hilary.
P. Stone podniósł oczy; na twarzy jego malowało się bolesne zmieszanie.
— Rozmawialiśmy o czemś.
— Powiedziałem panu, — rzekł Hilary, — że dla pańskiej córki będzie lepiej, gdy wyjadę na pewien czas.
— Tak, — rzekł p. Stone; — rozłączyliście się.
Hilary powrócił przed pusty kominek.
— Mam jeszcze coś na sumieniu, co muszę panu powiedzieć przed moim wyjazdem, — rzekł, — i zostawić do pańskjej decyzji. Ta mała dziewczyna, która do pana przychodzi, nie mieszka już tam, gdzie mieszkała.
— Na tej ulicy, — rzekł p. Stone.
Hilary śpiesznie ciągnął dalej:
— Musiała się wyprowadzić, bo mąż tej kobiety, u której mieszkała, zadurzył się w niej. Siedział w więzienia i jutro będzie wolny. Jeżeli ona będzie tu dalej przychodziła, to ją, oczywiście, z łatwością znajdzie. Obawiam się że będzie ją znów prześladował. Czy pan to rozumie?
— Nie, — odparł p. Stone.
— Ten mąż, — zaczął znów Hilary cierpliwie, — to biedny, gwałtowny człowiek, który podczas wojny został raniony w głowę i jest niezupełnie poczytalny. Mógłby dziewczynie zrobić krzywdę.
— Jaką krzywdę?
— Zranił już żonę.
— Ja z nim pomówię, — oświadczył p. Stone.
Hilary uśmiechnął się.
— Obawiam się, że słowami w danym wypadku nic się nie wskóra. Mała powinna zniknąć.
Zapanowało milczenie.
— Moja książka! — zawołał p. Stone.
Serce ścisnęło się Hilaremu na widok bladości, jaka pokryła twarz starca. „Lepiej“, pomyślał, „odwołać się do jego poczucia odpowiedzialności i pobudzić w nim siłę woli; ona i tak przestanie tu przychodzić, gdy wyjadę.“
Ale, nie mogąc znieść widoku rozpaczy, jaka malowała się w oczach starca, dotknął jego ramienia.
— Może ona jednak zechce narazić się na to niebezpieczeństwo, jeżeli pan ją poprosi.
P. Stone nie odpowiedział, a Hilary, nie wiedząc, co dalej mówić, powrócił do okna. Miranda z łebkiem, spoczywającym na łapce, wyszczerzywszy białe zęby, drzemała tam w cieniu, gdzie nie było ani za ciepło ani za zimno.
Naraz odezwał się znów głos p. Stone’a:
— Masz słuszność; nie mogę od niej wymagać, żeby się narażała na takie niebezpieczeństwo!
— Idzie właśnie przez ogród, — rzekł Hilary ochrypłym głosem. — Czy mam ją tu wezwać?
— Tak, — rzekł p. Stone.
Hilary kiwnął ręką.
Dziewczyna weszła, trzymając w ręku mały bukiecik konwalji; twarz jej spochmurniała na widok p. Stone’a; stała bez ruchu, przyciskając konwalję do piersi. Uderzająca w najwyższym stopniu zaszła w jej obliczu zmiana; — drżące oczekiwanie ustąpiło miejsca rozpaczliwemu rozczarowaniu. Na oba policzki wystąpiły czerwone plamy. Wodziła wzrokiem od p. Stone’a do Hilarego i naodwrót. Obaj wpatrywali się w nią, żaden się nie odezwał. Łono małej modelki zaczęło falować, jakgdyby biegła.
— Widzi pan, co dla pana przyniosłam — rzekła cichym głosem, podając mu bukiecik konwalji. Ale p. Stone ani się poruszył. — Czy pan tych kwiatów nie lubi?
Oczy p. Stone’a nie odrywały się od jej twarzy.
To milczące wahanie się było widocznie dla Hilarego niesłychanie przykre.
— A więc, — rzekł, — czy pan jej powie, czy ja mam powiedzieć?
P. Stone przemówił.
— Spróbuję pisać książkę bez ciebie. Nie możesz się narażać na takie niebezpieczeństwo. Nie mogę na to pozwolić.
Mała modelka spoglądała to na jednego, to na drugiego.
— Ale ja bardzo chętnie przepisuję pańska książkę, — oświadczyła.
— Ten człowiek, co wychodzi z więzienia, może cię skrzywdzić, — rzekł p. Stone.
Mała modelka spojrzała na Hilarego.
— Wszystko mi jedno, ja się jego nie boję. Dam sobie radę sama; jestem do tego przyzwyczajona.
— Ja wyjeżdżam, — rzekł Hilary spokojnie.
Rzuciwszy na niego zrozpaczone spojrzenie, które jakby pytało: „A co ze mną będzie?“ mała modelka stała, jak martwa.
Pragnąc zakończyć nareszcie przykrą scenę, Hilary zbliżył się do p. Stone’a.
— Czy pan chce dyktować jej dzisiaj?
— Nie, — odparł p. Stone.
— Ani jutro?
— Nie.
— Może zechce pan przejść się trochę ze mną?
P. Stone skinął głową.
Hilary zwrócił się do małej modelki.
— A więc trzeba się pożegnać, — rzekł.
Nie wzięła wyciągniętej ręki. Odwróciła oczy; twarz jej drgała: zęby przycięły dolną, wargę. Upuściła konwalię, nagle podniosła twarz na Hilarego, przełknęła głośno ślinę i wysunęła się. Przechodząc zdeptała konwalję.
Hilary podniósł resztki kwiatów i rzucił je w kominek. Woń ich wszakże pozostała w powietrzu.
— A teraz może wybierzemy się na przechadzkę? — spytał.
P. Stone osłabionym krokiem skierował się ku drzwiom i niebawem szli w milczeniu w kierunku Ogrodów.
Tego samego popołudnia Tymjana, ciągnąc za sobą bicykl i trzymając w ręku małą walizkę, wysunęła się z Old Square na boczną ulicę. Złożywszy walizkę na skraju chodnika, gwizdnęła; wnet ukazała się dorożka a człowiek w łachmanach, który, jakby wyrósł z pod ziemi, schwytał kuferek. Wychudła, nieogolona twarz jego miała wyraz zgłodniałego wilka.
— Wynoś się! — krzyknął dorożkarz.
— Dajcie mu pokój! — szepnęła Tymjana.
Nędzarz postawił kuferek w dorożce i czekał nieruchomy.
Tymjana wręczyła mu dwa miedziaki. Spojrzał na nie w milczeniu i odszedł.
„Nieborak“, pomyślała; „to właśnie jest jedno z zadali, które musimy spełnić“.
Dorożka potoczyła się teraz w stronę Parku, a Tym podążyła za nią na bicyklu, usiłując, rozglądać się z całym spokojem.
„A więc“, myślała, „kończy się teraz moje dawne życie. Nie chcę być romantyczna i wyobrażać sobie, że czynię coś nadzwyczajnego; muszę to uważać za coś zupełnie zwykłego“. Przyszło jej na myśl, jaką też minę zrobiłby p. Purcey — „ta osoba!“ — gdyby mógł widzieć ją w tej chwili, porzucającą wygodne życie. „Skoro tylko będę na miejscu“, medytowała, „zawiadomię matkę; może przyjechać jutro i przekonać się sama. Nie chcę żadnych histerycznych scen, z powodu mego zniknięcia. Muszą się przyzwyczaić do myśli, że pragnę zetknąć się z życiem rzeczywistem. Nie mogę się liczyć z tem, co kto o mnie pomyśli!“
Na odgłos zbliżającego się samochodu drgnęła i zmarszczyła brwi. Byłażby to „ta osoba?“ Ale, jakkolwiek nie był to p. Purcey i jego A. I Damyer, niemniej ukazał się ktoś zupełnie z jego gatunku“, co wyszło na jedno. Tym zaśmiała się zcicha.
W Parku chłodny blask wirował i iskrzył się na drzewach i wodzie i ten sam chłodny, skaczący błysk jaśniał w oczach dziewczyny.
Dorożkarz rzucił na nią ukradkiem spojrzenie pełne podziwu, mówiące: „Śliczny kąsek!“
„Dziadek kąpie się tutaj“, pomyślała Tymjana. „Kochany nieborak! Zal mi każdego starego człowieka“.
Dorożka wyjechała z pod ciemnych drzew na drogę.
„Ciekawa jestem“, biegły dalej myśli młodej dziewczyny, czy my mamy w sobie jedno pojedyńcze Ja. Niekiedy wydaje mi się, że we mnie jest podwójne — stryj Hilary zrozumiałby co mam na myśli. Z bruku unosi się już straszny zaduch a jutro zaczyna się dopiero czerwiec. Czy też matka bardzo odczuje moją nieobecność? Jakby to było świetnie, gdyby człowiek nic nie odczuwał!“
Dorożka skręciła w ulicę, pełną sklepików.
„Sprzedawanie w takim sklepiku musi być straszne. Jakie to miljony ludzi są na świecie! Czy wogóle jakakolwiek pomoc może się na co przydać? Marcin mówi, że chodzi tylko o to, żeby każdy spełnił swoje zadanie; ale na czem polega to zadanie?“
Dorożka wjechała na szeroki, cichy plac.
„Ale nie będę już nad niczem rozmyśliwała. To tylko denerwuje. Gdyby ojciec cofnął mi moją pensję, musiałabym zarabiać na życie pisaniem na maszynie, lub czemś podobnem; ale on tego nie uczyni, gdy się przekona, że nie żartuję. Zresztą matka na to nie pozwoli“.
Dorożka wjechała na Euston Road i znów szeroka twarz woźnicy zwróciła się z pytającem spojrzeniem ku Tymjanie.
„Co za ohydrna ulica!“ myślała Tymjana. „Jakież posępne. brzydkie, pospolite twarze mają wszyscy luadie w Londynie! jakgdyby o nic nie dbali, byle tylko jakkolwiek przeżyć dzień. Podczas całej drogi widziałam tylko dwie prawdziwie ładne twarze!“
Dorożka stanęła przed małym sklepem z tytoniem na południowym krańcu ulicy.
„A więc mam mieszkać tutaj?“ pomyślała Tym.
Przez otwarte drzwi wąska sień prowadziła na wąskie schody, pokryte linoleum. Tym podniosła bicykl i wtoczyła go do sieni. Młody chłopak, o typie żydowskim, wyszedłszy ze sklepu, zbliżył się do niej.
— Ten pan powiedział, żeby pani zechciała poczekać w swojem mieszkaniu dopóki nie przyjdzie.
Rdzawo-piwne oczy wyrostka spoczęły na niej ciepłem, lubieżnem spojrzeniem.
— Może mam zanieść kuferek?
— Dziękuję; dam radę sama.
— To na pierwszem piętrze, — objaśnił.
Małe pokoiki, do których weszła Tym, były duszne, czyste i miłe. Postawiwszy walizkę w sypialni, która wychodziła na puste podwórko, weszła do gabineciku i otworzyła okno. Na dole, na ulicy, dorożkarz i handlarz tytoniu nawiązali rozmowę. Tym pochwyciła wyraz ich twarzy — malowała się na niej przebiegła ciekawość.
„Jacy wstrętni i ohydni są ludzie!“ myślała, patrząc zasępionym wzrokiem na ruch uliczny.
Wszystko wydawało się takie ponure, takie beznadziejne, chaotyczne i bezmierne śród szarego upału i ogólnego pośpiechu, jakgdyby jakiś potworny djabeł igrał z potwornem mrowiskiem. Zaduch nafty i nawozu zapełniał nozdrza młodej dziewczyny. To wszystko było takie przerażająco wielkie i takie rozpaczliwe; takie brzydkie!
„Ja tu nigdy niczego nie dokonam“, mówiła sobie w myśli Tym, „nigdy — nigdy! Dlaczego Marcin nie przychodzi?“
Wróciła do sypialni i otworzyła walizkę. Woń lawendy, która się z niej unosiła, wyczarowała przed oczyma Tym wizję jej białej sypialni w domu, i zielonych drzew w ogrodzie i kosów w trawie.
Na odgłos kroków na schodach, powróciła do gabineciku. Marcin stał we drzwiach.
Tym pobiegła ku niemu, lecz stanęła nagle w pół drogi.
— Jestem, jak widzisz. Co cię zniewoliło do wybrania tego właśnie domu?
— Mieszkam o dwa domy dalej; a tutaj mieszka młoda dziewczyna... jedna z naszych. Ona ci wskaże wszystkie nici, obznajmi cię ze wszystkiem.
— Czy jest z mojej sfery?
Marcin wzruszył ramionami.
— Mniej więcej, — odparł; — ale to dzielna pracownica. Nic jej nie powstrzyma.
Na tę najwyższą pochwałę, twarz Tymjany przybrała osobliwy wyraz. „Ty mi nie ufasz“, mówił, „ale ufasz tej dziewczynie. Umieściłeś mnie tutaj, żeby mnie pilnowała“!...
— Chcę wysłać tę depeszę, — rzekła głośno.
Marcin przeczytał depeszę.
— Nie powinnaś była stchórzyć, tylko powiedzieć matce, co postanowiłaś.
Tym oblała się szkarłatem.
— Nie jestem taka trzeźwa i zrównoważona jak ty.
— Sprawa jest doniosła, — rzekł Marcin. — Powiedziałem ci, że lepiej nie zabieraj się do tej pracy wcale, jeżeli nie jesteś zdolna spojrzeć odważnie w twarz temu, co cię przytem czeka.
— Jeżeli chcesz, żebym tu została, to bądź nieco urzejmiejszy dla mnie, Marcinie.
— Musisz jasno zdawać sobie sprawę ze swoich czynów, — odparł.
Tym stała w oknie, zagryzając wargi, by powstrzymać łzy. Naraz bardzo miły głos odezwał się za nią:.
— Jak to ślicznie, żeście przyszli!
W pokoju stała młoda, szaro ubrana dziewczyna — smukła, delikatna, nieładna, nos miała skrzywiony nieco w bok, wielkie, lśniące, zielonawe oczy; uśmiechała się zlekka.
— Jestem Marja Daunt. Mieszkam nad wami. Czy piliście już herbatę?
Tym zdawało się, że w uprzejmem pytaniu tej dziewczyny z lekkim uśmiechem na ustach, w jej lśniących oczach odczuwa drwiny.
— Tak, dziękuję. Chciałabym, żeby mi pani odrazu wskazała, na czem polegać będzie moja praca.
Szara dziewczyna spojrzała na Marcina.
— A czyż jutro nie będzie na to dosyć czasu? Jestem pewna, że jesteście zmęczeni. Panie Stone, niech ją pan nakłoni, żeby odpoczęła!
Spojrzenie Marcina mówiło: „Proszę, dajcie pokój tej babskiej gadaninie!“.
— Jeżeli chcesz zabrać się db roboty na Ssrjo, będziesz miała tę samą pracę, co ona, — rzekł; — nie jesteś specjalnie uzdolniona. Możesz jedynie pełnić służbę wywiadowczą, stwierdzać, w jakim stanie znajdują się mieszkania i dzieci.
Szara dziewczyna odezwała się:
— Widzicie, my mamy do czynienia tylko ze zdrowotnością i z dziećmi. Nie zajmujemy się ani dorosłymi, ani starcami; wydaje się to może okrucieństwem, ale posiadamy o tyle mniejsze fundusze niż nam potrzeba, że całą naszą troską musi być przyszłość.
