Pracownicy morza/Część druga/Księga pierwsza/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pracownicy morza |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | Les Travailleurs de la mer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Łódź, widziana poprzedzającego wieczora z rozmaitych punktów guerneseyskiego wybrzeża i w różnych godzinach, była to, jak łatwo domyśleć się, krypa Gilliatta. Wybrał on sobie drogę wzdłuż brzegów zatoki ponad podwodnemi skałami; była to droga niebezpieczna, ale najprostsza; jemu zaś przedewszystkiem szło o to, by była najkrótszą. Rozbity okręt nie czeka, morze to rzecz nagląca, jedna godzina opóźnienia może być niewynagrodzoną. Gilliatt chciał jaknajprędzej pospieszyć na ratunek maszyny zagrożonej.
Zdawało się, że opuszczając Guernesey, Gilliatt pragnął, by nań nikt nie zwracał uwagi. Oddalał się, jak gdyby uciekał. Z pozoru podobny był nieco do kogoś, kto się kryje. Ominął brzeg wschodni, jak człowiek pragnący, by go nie widziano. Z Saint-Sampson i Saint-Pierre-Port prześlizgnął się cichaczem wzdłuż brzegu przeciwległego, stosunkowo bezludnego. Pomiędzy skałami musiał użyć wiosła; ale Gilliatt wiosłował według zasad hydrauliki, które uczą, by nie zapuszczać wiosła w wodę jakby się uderzało, ani wydobywać je zbyt śpiesznie; tym sposobem mógł płynąć w ciemnościach z większą siłą i zarazem z jak można najmniejszym hałasem. Myślałby kto, że idzie Spełnić jaki zły uczynek.
Prawdę mówiąc, Gilliatt rzucał się naoślep w przedsięwzięcie, bardzo podobne do niemożebności; narażał życie tam, gdzie wszystko prawie było przeciw niemu, a jednak obawiał się współzawodnictwa.
Nieznane nam, ale czuwające prawdopodobnie nad przestrzenią oczy, mogły widzieć jeszcze przededniem, w pośród morza, w jednym z najsamotniejszych i najniebepieczniejszych jego punktów, dwa przedmioty, pomiędzy któremi odległość coraz się zmniejszała; jeden przybliżał się ku drugiemu. Jednym z nich, zaledwie widzialnym pośród kołyszących się fal, była łódź z żaglami; w łodzi tej znajdował się człowiek. Była to krypa niosąca Gilliatta. Drugi, nieruchomy, olbrzymi, czarny, dziwnie wyglądał ponad falami. Dwa wysokie słupy utrzymywały nad wodą w powietrzu jakiś przedmiot, niby most zawieszony pomiędzy ich wierzchołkami. Nie można było rozpoznać zdaleka co to jest ta przecznica, która się tak zrosła z temi dwiema podporami.
Wszystko razem podobne było do drzwi. Ale do czego drzwi na morzu ze wszech stron otwartem? Rzekłbyś, iż jest to tytaniczny dolmen, ów ołtarz druidów czy Celtów zbudowany z kamienia na dwóch innych wspartego — wzniesiony pośród oceanu wolą mistrzowskiej fantazji i rękami przywykłemi stosować budowę do wymiarów otchłani. Ponure te kształty rysowały się na brzasku nieba.
Światło poranne rozszerzało się na wschodzie; białość widnokręgu podnosiła jeszcze czarną barwę morża. Naprzeciwko, po drugiej stronie księżyc zachodził.
Dwa te słupy to skaty Douvres, a to co wyglądało wtłoczone między nie, jak archi-trawa między odrzwi to była Duranda.
Straszną była ta skała, trzymająca i jakby pokazująca swą zdobycz. To i owo przedstawia się czasem człowiekowi, jakby się chełpiło, jakby wygrażało. Tak i w postaci dwóch owych skał było coś wyzywającego; zdawało się, że groźne, czekają na ciebie.
