Pracownicy morza/Część pierwsza/Księga szósta/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.
Przerwana pogadanka.

Odjazd odbył się wesoło. Podróżni, Jak tylko złożono ich kufry i pakunki na ławkach i pod ławkami, zaczęli ów przegląd statku odbywający się nieodzownie i jakby obowiązkowy, tak już to weszło we zwyczaj. Dwaj podróżni: turysta i Paryżanin, nigdy jeszcze nie widzieli statku parowego, i przy pierwszych obrotach kół poczęli podziwiać pianę, potem dym. Sztuka po sztuce, prawie źdźbło po źdźble, na pokładzie i pod pokładem, rozglądali cały ten marynarski aparat, składający się z kółek, haków, ankier, śrub, — a będący pod względem wykończenia i dopasowania pewnym rodzajem olbrzymiej żelaznej jubilerszczyzny — rdzą wyzłoconej. Obeszli dokoła małe sygnałowe działko przywiązane na pokładzie „na łańcuchu jak pies strażniczy” według wyrażenia turysty, i „pokryte bluzą z napuszczonego smołą płótna, dla zapobieżenia katarowi”, dodał Paryżanin. Oddalając się od lądu wyrzeczono kilka zwykłych uwag o widoku Saint-Malo; jeden z podróżnych wypowiedział pewnik, że z morza złudnie wyglądają odległe widoki, i że o milę od brzegu wszystko jedno dla oka, Ostenda czy Dunkierka. Z powodu Dunkierki powiedziano także kilka frazesów, i zakończono oznajmieniem, że z dwóch jej strażniczych okrętów na czerwono pomalowanych, jjeen nazywa się Ruytingen, a drugi Mordych.
Saint-Malo malało stopniowo, potem znikło.
Morze wyglądało jak spokojna płaszczyzna. Statek zostawiał po sobie brózdę — jak drogę wyżłobioną w wodzie, obramowaną pianę i ciągnącą się daleko jak okiem można było zasięgnąć.
Guernesey leży na połowie prostej linji między Saint-Malo we Francji, a Exeter w Anglji. Prosta linja na morzu nie zawsze bywa linję logiczną. Jednak parowe statki mogę się jej trzymać do pewnego stopnia; żaglowe nie mogą sobie tego pozwolić.
Morze i wiatr — razem wzięte, są połączeniem sił. Statek jest spółką maszyn. Siły są to maszyny nieskończoności, maszyny są siłami ograniczonemi. Walka tych dwóch organizacji» jednej niewyczerpanej, drugiej rozumnej — zwie się żeglugę.
Wola mechanizm poruszająca przeciwważy nieskończoność, która ze swojej strony także zawiera mechanizm. Żywioły wiedzę co czynią i dokąd dążą; niema sił ślepych. Człowiek bada siły i usiłuje odkryć ich drogi.
Zanim prawo rządzące siłami zostanie odkryte, walka trwa ciągle; a w tej walce parowa żegluga jest pewnym rodzajem nieustającego zwycięstwa, odnoszonego przez genjusz ludzki co chwila — i na wszystkich punktach mórz. Żegluga parowa ma to do siebie, że trzyma statek w rygorze. Powolność jego dla wiatrów zmniejsza — i czyni go posłusznym woli człowieka.
Nigdy jeszcze Duranda lepiej jak w tym dniu nie popisywała się na morzu. Cudownie wywiązywała się ze swego zadania.
Około jednastej godziny, przy świeżym wietrze północno-zachodnim znajdowała się na wodach Minquieres, niewiele używając pary i płynąc w kierunku zachodnim, prawym swym bokiem do wiatru zwrócona. Pogoda cięgle była piękna i jasna. Ale rybackie łodzie podążały ku lądowi.
Powoli, jak gdyby każdy myślał tylko o powrocie do portu, morze wypróżniło się ze statków.
