Pracownicy morza/Część druga/Księga czwarta/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Głodnych więcej, niż jeden.

Gdy się obudził, uczuł, że mu się chce jeść.
Morze było już spokojniejsze. Ale jeszcze zanadto rozkołysane, by można było natychmiast odpłynąć; a zresztą było już nieco zapóźno. Trzebaby wypłynąć rano, by z ciężarem, jaki dźwigała krypa, przybyć do Guernesey przed północą.
Głód mu dokuczał, ale się przedewszystkiem rozebrał, bo to był jedyny sposób ogrzania się.
Odzież jego była mokra, ale od wody deszczowej, która zmyła morską; odzież więc mogła teraz wyschnąć.
Spodni nie zdjął, tylko je po kolana zakasał.
Porozkładał na skale dokoła siebie koszulę, opończę, kaftan, nogawki, owczą skórę i poprzykładał kamieniami.
Potem pomyślał, coby zjeść.
Wziął się do swego noża, który zawsze był starannie wyostrzony i w dobrym stanie. Odciął nim od skały kilka muszli, z rodzaju tych, jakie znajdują się na Śródziemnem morzu. Wiadomo, że to się je na surowo. Ale po tylu znojach, tak rozmaitych i ciężkich, zamało mu było tego pożywienia. Sucharów już nie miał. Co do wody, tej mu nie brakło; nie tylko uśmierzył pragnienie, ale zalany był nawet.
Korzystając z opadania morza, począł szukać na skałach raków morskich. Skały dość już wynurzyły się z wody, by można spodziewać się dobrego połowu.
Ale zapomniał, że nie będzie miał jak je upiec. Gdyby poszedł do swego magazynu byłby zobaczył, że go deszcz zalał zupełnie. Drzewo i węgle zmiękły, a kłaki, których używał zamiast hubki, były mokrzuteńkie; ani sposób rozniecić ognia.
I miech także był popsuty; zawalił się przód ogniska w kuźni, burza zniszczyła pracownię. Narzędzi pozostało mu jeszcze tyle, że w razie potrzeby mógł pracować, jako cieśla, tylko nie jako kowal. Ale w obecnej chwili Gilliatt nie myślał o swym warsztacie.
Zołądek wołał gdzieindziej.
To też, nie namyślając się długo, zaczął szukać więcej pożywienia. Już nie do cieśniny się udał, ale zewnątrz jej, na drugą stronę podwodnych kamieni. Z tej to właśnie strony przed dziesięciu tygodniami Duranda uderzyła o rafy.
Dla połowu jakiego pragnął Gilliatt, zewnętrzna strona cieśniny była lepszą niżeli wewnętrzna. Kraby lubią się przewietrzać podczas odpływu morza; wygrzewają się na słońcu; takie kraby, a lubią południe! Dziwnie wygląda to ich wyłażenie z wody na światło. Mrowi się to, że aż człowiek prawie się oburza. Patrzcą na nie, na ich chód niezgrabny i koślawy, na ciężkie gramolenie się z załamu na załam po niższych częściach skały, jak po stopniach schodów, trzeba koniecznie przyznać, że i ocean ma swoje robactwo.
Od dwóch miesięcy Gilliatt żył tem plugastwem.
Ale dziś nie było ich widać. Burza zagnała do kryjówek tych samotników i jeszcze nie mniemali, że mogą wyjść bezpiecznie. Gilliatt miał nóż otwarty i od czasu do czasu odrywał muszlę pod morskiem zielem. Jadł i szedł dalej.
Musiał być blisko tego miejsca, gdzie zginą Clubin.
Gilliatt zdecydował się poprzestać już na m orskich niedźwiadkach i kasztanach — aż mu naraz coś plusnęło przy nogach. To wielki krab przestraszony zbliżeniem się Gilliatta, wskoczył w wodę — ale nie głęboko poszedł; Gilliatt nie stracił go z oczu. Począł go gonić po dolnej części skały — krab uciekał.
Nagle znikł.
Wsunął się zapewne w jaką szczelinę w skale.
Gilliatt uczepił się ręką o wypukłość skały i wychylił głowę, by zajrzeć na dół.
Było tam rzeczywiście zagłębienie. Krab tam musiał się schronić.
Była to więcej jak rozpadlina, był to rodzaj przedsionka.
Morza dochodziło pod ten przedsionek, ale nie było tam głębokie. Widać było na dnie drobne kamienie modrego koloru i pokryte wodoroślą, co znaczyło, iż nigdy nie obsychały. Podobne one były do ciemienia dziecięcego porosłego zielonawym włosem.
Gilliatt wziął swój nóż w zęby, zlazł z urwiska trzymając się rękami i nogami i wskoczył w wodę. Miał jej prawie do ramion.
Wszedł pod ten przedsionek. Był to niby uszkodzony korytarz z zarysem ostrołukowego sklepienia. Ściany były gładkie i śliskie Nie było widać kraba. Gilliatt czuł dno pod nogami, więc szedł dalej choć coraz mniej było światła; prawie nic już nie widział.