Zapadło milczenie. Po chwili dziewczyna ze lśniącemi oczyma dodała półgłosem:
— 1950!
— 1950! — powtórzył Marcin.
Brzmiało to, jakby jakaś rota przysięgi.
— Muszę wysłać depeszę — szepnęła Tym.
Marcin wziął kartkę z jej ręki i wyszedł.
Pozostawione same w pokoju, dziewczęta zrazu nic nie mówiły. Szara dziewczyna, nieco onieśmielona, przypatrywała się Tymjanie, jakgdyby nie wiedziała co myśleć o tem młodem stworzeniu, takiem ślicznem, rzucającem dokoła takie podejrzliwe spojrzenia.
— Jaka wy jesteście miła, że tu z nami zamieszkacie, — rzekła w końcu, — wiem jakie cudowne życie macie u rodziców; kuzyn wasz opowiadał mi o tem często. Czy nie uważacie, że on jest nadzwyczajny?
Tym na to pytanie nie dała odpowiedzi.
— Przecież to okropne zadanie, — rzekła, — tak szpiegować po cudzych domach.
Szara dziewczyna uśmiechnęła się.
— Bardzo to przykre nieraz. Prowadzę te wywiady już od sześciu miesięcy. Można się przyzwyczaić. Zdaje mi się, że najgorszych rzeczy już się nasłuchałam, i już mi większego grubijaństwa nie powiedzą.
Dreszcz wstrząsnął postacią Tymjany.
— Widzicie, — mówiły uśmiechnięte zlekka usta szarej dziewczyny, — niebawem przyjdziecie do przekonania, że trzeba się z tem pogodzić. My wszyscy mamy świadomość, jakie zadanie mamy do spełnienia. Kuzyn wasz to jeden z najdzielniejszych śród nas: nic nie wytrąci go z równowagi, nie zboczy nigdy z obranej drogi. Jest w nim taka ujmująca drwiąca dobroć. Wolę pracować z nim, niż z kimkolwiek innym.
Ponad głową nowej towarzyszki skierowała spojrzenie w ten świat, gdzie niebo, jakby składało się tylko z drutów i żółtej mgły upału. Nie zauważyła, że Tym mierzy ją od stóp do głowy, wzrokiem wrogim i zazdrosnym ale zarazem i wzruszonym, jakgdyby uznawała wyższość tej dziewczyny.
— Jestem pewna, że ja temu nie podołam! — zawołała nagle.
Szara dziewczyna uśmiechnęła się.
— O, i ja tak myślałam z początku. — Potem, patrząc na Tym z podziwem, dodała: — Ale mnie się zdaje, że was szkoda, wy taka ładna. Możeby oni wzięli was do roboty statystycznej, chociaż to bardzo nudne. Spytamy waszego kuzyna.
— Nie! będę robiła z wami wszystko albo nic.
— Dobrze! — odparła szara dziewczyna, — pozostał mi na dziś tylko jeden dom. Może pójdziecie ze mną i, na początek, przyjrzycie się tej robocie? Wyjęła mały notatnik z bocznej kieszeni w spódnicy.
— Nie mogę się obejść bez kieszeni. Trzeba się zaopatrzyć w coś, czego nie można nigdzie zostawić. Zgubiłam w ciągu pięciu tygodni cztery woreczki i dwa tuziny chustek do nosa, zanim wróciłam do kieszeni. Obawiam się, że to będzie jakiś ohydny dom!
— Dla mnie to wszystko jedno, — rzekła Tym sucho.
W drzwiach sklepu stał młody handlarz tytoniu, orzeźwiając się powietrzem wieczornem. Powitał je grzecznym, ale mimowoli przebiegłym uśmiechem.
— Dobry wieczór paniom, — rzekł; — ładny wieczór!
— Wstrętny chłopak właściwie, — mówiła szara dziewczyna, gdy przeszły na drugą stronę ulicy — ale bywa nie< kiedy dowcipny.
— Doprawdy? — rzekła Tym.
Skręciły w boczną ulicę i zatrzymały się przed domem, który widocznie miał lepsze czasy. Okna były strzaskane, farba z drzwi znikła a na parterze widniał stos gałganów, przy którym siedział ponury mężczyzna, dmuchają w ogień. Tym uczuła lekkie mdłości. Dobiegł ją zgniły zaduch przyswędzonych odpadków. Spojrzała na towarzyszkę. Szara dziewczyna z lekkim uśmiechem na ustach, czytała notatki. A w sercu Tym powstało uczucie niemal nienawiści do tej dziewczyny, która umiała zachować taką równowagę wobec podobnych widoków i woni.
Drzwi otworzyła młoda kobieta z czerwoną twarzą, która wyglądała, jakgdyby tylko co wstała ze snu.
Szara dziewczyna utkwiła w nią swoje błyszczące oczy — Pozwoli nam pani wejść na chwilę? — spytała. Będziemy bardzo wdzięczne. Musimy zdać raport.
— Tu niema co raportować, — odparła młoda kobieta.
Ale szara dziewczyna, wsunęła się cicho, jak duch.
— Oczywiście, widzę to sama; ale, widzi pani; to tylko tak, dla formy.
— Musiałam się pozbyć wjekszości rzeczy, — tłomaczyłą się młoda kobieta, — po śmierci męża. Ciężkie mam życie.
— Tak, tak, ale nie gorsze od mojego... z tem ciągłem wścibianiem nosa do cudzych domów.
Młoda kobieta milczała, widocznie zdumiona;.
— Gospodarz powinienby odnowić to mieszkanie, — rzekła szara dziewczyna. — Wszak i sąsiedni dom do niego należy, nieprawda?
Młoda kobieta skinęła głową.
— Zły z niego gospodarz. Na całej ulicy tu wszędzie tak samo. Nic nie chcą naprawić, ani odnowić.
Szara dziewczyna podeszła do brudnej kolebki koszykowej, gdzie nawpół nagie dziecko wierzgało nóżętąmi. Brzydka dziewczynka, o tłustych czerwonych policzkach siedziała obok na krześle tuż przy otwartej szafie, gdzie widać były stare kości od mięsa.
— To pisklęta pani? — spytała szara dziewczyna. — Jakie milutkie!
Uśmiech rozjaśnił twarz młodej kobiety.
— Są przynajmniej zdrowe — rzekła.
— Sądzę, że o wszystkich dzieciach w tym domu nie można tego powiedzieć, — szepnęła szara dziewczyna.
Młoda kobieta odparła, wzdychając, jakgdyby zwierzała się z dawnej troski:
— Troje z pierwszego piętra jeszcze ujdzie, ale z tą bandą z samej góry nie pozwalam moim się zadawać.
Tym ujrzała dłoń swej nowej znajomięj, spoczywającą na głowie dziecka, jak blada synogarlica. W odpowiedzi na ten ruch, matka skinęła głową.
— Tak, właśnie; za każdym razem co się zetkną z temi dzieciakami, z góry, trzeba je myć.
Szara dziewczyna spojrzała na Tym. Zdawało się, że mówi:
„Tam, widocznie, powinnyśmy pójść“.
— Brudna hołota! — szepnęła młoda kobieta.
~ To nieprzyjemne dla pani.
— O tak. Pracuję cały dzień w pralni, jeżeli jest robota. Nie mogę pilnować dzieci... łażą wszędzie.
M Bardzo przykre, — szepnęła szara dziewczyna, Ja sobie to zanotuję.
Wraz z książeczką, w której pisała teraz gorliwie, wyciągnęła z kieszeni i upuściła chustkę do nosa, a widok tej chustki, leżącej na ziemi, przejął Tymjanę uczuciem osobliwego zadowolenia, jakiego doznajemy, zauważywszy w ludziach wyższych brak zalety, którą sami posiadamy.
— No, a teraz nie zatrzymujemy pani dłużej, pani... pani...
— Cleary.
— Cleary. Ile lat ma to maleństwo? Cztery? A tamto? Dwa? Słodkie dzieciaki. Do widzenia!
W korytarzu szara dziewczyna szepnęła:
— Lubię to wmawianie w siebie, że jesteśmy lepsi pd innych. Jest w tem coś pocieszającego i radosnego. A teraz zajrzyjmy do tego piekła na górze, dobrze?
Dusza młodej dziewczyny jest jakby las na wiosnę — raz niby rozpościerająca się zasłona, utkana z błękitnych dzwonków i smug słonecznych, to znów niby świat cichych wodnych roślin, zwieszających smutnie główki niewiadomo dlaczego. Poprzez delikatne pędy młodej zieleni, skrzydła jej ulatują ku gwiazdom, lecz w następnej chwili opuszczają się smętnie pod wilgotne zarośla. Tęskni do przyszłości nieustannie, drżąc z obawy przed nią, w jej tajnych zakątkach gromadzi się wszystko, co ma nastąpić i odbywa ukrytą naradę, jakąby przybrać postać, jak wzrosnąć i rozwinąć się, nie zrzucając szaty tajemnicy.
Szemrze to wszystko, szepce, odzywa się nagłym krzykiem i równie nagle zapada w rozkoszne milczenie. Od pierwszego krzaku jałowca, do ostatniego drzewka leszczyny wszędzie odbywają się bez końca schadzki młodych uroczystych rzeczy, które żądne są zgłębienia własnej istoty, chciwe pocałunków wiatru i słońca, a wiecznie cofają się i drżą strwożone, ukrywając swoje oblicza. Zdawaćby się mogło, że duch wiosennego lasu przykłada ucho do ziemi, osłoniwszy je, niby muszlą, bladą dłonią, i nasłuchuje szeptu własnego życia. Oto leży, biały i giętki, z wilgotnem tęsknem okiem i, szepce: „Jakie mi dano znaczenie? Ach, jestem wszystkiem! Czy istnieje na świecie, coś, równie jak, ja, przedziwnego?... Och! jestem niczem, skrzydła moje ociężałe; ginę, konam!“
Gdy Tym, w towarzystwie szarej dziewczyny, opuściła „piekło“ na najwyższem piętrze domu, lica jej pałały, dłonie się zacisnęły. Nie powiedziała nic. Szara dziewczyna milczała również, robiła wrażenie ducha, który, skutkiem długotrwałego kąpania się w rzece rzeczywistości, pozbawiony swego ciała, pochyla się nad kimś, co przybył zanurzyć tylko głowę. Bystre spojrzenie Tym zauważyło ten wyraz i twarz jej pokraśniała bardziej jeszcze. Widziała też wzrok, jakim spojrzał młody żyd, gdy Marcin przyłączył się do nich we drzwiach.
„Teraz ma już dwie“, mówił ten wzrok „Młody pan używa sobie!“
Kolację podano w pokoju jej nowej towarzyszki — konserwy mięsne, sałatę z kartofli, gotowane śliwki i ginger ale. Marcin i szara dziewczyna rozmawiali, Tym jadła w milczeniu, ale, jakkolwiek oczy miała spuszczone na talerz, niemniej widziała każde spojrzenie, jakie zamienili, słyszała każde, wypowiedziane przez nich, słowo. Spojrzenia nie były znaczące, nie były też owe słowa szczególnie doniosłe, ile cały ton rozmowy wydawał się bardzo znamienny.
„On do mnie nigdy tak nie mówi,“ pomyślała.
Po kolacji wyszli na przechadzkę, ale przed bramą szara dziewczyna przycisnęła ramię Tymjany, pożegnała ją przelotnym pocałunkiem i powróciła na schody.
— Nie idziecie? — zawołał Marcin.
Głos jej dobiegł ich z góry:
— Nie, dzisiaj nie.
Odwrotną stroną dłoni Tym starła ślad pocałunku. I para kuzynów wmieszała się w ruch uliczny.
Wieczór był bardzo ciepły i duszny; najlżejszy powiewnie orzeźwiał zadymionego miasta. Mówiąc mało, wędrowali wśród zapadającego zmroku nieskończenie długiemi ulicami, skąd powrót do światła i ruchu Easton Road wydawał się powrotem do nieba. W pobliżu nowego mieszkania Tym odezwała się nareszcie:
— Po co się tak dręczyć? To wszystko jest jak okropna maszyna, która usiłuje nas zmiażdżyć; ludzie są, jak owady które palcem rozgniatamy na książce. Nienawidzę tego... Przeklinam to!
— Mogą wszakże równie dobrze być zdrowymi owadami, dopóki istnieją, — odparł Marcin.
Tym zwróciła się ku niema.
— Czuję, że nie będę spała tej nocy, Marcinie; sprowadź mi mój bicykl.
Marcin wpatrzył się w nią bacznie przy świetle lampy ulicznej.
— All right, — rzekł, — pojadę z tobą.
Są, jak twierdzą moraliści, drogi, które prowadzą do piekła, ale droga, jaką dążyło dwoje młodych cyklistów około godziny jedenastej, prowadzi do Hampstead. Różnica w charakterze tych dwóch celów ujawniła się niebawem, albowiem gdy piekło zawdzięcza może swoje powstanie ludziom w ogóle, Hampstead został najwidoczniej utworzony przez wyższą klasę społeczną. Są tam drzewa i ogrody i, zamiast ciasnych przesmyków nieba, obwarowanych dachami domów i przyćmionych żółtemi oparami, unoszącemi się z nad świateł londyńskich, niebo rozpościera się niby wielki, drgający staw.
Od tego wału miejskiego, Spaniard’s Road, ciągną się na prawo i na lewo dwie równiny; zapach kwitnącej tarniny zakradł się na wzgórze; wschodzący księżyc zawisł na gałęzi jodłowej. Nad równiną królowały gwiazdy a czarne skrzydła snu rozpostarły się na polach — ciche, zaledwie oddychające, spoczywało olbrzymie ciało kraju. Ale na południu, gdzie leżało miasto, jego, nie znająca spokoju, głowa, — gwiazdy jakby pospadały i zasiały niezliczone bruzdy olbrzymiego szarego moczaru, a z ciemnych miazmatów ulic unosił się szmer, szept, niby dalekie wabienie jakiejś nieśmiertelnej tancerki, która zniewala ludzi do śledzenia ruchów jej powiewnej, roziskrzonej, czarnej zasłony i wirującej postaci. Niby pieśnią morza w muszli był szept tej czarownicy ruchu, wabiącej do siebie dusze ludzkie, ściągającej je w bezdeń, która nigdy nie zaznała spokoju.
Ponad parą młodych kuzynów, pomykających wzdłuż zbocza między miastem a wsią, płynęły zwolna trzy lekkie białe obłoki ku zachodowi, jak płyną znużone, wyczerpane ptaki morskie, zdala od lądu po ciemno-szafirowej, niezgłębionej toni morskiej.
Przez godzinę jechali oboje w milczeniu przed siebie.
— Czy zajechaliśmy już dość daleko? — spytał wreszcie Marcin.
Tym potrząsnęła głową. Długi, stromy pagórek za małą, w śnie pogrążoną, wioską, powstrzymał ich. Poza ciemnemi polami migotało w poświacie księżycowej blade pasmo wody. Tym zwróciła się ku tej wodzie.
— Gorąco mi, — rzekła; — chciałabym ochłodzić twarz. Zostań tutaj. Nie chodź za mną.
Zostawiła bicykl, przeszła przez furtkę w płocie i znikła między drzewami.
