Pracownicy morza/Część pierwsza/Księga szósta/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pracownicy morza |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | Les Travailleurs de la mer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W piątek zrana, na drugi dzień po odpłynięciu statku Tamaulipas, Duranda pożeglowała do Guernesey. Opuściła Saint Malo o dziewiątej godzinie.
Czas był pogodny, żadnej mgły; zdawało się, że stary kapitan Gertrais-Gaboureau klecił trzy po trzy.
Clubin był tak czem innem zajęty, iż prawie zaniedbał zupełnie naładowania statku. Zabrał tylko kilka pak z paryskiemi towarami dla modniarek w Saint-Pierre-Port, trzy skrzynie dla szpitala w Guernesey: jedną żółtego mydła, drugą świec maczanych, a trzecią francuskiej skóry na podeszwy, tudzież wyborowej hiszpańskiej. Odwoził z poprzedniego ładunku skrzynię miałkiego cukru i trzy skrzynki herbaty, których nie przepuściła francuska komora. Bydła wziął niewiele; kika tylko wołów, dość niedbale umieszczonych na dole statku.
Na pokładzie znajdowało się sześciu podróżnych, dwóch handlarzy bydła z Saint-Malo, jeden „turysta”, jak już w owym czasie wyrażano się, jeden paryski półmieszczanin, zapewne turysta handlowy, i jeden Amerykanin, podróżujący dla rozpowszechniania biblji.
Duranda, oprócz dowódcy jej Clubina, miała siedmiu ludzi osady: sternika, węglarza, cieślę, kucharza — który w potrzebie był majtkiem, dwóch palaczów i ucznia marynarki. Jeden z dwóch palaczów zarazem mechanik, dzielny i roztropny murzyn holenderski, zbiegły z cukrowych plantacji Surynamu, nazywał się Imbrancam; pojmował maszynę i doskonale ją obsługiwał.
Czarna jego postać obok ogniska maszyny, nie mało się przyłożyła w swym czasie do nadania parostatkowi pozorów szatańskiego statku.
Sternik, rodem z wyspy Jersey, nazywał się Tangrouille; był to człowiek wysokiego rodu.
Nie ulegało to bynajmniej wątpliwości. Wyspy kanału la Manche tak, jak i cala Anglja, są krajem hierarchicznym. Kasty do dziś tam istnieją, trzymając się swych zasad stanowiących ich obronę. Kastowe te zasady wszędzie są jednakie, tak w Indjach jak i w Niemczech. Szlachectwo zdobywa się mieczem, traci przez pracę, utrzymuje próżniactwem. Nic nie robić, to znaczy żyć po szlachecku; kto nie pracuje, temu oddają się honory. Rzemiosło jest poniżeniem. We Francji za dawnych czasów wyjątek stanowili jedni tylko fabrykanci szkła. Wypróżnianie butelki stanowiło niejako sławę szlachcica, więc i wyrabianie butelek nie było niezaszczytnem. Na kanałowym archipelagu tak jak w Wielkiej Brytanii, kto chce należeć do szlachty, powinien być bogatym. Workman, rzemieślnik, nie może być gentlemanem, a gdyby nawet nim był — to być nim przestaje. Majtek, pochodzący od pasowanych na polu bitwy rycerzy (bannerets), jest majtkiem tylko i niczem więcej. Przed trzydziestu laty jeden autentyczny Gorges, mający niezaprzeczone prawo do baronji tego nazwiska skonfiskowanej przez Filipa Augusta, zbierał boso w Aurigny morskie ziele. Jeden Carteret jest furmanem w Serk. Na wyspie Jersey mieszka sukiennik, a na Guernesey szewc nazywający się Gruchy, i utrzymują, iż są krewnemi francuskiego marszałka Grouchy. Dawne pamiętniki biskupstwa Cantances wspominają o baronji Tangroville; wyraźnie było to pokrewieństwo z Tancarville na Dolnej Sekwanie, to jest z rodziną Montmorency. W piętnastym wieku Johan de Heroudeville łucznik i dworzanin pana na Tangroville, nosił za nim „jego pancerz i inną zbroję“. W maju 1371 roku w Pontorson na popisie Bertranda du Guezelin „Tangroville pełnił swą powinność jako rycerz.“ Na wyspach normandzkich ubóstwo rychło wyłącza z grona szlachty. Wystarcza na to zmiana w wymawianiu, Tangroville przeistacza się w Tangrouille i koniec.