Niemożna było powiedzieć, by Duranda trzymała się w zupełności zwykłej swej drogi Osada o nic się nie troskała, w kapitanie pokładano ufność nieograniczoną; wszakże, być może iż z winy sternika zboczono nieco z drogi. Zdawało się, jak gdyby Duranda płynęła nie do Guernesey, ale raczej do Jersey. Wkrótce po jedenastej godzinie kapitan sprawdził kierunek statku i odrazu zwrócono ku wyspie Guernesey. Spowodowało to tylko niewielką stratę czasu, ale w dniach krótkich strata czasu ma swoje niedogodności. Lutowe słońce świeciło pięknie.
Tangrouille z powodu stanu w jakim się znajdował, nie miał ani dosyć pewnego kroku, ani pewnej ręki. Stąd wynikły pewne zygzaki zacnego sternika, co nie przyspieszało żeglugi.
Wiatr prawie zupełnie ustał.
Podróżujący Guerneseyczyk z perspektywą w ręku, nadstawiał ją od czasu do czasu na mały kłębek szarawej chmurki, zwolna gnanej wiatrem po krańcu widnokręgu od strony zachodniej, a podobny do pęka waty napełnionego kurzawą.
Kapitan Clubin miał zwykłą swoją surowo-purytańską minę. Zdawał się tylko podwajać uwagę.
Na pokładzie Durandy wszystko tchnęło spokojem, uśmiechało się niejako; podróżni gawędzili. Podczas morskiej przeprawy, nawet zmrużywszy oczy, można odgadnąć stan morza z samego już nastroju rozmowy. Zupełna swoboda umysłu podróżnych oznacza najdoskonalszy spokój wód.
Niepodobna naprzykład, by rozmowa w rodzaju następującej mogła odbywać się przy innych warunkach, jak tylko podczas zupełnie spokojnego morza.
— Widzisz pan tę piękną muszkę zielono-czerwoną?
— Zabłąkała się na morze i wypoczywa na statku.
— Muchy nie łatwo się trudzą.
— Zapewne; takie lekkie. Wiatr je unosi.
— Wiesz pan, że ważono muchy i znaleziono, że jedna ich uncja zawiera sześć tysięcy dwieście sześćdziesiąt ośm sztuk.
Guerneseyczyk o długiej perspektywie, prowadził z handlarzem wołów z Saint-Malo rozmowę w rodzaju następującej:
— Woły z Aubrac mają tułów okrągły i krępy, nogi krótkie, sierść płową. Leniwe są do roboty z powodu krótkości nóg.
— Po tym względem salerskie są lepsze.
— Ja, panie, widziałem w mojem życiu, dwa piękne woły. Jeden miał nogi krótkie, przód rozłożysty, zad pełny, biodra szerokie, między karkiem a krzyżem długość należytą, w łopatkach wysokość dobrą, ruchy swobodne, skórę łatwo odstającą. Drugi przedstawiał wszystkie cechy należytego wykarmienia: tułów krępy, kark mocny, nogi lekkie, skórę biało-różową, zad obwisły.
— To rasa zepsuta.
— Tak, ale znać w niej nieco buhaja Angus albo Suffolk.
— Wierz mi pan albo nie, ale powiadam panu, na południu bywają wystawy osłów.
— Osłów?
— Osłów, na honor. I właśnie brzydkie uważane za piękne.
— To tak jak mulice. Brzydkie są najlepsze.
— Właśnie. Albo klacz poatewińska! brzuch obszerny, nogi grube.
— Najlepsza mulica, to jak beczka na czterech słupach.
— Inna jest piękność bydła, a inna ludzka.
Bezwątpienia.
— Ja jestem tego zdania, że kobieta powinna być ładna.
— A ja — żeby porządnie była ubraną.
— Tak, — czystą, schludną, strojną, gładką.
— Świeżą. Młoda dziewczyna powinna tak wyglądać, jakby ją z pudełka wyjęto.
— Ale wracam do wołów. Otóż sprzedałem oba na targu w Thouars.
— A, w Thouars, znam to miejsce. Przybywają tam na targ mieszkańcy z Bonneau de la Rochelle i z Baòu; nie wiem, czyś pan słyszał, że tam także przybywają handlarze zboża z Marans.
Turysta i Paryżanin rozprawiali z Amerykaninem o biblji. Tu także rozmowa toczyła się gładko.