Marcin pozostał, oparty o płot. Zegar wiejski wybił pierwszą. Daleki krzyk sowy, która wyszła na żer, przeciął ciszę tej ostatniej nocy majowej. Księżyc, zaokrąglony do pełni, płynął spokojnie po błękitnej powierzchni nieba, niby wielki, zamknięty nenufar. A Marcin dostrzegał po przez drzewa stłoczoną w czarną plamę na brzegu stawu trzcinę, w kształcie sierpa. Dokoła niego jaśniały kwiaty majowe. Była to jedna z tych nocy, co zamieniają marzenie w rzeczywistość i rzeczywistość w marzenie.
„Księżycowe głupstwa i nic więcej!“ pomyślał młodzieniec, bo ta noc wniosła niepokój do jego serca.
A Tym nie wracała. Wołał jej, i wśród śmiertelnej, ciszy, jaka następowała po jego okrzykach, słyszał bicie własnego serca. Przeszedł przez furtkę. Nigdzie nie było jej widać. Dlaczego płata mu takiego figla?
Odwrócił się od wody między drzewami, gdzie unosiła się odurzająca woń kwiatów majowych.
„Nie należy nigdy niczego szukać!“ pomyślał i przestał nasłuchiwać.
Powietrze było takie spokojne, że liście niskiego krzaku, który muskał jego twarz, nie poruszały się wcale.
Naraz dobiegły go słabe dźwięki i skierował się w ich stronę. Pod drzewem bukowem byłby niemal przewrócił się przez Tymjanę, która leżała twarzą na ziemi. Serce młodego lekarza zabiło silniej z trwogi; ukląkł szybko przy niej. Postawą dziewczęcia, przytuloną do podłoża z suchych liści bukowych, wstrząsało gwałtowne łkanie. Drżała od stóp do głowy; zrzuciła kapelusz, a zapach jej włosów zlewał się z wonią nocy. Marcina ogarnęło takie samo uczucie, jakiego doznawał, gdy, chłopcem małym będąc, patrzył na królika, schwytanego w zatrzask. Dotknął jej ramienia. Usiadła, a przesuwając dłonią po oczach, krzyknęła;
— Odejdź! Och, odejdź!
Objął ją ramieniem i czekał. Minęło pięć minut. W powietrzu unosiło się lekkie drganie, gdyż blask księżyce znalazł otwór między ciemnemi liśćmi i spłynął na ziemię obok nich, srebrząc czarne cienie drzewa bukowego. Jakiś maleńki ptaszek, obudzony przez tych nieproszonych gości, zaczął ćwierkać i fruwać, lecz niebawem ucichł. Niesłychane zmieszanie ogarnęło Marcina, który znalazł się śród nocy tak dziwnie blisko młodego dziewczęcia.
„Biedne maleństwo!“ pomyślał; „bądź dla niej dobry, pociesz ją!“
Wszelką szorstkość opuściła go, a noc była taka przecudna! I nagle w sercu młodzieńca obudziła się świadomość — co było u niego rzadkie, gdyż nie był on, jak Hilary człowiekiem filozofującym, — że ona jest równie prawdziwa jak on, że i ona cierpi, żyje uczuciem i nadzieją, ale nie jego uczuciami i nadziejami tylko własnemi. Palce jego zaciskały się po przez cienką bluzkę dokoła jej ramienia. A dotknięcie tych palców miało większą wartość od jakichkolwiek słów, tak jak ta noc, przepojona poświatą księżycową, pełna marzeń, więcej była warta od tysiąca nocy trzeźwej rzeczywistości.
Tym uwolniła się w końcu od jego uścisku.
— Nie mogę, — łkała. — Nie jestem taka, za jaką mnie miałeś... jam do tego nie stworzona!
Drwiący uśmiech wykrzywił usta Marcina. A więc dlatego! Ale uśmiech niebawem znikł. Nie bije się tego co już jest powalony!
Głos Tymjany żalił się wśród ciszy.
— Myślałam, że będę mogła... ale ja muszę mieć dokoła rzeczy piękne. Nie znoszę takiego szarego, okropnego otoczenia. Nie jestem tamtą dziewczyną. Ja jestem... dy... dyletantką!
„Gdybym ją tak pocałował“ — pomyślał Marcin.
Padła znów na ziemię, wtulając twarz w ciemne liście bukowe. Księżyc popłynął dalej. Głos jej, słaby i stłumiony, odzywał się jakby z grobu pogrzebanej wiary
— Nie jestem zdolna do tej pracy. I nigdy nie będę. Zupełnie jak matka!
Ale dla Marcina istniał na razie tylko zapach jej włosów.
— Nie, — szepnął głos Tymjany, — martwa sztuka to jedyne dla mnie zajęcie... Jestem tylko... do niczego!
Siedzieli tak blisko siebie na ciemnym kobiercu z liści bukowych, że ciała ich stykały się i ogarnęło Marcina gorące pragnienie pochwycenia Tym w objęcia.
— Jestem samolubna! — zawodził złamany głos. — Przecież prawdę mówiąc, ci ludzie nic mnie nie obchodzą... a raczej o tyle tylko, te nie cierpię patrzeć na nich, bo tacy szkaradni!
Marcin położył dłoń na jej włosach. Gdyby się była cofnęła, pochwyciłby ją w objęcia, ale, instynktem wiedziona, nie drgnęła nawet. Ucichła tylko a to jej nagłe milczenie, osobliwe i wzruszające, zgasiło rozpłomienioną nagle żądzę Marcina. Objął Tymjanę ramieniem i podniósł ją, jak dziecko. i przez długi czas siedział, słuchając, z dziwnym, wymuszonym uśmiechem, jej zawodzenia nad utraconemi złudzeniami.
Świt zastał ich jeszcze siedzących i opartych o pień drzewa bukowego. Tym miała usta rozchylone; łzy oschły na jej śpiącej twarzy, przytulonej do ramienia Marcina, wpatrzonego w nią, z cieniem wymuszonego uśmiechu na ustach.
A po za szarą tonią, księżyc, w żółtym kapturze, jak znużony rozpustnik, zesuwał się na spoczynek między drzewami.
Gdy Cecylja otrzymała tajemniczy dokument, zawierający te słowa; „Jestem zupełnie zdrowa. Adres 598, Euston Road, trzy domy od Marcina. List wyjaśniający wysyłam. Tym“, — nie zauważyła jeszcze wcale ucieczki córki. Udała się tedy niezwłocznie do jej pokoju, a otworzywszy wszystkie szuflady i szafy, zaczęła je przeglądać po kolei. Liczne rzeczy, jakie tam ujrzała, uspokoiły jej pierwsze wzburzenie i przestrach.
„Zabrała tylko jeden mały kuferek“, pomyślała, i zostawiła wszystkie suknie wieczorowe“.
To „ogłoszenie“ niepodległości nie przeraziło jej nadmiernie ani nie zaskoczyło niespodzianie, albowiem odczuwała dobrze niepokojącą atmosferę, jaka w ciągu ostatniego miesiąca panowała w jej domu. Od owego wieczoru, kiedy zastała Tym, tonącą we łzach, z powodu zgonu dziecka Hughs’ów, macierzyński wzrok Cecylji zauważył dobrze jakiś nowy pierwiastek w obejściu córki — spochmurniała, stała się jakaś tajemnicza, jakby coś ukrywała, jednocześnie potęgował się w niej młodociany sarkazm. Obawiając się zbadać rzecz do gruntu, Cecylja nie zażądała od córki wyznania, nie podzieliła się też ze Stefanem swojemi spostrzeżeniami.
Między bluzkami znalazła Cecylja, polinjowaną niebiesko, widocznie zgubioną z notatnika, kartkę, na której przeczytała zdania: „To biedne małe stworzenie było takie szare i takie wynędzniałe, a mnie ogarnęła nagle świadomość ich okropnego losu. Muszę — muszę — chcę coś dla nich uczynić!“
Cecylja upuściła kartkę; ręka jej drżała. Teraz wyjaśniła się tajemnica ucieczki Tymjany i przypomniały się jej słowa Stefana:
„Wszystko to dobre do pewnego punktu, i nikt nie ma dla nich większego współczucia niż ja; ale potem zaczyna to burzyć spokój człowiekowi, a ztąd nic dobrego dla nikogo wyniknąć nie może!“
Zdrowy rozsądek, ujawniający się w tych słowach, dotknął ją niemile, gdy były wypowiadane; a jednak zawierały więcej prawdy niż przypuszczała. Czyżby jej córka, taka młoda i taka ładna, zamierzała istotnie podjąć dzieło ratunku w brudnych, wstrętnych dzielnicach, oderwać się od słodkich dźwięków i woni i barw, od muzyki i sztuki, od tańca, kwiatów i wszystkiego co upiększa życie? Utajona siła wytwornych nawyknień, wrodzony lęk przed przesadą i istotna nieświadomość, czem jest właściwie takie szare życie, ogarnęły Cecylję z taką siłą, że uczuła się nagle zupełnie nieszczęśliwa, Raczej niech ona sama tem się zajmie, niż żeby jej własne dziecko miało być pozbawione powietrza i światła i całego odpowiedniego dla jej młodości i urody otoczenia.
„Musi powrócić — musi mnie usłuchać!“ myślała. „Zabierzemy się do pracy razem; urządzimy na początek własny mały żłobek, albo może pani Tallents Smallpeace znajdzie dla nas stałą robotę w jednem ze swoich stowarzyszeń“.
Poczem nagle zrodziła się w jej mózgu myśl, która niemal lodem ścięła krew w jej żyłach. A jeżeli to wynik dziedziczności? Jeżeli Tym odziedziczyła dziwactwo po dziadku? Że mogłoby to być możliwe, dowodem Marcin. Wiedziała, że bywa często, iż różne właściwości przeskakują jedno pokolenie i objawiają znów w następnem. Ale w tym wypadku, to niemożliwe, zupełnie niemożliwe! Z upragnieniem, a jednak z obawą, czekała na zgrzyt klucza Stefana. Odezwał się o zwykłej porze.
Nawet w takiem będąc wzburzeniu, Cecylja usiłował? o ile mogła, oszczędzić mu przykrości. Zaczęła od pocałunku a potem rzekła obojętnie:
— Tym wbiła sobie w głowę głupie dziwactwo.
— Jakie dziwactwo?
— Właściwie można się było tego spodziewać, — ciągnła dalej Cecylja niepewnym głosem, — wobec tych długich spacerów z Marcinem.
Na twarzy Stefana odmalował się niezwłocznie wyraz ostrego szyderstwa; nie było wielkiej sympatji między nim a bratankiem żony.
— Z Sanitystą? — rzekł, — no i co?
— Niema jej, odeszła pracować gdzieś przy Euston Road. Miałam depeszę. I znalazłam to, Stefanie.
Podała mu nieśmiało dwie kartki, jedną różowawawo-bronzową, drugą niebieską. Stefan widział, że drży cała. Wziął od niej kartki, przeczytał je i spojrzał znów na nią. Kochał żonę prawdziwie a wychowanie w tradycji uwzględniania cudzych uczuć sprawiło, że w tej chwili, która mu taki głęboki przyniosła niepokój, przedewszystkiem objął ramię Cecylji serdecznym uściskiem, by ją uspokoić. Ale istniała też w Stefanie do pewnego stopnia pierwotna siła męska, poskromiona coprawda w Cambridge, a stłumiona w trybunale, która jednak zachowała świadomość swej mocy, to też następnie zawołał:
— Nie, niech to djabli porwą!
W tem krótkiem zdaniu zawierała się cała psychologia jego stanowiska wobec sytuacji i cała różnica między dwiema klasami ludności. Mówiąc to Stefan ujawnił, że się z czemś zmagał, coś zwalczał a Cecylja, która również zawsze staczała walki wewnętrzne, wiedziała, że owem czemś jest dziwaczny, nowy twór, sumienie społeczne, blade widmo, snujące się dokoła domów tych, co przypadkowo, przez niedbalstwo lub pod wpływem kultury, otworzyli wrotą podejrzeniu: Czy to podobna, żeby poza moją klasą istniała jeszcze inna klasa ludzi, czy też ja śnię? Szczęśliwe te miljony, nędzarzy czy bogaczy, które nie są jeszcze skazane na śledzenie tego widma, snującego się bacznie lub na słuchanie jego przytłumionego szemrania, szczęśliwi w swych ogniskach domowych, błogosławionych i nawiedzonych przez mniej niepokojącego boga. Takie były myśli i uczucia Cecylji.
Nawet teraz nie zdołała przeniknąć do głębi duszy Stęfana; odczuwała jego walkę z widmem, odczuwała i podziwiała jego zwycięstwo. Czego jednak nie pojmowała i pojąć może nie mogła, to dokładnej miary obelgi, jaką Tym wyrządziła ojcu swoim postępkiem! Będąc kobietą widziała w tej sprawie stronę raczej praktyczną; nie rozumiała nie mogła nigdy rozumieć natury umysłu Stefana — nie odczuwała do jakiego stopnia był dotknięty tem, co przekraczało właściwy porządek rzeczy.
On zaś rzekł:
— Dlaczego, u licha, jeżeli czuła do tego skłonność, nie zabrała się do pracy w zwykły sposób? Mogła była nawiązać stosunki z jakiemś odpowiedniem towarzystwem dobroczynnem... Nie sprzeciwiałbym się temu nigdy. Wszystkiemu winien ten sanitarny idjota!
— Zdaje mi się, — odezwała się Cecylja nieśmiało, — że Marcin sam kieruje jakiemś towarzystwem. Jestto stowarzyszenie medyczno-społeczne, czy coś w tym rodzaju. Wierzy ślepo w jego skuteczną działalność.
Usta Stefana wykrzywiły się szyderczym wyrazem.
— Niech sobie wierzy, jak w Boga, — rzekł z tą powściągliwością, która była jedną z najwyższych jego zalet, — dopóki nie zarazi tą wiarą mojej córki.
Cecylja wybuchnęła nagle:
— Och! co teraz poczniemy, Stefanie? Czy mam pojechać do niej dziś jeszcze?
Na podobieństwo cienia, padającego na łan zboża, tak rozsnuła się chmura po obliczu Stefana. Zdawało się, że dotychczas nie uświadomił sobie całego rozmiaru tego, co się stało. Przez chwilę milczał.
— Poczekaj lepiej na list, — odezwał się w końcu. — Marcin jest jej kuzynem, plotkarki nie rzucą się zatem na nią... w każdym razie na Euston Road będzie ód nich zabezpieczona.
Tak tedy usiłując, w miarę możności, oszczędzić sobie wzajemnie niepokoju, bacząc pilnie, by się niczem nie zdradzić przed służbą, zjedli obiad i udali się na spoczynek.
W owej godzinie między nocą a rankiem, kiedy siła życiowa człowieka jest najsłabsza, a drgania jego ducha, niby złowróżbne ptaki krążą dokoła niego, muskając jego lica długiemi skrzydłami, Stefan, obudził się ze snu.
Panowała wielka cisza. Smuga perłowo szarej jutrzenki przezierała przez cienkie firanki, które poruszały się lekko, równomiernie, jak oddychające usta człowieka śpiącego. Fala wiatru, utkanego, według pojęcia p. Stone’a, z dusz ludzkich, odpłynęła. Słabym powiewem dmuchał na domy i chaty, gdzie spoczywały śpiąc mirjady postaci ludzkich, tego powiewu nieświadome; tętno życia biło tak słabo, że ludzie i cienie wydawały się na tę krótką chwilę zespolone w śnie miasta. Ponad miljonami różnych dachów, ponad setkami miljonów drobnych kształtów ludzi i rzeczy, cicha różdżka łagodnego powiewu ukołysała wszystko w czarodziejski stan nicości, kiedy życie przechodzi w śmierć, śmierć w nowe życie a poczucie jaźni jest najsłabsze.