Po piętnastu mniej więcej krokach, sklepienie się skończyło nad nim. Tam gdzie był teraz, nie był to już korytarz, było jakieś obszerniejsze miejsce, a więc i ciemniej było. Zresztą powieki jego rozszerzyły się; widział dość jasno. — Zdziwił się.
Był w tej samej dziwnej pieczarze, którą zwiedził był przed miesiącem.
Ale dziś wszedł do niej od strony morza.
Owa arka, którą widział zatopioną, był to właśnie korytarz, którym tylko co przechodził. Przy znacznym odpływie morza był on dostępny.
Oswoił oczy z ciemnością, widział coraz lepiej. Osłupiał. Był znów w tym nadzwyczajnym pałacu cieniów; poznał to sklepienie, te słupy, tę krew i tę roślinność o drogich kamieniach — a w głębi tę kryptę, prawie przybytek — i ten kamień, prawne ołtarz.
Nie bardzo sobie zdawał sprawę z tych szczegółów, ale miał w pamięci ogół i znowu go rozglądał.
Widział znowu przed sobą, na pewnej wysokości, szczelinę, którą wszedł tu po raz pierwszy, a która z miejsca gdzie się obecnie znajdował, zdawała się niedostępną.
Widział około arki ostrołukowej te groty niskie i ciemne, rodzaj lochów, które już przedtem spostrzegał zdaleka. Teraz były blisko. Najbliższy był suchy i łatwo dostępny.
Jeszcze bliżej niż to zagłębienie zauważył ponad wodą poziomy otwór w granicie, mógł go ręką dosięgnąć. Tam pewnie krab się schował. Wsunął rękę jak mógł najdalej i począł macać w tej ciemnej norze.
W tem uczuł, że go coś schwytało za ramię.
Nieopisany był wstręt, którego doznał w tej chwili.
Coś cienkiego, chropawego, płaskiego, zimnego, lepkiego i żywego obwinęło mu się w cieniu na obnażonej ręce. Podsuwało mu się ku piersiom, ściskało jak pas rzemienny, wkręcało się jak świderek. W mniej niż sekundę, jakaś śruba objęła mu pięść i łokieć i dochodziła mu do ramienia. Koniec wił się mu pod pachę.
Gilliatt rzucił się w tył, ale zaledwie mógł się poruszyć. Był jak przygwożdżony. Lewę rękę, która mu pozostała wolną, ujął nóż, który trzymał w zębach, i tę rękę trzymając nóż, oparł się o skałę z rozpacznem wysileniem, chcąc wyrwać rękę. Przewiązka zacisnęła się jeszcze mocniej. Giętka była jak skóra, mocna jak stal, zimna jak noc.
Drugi taki pas, wązki i ostry wysunął się ze skalistej rozpadliny, Był to jakby język wywieszony z paszczy. Obrzydliwie lizał obnażony grzbiet Gilliatta, i wydłużywszy się nagle, nieskończony i cieńki, przylgnął do skóry i otoczył całe ciało. Jednocześnie ból niesłychany, z niczem niedający się porównać przeniknął skurczone mięśnie Gilliata. Czuł jak mu się jakieś okropne zaokrąglenia zaciskały w skórę. Zdawało mu się, że niezliczone wargi przypsnęły mu do ciała i chcę krew z niego wysysać.
Trzeci pas zakołysał się wysunięty ze skały, pomacał Gilliatta uderzał mu jak sznur po bokach i uczepił się do nich.
Z niezmiernego przerażenia człowiek staje się niemy. Gilliatt, nie wydał ani jednego krzyku. Dość było widno, by mógł rozpatrzeć wstrętne obwijające go kształty. Czwarty pas jak szybka strzała poskoczyła mu do brzucha i opasała go.
Niepodobna było ani przecięć, ani zerwać tych lepkich więzów, które przypsnęły do ciała mnóstwem punktów. Pod każdem punktem powstawał ból niezmierny i dziwny, Gilliatowi się zdawało, jakby go naraz mnóstwo drobnych paszcz połknąć chciało.
Piąte wydłużenie trysnęło ze szczeliny, przeszłe po innych i obwiesiło się dokoła piersi Gilliatta. Pod tym przerażającym uściskiem Gilliatt zaledwie mógł oddychać.
Te pasy ostre rozpłaszczały się ku końcowi długości jak klinga szpady ku rękojeści. Wyraźnie należały wszystkie do jednego środkowego punktu. Łaziły i czołgały się po Gilliacie. Czuł, że te uciski zmieniają miejsce.
W tem jakieś szerokie i przypłaszczone ciało wylazło z pod szczeliny. Był to punkt środkowy; pięć pasów łączyło się z nim jak promienie. Po drugiej stronie tego ohydnego kręgu widać było koniec trzech innych maćków, pozostałych w zagłębieniu skały. Z pośród tej lepkości dwoje ócz wyglądało.
Oczy te patrzyły na Gilliatta.
Gilliatt poznał głowonoga.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.