Panowie, mówił turysta, wiecie też, jaka jest objętość okrętów handlowych świata cywilizowanego obliczona na beczki? Franca ma siedemkroć sześćnaście tysięcy beczek; Niemcy miljon; Stany Zjednoczone pięć miljonów; Anglja półszósta miljona. Dodajmy do tego kontyngens państw pomniejszych, ogółem dwanaście miljonów dziewięćkroć czternaście tysięcy beczek, rozdzielonych pomiędzy sto czterdzieści pięć tysięcy statków uwijających się po wodach kuli ziemskiej.
Przerwał Amerykanin:
— Panie, właśnie to Stany Zjednoczone mają półszósta miljona beczek.
— Nie będę się spierał, odrzekł turysta. Pan jesteś Amerykaninem?
— Tak, panie.
— Tem chętniej zgadzam się.
— Nastało milczenie; Amerykanin misjonarz rozmyślał, czyby nie ofiarować biblji przy sposobności.
— Panie, zaczął znowu turysta, czy też to prawda, że w Ameryce macie upodobanie w przydomkach, lubicie przystrajać wszystkie wasze znakomitości, i że naprzykład waszego słynnego bankiera w Missouri, Tomasza Benton, nazywacie starą Sztabą?
— A Zacharjasza Taylor stary Zuch.
— A generała Harrisona stary Tip? czy tak? a generała Jacksona stary Hickory?
— Bo ten Jackson twardy jest jak drzewo hickory, a Harrison pobił czerwone skóry pod Tippecanoe.
— Macie zwyczaj bizantyjski.
— Taka u nas moda. Van Buren zwie się u nas Małym Czarownikiem; Seward, który kazał wyrabiać bilety bankowe, jak skrawki, jest za to Małym-Billy, a Duglas, senator demokratyczny z Illinois, rośły na cztery stopy i bardzo wymowny, jest Małym-Olbrzymem. Przejedziesz pan do Texas do Maine, a nie usłyszysz nigdy nazwiska Cass, tylko Wielki Michigan, ani nazwiska Clay, ale młynarczyk kresowaty; Clay jest synem młynarza.
— Wołałbym mówić Clay, albo Cass, odezwał się Paryżanin; to krócej.
— Tym sposobem postępowałbyś pan wbrew powszechnemu zwyczajowi. U nas Corwin, sekretarz skarbu, nazywa się fornalem; Daniel Webster zowie się Dan-czarny. Co do Winfielda Scott, to ponieważ pierwszą jego myślą po pobiciu Anglików pod Chippeway było zasiąść do stołu, więc nazywamy go Prędzej-talerz zupy.
Kłębek mgły, widzialny w oddaleniu, powiększył się tymczasem i zajmował na widnokręgu wycinek koła mający rozwartość około piętnastu stopni. Rzekłbyś, że chmura wlecze się po wodzie; z braku wiatru, który zupełnie prawie ustał, morze się wygładziło. Nie było jeszcze południa, a jednak słońce pobladło. Oświetlało jeszcze, ale już nie grzało.
— Zdaje mi się, rzekł turysta, że się ma na zmianę.
— Może będziemy mieli deszcz, rzekł Paryżanin.
— Albo mgłę, dorzucił Amerykanin.
— Panowie, zaczął znów turysta: we Włoszech najmniej deszczu pada w Molfetta, a najwięcej w Tolmezzo.
O południu, według zwyczaju, przyjętego na archipelagu, zadzwoniono na obiad. Kto chciał, to jadł; niektórzy z podróżnych mieli z sobą zapasy żywności i wesoło posilali się na pokładzie. Clubin nic nie jadł.
Rozmówa szła swoim trybem.
Guerneseyczyk, zwąchawszy biblje, przysunął się do Amerykanina. Ten go zapytał:
— Znasz pan te wody?
— Ma się rozumieć; jestem tutejszy.
— Ja także, rzekł jeden z mieszczan w Saint-Malo.