A jaźń Stefana, uniesiona magnetycznymi prądami odpływu w głębię odrętwiającego snu po za ławy piasczyste indywidualności i sfer społecznych, wzniosła drobne ręce i zaczęła wołać ratunku. Purpurowe morze samozapomnienia wydało mu się pod ponurem, obojętnem niebem takie zimne i straszne. Nie miało granicy, którą mógłby widzieć, a prawa niem rządzące zawisły gdzieś daleko, wypisane hieroglifami bladych gwiazd. Nie mógł się uporać z podnoszącą i opadającą falą, która opływała jego postać i krępowała mu ruchy. Gdzie poniesie go ta fala? Do jakiej głębi milczenia i ciszy? Miałażby jego własna córka zanurzyć się w tem morzu, które nie uznawało żadnej wiary, prócz samozapomnienia, nie miało szacunku ani dla sfery całej ani dla jednostki — w tem morzu, gdzie nieliczne drżące ślady świadczyły jedynie o cennej różnorodności ludzi? Niechaj Bóg uchowa!
I, opierając się na łokciu, Stefan utkwił wzrok w tę, która mu taką córkę dała. W tajemnicy śpiącej twarzy żony — tej twarzy, najbliższej mu i najdroższej — usiłował nie dopatrzeć się żadnego podobieństwa do p. Stone’a. Opadł na poduszki, znalazłszy niejaką pociechę w myśli: „Ten stary dziwak ma swoją idée fixe — to Powszechne Braterstwo. Pochłania go ono całkowicie. Nie widzę najlżejszego śladu tego w twarzy Cis. Wprost przeciwnie.“
Ale nagle zrodziła się w nim, niby objawienie, myśl okrutna, jasna jak błyskawica, i poruszyła go do głębi: Stary dziwak jest w istocie tak pochłonięty sobą i swoją cenna książką, że zapomina zupełnie, iż, oprócz niego, żyje jeszcze ktoś inny na świecie. Czy może być bratem każdego ten, kto nie pyta o jego istnienie? Ale kaprys Tymjany jest faktyczni próbą zostania siostrą każdego. Zęby to osiągnąć, trzeba zapomnieć o sobie. A więc w wypadku z Tymjaną sprawa stoi gorzej niż z p. Stonem! W tej myśli było coś strasznego dla Stefana.
Pierwszy ptaszek ranny zaczął świegotać zcicha tuż przy otwartem oknie. Z zakątka pamięci Stefana wysunęło się nagle, bez powodu, wspomnienie z czasów szkolnych kiedy przyjechał na wakacje i, zbudzony świegotem ptaków, zerwał się, wydobył z pod poduszki procę oraz pudełko z pociskami, które przywiózł ze sobą do domu i zabrał do łóżka. Zdawało mu się naraz, że widzi, lśniące niebieskim odcieniem, kulki ołowiane, że czuje, jak okrągłe, gładkie i ciężkie toczą się po jego dłoni. Zdawało się, że słyszy zdumiony głos Hilarego: „Halo, Stefku! już nie śpisz?“
Nikt nie był lepszym bratem jak jego stary Hilary. Jedyną jego wadą była nadmierna dobroć. Ta dobroć skrzywdziła go, sprawiła, że utracił szczęście w małżeństwie. Nie umiał się postawić należycie w stosunku do żony. Stefan obrócił się na drugą stronę. „Cała ta przeklęta sprawa“ myślał „wynikła ze zbytniego współczucia. To samo dzieje się z Tym.“ I długo leżał tak śród wschodzącego dnia, nasłuchując cichego oddechu Cecylji, poruszony do głębi dręczącemi myślami.
Pierwsza poczta nie przyniosła listu Tym, a oznajmienie, że p. Hilary przyszedł na śniadanie przyjęte zostało zarówno przez Stefana jak i przez Cecylję z tem zadowoleniem, z jakiem ludzie, udręczeni niepokojem, przyjmują wszystko, co może ich od tego niepokoju oderwać.
Stefan pośpieszył na dół. Hilary stał w jadalni, twarz miał bardzo poważną i znękaną. A jednak on to, spojrzawszy na Stefana, spytał:
— Co się stało, Stefku?
Stefan wziął do ręki Standarda. Pomimo całego panowania nad sobą, ręka jego drżała zlekka.
— Śmieszna to sprawa, — odrzekł. — Ten zwarjowany Sanitysta tak zawrócił głowę Tymjanie swojemi przeklętemi teorjami, że wyprowadziła się na Euston Road, żeby te majaczenia w czyn wprowadzić. Tylko tyle!
Na twarzy Hilarego odbiło się jakby lekkie rozweselenie, wobec czego żywe, wąskie oczy Stefana roziskrzyły się.
— Niema się z czego śmiać, Hilary, — rzekł. — To wina twojej przeklętej sentymentalności w stosunku do tych Hughs’ów i tej dziewczyny. Wiedziałem, że to się skończy awanturą.
Hilary odpowiedział na ten niesprawiedliwy i niespodziewany wybuch spojrzeniem a Stefan, w dziwnem poczuciu niższości, które ogarniało go zawsze w obecności Hilarego, spuścił oczy.
— Mój drogi, rzekł Hilary, — jeżeli jakakolwiek cząstka mojego charakteru przedostała się do Tymjany, bardzo mi przykro, doprawdy.
Stefan pochwycił dłoń brata i uścisnął ją szczerze, a ponieważ weszła właśnie Cecylja, przeto zasiedli do stołu.
Cecylja odrazu zauważyła to, czego Stefan, zajęty własną sprawą; nie dostrzegł; że Hilary przybył; żeby, im coś powiedzieć. Nie chciała jednak o nic pytać, jakkolwiek wiedziała, że Hilary był zanadto subtelny; by wobec ich troski, narzucać im własną. Nie chciała też mówić o swojej udręce wobec jego troski. Rozmawiali tedy o rzeczach obojętnych — na jakich byli koncertach; jakie widzieli sztuki — jedli niewiele i pili herbatę. Mówiąc właśnie o operze Stefan, podniósłszy oczy, ujrzał Marcina we własnej osobie, stojącego we drzwiach. Młody Sanitysta był blady, zakurzony, włosy miał rozwichrzone. Zbliżył się do Cecylji i, ze swą zwykłą, chłodną stanowczością, rzekł:
— Ciotko Cis, przyprowadziłem ją z powrotem.
W tej chwili przynoszącej taką ulgę, takiej pełnej prawdziwej radości, szczerej chęci wypowiedzenia tysiąca rzeczy, Cecylja zdołała wyszeptać tylko:
— Ach, Marcinie! Stefan, który się zerwał z krzesła, spytał:
— Gdzie ona jest?
— Poszła do swego pokoju.
— W takim razie, — mówił dalej Stefan, odzyskując odrazu zwykłą zimną krew, — może zechcesz nam dać wyjaśnienie tego szaleństwa.
— Nie przyda nam się na nic teraz.
— Doprawdy!
— Do niczego.
— W takim razie, zechciej łaskawie zrozumieć, że w przyszłości i ty nàam się na nic nie przydasz, ani nikt z takich jak ty.
Marcin rozejrzał się dokoła stołu, a oczy jego spoczęły kolejno na każdym z osobna.
— Masz słuszność, — rzekł. — Żegnam.
Hilary i Cecylja wstali również. Zapanowała cisza. Stefan podszedł do drzwi.
— Wydajesz mi się bardzo niebezpiecznym młodzieńcem, z tem swojem nowomodnem postępowaniem i z temi nowoczesnemi pojęciami, — rzekł nagle bardzo suchym, ostrym tonem.
Cecylja wyciągnęła ręce do Marcina i zadźwięczał leciuchny szczęk, jakby kajdan.
— Musisz wiedzieć, mój drogi, — rzekła, — że byliśmy strasznie niespokojni. Wuj oczywiście, tak nie myśli.
Twarz Marcina przybrała ten sam wyraz szyderczej tkliwości, z jakim zazwyczaj Spoglądał na Tymjanę.
— All right, ciotko, — rzekł; — jeżeli Stefan tak nie myśli, to źle. Powinien tak myśleć. Mieć zdanie własne, to rzecz najważniejsza. — Pochylił się i, pocałował ją w czoło. — Oddaj to Tym odemnie, — dodał. — Nie będę jej przez jakiś czas widywał.
— Nie zobaczysz jej już nigdy, mój panie, o ile zdołam to przeprowadzić, — rzekł Stefan sucho. — Twój eliksir zdrowia jest za ostry i zbyt musujący.
Uśmiech Marcina rozjaśnił się.
— Dla starych butelek! — odparł i, raz jeszcze powiódłszy wolno wzrokiem dokoła, wyszedł.
Stefan zacisnął usta.
— Zarozumiały błazen! — zawołał. — Jeżeli taki ma być typ nowego młodzieńca, niechaj nas Bóg obroni!
W chłodnej jadalni, gdzie unosił się lekki zapach goździków, melonu i szynki, zaległa cisza. Nagle Cecylja wysunęła się z pokoju i niebawem dobiegł odgłos jej kroków — teraz, kiedy jej nikt nie widział, dążyła śpiesznie do córki.
Hilary również skierował się ku drzwiom. Pomimo własnego wzburzenia, Stefan nie mógł nie zauważyć znękanego wyrazu twarzy Hilarego.
— Marnie wyglądasz, mój stary, — rzekł. — Chcesz kieliszek wódki?
Hilary potrząsnął głową.
— Teraz, kiedy odzyskaliście Tym, — odparł, — powiem ci, z jaką nowiną tu przyszedłem. Jadę jutro zagranicę. Niewiem, czy powrócę kiedy do pożycia z Bi.
Stefan zagwizdał zcicha; poczem, ściskając jego rękę, rzekł:
— Cokolwiek postanowisz, stanę zawsze przy tobie, mój stary, ale...
— Jadę sam.
Stefan doznał takiej ulgi, że pogwałcił wszelkie prawa dyskrecji.
— Bogu dzięki! Obawiałem się, że zaczynasz tracić głowę dla tej dziewczyny.
— Nie jestem taki szalony, — rzekł Hilary, — żeby nie zdawać sobie sprawy, że taki stosunek, z biegiem czasu, może stać się tylko nieznośnym ciężarem. Gdybym to dziecko zabrał ze sobą, musiałbym ją zatrzymać na zawsze; ale nie jestem dumny z tego, że ją tak porzucam, Stefku.
Ton jego głosu był taki pełen goryczy, że Stefan pochwycił go za rękę.
— Mój drogi stary jesteś za dobry. Przecież ona niema do ciebie żadnego prawa... najmniejszego!
— Oprócz tego, jakie wynika z przywiązania, które w niej wzbudziłem, Bóg wie jakim sposobem, i z jej niedostatku.
— Dręczymy się tymi ludźmi niepotrzebnie, — rzekł Stefan. — Jesteś w zupełnym błędzie... wierzaj mi.
— Zapomniałem dodać, że nie jestem lodowcem, — szepnął Hilary.
Stefan spojrzał mu w twarz w milczeniu, poczem rzekł z najwyższą powagą:
— Jakkolwiek mogła być dla ciebie bardzo ponętna, niemniej to poprostu nie do pomyślenia, żeby człowiek taki, jak ty, wychodził po za swoją sferę.
— Sfera! Tak! — mruknął Stefan. — Bywaj zdrów!
I, zamieniwszy z bratem długi uścisk dłoni, wyszedł.
Stefan zbliżył się do okna. Pomimo całej staranności i wszelkich wysiłków dla wytworzenia ładnej perspektywy, w dali, po lewej stronie, widoczne były podwórka małej uliczki; a Stefan odwrócił się niezwłocznie od tego widoku, jakby ukłóty jadowitem żądłem bąka.
„Do djabła!“ — pomyślał. „Czyż nigdy nie pozbędziemy się tej przeklętej bandy?“
Oczy jego padły na melon. Jeden pojedyńczy plaster leżał sam na niebiesko zielonawym talerzu. Pochylony nad nim, Stefan z chciwością zupełnie mu obcą, zaczął jeść owoc, poczem rzucił resztę i zanurzył palce w kryształowej miseczce.
„Bogu dzięki!“ pomyślał, „minęło! Jakie szczęśliwe wybawienie!“.
Kogo miał na myśli, Hilarego czy Tymjanę — trudno byłoby powiedzieć, ale owładnęła nim tęsknota za córką, chęci pośpieszenia do jej pokoju i ucałowania jej. Pohamował się wszakże i zasiadł do biurka; doznał nagle takiego uczucia, jakie go ogarniało niekiedy w niezwykle pogodne dni, lub po uniknięciu fizycznego niebezpieczeństwa, był to jakiś nadmiar błogości, coś, za co chciałby okazać wdzięczność, ale nie wiedział w jaki sposób.
Dłoń jego zakradła się do bocznej kieszeni czarnego surduta. Gdy się wysunęła trzymała książeczkę czekową. Przed oczyma jego duszy stanęły po kolei nazwy towarzystw, które popierać zamierzał, gdyby mu w przyszłości pozwoliły warunki materjalne. Wyciągnął rękę po pióro. Cichy szmer stalówki sunącej po czekach zmieszał się z brzęczeniem muchy.
Odgłosy te dosłyszała Cecylja, gdy przez otwarte drzwi ujrzała cienki kark męża, z posiwiałymi włosami, pochylony nad biurkiem. Wsunęła się pocichu, stanęła przy nim i przycisnęła się do jego ramienia.
Stefan powstrzymał pióro i podniósł wzrok na nią Oczy ich spotkały się i Cecylja, pochylając się, przytuliła policzek do jego twarzy.
Tego samego dnia Hilary, po załatwieniu sprawunków przed wyjazdem, wracając przez ogrody Kensingtonu, zobaczył niespodzianie Biankę, która stała nad Okrągłym Stawem.
Oczom wszystkich uczęszczających na te pola Elizejskie, dokąd tylu ludzi i cieni codziennie wykrada się ze zgiełku i zamętu powszedniej pracy, na chwilę odpoczynku, oczom wszystkich, którzy w tych zielonych ogrodach wychylają czarę słodkiego spokoju, ten mąż i ta żona wydawali się tylko wytworną, żyjącą w swobodnej, harmonijnej zgodzie, parą. Albowiem nie nadszedł jeszcze czas, kiedy ludzie, w jedną zespoleni całość, mogliby instynktownie powiedzieć, co dzieje się w duszy bliźniego.
Prawdę mówiąc, niewielu było ludzi w Londynie, którzyby w ich położeniu postępowali z taką godnością — niewielu takich, jak oni kulturalnych! Nie mając ze sobą już prawie nic wspólnego, bliscy rozłączenia, zachowali do ostatka pozory zupełnego porozumienia. W Istniały dla nich małżeńskie, uroczyste 0skarżenia i wyrzuty, patetyczne upominanie się o prawa własności. Nie istniało dla nich uświęcone pojęcie, że muszą, za wszelką cenę, unieszczęśliwiać się wzajemnie — ani nawet przeświadczenie, że mają do tego prawo. Nie było dla ich zbolałych serc pociechy. Szli obok siebie, wzajemnie szanując swoje uczucia, jakgdyby ból nie szarpał ich sercem przez osiemnaście lat, w ciągu których, spojeni zrazu miłością, rozeszli się, za sprawą tajemniczego rozdźwięku; jak gdyby teraz nie stała między nimi ta dziewczyna.
