Pracownicy morza/Część druga/Księga pierwsza/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pracownicy morza |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | Les Travailleurs de la mer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Dwie skały Douvres różniły się między sobą co do kształtu i wielkości.
Na mniejszej, pochylonej i ostrej, widać było rozgałęziające się od podstawy do szczytu długie skalne żyły ceglastej barwy; stosunkowo miękkie i rozgradzające swemi odnogami masy granitu, z których urosła skała. W miejscach, w których owe czerwonawe pręgi występowały na zewnątrz, znajdowały się wyłomy, ułatwiające drapanie się w górę. Jeden z takich wyłomów po nad tułowiem statku, tak był wyżłobiony i rozszerzony uderzeniami fal, iż tworzył rodzaj framugi, w której możnaby ustawić posąg. Granit mniejszego Douvru był zaokrąglony na powierzchni i kruchy jak kamień probierczy, co bynajmniej nie zmniejszało jego twardości. Mniejsza skała zakończała się ostro jak róg. Większa gładka, równa, śliska, prostopadła, jakby z modelu wykuta, była z jednej sztuki i podobna do czarnej słoniowej kości. Ani jednego zagłębienia, ani jednej wypukłości. Pochyłość jej była taka, iż ani zbrodniarzowi nie mogłaby posłużyć za schronienie, ani ptakowi na gniazdo. Wierzchołek zakończony był jak i skała Człowieka płaszczyzną, ale niedostępną.
Na małą skałę Douvres można było się dostać ale nie utrzymać się na niej; na większej zaś skale utrzymać się możnaby wybornie, ale dostać się na nią było niepodobieństwem.
Po pobieżnem obejrzeniu wszystkiego powrócił Gilliatt do krypy, wyładował z niej rzeczy na najszerszą krawędź, będącą na równi z poziomem wody; z całego tego ładunku, bardzo szczupłego zrobił rodzaj paki, uwiązał do niej sznur z blokiem i wsunął w zagłębienie, dokąd fale nie mogły się dostać, a potem rękami i nogami obejmując mniejszą skałę, posługując się i drobnemi jej szczelinami dostał się do Durandy zawisłej w powietrzu.
Wgramoliwszy się powyżej kół, zeskoczył na pokład.
Smutnie wyglądało wnętrze rozbitego statku.
Duranda przedstawiała obraz straszliwego zniszczenia. Burza dopuściła się względem niej przerażającego gwałtu, obeszła się z nią jak banda rozbójników morskich. Rozbicie się statku bardzo do rozboju podobne. Chmury, pioruny, wichry, fale i skały; — straszliwa zgraja wspólników zbrodni.
Na opuszczonym pokładzie zdawało się rozlegać stąpanie zawziętych widm morskich, wszędzie były ślady ich wściekłości. Żelastwo dziwnie poskręcane pokazywało jak wyuzdaną była gwałtowność wiatru. Miejsce między pomostami przypominało izdebkę szaleńca, w której wszystko połamane.
Któreż zwierzę umiałoby tak jak morze rozszarpać swą zdobycz! Wiatr kąsa a woda pożera; fala to potężna szczęka; — druzgocze i wyrywa zarazem. Ocean i lew tekiem samem częstują uderzeniem.
Zniszczenie Durandy miało w sobie to dziwnego, iż było szczegółowe i drobiazgowe; wiele tam zdawało się nabrojonem umyślnie, tak iż możnaby powiedzieć: co za złośliwość! Wyłamanie boków dokonane było umiejętnie; taki rodzą niszczenia właściwy jest wichrowi. Wykrawać i wygładzać, to kaprys tego potężnego burzyciela, który bywa czasami wymyślny jak kat; klęski przezeń zadawane podobne są do pastwienia się. Rzekłbyś, iż ma on urazę i mści się z wymyślnością dzikiego człowieka. Tępiąc, kraje po kawałku, bierze rozbity okręt na tortury, mści się i igra — w drobnostki się wdaje.
W naszych strefach wichry takie rzadko się zdarzają, ale tem straszliwsze iż niespodziewane. Skała na drodze burzy może prąd jej wykręcić; prawdopodobnie około skał Douvres wykręcił się wicher jak świder i nagle przeistoczył się w trąbę; tym sposobem objaśnia się wyrzucenie statku na taką wysokość. Dla takiego wichru okręt waży nie więcej od kamienia w procy.
Duranda miała taką ranę, jak człowiek rozcięty na dwoje; był to otwarty tułów, ukazujący we wnętrzu mnóstwo szczątków podobnych do trzewiów. Liny zawisły i drgały poszczękując, kołysały się łańcuchy, fibry i nerwy statku były obnażone. Co nie było zgruchotanem, to było wyrwane ze stawów: kawały obicia blaszanego podobne były do zgrzebła najeżonego gwoździami; wszystko miało postać ruiny. Lewar okrętowy był tylko kawałkiem żelaza, sonda tylko kawałkiem ołowiu, podpora rudla tylko kawałkiem drzewa, lina żaglowa tylko pękiem konopi, sznur, którym obszywa się żagiel nitką w obrąbku; wszędzie opłakana bezużyteczność zniszczenia; wszystko poodrywane, zdarte, pokrzywione, zniweczone. Wszędzie rozdarcie, zwichnięcie, złamanie; coś niepewnego i rozpłynionego — jak to jest cechą każdego nieładu, poczynając od tłumnych zajść między ludźmi, które nazywają się bitwami, do zajść między żywiołami zwanych chaosem. Wszystko się gruchotało, rozłaziło; a ten grad desek, ścian, żelastwa, lin i belek zatrzymał się w wielkiej szczelinie dna okrętowego, skąd przy najmniejszem potrąceniu mógł polecieć w morze. To co pozostało z tak potężnego i świetnego niegdyś statku, cały tył jego, zawieszony między dwiema skałami i mogący runąć w każdej chwili, był tu i owdzie popękany; przez szerokie szpary widzieć można było ponure statku wnętrze. Fale plwały z dołu pianą na te nędzne resztki.