Pycha i hardość, tchnęły z tego obrazu: okręt zwalczony — przepaść władczynią. Dwie skały jeszcze zmoczone wczorajszą burzą, zdawały się jak dwaj zapaśnicy znojem walki oblani. Wiatr złagodniał, lekko się kołysały fale morza, i można było odgadnąć położenie skał podwodnych z piany wdzięcznie bujającej nad niemi; z szerokiej przestrzeni dolatywał szmer do brzęczenia pszczół podobny. Wszystko ułożyło się do poziomu, dwóch skał wyjąwszy; sterczały stromo, jak dwie czarne kolumny morskie, do pewnej wysokości porostem okryte. Ich strome biodra połyskiwały jak zbroja. Zdawało się, iż gotowe są rozpocząć na nowo. Znać było, że te dwa pnie zapuściły korzenie w podwodne góry. Tchnęły jakąś tragiczną przemocą.
Morze ukrywa zazwyczaj klęski sprawione przez siebie, lubi tajemnicę, sobie samemu zachowuje świadomość spowitą w niezbadaną ciemnię. Rzadko kiedy tajemnica na jaw wychodzi. W katastrofie mieści się bezwątpienia potworność, ale w nieznanych rozmiarach. Morze jest jawne, ale i tajemnicze, ukrywa się ono ze swemi czynami i nie dba o ich rozgłaszanie. Rozbija statek i zakrywa rozbicie; pochłonąć, to jego skromność. Fala jest obłudna; zabija, kradnie, przechowuje, zapiera się i uśmiecha. Ryczy, a potem szemrze łagodnie.
Tu zupełnie było inaczej. Skały Douvres, wznoszące ponad fale umarłą Durandę, miały zwycięską postawę. Rzekłbyś, iż są to dwie potworne ręce, wynurzające się z przepaści i ukazujące burzom trupa statku. Było to coś, jak przechwalający się morderca.
Łączyła się z tym widokiem uroczysta okropność chwili. W zaranku tkwi tajemnicza wielkość, złożona z resztek marzeń i początku myśli. W tej nieokreślonej chwili ukazują się jeszcze niekiedy widma. Dwie skały Douvres, tworzące jakby olbrzymią głoskę H., której łącznik przedstawiała Duranda, ukazywały się na widnokręgu w jakimś zamierzchłym majestacie.
Gilliatt miał na sobie marynarską odzież: wełnianą koszulę, takież pończochy, podkute trzewiki, sukienną opończę, z grubej tkaniny spodnie z kieszeniami, a na głowie czapkę czerwoną, używaną podówczas w marynarce, nazywaną w ubiegłym wieku galerniczka.
Poznał on skałę i przybliżył się do niej.
Duranda nie była zatopioną, ale zahaczoną w powietrzu.
Dziwne będzie ratowanie tak dziwnie rozbitego statku.
Był już dzień, gdy Gilliatt wpłynął na wody Douvres.
Jak powiedziano wyżej, morze było spokojne. Woda o tyle tylko była rozruszana, o ile ją ścieśniały skały. W każdym kanale, wielkim czy małym, plusk nigdy nie ustaje; w cieśninie zawsze woda się pieni.
Gilliatt z ostrożnością przybliżał się do Douvres.
Wielokrotnie zapuszczał sondę.
Zamierzał wylądować.
Przyzwyczajony do wycieczek, miał zawsze w pogotowiu podróżne zapasy. Składały się one z worka sucharów, worka żytniej mąki, pudła ze stokfiszem i wędzoną wołowiną, wielkiego kubła wody do picia, norwegskiego w kwiaty pomalowanego kuferka, zawierającego kilka wełnianych koszul, kaftan, nogawki smołą napuszczone i okrycie barankowe, które w nocy na opończę przywdziewał. Opuszczając swój dom, wszystko to pospiesznie przeniósł na krypę, biorąc także i bochenek świeżego chleba. Pilno mu było — węc z narzędzi zabrał ze sobą tylko kowalski młot, siekierę, toporek, piłę i sznur z węzłami, a z hakiem w końcu. Z tego rodzaju drabiną, gdy kto umie jej zażywać, dostępnemi się stają przykre pochyłości i dobry marynarz potrafi dostać się na najbardziej strome wyżyny. Na wyspie Serk można się przypatrzeć, jak z takiego węzłowatego sznura umieją korzystać rybacy.