Naraz Hilary rzekł:
— Byłem w mieście i załatwiłem sprawunki podróżne; wyjeżdżam jutro w góry. Nie będziesz zmuszona rozłączać się z ojcem.
— Zabierasz ją z sobą?
Powiedziała to z całą swobodą, bez cienia ukrytej myśli albo ciekawości; ani obojętnie ani nadmiernie skwapliwie — nikt nie mógłby powiedzieć, czy kierowała nią wspaniałomyślność, czy też złośliwość. Hilaremu pytanie wydało się wspaniałomyślne.
— Dziękuję ci, — odparł; — ta komedja skończona.
Na Okrągłym Stawie czółenko, w kształcie łabędzia, ruszało od brzegu; w bruździe, wyżłobionej przez zabawkę, płynął i drżał kawałeczek wydrążonego drzewa z trzema piórami, wyobrażającemi maszty, a trzej obdarci chłopcy, właściciele statku, usiłowali gałązkami powstrzymać go na przezroczystej toni.
Jacy byli dumni ze swej własności! Bianka patrzyła, nie widząc, na zabawkę. Cienki złoty łańcuszek okalał jej szyję; naraz wrzuciła go za stanik. Pękł pod jej palcami.
Przyszli do domu, nie zamieniwszy już ani słowa.
U drzwi do gabinetu Hilarego siedziała Miranda. Zwierzątko odpowiedziało na jego pieszczotę drżeniem gładkiej sierści i zwinęło się znów w kłębek na miejscu, które już wygrzało.
— Nie idziesz ze mną? — rzekł Hilary.
Miranda nie poruszyła się.
Przyczyna jej odmowy ujawniła się, gdy Hilary wszedł do pokoju. Tuż przy półce z książkami, poza popiersiem Sokratesa, stała mała modelka. Bardzo’ cicha, jakgdyby obawiając się zdradzić ruchem czy dźwiękiem, była jej postać w niebiesko zielonawej sukni, w toczku z bronzowej słomy, przybranym dwiema purpurowemi różami, spiętemi ciemniejszą aksamitką. Obok tych róż wślizgnęło się pawie piórko — płochy intruz przechylony ukośnie, jakby usiłował zwrócić na siebie wszystkie oczy a jednak ujść uwagi. A, wciśnięta między surowe białe popiersie Sokratesa i ciemną półkę z książkami, dziewczyna sama wydawała się jak natrętny duch, który się tu zakradł i stał drżący, wylękły, przygotowany na to, że go wygnają.
Wobec tego zjawiska Hilary cofnął się do, drzwi, zawahał się i powrócił.
— Nie trzeba było tu wracać po tem, co powiedzieliśmy pani wczoraj, — mruknął.
Mała modelka odparła z pośpiechem:
— Ale spotkałam Hughs’a, panie Dallison. Wykrył gdzie mieszkam. Och, jak on strasznie wygląda! boję się go. Nie mogę teraz tam mieszkać.
Wysunęła się trochę z kryjówki i stała z oczami spuszczonemi, poruszając nerwowo rękami.
„Nie mówi prawdy“, pomyślał Hilary.
Mała modelka spojrzała na niego ukradkiem.
— Widziałam go, — rzekła. — Muszę teraz wynieść się ztamtąd; nie byłabym już tam bezpieczna, nieprawda?
I znów rzuciła na niego to samo spojrzenie.
Hilary pomyślał nagle: „Używa przeciw mnie mojej własnej broni. Jeżeli istotnie widziała go, nie przeraził jej. Dobrze mi tak!“
Zaśmiał się sucho i odwrócił się od niej.
Coś zaszeleściło. Mała modelka wyszła z kryjówki i stanęła między nim a drzwiami. Hilary odczuł ponownie ten sam niepokój, jaki ogarnął go, gdy siedział obok niej na ławce po pogrzebie dziecka. W ogrodzie gołąb gruchał nieustannie pieśń miłosną; Hilary nie słyszał jej, świadomy tylko obecności dziewczyny, która stała za nim — tej młodej postaci, co oplatała mu zmysły.
— A więc czego pani chce? — spytał w końcu.
Mała modelka odpowiedziała innem pytaniem:
— Czy pan naprawdę wyjeżdża, panie Dallison?
— Tak, wyjeżdżam.
Podniosła dłonie do wysokości piersi, jakgdyby chciała je złożyć; ale nie uczyniła tego i opuściła je. Były obciśnięte w bardzo zniszczone rękawiczki duńskie a w tej ciężkiej chwili zmieszania oczy Hilarego utkwiły w drobnych dłoniach, przyciśniętych do spódnicy.
Mała modelka usiłowała niezwłocznie okryć je za sobą. Nagle spytała obojętnym głosem:
— Chciałam tylko zapytać... Czy nie mogłabym z panem pojechać?
Wobec tego pytania, którego naiwność mogłaby wywołać uśmiech na ustach anioła, Hilary doznał wrażenia, że rozpływa się cała jego postać. Dziwne było — rozkoszne — jakgdyby dziewczyna nagle składała mu w darze wszystko, czego od niej zażądał, bez tego wszystkiego, czego nie pragnął. Stał, patrząc na nią w milczeniu. Lica jej i kark oblały się żywym rumieńcem; zaczerwieniły się też jej powieki, pociemniając barwę oczu, koloru „kwiatu cykorji“. I zaczęła mówić, powtarzając, widocznie wyuczoną na pamięć, lekcję.
— Nie przeszkadzałabym panu. Nie kosztowałabym też dużo. Robiłabym wszystko, coby pan zechciał. Mogłabym się nauczyć pisać na maszynie. Mogłabym też mieszkać osobno, gdyby pan nie chciał, żeby ludzie gadali; jestem przyzwyczajona żyć sama. Och, panie Dallison, mogłabym robić dla pana wszystko. Nie uchyliłabym się od niczego i nie jestem taka, jak inne dziewczęta; wiem dobrze, co mówię.
— Czyżby istotnie?
Mała modelka podniosła dłonie, zakryła niemi twarz i rzekła:
— Gdyby pan tylko zechciał spróbować i przekonać się!
Wszelki popęd zmysłowy opuścił nagle Hilarego; natomiast ścisnęło go coś w gardle.
— Moje dziecko, — rzekł, — jesteś zbyt szlachetna!
Mała modelka instynktownie odgadła, że, przemawiając do jego umysłu, straciła grunt pod nogami. Odsłoniła tedy twarz i zaczęła mówić zadyszanym głosem, przyczem pobladła jak chusta.
— O nie, wcale nie. Ja chcę, żeby mi pan pozwolił pojechać; nie chcę tu zostać. Wiem, że pójdę na złą drogę, jeżeli mnie pan ze sobą nie zabierze... o! pójdę napewno!
— A jeżeli pozwolę, żeby pani pojechała ze mną, — rzekł Hilary, — co wtedy? czem będę dla ciebie, albo ty dla mnie? Wiesz o tem dobrze. Jeden tylko stosunek może nas łączyć. Niema celu udawać, dziecko, że jest między nami coś wspólnego.
Mała modelka zbliżyła się.
— Wiem czem jestem, — rzekła, — i nie chcę być niczem innem. Zrobię wszystko, cokolwiek pan każę i nigdy skarżyć się nie będę. Nie jestem warta nic lepszego.
— Tyś warta więcej, — mruknął Hilary, — niż ja ci kiedykolwiek dać mogę, a ja jestem wart więcej niż ty mogła byś mi dać kiedykolwiek.
Mała modelka usiłowała odpowiedzieć, ale słowa nie chciały jej przejść przez gardło; odrzuciła głowę w tył, chcąc słowa wyswobodzić z uwięzi i stała, chwiejąc się na nogach. Widząc ją przed sobą, bladą, jak chusta, z zamkniętemi oczyma i rozchylonemi ustami, jakgdyby bliską zemdlenia, Hilary chwycił ją za ramiona. Za dotknięciem tych mię kich ramion krew uderzyła mu do twarzy, usta jego drżały. Nagle dziewczyna podniosła nieco powieki i spojrzała na niego. Spostrzegłszy, że omdlenie było sztuczne, że był to mały rozpaczliwy podstęp tego dziecka Dalili, Hilary cofnął ręce nagłym ruchem.
Z chwilą kiedy uczuła, że rozluźnia się uścisk jego dłoni, dziewczyna padła na ziemię i objęła jego kolana, przyciskając je do piersi tak mocno, że nie mógł się ruszyć. I przyciskała je coraz silniej i silniej, tak, że zdawało się, iż miażdży niemi swoje ciało. Oddychała ciężko, łkaniem; oczy miała zamknięte; usta wzniesione, drgały. W uścisku przytulonego ciała ujawniła się nagle cała potęga oddania się kobiety. I to właśnie, w tej chwili, takiej dlań strasznie bolesnej, powstrzymało Hilarego od pochwycenia jej w objęcia — właśnie to pozorne zapamiętanie się, jakgdyby utraciła świadomość swoich czynów. Wydało mu się to zbyt brutalne, zbyt bliskie wyzyskiwania słabości dziecka.
Z ciszy rodzi się wiatr, fala ze spokojnej toni, zapomnienie z nicości — i tak wszystko mija niepostrzeżenie, nikt nie wie jak. Minęła chwila zapamiętania się małej modelki a w jej wilgotnych oczach ujawniła się znów jej przebiegła, pospolita dusza, jakgdyby powiedziała: „Nie puszczę cię; zostanę przy tobie“.
Hilary oderwał się od niej; padła na twarz.
— Wstań, dziecko, — rzekł; — wstań; na miłość boską nie leż na ziemi!
Wstała posłusznie, tłumiąc łkanie, ocierając twarz małą, brudną chusteczką. Nagle postąpiła ku niemu kilka kroków, złożyła dłonie błagalnie i opuściła je.
— Pójdę na złą drogę, — rzekła, — pójdę... jeśli mnie pan nie zabierze!
I, z ciężko falującem łonem, z rozpuszczonemi włosami stała, patrząc uparcie w niego, okolonemi czerwoną obwódka oczyma. Hilary odwrócił się nagle, wziął książkę z biurka i otworzył ją. Twarz jego płonęła ponownie; ręce i usta drżały; oczy patrzyły osłupiałym wzrokiem.
— Nie teraz, nie teraz, — szepnął; — odejdź teraz. Przyjdę do ciebie jutro.
Mała modelka spojrzała na niego wzrokiem takim, jakim patrzy na ciebie pies, gdy pyta, czy go nie oszukujesz. Dotknęła piersi swojej znakiem, zbliżonym do katolickiego znaku przeżegnania, zacisnęła palce i rozwarła je, poczem otarła raz jeszcze oczy brudną chusteczką, odwróciła się i wyszła.
Hilary nie ruszył się z miejsca, czytał otwartą książkę, nie wiedząc co czyta.
Naraz dobiegł go odgłos, jakby przyśpieszonego oddychania. P. Stone stał w otwartych drzwiach.
— Była tutaj, — rzekł; — widziałem ją wychodzącą.
Hilary upuścił książkę. Nerwy odmawiały mu już posłuszeństwa. Poczem, wskazując fotel, rzekł:
— Nie zechce pan spocząć?
P. Stone podszedł tuż do zięcia.
— Czy ona mą jakie zmartwienie?
— Tak, — szepnął Hilery.
— Za młoda jest, żeby się martwić. Czyś jej to po wiedział?
Hilary potrząsnął głową.
— Czy ten człowiek ją obraził?
Hilary ponownie potrząsnął głową.
— Czegóż się zatem martwi? — spytał p. Stone.
Uporczywe dopytywanie, baczny, przenikliwy wzrok, jakim wpatrywał się weń starzec, były nad siły Hilarego. Odwrócił się.
— Zadaje pan pytanie, na które nie mogę odpowiedzieć.
— Dlaczego?
— Bo to sprawa osobista.
W skroniach jego biło przyśpieszone tętno, usta drżały jeszcze, dokoła nóg czuł jeszcze uścisk rąk dziewczyny i w tej chwili nienawidził niemal tego starca, zadającego mu podobne pytania.
Nagle w oczach p. Stone’a nastąpiła zdumiewająca zmiana, jak w twarzy człowieka, który, po całych dniach nieprzytomności, odzyskuje świadomość. Na obliczu jego, odbiło się poniekąd zazdrosne uświadomienie. Ciepło, jakie mała modelka wniosła do jego ducha, rozproszyło mgły, któremi „idea“ osnuła jego umysł, i otworzyło mu oczy na to, co się dokoła niego działo.
Wobec tego spojrzenia Hilary schronił się pod ścianę.
Twarz p. Stone’a oblała się rumieńcem. Mówił z niezwykłem wahaniem. Wydawał się zalękniony, jakby zabłąkany w tym powrocie do świata rzeczywistego.
— Nie będę cię już o nic więcej pytał. Nie mógłbym wtrącać się do sprawy osobistej. Nie byłoby to... — Głos się załamał, starzec spuścił oczy.
Hilary skłonił głowę, do żywego poruszony powrotem do życia tego starca, który tak długo nie pojmował faktów, — i subtelnym wyrazem sędziwej twarzy.
— Nie będę ci się już narzucał, — mówił dalej p. Stone, — i pytał o twoje troski. Przykro mi, że i ty jesteś nieszczęśliwy.
I wyszedł bardzo powolnym krokiem, nie spojrzawszy już na zięcia.
Hilary nie ruszył się z miejsca przy ścianie.
Hilary widocznie miał słuszność, gdy podejrzewał, że mała modelka skłamała, mówiąc, że spotkała Hughs’a, albowiem dopiero następnego dnia wczesnym rankiem troje ludzi dążyło długą drogą, prowadzącą od Wormwood Scrubs do Kensingtonu. Szli w milczeniu, nie dlatego, żeby nie mieli sobie nic do powiedzenia, ale dlatego, że serca ich były zanadto przepełnione; a szli gęsiego, zwyczajem ludzi z gminu — na przedzie Hughs; pani Hughs na lewo o kilka kroków dalej; a jeszcze kawałek dalej, też po lewej stronie, jej syn, Stanley. Nie widzieli nikogo po drodze, oprócz siebie, nikt też nie okazywał, że ich zauważył; ale wszystko troje, jakkolwiek tacy różnorodni, odmieniali w ducha z różnemi uczuciami, to samo słowo:
„Byłeś w więzieniu“
— Stanley, nie guzdraj się. Idź jak ojciec.
Chłopiec zrobił trzy przyśpieszone kroki, potem znów pozostał w tyle, a czarne oczy jego odpowiedziały: „Zrzędzisz na mnie, bo nie wiesz co masz mówić“. I, nie zmieniając gęsiego pochodu, trójka znów w milczeniu podążyła dalej.
