Pracownicy morza/Część pierwsza/Księga szósta/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pracownicy morza |
Wydawca | Bibljoteka Romansów i Powieści |
Data wyd. | 1929 |
Druk | Grafia |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Felicjan Faleński |
Tytuł orygin. | Les Travailleurs de la mer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wszyscy się obejrzeli.
To kapitan mówił do sternika.
Clubin nikomu nie mówił: ty. Jeśli się tak odezwał do sternika, to musiał się bardzo gniewać, albo też pragnął okazać, że się gniewa.
Trafny wybuch gniewu zwalnia od odpowiedzialności, a czasem zwala ją na kogo innego.
Stojąc na wzniesieniu, z którego wydają się rozkazy, między dwoma bębnami kołowemi, kapitan ostro patrzał na sternika, powtarzając przez zęby: Pijak! — Poczciwy Tangrouille zwiesił głowę.
Mgła rozpostarła się szeroko; zajmowała już prawie połowę widnokręgu. Posuwała się odrazu we wszystkich kierunkach. Mgła w tem podobna do kropli oliwy, że jak i ona rozszerza się nieznacznie; wiatr pędził ją powoli i bez szmeru i zwolna zaległa ocean. Szła od pólnoco-zachodu prosto ku przodowi statku. Wyglądała jak ogromna opoka, ruchoma i nieokreślona: zarysowywała się na morzu jak ściana. Wyraźnie było widać jeden punkt, w którym niezmierna masa wody wchodziła pod mgłę i zlewała się z nią.
Jeszcze było z pół mili do tego punktu od statku. Gdyby się wiatr odmienił, to możnaby było tej mgły uniknąć, ale chybaby się odmienił natychmiast. Pół-milowa odległość malała w ochach: Duranda szła naprzód, mgła także. Jedna szła ku drugiej.
Clubin kazał powiększyć parę i zwrócić ku wschodowi.
Tym sposobem stadek przez niejaki czas płynął równolegle do mgły, ale ta posuwała się cięgle. Statek wszakże był jeszcze na słońcu.
Tracono czas na tych manewrach, których skuteczność była wątpliwa. W lutym noc szybko przybywa.
Przypatrując się mgle, rzekł Guerneseyczyk do mieszkańców Saint-Malo:
— Szalona mgła.
— Prawdziwie morskie paskudztwo — zauważył ten drugi.
Inny Malueńczyk dodał:
— Otóż co psuje przeprawę.
Guerneseyczyk zbliżył się do Clubina.
— Obawiam się kapitanie Clubin, by nas mgła nie ogarnęła.
— Chciałem zostać w Saint-Malo, odpowiedział Clubin, ale radzono mi płynąć.
— Któż taki?
— Doświadczeni ludzie.
— Zresztą, rzekł na to Guerneseyczyk, miałeś pan słuszność, żeś odpłynął. Kto wie, czy jutro nie będzie burzy? W tej perze roku można spodziewać się co najgorszego.
W kilka chwil potem Duranda wpłynęła w ławicę mgły.
Była to szczególna chwila. Znajdujący się w tyle statku przestali nagle widzieć znajdujących się na przodzie. Miękka szara przegroda rozdzieliła Durandę na dwoje.
Potem cały parowiec we mgle utonął. Słońce było już tylko jakby dużym księżycem, i nagle wszystkich przejęło zimno. Podróżni przywdziali okrycia, majtkowie opończe. Morze bez zmarszczki prawie, zdawało się być chłodną groźbą ciszy. Zdawało się, iż w tym przesadnym spokoju jest coś innego. Wszystko przyćmiło się i pobladło. Czarny kamień i czarny dym walczyły z siną barwą obwijającą statek.
Nie było już poco płynąć ku wschodowi. Kapitan skierował statek ku Guernesey i zwiększył parę. Guerneseyczyk chodząc blisko pieca dosłyszał, jak murzyn Imbrancam mówił do swego towarzysza:
— Rano, kiedy pięknie świeciło, to płynęliśmy powoli, a teraz we mgle pędzimy.
Guerneseyczyk podszedł do kapitana Clubin.
— Niewielki to kłopot, kapitanie; ale zawsze czy nie zawiele dajemy pary?
— Co pan chcesz? Trzeba przecież odzyskać czas stracony przez tego pijaka sternika.
— To prawda, kapitanie.
A Clubin dodał:
— Pilno mi przybyć na miejsce. Dość już mamy jednej mgły; gdyby nadeszła noc, byłoby tego zawiele.
Guerneseyczyk podszedł do mieszkańców Saint-Malo i powiedział:
— Doskonałego mamy kapitana.
Wielkie płachty mgły jakby gęściej utkane, sunąc się ciężko, zakrywały niekiedy słońce; okazywało się ono znowu, ale jeszcze bledsze i jakby schorzałe. Odrobina nieba, jaką można było dojrzeć, podobna była do starych brudnych i zatłuszczonych dekoracji teatralnych, przedstawiających niegdyś powietrze.
Duranda przesunęła się blisko jakiegoś statku, który przez ostrożność zarzucił kotwicę; był to kutter Shealtiel z Guernesey. Patron jego dziwił się pędowi Durandy wśród mgły, zdało mu się też, że ona nie na właściwej jest drodze, że za bardzo idzie ku zachodowi.
Około drugiej godziny mgła była tak gęstą, że kapitin musiał zejść ze swego miejsca i zbliżyć się do sternika. Słońce znikło; wszędzie tylko mgła; jakaś biała ciemność rozpostarła się na statku. Żeglowano po takiej rozcieńczonej bladości, nie było widać ani niebo, ani morza. — Nie było i wiatru.