Sieci, wędki i cały rybacki rynsztunek znajdował się także na krypie. Ze zwyczaju i machinalnie zabrał to ze sobą Gilliatt; bo jeśli nie zaniecha tego, co zamierzał, to będzie musiał dłużej pozostać na archipelagu skał podwodnych — wszystkie zatem rybackie przyrządy na nicby mu się nie zdały.
W chwili, gdy Gilliatt przybliżał się do skał, morze opadało; okoliczność ta była przyjazną. Zniżające się coraz fale odsłaniały u stóp mniejszej z dwóch skał coraz więcej miejsc płaskich, to poziomych, to lekko pochylonych, niezgorzej naśladujących kozły używane do opierania desek. Płaszczyzny te węższe lub szersze, znajdujące się w nierównych odstępach na bokach prostopadłej opoki, szły jak drabino coraz wyżej, aż pod Durandę wciśniętą między dwie skały, jak w kleszcze.
Platformy te dogodne były przy wysiadaniu ze statku. Można było złożyć na nich tymczasowo zapasy znajdujące się no krypie. Ale trzeba było się śpieszyć, bo tylko na kilka godzin znajdowały się nad wodę. Podnoszące się morze zaraz je zatapiało.
Ku tym to skałom Gilliatt skierował swoją łódź i tam ją zatrzymał.
Mokry i śliski porost morski pokrywał te skały; gdzie pochyłość była większa, tam i śliskość większa była.
Gilliatt zdjął trzewiki, skoczył bosemi nogami na morskie ziele, i liną przywiązał krypę do skały.
Posunąwszy się, ile można było najdalej, po wystających krawędziach dostał się pod Durandę, podniósł oczy do góry i począł ją rozglądać.
Duranda była pochwycona, zawieszona i jakby wprawiona pomiędzy dwie skały o 20 prawie stóp nad wodą. By ją tam zarzucić, trzeba było niesłychanie gwałtownego morza.
Takie wściekłe rzuty nie są nowiną dla marynarzy. Oto naprzykład 25 stycznia 1840 r. w zatoce Stora, kończąca się już burza ostatniej fali uderzeniem przerzuciła cały bryg przez tułów rozbitej korwetty Marne, i osadziła go przodem pomiędzy dwiema podwodnemi skałami.
Zresztą pomiędzy skałami Douvres znajdowała się tylko połowa Durandy.
Statek wydarty falom, gwałtownością huraganu wyrwany niejako z nich został z korzeniem. Zawiercił nim odmęt wichru, odmęt wodny go przytrzymał; okręt przytrzymany z jednej strony, skręcany w drugą, uległ pod parciem dwóch ramion burzy; złamał się jak łata. Tył jego z maszyną i kołami wzniesiony ponad wodę, całą gwałtownością zamachu, zakreślającego łuk pchnięty w przesmyk Douvres, wtłoczył się tam i uwiązł. Uderzenie wichru dobrze było obmyślone; by wbić taki klin między dwie skały, huragan w maczugę się zamienił. Przód porwany i ciśnięty wiehrem roztrzaskał się o podwodne skały.
Z rozbitego spodu wypadły woły w morze; szeroki kawał przedniej ściany trzymał się jeszcze i wisiał z lewej strony na nadwyrężonych wiązaniach, które łatwo było przeciąć siekierą.
W zagłębieniach odleglejszych skał widać było tu i owdzie belki, deski, szmaty żaglów, kawały łań cuchów, i tym podobne szczątki.
Gilliatt bacznie przyglądał się Durandzie. Dno jej tworzyło sufit nad jego głową.
Na bezbrzeżnym widnokręgu ani jednej chmurki nie było; woda zaledwie się marszczyła; wspaniałe słońce występowało na błękitne obszary.
Spadały od czasu do czasu krople wody z rozbitego statku w morze.