W sercu szwaczki wątpliwość i obawa złączały się stopniowo w trwogę przed pierwszymi dźwiękami, jakie przejdą przez usta męża. O co zapyta? Jak ona odpowie? Czy będzie się awanturował, czy też przemówi rozsądnie? Czy zapomniał o tej dziewczynie, czy też bezbożne myśli nie opuszczały go nawet w domu smutku i milczenia? Czy zapyta gdzie dziecko? Czy da jej dobre słowo? Ale wśród trwogi nie opuszczało jej nieugięte postanowienie ¿nie puszczenia go, gdyby jeszcze o tem myślał, do tej dziewczyny“.
— Stanley, nie guzdraj się!
Gdy powtórzyła te słowa, Hughs odezwał się:
— Daj pokój chłopcu! Niedługo będziesz zrzędziła na małego!
Ochrypła i głucha, jak dźwięki, wydobywające się z wilgotnego sklepienia, była ta pierwsza przemowa.
Do oczu szwaczki napłynęły łzy.
— Nie będę już mogła, — wyjąkała. — Niema go.
Zęby Hughs’a zabłysły, jak zęby podrażnionego psa.
— Kto go zabrał? Gadaj mi zaraz!
Łzy staczały się po policzkach szwaczki. Nie mogła odpowiedzieć. Natomiast odezwał się cienki głosik jej syna:
— Baby umarł. Zakopaliśmy go w ziemi. Sam widziałem. P. Creed jechał razem ze mną w dorożce.
Białe plamy ukazały się nagle w kącikach ust Hughs’a. Przesunął odwróconą dłoń po ustach i rodzina szła dalej gęsiego...
„Westminister“ w wyszarzanej kurtce letniej — bo dzień był ciepły — stał już od pewnego czasu w drzwiach pani Budgen na parterze, przy Hound Street. Wiedząc, że Hughs miał być uwolniony tego dnia wczesnym rankiem, stary kamerdyner, z właściwą mu przezornością i rozwagą, tak rozumował:
„Nie będę mógł uleżyć w łóżku, nie będę miał spokoju, dopóki się nie dowiem, czy ten ordynus nie zechce znów ze mną zacząć. Odwlekanie niema celu. Nie chcę, żeby przychodził dopiero do mojego pokoju i napadał na mnie, starego. Wolę zaczekać na niego w sieni. Kulawa pozwoli mi. Nie będę jej przeszkadzał. Już ona mnie obroni, gdy by on się na mnie rzucił. Ja się jego nie boję.“
Ale, w miarę, jak upływały minuty oczekiwania, stary język jego, jak język psa, który spodziewa się kary, ukazywał się coraz częściej, zwilżając zaciśnięte, bezbarwne usta.
„To są skutki zadawania się z żołnierzami,“ myślał, „i z takim gminnym człowiekiem. Powinienem był się wyprowadzić. Nie zdziwiłbym się, gdyby mnie zapytał gdzie ta młoda dziewczyna; stracił dobre imię i robotę i wszystko przez swoje romanse!“
Przypatrywał się pani Budgen, jej szerokiej twarzy i szarym oczach, w których nie zagasł bynajmniej blask energji życiowej; sprzątała z trudnością pokoje, przyczem dla wypoczynku opierała się o komodę, taką zapełnioną porcelanowemi filiżankami i psami, jak pagórek muchomorami.
— Powiedziałam mojemu Karolowi, — rzekła, — żeby się trzymał zdaleka od Hughs’a. Taki, to wraca kolczasty, jak jeż, i zaczyna kłótnię, jak tylko kogo zobaczy.
„Ach Boże,“ pomyślał Creed, „jaka ona spokojna“.
Ale, dbały o swoją godność, odparł:
— Czekam tutaj, żeby wyjaśnić sytuację. Czy pani sądzi, że on odrazu napadnie na mnie takim wczesnym rankiem?
Kulawa kobieta wzruszyła ramionami.
— Pewnie już zalał potrochu robaka, — rzekł, — przed powrotem do domu. Przeziębiają oni sobie tam zawsze żołądek, nieboracy!
Serce starego kamerdynera zakołatało tak, że je odczuł w krtani. Podniósł drżącą rękę do ust, jakgdyby zbierając siły.
— O tak, — rzekł, — powinienem był wymówić i zabrać swoje rzeczy; ale żal mi było tej biednej kobiety, to tak, jakgdybym ją uderzył, kiedy już upadła. Przytem ja nie chcę się wyprowadzić. Nie mam nikogo, coby się mną zajął; a ta kobieta reperuje moje ubranie. Ach Boże, tak; ona pracy nie żałuje... Zresztą, to taka drobnostka!
Kulawa kobieta, utykając; opuściła miejsce odpoczynku i zaczęła słać łóżko, przyczem zmarszczyła czoła, jak zwykle przy robocie, która nadwerężała skurczone mięśnie jej nogi.
— Jeśli nie dopomożesz sąsiadowi, sąsiad nie dopomoże tobie, — rzekła sentencjonalnie.
Creed, milcząc, skierował na nią oczy w żelaznej obwódce okularów. Rozważał może jaki był jego stosunek do Hughs’a w świetle tej uwagi.
— Byłem na pogrzebie jego dziecka — rzekł w końcu. — Och Boże, już jest.
Rodzina Hughs’ów stała istotnie we drzwiach.
Mądrość życiowa „Westministra“ ujawniła się jasno, w ciągu następnych kilku sekund.
„Muszę utrzymać się przy życiu i w zdrowiu“, mówiły jego oczy, „to bardzo ważne dla mnie. Wiem jakiego rodzaju z ciebie człowiek, ale teraz, skoro tu jesteś, niema sensu, żebym się ciebie bał. Muszę jakoś dać sobie z tobą radę. Oho, tak; pilnuj swoich spraw i daj mi pokój z temi swojemi głupstwami, nie chcę nic wiedzieć, bo ja tego nie wytrzymam. Ojoj, napewno!“
Grube krople potu wystąpiły mu na, pokryte czerwonemi plamami, czoło; z zaciśniętemi ustami i wytężonym wzrokiem czekał na to, co powie uwolniony więzień.
Hughs, którego twarz nabrała w więzieniu bladej, szarawo białej cery, i którego czarne oczy, jakby cofnęły się w głąb czaszki, wolno zmierzył wzrokiem starca od głowy do stóp. W końcu zdjął czapkę, ukazując krótko ostrzyżoną głowę.
— To wy, dziadku — rzekł, — nawarzyliście mi tego piwa, ale nie mam do was żalu. Pójdźcie na górę i wypijcie z nami filiżankę herbaty.
Odwrócił się i zaczął iść po schodach, a za nim szła żona i syn. Oddychając ciężko Stary kamerdyner również, wszedł na schody.
W pokoju na drugiem piętrze, gdzie nie było już niemowlęcia, sztokfisz na stole dokładał wszelkich starań, żeby wyglądać świeżo; dokoła były kroniki chleba — na talerzach, kawałek masła w rynience, imbryk do herbaty, brunatny cukier w misce, a obok siebie stary dzbanuszek sinego mleka i, do połowy pusta, butelka czerwonego octu. Przy jednym talerzu leżał pęk goździków i lewkonji na brudnym obrusie, jakgdyby upuścił je i o nich zapomniał bożek rmiłości. Orzeźwiający ich zapach unosił się nad innemi woniami. Stary kamerdyner utkwił z nich wzrok.
„Kupiła to, biedactwo, chcąc mu przypomnieć dawne dni“ myślał. „Pewnie miała takie same kwiaty w dniu ślubu!“
Ponieważ ta poetyczna myśl zdziwiła jego samego przeto zwrócił się do małego chłopca i rzekł:
— To będzie dla ciebie pamiątkowy dzień jak podrośniesz.
I, nie mówiąc już słowa, wszyscy zasiedli do stołu. Jedli w milczeniu a stary kamerdyner myślał: „Ten sztokfisz nie jest taki, jak należy; ale herbata doskonała. A on nic nie je; rozsądniejszy niż przypuszczałem. Kto to będzie chciał zadawać się z nim teraz!“
Oczy jego powędrowały na miejsce, z którego zabrano bagnet i spoczęły na obrazie Narodzin.
„Pozwólcie maluczkim przyjść do Mnie“ myślał, „i nie zabraniajcie. „Będzie kontent, jak usłyszy, że dwie dorożki jechały za pogrzebem.“
I, czekając na odpowiednią sposobność, odchrząknął w przygotowaniu do przemowy. Ale, wobec niewzruszonego milczenia rodziny, nie mógł wydobyć żadnego dźwięku z krtani. Skończywszy pić herbatę, wstał, cały drżący. Wszystko, co zamierzał powiedzieć, wirowało w jego mózgu.
„Bardzo się cieszę, że was widzę. Mam nadzieję, że jesteście w dobrem zdrowiu w obecnej chwili. Nie chcę dłużej przeszkadzać. Wszyscy musimy kiedyś umrzeć.“
Wszelako to wszystko pozostało niewypowiedziane. Uczyniwszy nieokreślony ruch wychudłą ręką, skierował się słabym ale spokojnym krokiem do drzwi. Gdy był już prawie u wyjścia uczynił ostateczny wysiłek.
— Nie powiem nic, — rzekł; — to byłoby zbyteczne! Życzę wszystkiego dobrego i do widzenia.
Za drzwiami zatrzymał się chwilkę, poczem chwycił za poręcz.
„Chociaż siedzi tak spokojnie, nie poprawili go tam“ myślał. „Te jego oczy!.. jak on patrzy!“ Schodził powoli, pełen jakiegoś głębokiego zdumienia „Miałem o nim fałszywe wyobrażenie; był zawsze nieszkodliwą istotą ludzką. Wszyscy mamy swoje przesądy, miałem o nim fałszywe wyobrażenie. Rozdarli mu serce między sobą — tak, napewno.
Cisza w pokoju trwała dalej po jego odejściu. A, gdy chłopiec poszedł do szkoły, Hughs wstał, położył się na łóżku i spoczywał bez ruchu, — twarz odwrócił do ściany, głowę objął rękami, chcąc ją podeprzeć. Szwaczka, krzątając się pocichu w pokoju, przerywała od czasu do czasu pracę i spoglądała na męża. Gdyby ją był skrzyczał, gdyby był skrzyczał wszystkich, nie przelękłaby się tak, jak tego zupełnego milczenia, które przechodziło jej pojęcie, było to jakby milczenie człowieka, który, rzucony przez morze o skałę, zawisł tam strzaskany. Cała niewyraźna, dręcząca ją teraz, gdy dziecka nie stało, tęsknota za czerni bliskiem w tem szarem życiu, pragnienie przekroczenia nieprzebytej zapory, oddzielającej ją od świata, wzbierały w jej sercu i zbuntowaną falą rozbijały się o wał milczenia i oporu.
Dwa czy trzy razy zawołała nań nieśmiało po imieniu, lub zrobiła obojętną uwagę. Nie odpowiedział, jakgdyby w istocie leżał na łóżku tylko cień człowieka. Niesprawiedliwość tego milczenia była dla niej wprost straszna. Nie jestże jego żoną? Czyż nie urodziła mu pięciorga dzieci i nie mordowała się, żeby go odciągnąć od tej dziewczyny? Czy to jej wina, że zatruwała mu życie zazdrością i zamieniła je na piekło, jak wykrzykiwał owego ranka, zanim się rzucił na nią i został odstawiony“? On jest „jej“. Miała do tego prawo — więcej nawet, to był jej obowiązek!
A on ciągle leżał w milczeniu. Z wąskiej ulicy, na której ruch był niewielki, unosiły się w duszne, niezdrowe powietrze, wołania handlarza jarzyn i odległy świst. Na gzemsie, pod dachem, kilka wróbli świegotało bez przerwy. Mały, szary kot zakradł się do pokoju i, skulony w progu, utkwił ślepie w talerzu z resztkami ryby. Szwaczka pochyliła głowę nad kwiatami na stole; nie mogąc dłużej znieść tajemniczości tego milczenia, płakała. Ale ciemna postać na łóżku zacisnęła tylko silniej ręce dokoła głowy, jakgdyby coś w niej zmartwiało i zamarło, coś czego mowa ludzka nie jest w stanie wyrazić.
Bianka nie widziała się z mężem po wspólnym powrocie z nad Okrągłego Stawu. Jadła obiad na mieście tego wieczora, a następnego ranka umyślnie unikała spotkania. Gdy zniesiono na dół rzeczy Hilarego i sprowadzono doróżkę, Bianka schroniła się do swojej sypialni. Niebawem dobiegł ją z korytarza odgłos jego kroków; zatrzymały się przed jej drzwiami. Zapukał. Nie odpowiedziała.
Zegnać się? Ależ to drwiny! Niech odjedzie bez słów. I, jakgdyby ta myśl wykradła się przez zamknięte drzwi, Bianka usłyszała oddalające się kroki. Poczem ujrzała jak szedł z głową spuszczoną do dorożki, jak pochylił się i pogłaskał Mirandę. Palące łzy napłynęły do jej oczu. Usłyszała turkot odjeżdżającej dorożki.
Serce jest jak twarz wschodniej kobiety — ciepła i płonąca pod licznemi zawojami i zasłonami. Za każdem świeżem dotknięciem ręki życia ujawnia się jakiś nowy kącik, jakieś ukryte zaokrąglenie czy zagięcie, tak że w końcu zobaczy je — a może też nie zobaczy nigdy, ten, którego jest własnością.
Gdy dorożka odjechała, w sercu Bianki zbudziło się poczucie czegoś nieodwołalnego a wraz z dotkliwym bólem splotło się, pełne goryczy, współczucie. Co się stanie z tą nieszczęsną dziewczyną teraz, kiedy on wyjechał? Czy upadnie już teraz zupełnie i stanie się w końcu jedną z tych biednych istot, której, jak postać w „Cieniu“, stoją pod słupem latarni ulicznych?
Pod wpływem tych myśli gorzkich, jak smak aloesu, zrodziło się w Biance gorące pragnienie czegoś łagodzącego, jakiejś pociechy, objawu dobroci, jakiegoś wyrazu współczucia dla bliźnich, które, jakkolwiek pełne rozdźwięku, niemniej istnieje, ukryte głęboko w piersi człowieczej. Ale nawet z tem tęsknem pragnieniem łączyła się chęć usprawiedliwienia siebie i dania dowodu, że może się wnieść ponad zazdrość.
Wyszła i skierowała kroki do mieszkania małej modelki.
Dziecko jakieś wpuściło ją do ciemnego korytarza, służącego za przedsionek. Mieszanina różnorodnych uczuć, jakie wrzały w piersi Bianki, gdy stała za drzwiami dziewczyny, nie ujawniły się na jej twarzy, która miała zwykły spokojny, napół drwiący, wyraz.
Głos małej modelki odezwał się zcicha:
— Proszę.
W pokoju panował nieład, jakgdyby niebawem miał być opuszczony. Kuferek, zamknięty i osznurowany, stał na środku podłogi; łóżko niepóołane, rozpościerało się w całej nędzy wypełzłych, kolorowych poszewek pościeli. Fajansowe przyrządy umywalni były odwrócone dnem do góry. Obok umywalni zaś, stała mała modelka w kapeluszu z purpurowemi różami i pawiem piórkiem — stała wylękła, bezradna, jak ktoś, który oczekiwał pocałunku a otrzymuje cios.
— A więc panienka się stąd wyprowadza? — spytali Bianka spokojnie.
— Tak, — szepnęła dziewczyna.
— Panięnka nie lubi tej dzielnicy? Zadaleko chodzić do zajęcia?