Naczynie z terpentynę, zawieszono na kołku pod pomostem bębnów kołowych, ani drgnęło.
Podróżni umilkli.
Paryżanin jednak nucił sobie półgłosem śpiewkę Bérangera: Gdy raz Jowisz się obudził.
Jeden z mieszkańców Saint-Malo odezwał się do niego:
— Pan z Paryża.
— Tak, panie. — Wysunął głowę za okno...
— Co tam porabiają w Paryżu?
— Może ich planetę licho porwało? — W Paryżu wszystko idzie wspak.
— Widać, że na ziemi tak samo jak na morzu.
— Prawda, że mgła szelmowska.
— Może być z niej nieszczęście.
Paryżanin zawołał:
— A zaraz nieszczęście! skąd nieszczęście? jakie nieszczęście? to na nic się nie przyda! To jak spalenie się Odeonu. Tyle rodzin w nędzy! Czy to dobrze? Jak pan sobie chcesz, bo myślisz; ale co do mnie, tom niezadowolony.
— Ani ja, rzekł mieszkaniec Saint-Malo.
— Wszystko co się dzieje na tym świecie, zaczął znowu Paryżanin, wygląda jakby się rozprzęgało. Zdaniem mojem Bóg nie myśli o nas.
Mieszkaniec Saint-Malo podrapał się w głowę, jak człowiek starający się coś zrozumieć. Paryżanin chciał mówić dalej, ale mu przerwał Clubin, kładąc rękę na ramię.
— Tss — panie, powiedział. Bądź ostrożny z gadaniem. Myśmy na morzu!
Nikt się już nie odezwał.
Po pięciu minutach Guerneseyczyk, który słyszał to wszystko, szepnął do ucha mieszczanina z Saint-Malo:
— Nasz kapitan to i religjant!
Deszcz nie padał, a wszyscy czuli się przemokli. Nikt nie wiedział ile już drogi ubieżono, tylko miarkował po wzrastajęcem przykrem wrażeniu. Zdawało się jakgdyby wpływano w obszary smutku. Mgła rozpościera ciszę na oceanie, usypia fale i zadławia wiatry. Pośród tej ciszy zdawało się, że chrapanie Durandy dowodzi jej niepokoju i żałości.
Statków już nie spotykano. Jeżeli nawet znajdowały się gdzie w oddali jakie okręty na morzu, czy to od strony Guernesey, czy od strony Saint-Malo, to Duranda mgłą spowita nie była dla nich widzialną, a czarny jej dym do niczego nie uczepiony, wydawać się im musiał jak czarna kometa na białem niebie.
Wtem Clubin krzyknął:
— Bydlę! źle skierowałeś. Uszkodzimy przez ciebie statek! Wart jesteś, by cię zakuć w kajdany! Idź precz pijaku!
I sam ujął za rudel.
Zawstydzony sternik usunął się na przód statku pomiędzy liny okrętowe.
Guemeseyczyk powiedział:
— Jesteśmy ocaleni.
Statek ciągle gnał szybko.
Koło trzeciej godziny mgła poczęła podnosić się od dołu. I znowu można było widzieć morze.
— To mi się niepodoba, rzekł Guerneseyczyk.
Mgła bowiem może być rozproszona tylko przez słońce lub wiatrem. Jeżeli przez słońce — to dobrze; nie tak dobrze gdy wiatr ją rozgoni. Otóż dla słońca było już zapóźno. W lutym o trzeciej godzinie słabnie ono; a powrót wiatru przy schyłku dnia niezbyt jest pożądany. Najczęściej przychodzi po nim huragan.
Zresztą wiatr, jeśli był jaki, to tak łagodny, że zaledwie czuć się dawał.
Clubin z okiem wlepionem w busolę, trzymając ręką rudel i sterując nim, przeżuwał niejako wyrazy, które dolatywały do uszu podróżnych:
— Niema czasu do stracenia. Spóźniliśmy się przez tego pijaka.
Twarz jego jednak zupełnie była obojętna.
Teraz morze mgłą zakryte mniej senne się zdawało. Kilka fal się podniosło. Zimne jakieś światła ślizgały się po wodzie; takie świetlane płachty zwracają uwagę marynarzy. Po nich to poznaje się wyłomy we mgle, górnym wiatrem sprawione. Mgła się wznosiła i opadała jeszcze gęstsza. Czasem nic w niej nie było widać. Statek był jakby krą ze mgły obsaczony. Niekiedy straszliwy ten krąg roztwierał się jak kleszcze, ukazywał część nieba i znowu się zamykał.
Guerneseyczyk uzbrojony perspektywą, stał na przodzie statku jak szyldwach.
Mignęła błyskawica i znikła.
Guerneseyczyk zawołał przerażony: kapitanie!
— Co tam? — Płyniemy prosto na Hanois.
— Mylisz się pan, rzekł z zimną krwią Clubin.
Guerneseyczyk upierał się. Jestem tego pewny.
— Nie może być.
— Dojrzałem na widnokręgu skałę.
— Gdzie?
— Tam.
— To niepodobna, — tam otwarte morze.Cl
I Clubin skierował na punkt wskazany przez podróżnika.
GuernoseyczyK znowu pochwycił perspektywę.
Wkrótce powtórnie pobieli na tył statku.
— Kapitanie!
— Co znowu?
— Zwróć w inną stronę.
— Dlaczego?
— Jestem pewny, żem widział bardzo wysoką skałę tuż niedaleko. To wielki Hanois.
— Widziałeś pan tylko grubszą mgłę.
— To wielki Hanois. Zwracaj na miłość boską! Clubin poruszył rudlem.