Guerneseyczyk ukłonem to zatwierdził i znowu zaczął:
— Jesteśmy teraz na otwartem morzu, ale nie życzyłbym sobie, by nas zaskoczyła mgła, jak będziemy naprzeciw Minquiers.
Amerykanin rzekł do mieszkańca Saint-Malo:
— Wyspiarze lepiej się znają z morzem, niż mieszkańcy nadbrzeża,
— To prawda; my zamieszkali na wybrzeżach, mamy tylko pół-kąpieli.
— Co to jest Minquiers? ciągnął dalej Amerykanin.
Mieszkaniec Saint-Malo odpowiedział:
— To niegodziwe krzemyki.
— Jest także Grelets, zauważył Guerneseyczyk.
— Ba! odrzekł mieszkaniec Saint-Malo, ś
— I Chouas, dorzucił Guerneseyczyk.
Mieszkaniec Saint-Malo wybuchnął śmiechem.
— Jeżeli tak będziemy liczyć — powiedział, to są jeszcze Dzicy.
— I Mnichy, zauważył Guerneseyczyk.
— I Kaczka.
— Pan, rzekł grzecznie Guerneseyczyk, masz na wszystko gotową odpowiedź.
Malończyk umie malować, i mieszczanin z Saint-Malo mrugnął okiem. >
Turysta postawił pytanie:
— Czy mamy przeprawiać się przez wszystkie te kamieniska?
— Bynajmniej. Pozostawiliśmy je poza sobą w stronie południowo-wschodniej.
A Guerneseyczyk mówił dalej:
— Większe i mniejsze skały Grelets maję pięćdziesiąt siedem wierzchołków.
— A Minquiers czterdzieści ośm, rzekł mieszkaniec Saint-Malo.
Ta rozmowa toczyła się już wyłącznie między nimi.
— Zdaje mi się, panie z Saint-Malo, iż pan nie liczysz trzech skał jeszcze.
— Owszem liczę wszystkie.
— Od Dérée do Pan-wyspy?
— Tak jest.
— A Domy?
— Siedem skał pośród Minquiers. I te liczę.
— Widzę, że się pan znasz na skałach.
— Nie byłbym z Saint-Malo.
— Aż miło pogadać z Francuzem.
Mieszkaniec Saint-Malo ukłonił się i rzekł:
— Dzicy tworzą trzy skały.
— A Mnichy dwie.
— A Kaczka jednę.
— Tak, Kaczka to znaczy: jedna.
— Bynajmiej, przecież Suarda chociaż jedna oznacza cztery skały.
— Co pan nazywasz Suarda? spytał Guerneseyczyk.
— To samo, co u pana jest Chouas.
— Niebezpiecznie jest przeprawiać się między Chouas i Kaczką.
— To tylko ptaki potrafią.
— I ryby.
— Niebardzo. Podczas burzy tłuką się o skały.
— Przy Minquiers jest mielizna.
— Tak, koło Domów.
— Z Jersey widać ośm skał.
— Tak, z wybrzeża Azette. Nie ośm, ale siedm.
— Podczas odpływu morza można spacerować po Minquiers.
— Bezwątpienia; woda zupełnie opada.
— A Dirouilles?
— Między Dirouilles a Minquiers niema nic wspólnego.
— Chcę powiedzieć, że i te niebezpieczne.
— Od strony Granville.
— Widzę, że panowie z Saint-Malo tak jak i my lubicie żeglować po tem morzu.
— Tak jest, odrzekł mieszczanin; w tym tylko różnica, żeśmy się przyzwyczaili do niego, a wy je kochacie.
— Dobrzy z was marynarze.
— Ja się trudnię handlem wołami.
— Kto to jeszcze był z Saint-Malo?
— Surcouf.
— Jeszcze ktoś inny!
— Duguay Tronin.
Tu wmieszał się do rozmowy paryski komiwojażer.
— Duguay Trouin? wzięty do niewoli przez Anglików. Dzielny to był człowiek, — a miły ile dzielny. Spodobał się pewnej Angielce, i ona to skruszałą jego więzy.
W tej chwili zagrzmiał piorunujący głos:
— Tyś pijany!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.