Mała modelka szepnęła ponownie;
— Tak.
Oczy Bianki wodziły zwolna po niebieskich okwieconych ścianach i rdzawych drzwiach — w dusznej atmosferze tego pokoju w nieładzie unosiła się natrętna woń piżma i fiołków, jakgdyby rozlano tu tanie perfumy, jako kadzidło ofiarne. Przed odrapanem lustrem stała pusta buteleczka.
— A czy panienka znalazła już nowe mieszkanie?
Mała modelka przysunęła się bliżej do okna. Na jej wylękłej, zdumionej twarzy zaczął się ujawniać wyraz podejrzliwej baczności.
Potrząsnęła głową.
— Nie wiem dokąd się przeniosę.
Jakgdyby zapragnęła nagle widzieć jaśniej, Blanka podniosła woalkę.
— Przyszłam, żeby panience powiedzieć, — rzekła, — że będę zawsze gotowa jej dopomódz.
Dziewczyna nie odpowiedziała, ale nagle wykradło się z pod jej czarnych rzęs spojrzenie na gościa. A spojrzenie to mówiło; „Czy ty możesz mi dopomódz? Ty? O nie; nie sądzę!“ A Bianka, jakby ukłóta do żywego tem spojrzeniem, rzekła ze śmiertelnym spokojem:
— Na mnie, oczywiście, spada ten obowiązek w zupełności, teraz, kiedy p. Dallison wyjechał zagranicę.
Mała modelka, na te słowa, drgnęła gwałtownie. Zdawało się, że strzała przebija jej białą szyję. Przez chwilę zdawało się, że padnie, ale chwyciwszy się parapetu u okna, utrzymała się na nogach. Oczy jej, jak ślepia zwierzęcia, dręczonego bólem, biegały tu i owdzie, poczem spoczęły osłupiałe na Biance. W tem spojrzeniu, które, jakby nic nie widziało, pełne śmiertelnego lęku i jakiegoś usilnego rozważania, — było coś niesamowitego. Stopniowo rumieńce powróciły na jej lica, zabarwiły się znów usta i oczy; widocznie wysnuła ze swych rozważań pomyślny wniosek.
I Bianka nagle zrozumiała. A więc to oznaczał zamknięty kuferek i nieład w pokoju. Jednak bierze ją ze sobą.
Śród wzburzenia, wywołanego tem odkryciem, wyrwało jej się tylko jedno słowo;
— Rozumiem!
Wystarczyło. Z oblicza dziewczyny znikł odrazu wszelki ślad udręczonego zamyślenia, rozjaśniło się, odmalowało się na niem poczucie winy, a potem posępny upór.
Niechęć wzajemna, która od długich miesięcy istniała między niemi, ujawniła się teraz dobitnie. Duma Bianki nie mogła jej dłużej ukrywać, uległość dziewczyny nie zdołała jej dłużej osłaniać. Jak przeciwnicy w pojedynku stały naprzeciwko siebie z obu stron kuferka — ordynarnego polakierowanego na bronzowo, związanego sznurami, blaszanego kuferka. Bianka rzuciła spojrzenie na ten kuferek.
— Ty, — rzekła — i on? Cha, cha, cha, cha! Cha! cha! cha!
Wobec tego okrutnego śmiechu, wymowniejszego i boleśniejszego od setek rozpraw o różnicy klasowej, od tysiąca szyderczych słów — mała modelka nie mogła się ostać; usiadła na niskiem krześle w oknie, gdzie widocznie siedziała już poprzednio, wyglądając na ulicę. Ale, jak smak krwi podnieca psa, tak własny śmiech pozbawił Biankę panowania nad sobą.
— Cóż ty sobie wyobrażasz, dziewczyno, i dlaczego on ciebie zabiera? Przez litość jedynie! Nie dlatego, że będzie samotny. Samotny... Ale ty tego nie rozumiesz!
Mała modelka, chwiejąc się, stanęła znów na nogach. Twarz oblała się ciemnym rumieńcem.
— On mnie chce! — rzekła.
— Chce ciebie? Tak, jak chce obiadu. A jak zje... co potem? Nie, oczywiście, nie opuści cię nigdy; ma zbyt tkliwe sumienie. Ale ty uczepisz się jego szyi ot... tak!
Bianka podniosła ręce, objęła niemi szyję i ściągnęła ją powoli na dół, jak syrena ściąga swemi ramionami w głęię tonącego marynarza.
Mała modelka wyjąkała:
— Zrobię co on mi każę! Zrobię co on mi każę!
Bianka stała w milczeniu, wpatrzona w dziewczynę, której falujące łono i piórko pawie, której drobne, kurczowo zaciśnięte dłonie i woń, unosząca się z jej sukni — słowem wszystko uważała za dotkliwą obelgę.
— A ty myślisz, że on ci powie czego chce? Czy wyobrażasz sobie, że będzie umiał pozbyć się ciebie z całą brutalnością? Jemu będzie się zdawało, że ma obowiązek zatrzymania cię przy sobie, dopóki go nie porzucisz, co, jak przypuszczam, pewnego pięknego dnia nastąpi!
Dziewczyna opuściła ręce.
— Ja go nigdy nie porzucę... nigdy! — krzyknęła namiętnie.
— W takim razie, niech mu Bóg dopomoże — rzekła Bianka.
Źrenice uciekły z oczu małej modelki, które były teraz, jak dwa kwiaty cykorji, pozbawione czarnych ośrodków. Wszystko, co czuła w tej chwili, szukało z wysiłkiem ujścia przez te oczy; ale to, co poruszało jej duszę, było za głębokie dla słów, nie mogło przejść przez usta, zupełnie nie przywykłe do wyrażania uczuć. Mogła tylko wyjąkać:
— Ja nie... ja nie... ja chcę... — i przyciskać dłonie do piersi.
Bianka skrzywiła usta.
— Rozumiem; wyobrażasz sobie, że jesteś zdolna do poświęceaia. A więc masz teraz sposobność. Skorzystaj! — Wskazała osznurowany kuferek. — Teraz na ciebie pora; masz tylko zniknąć!
Mała modelka cofnęła się do okna.
— On mnie chce! — szeptała uporczywie — Ja wiem, że on mnie chce.
Bianka zagryzła usta do krwi.
— Twój zamiar poświęcenia się jest doskonały! — rzekła. — Jeżeli odejdziesz, on z, a miesiąc nie pomyśli już nawet o tobie.
Dziewczyna dławiła się. W ruchu jej rąk było coś takiego żałosnego, że Bianka się odwróciła. Przez kilka sekund stała wpatrzona w drzwi, poczem zwróciła się znów do dziewczyny z zapytaniem:
— No, i cóż?
Ale w twarzy dziewczyny zaszła zupełna zmiana. Chociaż zalana łzami, przyoblekła się teraz wyrazem tępego uporu.
Bianka zbliżyła się z pośpiechem do kuferka.
— Musisz! — rzekła. — Zabieraj to i odchodź!
Mała modelka nie ruszyła się z miejsca.
— A więc nie chcesz?
Gwałtowne drżenie wstrząsało postacią dziewczyny. Zwilżyła usta, usiłowała przemówić, nie zdołała, znów zwilżyła usta i tym razem szepnęła:
— Pójdę tylko... pójdę tylko... jak on mi każe!
Bianka roześmiała się.
— Zupełnie jak pies! — rzekła.
Ale dziewczyna zwróciła się nagle do okna. Usta miała rozchylone. Chwiała się i drżała, wobec tego, co ujrzała na ulicy. Wyglądała istotnie, jak wyżeł, który widzi, że jego pan nadchodzi. Bianka odczuła, że Hilary się zbliża. Wyszła na korytarz i otworzyła drzwi.
Hilary szedł po schodach, twarz miał taką wzburzoną, jak człowiek w gorączce, a na widok żony stanął i spojrzał jej prosto w twarz.
Bez drgnienia powieki, bez najlżejszego śladu wzruszenia, lub najmniejszej oznaki, że zauważyła jego obecność, Bianka minęła go i powoli wyszła z domu.
Ci, którzy może widzieli Hilarego, jadącego do mieszkania małej modelki, mieli przed sobą mężczyznę, z wypiekami na twarzy i nadmiernie zaciśniętemi ustami, zdradzającego zwierzęcość, której pierwiastek istnieje w duszy najkulturalniejszego nawet człowieka.
Po osiemnastu godzinach istnego czyścca wahania, nietyle postanowił dotrzymać przyrzeczenia odwiedzin, od których zależała przyszłość dwojgu ludzi, ile poddał się pędowi porywu, co go uniósł ku dziewczynie, W pasażu nie było nikogo, któryby go widział, gdy minął się w drzwiach z Bianką; z twarzą zmienioną posępnym wyrazem zranionej miłości własnej, wszedł do pokoju małej modelki.
Widok tego wzburzenia na jego obliczu, tak bezpośrednio po walce, jaką stoczyła, pozbawił dziewczynę zupełnie siły panowania nad sobą.
Zamiast podejść do niego usiadła na osznurowanym. kuferku i zaczęła szlochać. Było to łkanie dziecka, które otrzymało naganę w szkole, dziewczęcia, któremu nie przysłano w porę sukni balowej. Zniecierpliwiło tylko Hilarego, którego nerwy zniosły: już wszystko, co zdolne były wytrzymać. Stał drżąc literalnie, jakgdyby każde takie banalne, ciche łkanie padało niby cios na subtelną oponę jego ducha; a każdym nerwem wchłaniał szczegóły zakurzonego, pachnącego duszną pospolitą wonią pokoju — bronzowy blaszany kuferek, rozrzucone łóżko, rdzawe drzwi.
I uświadomił sobie, że dziewczyna spaliła mosty za sobą, chcąc uniemożliwić odwrót wrażliwemu mężczyźnie!
Mała modelka podniosła twarz i spojrzała na niego. To, co ujrzała, musiało być jeszcze mniej uspokajające, niż pierwsze wrażenie, gdyż powstrzymało jej łkanie. Wstała i odwróciła się do okna, usiłując chusteczką i puszkiem do pudru naprawić spustoszenia zrządzone przez łzy; a gdy skończyła, stała w dalszym ciągu zwrócona do niego plecami. Głębokie oddychanie wprawiało jej młodą postać w drżenie od pasa do pawiego piórka przy kapeluszu; i zdawało się, że każdym najlżejszym ruchem oddaje się Hilaremu.
Na ulicy katarynka zaczęła grać tego samego walca, którego grała owego popołudnia, kiedy p. Stone tak ciężko zachorował. Oboje nie zwrócili uwagi na tę melodję, zbyt pochłonięci wzruszeniem; a jednak melodja ta, zwolna wnosiła coś do postaci dziewczyny — niby wiano zapachu, jakie słońce przynosi kielichowi kwiatu. Przywracała Hilaremu rumieniec na policzki i uszy, jak powiew wiatru rozdmuchuje płomień w przygaszonem ognisku.
Nieświadomie, bez słowa, zbliżał się do niej cal po calu; a ona odczuła to, nie widząc, i stała bez ruchu, — tylko łono jej falowało głębokim oddechem, który do wrzenia doprowadzał jej gorącą młodość. W tem milczącem zbliżaniu się tkwiła cała historja życia i tajemnica popędu płciowego. i przysuwał się cal po calu, a ona chwiała się na nogach, przyciągając magnetyczną siłą jego ramiona, żeby je objęły, bo stała tak, że zdawało się, iż musi upaść nawznak; zniewalając go hypnotyczną mocą, żeby zapomniał o wszystkiem a pamiętał jedynie, iż nie istnieje na świecie nic, prócz jej, czekającego nań, młodego ciała — nic innego.
Katarynka ucichła; czar prysnął. Dziewczyna zwróciła się do niego twarzą. Podobnie, jak powiew wiatru zaciemnia i mąci zmarszczkami zieloną, czarowną toń, w którą śmiertelnik spoglądał, tak rozsądek Hilarego objął nagle położenie i ukazał mu je takiem, jakiem było w rzeczywistości. Dziewczyna, która chwytała w lot każdą zmianę w jego twarzy, udała, że chce ponownie wybuchnąć płaczem; ale, zastanowiwszy się, że łzy na nic się nie przydały, przycisnęła dłonie do oczu.
Hilary patrzył na te okrągłe, niezbyt czyste, ręce. Widział, że spogląda na niego przez palce. A to spojrzenie było niesamowite, niemal straszne, jak wzrok kota, czyhającego na ptaka. I stał przerażony okropną rzeczywistością swego położenia, wobec własnej przyszłości z tą dziewczyną, z jej tradycjami, przyzwyczajeniami, życiem, i tysiącem rzeczy, których o niej nie wie, a z któremi będzie musiał się pogodzić, jak ją raz zabierze. Minęła minuta, która wydawała się wiecznością, albowiem wtłoczyła się w nią cała siła jej długich zabiegów, instynktownego uczepienia się czegoś, w czem odczuwała zabezpieczenie dla siebie, jej ambitnych dążeń i żądzy przykucia go do siebie.
Świadomy tego wszystkiego, powstrzymywany obrazem, swej przyszłości, a jednak gnany ku niej zmysłami Hilary zatoczył się, jak człowiek pijany. Nagle skoczyła ku niemu zarzuciła mu ramiona na szyję i przywarła ustami do jego ust. Wargi jej były wilgotne i gorące. Szła od niej woń stęchłego fijołkowego pudru, zmieszana z ciepłem jej ciała, Przeniknęła do głębi serca Hilarego. Cofnął się, w porywie wstrętu, czysto fizycznego.
Tak odepchnięta, stała dziewczyna sztywno, z falującem łonem, oczy miała szeroko rozwarte, usta rozchylone jeszcze od pocałunku. Hilary wyrwał z kieszeni paczkę banknotów i rzucił na łóżko.
— Nie mogę cię zabrać ze sobą! — jęknął głucho. — To szaleństwo! niepodobna!
I wyszedł na korytarz. A potem zbiegł ze schodów i wskoczył do dorożki. Zdawało mu się, że wiek cały minął, zanim ruszyła. A gdy się w końcu potoczyła, wcisnął się w głąb i siedział z zaciśniętemu rękoma, cichy, nieruchomy, jak umarły.
Gospodyni, powracająca z targa z zakupami, poznała jego martwą twarz. Pomyślała, że ten pan wygląda, jakgdyby otrzymał złe wiadomości! I, naturalnym biegiem myśli, połączyła niezwykły wyraz jego twarzy ze swoją lokatorką. Zastukawszy do drzwi dziewczyny i nie otrzymawszy odpowiedzi, weszła.
Mała modelka leżała na nieposłanem łóżku; twarz wcisnęła w poduszkę, osłoniętą poszewką w białe i niebieskie kratki. Przyciszone łkanie wstrząsało jej ramionami. Gospodyni stała i patrzyła na nią w milczeniu.
Pochodząc z pobożnej rodziny kornwalijskiej, nie lubiła tej dziewczyny, albowiem instynkt mówił jej, że była jedną z tych, którym życie dało się we znaki. A te, którym już tak wcześnie życie dokuczyło, były zawsze — wiedziała to dobrze — „takie od przyjemności.“ Dzięki znajomości warunków życia wiejskiego, wysnuła sobie historję małej modelki — historję bardzo prostą i bardzo częstą. Niekiedy troska taka szybko mija i idzie w zapomnienie; ale bywa niekiedy, że, jeśli młodzieniec niechce postąpić, jak należy, a rodzina dziewczyny bierze sprawę na serjo, w takim razie!... Tak, mniej więcej, rozumowała ta zacna niewiasta. Ponieważ pochodziły z jednej sfery, przeto od początku nie miała złudzeń co do swojej lokatorki.