Tak się stało i ze sternikiem Durandy.
W Saint-Pierre-Port, na portowem wybrzeżu mieszka handlarz starego żelastwa, nazwiskiem Ingrouille, prawdopodobnie Ingrouville. Za Ludwika Grubego były w posiadaniu rodziny Ingrouville trzy parafje w okręgu Valonges. Niejaki ksiądz Trigan napisał kościelne dzieje Normandji. Kronikerz ten był proboszczem w bqronji Digoville. Pan Digoville, gdyby był spadł na pospolitego człeka, nazywałby się Digouille.
Tangrouille, ten prawdopodobny Tancarville, a możebny Montmorency, zachował dawny przymiot rycerski będący wielką wadą w sterniku: upijał się.
Clubin uparł się, by go zatrzymać na jego posadzie. Oświadczył Lethierry’emu, że odpowiada za niego.
Sternik Tangrouille nigdy nie opuszczał statku i sypiał na nim.
W przeddzień odjazdu, gdy Clubin przybył dość późno wieczorem, by obejrzeć statek, Tangrouille spał już na swem marynarskiem łożu.
W nocy przebudził się. Taki miał zwyczaj. Każdy pijak, nie będący niezależnym ma jakąś kryjówkę, i Tangrouille miał swoją, nazywał ją szafarnią. Tajemna szafarnia Tangrouilla znajdowała się pod deskami dna okrętowego; urządził ją tam dlatego, by się jej nikt nie domyślił — i mniemał, iż niezawodnie jemu tylko jest znaną. Kapitan Clubin jako sam trzeźwy, był surowy. Niewielką ilość araku i ginu, jaką sternik mógł sprzątnąć przed czujnem okiem kapitana, przechowywał tam właśnie w owej tajemniczej kryjówce, w głębi kadzi mieszczącej sondę; prawie co noc chodził na miłosne schadzki do szafarni. Dozór był ścisły, nie było czem wojować, i zwykłe nocne wybryki Tangrouille’a ograniczały się na dwóch albo trzech ukradkowych łykach. Zdarzało się nawet czasami, że szafarnia była próżna. Ale tej nocy znalazła się tam niespodziewana wcale butelka koniaku. Wielką była radość sternika, lecz większe jeszcze zdumienie, Z którego nieba spadła mu ta butelka? Nie mógł sobie żadną miarą przypomnieć kiedy i iakim sposobem sprowadził ją na spód statku. Ale wypił ją bezzwłocznie — po części przez ostrożność, z obawy, by wódki nie wykryto i nie zabrano. Butelkę rzucił w morze. Na drugi dzień, ująwszy za rudel czuł w sobie niejakie drganie.
Sterował jednak prawie tak dobrze, jak zwykle.
Co do Clubina, ten, jak wiadomo, powrócił na noc do oberży Jana.
Nosił on zawsze pod koszulą podróżny trzos skórzany, w którym na wszelki wypadek miał przechowanych kilkadziesiąt gwinei, a który zdejmował tylko w nocy. Na wewnętrznej stronie skóry tego trzosu, właściciel jego wypisał własną swą ręką nazwisko sieur Clubin. Użył do tego tłustej niedającej się wywabić farby drukarskiej.
Rano przed odjazdem, włożył w ten sam trzos żelazną puszkę, zawierającą siedmdziesiąt pięć tysięcy franków w biletach bankowych, a potem wedle swego zwyczaju opasał się trzosem.