Pracownicy morza/Część pierwsza/Księga piąta/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pracownicy morza |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | Les Travailleurs de la mer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Imci pan Clubin naładował Durandę, zabrał znaczną liczbę wołów i kilku podróżnych i jak zwykle, w piątek rano odpłynął z St. Malo do Guernesey.
Tego samego piątku, gdy okręt był na otwartem morzu, co pozwalało kapitanowi oddalić się na chwilę z pomostu, Clubin wszedł do swojej kajuty, zamknął się, wziął worek podróżny, włożył odzienie do przegródki elastycznej, a trochę sucharów, kilka pudełek konserwów, kilka funtów kakao w tabliczkach, chronometr i morską lunetę do przegrody sztywnej. Zamknął worek na kłódkę i przez ucha przeciągnął sznur tak przygotowany, aby go podnieść w potrzebie. Potem zeszedł na dno okrętu, i po chwili powrócił, niosąc linę z węzłami opatrzonemi w haki, jakiej zatykacze szpar okrętu używają na morzu, a złodzieje na lądzie. Takie liny ułatwiają wdzieranie się na mury i skały.
Przybywszy do Guernesey, Clubin poszedł do Torteval i zabawił trzydzieści sześć godzin. Zabrał tam ze sobą worek podróżny i linę z węzłami, ale z powrotem już ich nie przyniósł.
Powiedzmy raz na zawsze, że Guernesey, o którym mowa w tej książce, jest to dawny Guernesey, który już nie istnieje i którego niepodobna byłoby dziś odszukać, chyba po wsiach. Tam żyje on jeszcze, ale w miastach umarł. To co mówimy o Guernesey, stosuje się także do Jersey. St. Hellier już dziś wart Dieppu, a St. Pierre Port, Lorientu. Dzięki postępowi, dzięki przedziwnemu duchowi przedsiębiorczemu tego małego, a dzielnego ludu wyspiarzy, wszystko przeistoczyło się od lat czterdziestu na archipelagu kanału la Manche. Gdzie były cienie, teraz jest światło. — To powiedziawszy, idźmy dalej.
W owych czasach, które z powodu oddalenia są już czasami historycznemi, kontrabanda była nader czynną na kanale. Okręty, przemytników szczególniej, zagęściły się na zachodniem wybrzeżu Guernesey. Osoby doskonale zawiadomione i umiejące napamięć wszystkie szczegóły tego, co się działo przed blisko pół wiekiem, wymieniają nawet nazwy kilku z tych okrętów, prawie wszystko asturyjskich i gwipozkuańskich. Jedno nie ulega wątpliwości, a mianowicie, że nie upłynął tydzień, aby nie zawinął jeden, lub dwa takie statki do zatoki Świętych, lub do Plaint-mont. Zakrawało to nawet na regularną żeglugę. Jaskinia nadmorska nazywała się jeszcze Kramami, dlatego, że w tej pieczarze kupowano od przemytników towary. W interesie tego handlu, używano na kanale pewnego kontrabandzistowskiego szwargotu, dziś zapomnianego, który tak był podobny do hiszpańskiego języka, jak lepancki do włoskiego.
Na wielu punktach angielskich i francuskich wybrzeży, kontrabanda żyła w tajemnem, a serdecznem porozumieniu z handlem jawnym i patentowanym. I do jednego z wielkich finansistów miała przystęp — bocznemi drzwiami, co prawda; wsiąkała także podziemnemi kanałami w cyrkulację handlową i w cały rozgałęziony system przemysłu. Kupiec od frontu, kontrabandzista od strony podwórza, — takie były dzieje wielu majątków. Tak mówił Seguin o Bourgain’ie; tak mówił Bourgain o Seguin’ie. Nie myślimy ręczyć za wiarogodność ich twierdzeń; by spotwarzali się wzajem. Jakkolwiekbądź, kontrabanda prześladowana przez prawo, niezaprzeczenie żyła w bardzo dobrej komitywie ze światem finansowym. Była nawet w stosunkach „z najlepszem towarzystwem”. Owa pieczara, gdzie Mandrin obcierał się niegdyś o hrabiego Charolais, miała powierzchowność uczciwą i porządną i do społeczeństwa obracała się facjatą, której nic nie można było zarzucić. Miała, jak to mówią, swoją kamienicę w mieście.
Stąd różne konszachty, rozumie się starannie ukrywane. Tajemnice owe musiały się osłaniać nieprzeniknionym cieniem. Kontrabandzista dużo wiedział i powinien był trzymać język za zębami; ścisłe dochowanie tajemnicy i dotrzymanie danego słowa było jego prawem. Taki był pierwszy i niezbędny przymiot przemytnika. Bez tego, kontrabanda nie miałaby powodzenia.
Był sekret w defraudacji, jak jest sekret w spowiedzi. Sekret ten święcie bywał dochowywany. Kontrabandzista przysięgał, że wszystko przemilczy i dotrzymywał słowa. Nikomu nie można było tak zaufać, jak przemytnikowi. Sędzia alkad Ovarzunu pewnego dnia schwytał kontrabandzistę i kazał go wziąć na męki, aby wymienił osobę, która mu dostarczała funduszów na kupno przemycanych towarów. Kontrabandzista nie wymienił wspólnika. A właśnie owym wspólnikiem był sam sędzia-alkad. Z dwóch tych ludzi, jeden, by dać dowód swego posłuszeństwa dla prawa, kazał wziąć drugiego na tortury, a drugi cierpliwie je wytrzymał, by nie złamać swej przysięgi.
Dwaj najsławniejsi kontrabandziści, którzy w owym czasie często zaglądali do Plainmont, byli Blasco i Blasquito. Byli oni tak zwanymi tocajos, to jest imiennikami. Pokrewieństwo to hiszpańskie zasadza się na tem, że się ma tego samego patrona w niebie, co jest niemniejszej wagi, jak mieć tego samego ojca na ziemi.
Gdy się już obeznało z ukradkowemi drogami kontrabandy, nic nie było łatwiejszego i zarazem trudniejszego, jak rozmówić się z temi ludźmi. Dość było nie mieć nocnych przesądów, iść do Plainmont i śmiało stawić czoło tajemniczemu znakowi zapytania, który tam wysuwa się na twoje spotkanie.