Widząc ją jednak teraz taką widocznie ciężko strapioną, a posiadając jednak, po za granitową twarzą i chciwemi oczami, coś miękkiego i ciepłego w głębi, dotknęła jej ramienia.
— Proszę się uspokoić! — rzekła; — nie trzeba tak brać do serca! Co się stało?
Mała modelka otrząsnęła rękę, jak dziecko w pasji odpycha pociechę.
— Niech mi pani da pokój! — mruknęła.
Gospodyni cofnęła się.
— Czy kto pannie zrobił krzywdę? — spytała.
Mała modelka potrząsnęła głową.
Zdumiona tą milczącą rozpaczą gospodyni ucichła; poczem, z szorstkością ludzi, których życie jest jedną długą walką z losem, mruknęła:
— Nie mogę patrzeć, jak kto tak płacze!
A ponieważ dziewczyna uparcie odrzucała wszelkie objawy życzliwości i nie chciała nawet odsłonić twarzy, przeto gospodyni skierowała się ku drzwiom.
— No, — rzekła z ironicznem współczuciem, — jak tam panna zechce czego odemnie, jestem w kuchni.
Mała modelka pozostała na łóżku. Od czasu do czasu łykała ślinę, jak dziecko, odepchnięte przez towarzyszów, które zdala od nich rzuciło się na trawę, usiłując połknąć złość, zagrzebać w ziemi czarną chwileczkę rozpaczy. Powoli przełykanie stawało się rzadsze, słabsze, wreszcie ustało zupełnie. Dziewczyna usiadła, przyczem spadła na ziemię paczka banknotów na której leżała.
Na widok tej paczki wybuchnęła płaczem nanowo, rzucając się na bok i wciskając policzek w mokrą poduszkę; i leżała tak jeszcze przez chwilę, gdy łkania ucichły. W końcu wstała, zawlokła się do lustra i przyglądała się bacznie zmiętej bladej twarzy, plamom na policzkach, obrzmiałym powiekom, podpuchniętym oczom i niechętnie zaczęła zacierać te ślady rozpaczy. Poczem, usiadłszy na bronzowym kuferku blaszanym, podniosła z ziemi paczkę banknotów. Zatrzeszczały odrębnym suchym szelestem. Piętnaście banknotów dziesięciofuntowych — cały fundusz podróżny Hilarego. Oczy dziewczyny otwierały się coraz szerzej, w miarę jak liczyła; i łzy, zupełnie nagle, zaczęły spadać na cienkie świstki papieru.
Poczem rozpięła powoli stanik i wcisnęła je głęboko, tak, że spoczęły między koszulą a drżącem, ciepłem ciałem osłaniającem jej serce.
O godzinie pół do jedenastej tegoż wieczora Stefan szedł wyłożoną kamiennemi płytami, drogą do domu brata.
— Czy mogę się widzieć z panią Hilarową?
— Pan Hilary wyjechał dziś zagranicę, a pani Hilarowa jeszcze nie wróciła, proszę jaśnie pana.
— Zechciejcie jej wręczyć ten list. Albo nie, poczekam. Wszak mogę poczekać na nią w ogrodzie?
— O, naturalnie, proszę jaśnie pana.
— Doskonale.
— Zostawię drzwi otwarte, na wypadek, gdyby jaśnie pan chciał wejść do domu.
Stefan skierował się ku ławie ogrodowej i, zadumany, wpatrywał się po przez mrok w swoje obuwie, a od czasu do czasu uderzał w spodnie listem, który trzymał w ręku. Na tonący w cieniu ogród, gdzie zwieszały się ciche, nie poruszane najlżejszym powiewem, gałęzie, spływało jasnym strumieniem światło z otwartego okna p. Stone’a; a w tym strumieniu wirowały komary, znęcone jego ciepłem i blaskiem.
Stefan z rozdrażnieniem patrzył na postać p. Stone’a, którą widział pochyloną i zupełnie nieruchomą przed biurkiem; tak widać przez otwór w drzwiach celi więziennej przestępcę, który stoi, wpatrzony w swoją pracę, bez ruchu, jakby skamieniały w samotności.
„Podupadł strasznie w ostatnich czasach“, myślał Stefan. „Biedny stary! Te jego idee zabijają go. Są i zawsze będą przeciwne naturze ludzkiej“. I znów uderzył listem o spodnie, jakgdyby ten dokument potwierdzał jego myśl. „Nie mogę jednak oprzeć się współczuciu dla tego niezwykłego zwarjowanego starca!“
Wstał, chcąc przyjrzeć się lepiej nieświadomej postaci teścia. Wyglądała, jak pozbawiona życia, jakgdyby p. Stone, idąc za biegiem swoich myśli, zeszedł pod ziemię i w pokoju pozostawił swoje ciało, by czekało na jego powrót. Ta postać przejmowała Stefana dręczącym niepokojem.
„Możnaby dom podpalić“, myślał, „a on nie zauważyłby nawet“.
Postać p. Stone’a poruszyła się; odgłos przeciągłego oddechu wybiegł w cichy ogród. Stefan odwrócił oczy z nagłem uczuciem, że nie należy w ten sposób obserwować starca; poczem wszedł do domu. Stanął w gabinecie brata przed biurkiem i przesuwał bezmyślnie drobiazgi na jego, biurku.
„Ostrzegałem Hilarego, że sobie poparzy palce“, myślał.
Na dźwięk zgrzytającego w zatrzasku klucza wrócił do przedsionka.
Jakkolwiek od początku potępiał w duchu postępowanie Bianki, uważając ją za kobietę trudną w pożyciu i dręczącą, niemniej rozpaczliwy wyraz jej twarzy przejął go do głębi; jakby uświadomił sobie naraz, że jest bezradna, wobec swojej natury. Zmieszało go to i wytrąciło z równowagi, me zgadzało się bowiem z jego trzeźwym poglądem na bieg rzeczy.
— Jesteś widocznie zmęczona, Bi, — rzekł. — Przykro mi, ale uważam, że lepiej wręczyć ci to dzisiaj.
Bianka spojrzała na list.
— To do ciebie, — odezwała się. — Nie chcę tego czytać, dziękuję ci.
Stefan zacisnął usta.
— Ale ja chcę, żebyś wysłuchała, — rzekł. — Przeczytam ci, jeśli pozwolisz.
— „Powiedziałem Ci wczoraj rano, że jadę sam. Później zmieniłem zamiar — chciałem ją zabrać ze sobą. W tym celu poszedłem do jej mieszkania. Ale, zbyt długo żyłem ideałami i uczuciem? niepodobna mi pogodzić się z taką rzeczywistością. Poczucie odmiennej klasy uratowało mnie; odniosło zwycięstwo nad moimi najpierwotniejszymi instynktami.
— „Wyjeżdżam sam — wracam do swego świata. Nie wyrządziłem Biance zniewagi — ale, ponieważ moje pożycie małżeńskie stało się szyderczem mamidłem, przeto już doń nie powrócę. Znajdziesz mnie pod załączonym adresem i poproszę Cię o przysłanie mi moich bogów domowych.
— „Proszę Cię, podaj treść listu niniejszego do wiadomości Bianki.
Ze zmarszczonem czołem złożył Stefan list i wsunął go do bocznej kieszeni.
„Przejście jest dla niego cięższe, niż przypuszczałem“, rozmyślał; „a jednak inaczej postąpić nie mógł“.
Bianka stała oparta łokciem na kominku, twarz zwróciła do ściany. Milczenie jej drażniło Stefana, którego przywiązanie do brata pragnęło znaleźć ujście:
— Ten list przyniósł mi, oczywiście, wielką ulgę, — rzekł. — Byłoby to fatalne.
Nie poruszyła się a Stefan stopniowo uświadamiał sobie coraz bardziej, jak dalece przykre jest omawianie sprawy podobnej.
— Oczywiście, — zaczął znów. — Ale, Bi, sądzę, że powinnabyś... może... myślę... — i znów urwał, wobec jej zupełnego milczenia, jej zupełnego znieruchomienia. Poczem, niezdolny odejść, nie wyraziwszy w jakikolwiek sposób swojego przywiązania do Hilarego, zaczął raz jeszcze: — Nie znam człowieka równie dobrego, jak Hilary. Nie jego to wina, że jest taki oderwany od życia rzeczywistego... że nie umie podjąć walki z faktami. Ma naturę bierną!
I, określiwszy tak, ku własnemu zdumieniu, w trzech słowach brata, wyciągnął rękę.
Dłoń, którą Bianka na niej złożyła, była rozpalona, jak w gorączce. Stefana ogarnęła nagle skrucha.
— Cała ta sprawa jest mi bardzo przykra, — wyjąkał. — Przykro mi strasznie, ze względu na ciebie.
Bianka cofnęła dłoń.
Stefan, z lekkiem wzruszeniem ramion, odwrócił się.
„Co tu począć z podobnemi kobietami?“ pomyślał i, rzekłszy suchym tonem: — Dobranoc. Bi, — wyszedł.
Bianka przez dłuższą chwilę siedziała w fotelu Hilarego. Poczem, przy bladem światełku, które wpadało przez uchylone drzwi, zaczęła chodzić po pokoju, dotykając ścian, książek, obrazów, tych wszystkich, dobrze znanych, rzeczy, śród których on żył przez tyle lat.
W tej cichej, nieustającej wędrówce wyglądała jak niespokojny duch, krążący w powietrzu ponad miejscem, gdzie spoczywa jego, ciało.
Drzwi skrzypnęły za nią. Głos odezwał się ostro;
— Co robicie, w tym domu?
P. Stone stał obok popiersia Sokratesa. Bianka zbliżyła się do niego.
— Ojcze!
P. Stone wpatrzył się w nią błędnym wzrokiem.
— To ty! Myślałem, że to złodziej! Gdzie Hilary?
— Wyjechał.
— Sam?
Bianka pochyliła głowę.
— Już bardzo późno, ojczulku, — szepnęła.
Ręka p. Stone’a poruszyła się, jakgdyby chciała ją pogłaskać.
— Serce ludzkie, — szepnął, — jest grobem wielu uczuć.
Bianka objęła go ramieniem.
— Trzeba się położyć, ojczulku, — rzekła, usiłując doprowadzić go do drzwi, bo czuła, że dłużej serca opanować nie zdoła.
P. Stoue potknął się; drzwi się zatrzasnęły; pokój zatonął w ciemnościach. Dłoń, zimna jak lód, przesunęła się po jej licu. Bianka całą silą stłumiła krzyk.
— Jestem tutaj, — odezwał się p. Stone.
Ręka jego, osuwając się, dotknęła jej ramienia a ona pochwyciła ją w swoją rozpaloną dłoń. I tak złączeni wyszli, po omacku, przez pasaż do jego pokoju.
— Dobranoc, drogi ojcze, — szepnęła Bianka.
W świetle otwartych teraz drzwi swego pokoju p. Stone usiłował ujrzeć twarz córki, ale ona nie chciała mu jej ukazać. Zamknąwszy drzwi pocichu, wysunęła się na schody.
Siedząc w sypialni przy otwartem oknie miała wrażenie, że pokój jest pełen ludzi — nerwy jej były zupełnie rozprzężone. Zdawało się, że tej nocy ściany nie mają siły powstrzymania obecności natrętów. Krążące lub nieruchome, teraz wyraźne, to znów nagle okryte gęstą zasłoną, snuły się dokoła jej cichej postaci, leżącej z zamkniętemi oczyma w fotelu. Dokoła mglistych cieni pełzających w pokoju, unosił się szelest, podobny do tarcia suchej słomy lub do brzęczenia pszczół śród koniczyny. Gdy Bianka podnosiła się, cienie znikały a dźwięki zamieniały się na odległy gwar ruchu ulicznego; lecz z chwilą, gdy opadała wgłąb fotelu i zamykała oczy, przybysze zaczynali znów zakradać się dokoła niej z tym samym suchym, tajemniczym szelestem.
Wreszcie zasnęła ale niebawem przebudziła się z lękiem. Tam, w smudze bladego światła, stała mała modelka tak, jak na owym nieszczęsnym obrazie. Twarz dziewczyny była kredowo-biała, pod oczami miała sinawe cienie. Zdawało się że oddech ulatuje z jej rozchylonych, zaledwie zaróżowionych, ust. Na kapeluszu widniało pawie piórko obok dwóch purpurowych róż. Od całej postaci szła woń, — ale bardzo słaba, jak najdelikatniejszy zapach kwiatu cykorji. Jak długo tam stała? Bianka zerwała się na równe nogi — zjawa znikła.
Zbliżyła się do owego miejsca. Nie było w tym rogu nic oprócz poświaty księżycowej; woń, jaką poczuła, był to zapach, który szedł od drzew w ogrodzie.
Ale zjawa była taka żywa, że Bianka stała w oknie, z trudnością chwytając powietrze, przesuwając gorączkowo dłoń po oczach.
Nad ciemnym ogrodem księżyc zawisł w pełni złocistą kulą. Jego blade, żółtawe światło padało na najdrobniejszy krzew i listek, na każdy śpiący kwiat. Łagodna, drżąca poświata zlewała wszystko w jedną tajemniczą, kojącą całość tak, że żadna pojedyncza postać, żadna drobna istota nie miała sama przez się znaczenia.
Bianka stała długo, wpatrzona w potok poświaty księżycowej, padający na kobierzec, niby grad kwiatów, wyssanych i rozsypanych przez pszczoły. Wtem ujrzała na rozświetlonej przestrzeni w ogrodzie cień, dążący śpiesznie po, trawie i, ku jej przerażeniu, powstał głos, drżący i donośny, który jakby usiłował wyzwolić się z za muru ciemnych drzew:
— Umysł mój osnuła chmura. Wielki Wszechświecie! Nie mogę pisać! Nie mogę już dłużej ujawniać moim braciom, że są jedną duszą i jednem ciałem. Nie jestem godzien dłużej tu przebywać. Pozwól mi rozpłynąć się w Tobie i umrzeć!
Bianka widziała jak wątłe ręce ojca wyciągają się z rękawów białej szaty, jakgdyby spodziewał się, że niezwłocznie wstąpi w świat Powszechnego Braterstwa w przestworzu.
Poczem nastąpiła chwila, kiedy, za sprawą siły czarodziejskiej, wszelkie, najdrobniejsze nawet rozdźwięki, stopiły się w harmonję ciszy, jakgdyby nadeszła śmierć jaźńi na ziemi.
I nagle, przerywając ten czar, rozległ się znów, śród nocy, drżący głos p. Stone’a, niby powiew wiatru w sitowiu.
— Bracia! — zawołał.
Po za szpalerem krzaków bzowych Bianka spostrzegła u bramy ciemny hełm policjanta. Stał, patrząc bacznie w stronę, z której szedł ten głos. Podniósłszy latarkę rzucił nią smugi światła we wszystkie zakątki ogrodu, szukając tych, do których wezwanie było skierowane. Zadowolony widocznie, że nikogo nić było, zwrócił ją jeszcze w prawo i w lewo, obniżył do poziomu piersi i, wolnym krokiem, poszedł dalej.