Pracownicy morza/Część pierwsza/Księga szósta/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


V.
Uwielbienia dla Clubina dochodzi do najwyższego szczytu.

Coś trzasło. Rozdarcie się okrętowego boku na mieliźnie wśród otwartego morza, jest jednym z najbardziej złowrogich odgłosów, jakie tylko sobie można wyobrazić. Duranda nagle stanęła.
Od tego uderzenia wielu podróżnych upadło i potoczyło się po pokładzie.
— Guerneseyczyk podniósł ręce do nieba.
— Hanois! mówiłem!
Przeciągły krzyk rozległ się po statku:
— Zginęliśmy!
Ale suchy i zwięzły głos Clubina zapanował nad krzykiem.
— Nikt nie zginął! Milczeć!
Czarny tułów Imbrancama, do pasa obnażony, wysunął się przez otwór wiodący do pieca.
Murzyn rzekł spokojnie:
— Kapitanie woda przybywa. Maszyna zgaśnie.
Chwila okropna!
Uderzenie statku podobne było do samobójstwa. Gdyby je kto umyślnie chciał wywołać, nie byłoby tak straszliwe. Duranda rzuciła się naprzód, jakby miała szturmem brać skałę, wbiła się na jeden z ostrych jak gwóźdź końców głazu. Przeszło sążeń kwadratowy obszycia statku rozprysnął się, złamała się przednia belka, przód został zgruchotany, rostrzaskała się cześć jego, wystająca nad wodą, a przez pęknięte pudło wpadała woda z przerażającym łoskotem. Przez tę ranę wchodziło rozbicie. Cofnięcie się było tak gwałtowne, iż połamały się poręcze rudla, który wyrwany ze swej osady, uderzał po wodzie. Skała wybiła dno statku, a dokoła nie było nic widać, oprócz mgły gęstej i zwartej, teraz prawie czarnej. Noc nadchodziła.
Duranda zanurzała się przodem. Była jak koń, ugodzony w pierś rogiem wołu. Już nie żyła.
Chwila przypływu dała się czuć na morzu.
Tangrouille wytrzeźwiał; w czasie rozbicia się statku nikt nie jest pijany. Zeszedł na pokład, powrócił i powiedział:
— Kapitanie, woda spód zalewa. Za dziesięć minut będzie stała na równi z rynnami.
Podróżni biegali bezprzytomnie po pokładzie, załamując ręce, wychylali się za pokład, spoglądali na maszynę, jednem słowem, robili wszystkie niepotrzebne poruszenia przerażeniem wywoływane. Turysta zemdlał.
Clubin dał znak ręką — wszyscy umilkli. Zapytał Imbrancama:
— Ile jeszcze czasu maszyna może działać?
— Pięć albo sześć minut.
Potem rzekł do Guerneseyczÿka:
— Byłem u steru, pan patrzyłeś na skałę; na jakiej ławie Hanois znajdujemy się?
— Na Mauve. Tylko co, gdy się rozjaśniło, najdokładniej poznałem, że to ona.
— Jeśli znajdujemy się na Mauve, zaczął znowu Clubin, mamy więc z lewej strony wielki Hanois, a mały z prawej. Znajdujemy się o milę od lądu.
Osada i podróżni słuchali, drżąc z niepewności oczekiwania, z oczami wlepionemi w kapitana.
Ulżenie statkowi do niczego by nie doprowadziło, a zresztą było niemożebne. By ładunek wyrzucić w morze trzebaby było pootwierać okna i tym sposobem ułatwić wpadanie do wody. Zarzucenie kotwicy również było bezużytecznem, bo i tak starek był przygwożdżony. Zresztą na takiej mieliźnie, łańcuchy przeważyłyby kotwicę. Ponieważ maszyna nie była naruszona i można było posługiwać się nią, dopóki nie wygaśnie ogień, to jest kika jeszcze minut, możnaby więc zrobić wysilenie, natężyć parę i koła, cofnąć się i zerwać ze skały. W takim razie statek wnetby zatonął. Skała zatykała otwór do pewnego stopnia i przeszkadzała wpadaniu wody. Po usunięciu tej zapory niepodobnaby było nastarczyć nurtowi wody pompami. Kto wyjmuje sztylet, w sercu utkwiony, zabija natychmiast ranionego. Odczepić się od skały znaczyło: pójść na dno.
Woły podtapiane wodą pod pokładem, poczęły ryczeć.
Clubin zakomenderował:
— Szalupa na wodę.
Imbrancam i Tangrouille rzucili się ku szalupie i odwiązali liny. Reszta załogi patrzyła przerażona.
— Wszyscy do roboty, zawołał Clubin.
Na ten raz wszyscy byli posłuszni.
A Clubin z zimną krwią wydawał ciągle rozkazy w języku, któregoby nie pojęli dzisiejsi marynarze. — Wreszcie szalupa była na morzu.
W tej sa mej chwili kola Durandy zatrzymały się, dym ustał — woda zalała ognisko.
Podróżni, zsuwając się po drabinie lub czepiając się zwierzchnich sznurów wpadali raczej, niż zstępowali do szalupy. Imbrancam dźwignął omdlałego turystę, odniósł go, a sam powrócił.
Za podróżnymi rzucili się majtkowie. Mały uczeń marynarki potoczył się i upadł — deptano po nim.
Imbrancam zastąpił drogę.
— Nikt pierwej od niego nie zejdzie! zawołał.
I dwoma swemi czarnemi ramionami rozpędził majtków, pochwycił malca i podał Guerneseyczykowi, który, stojąc w szalupie, wziął go w swe ręce.
Potem Imbrancam usunął się na stronę i rzeki do innych:
— Idźcie.
Clubin tymczasem poszedł do swej kajuty, zebrał papiery, niektóre narzędzia okrętowe i zdjął bussolę. Papiery i narzędzia wręczył Imbrancamowi, a bussolę Tangrouille’owi i rzekł: zstępujcie do szalupy.
Poszli. Majtkowie już tam byli. Szalupa była pełna. Fale dochodziły do krawędzi.
— A teraz, zawołał Clubin, odpływajcie.
Krzyk powstał na szalupie.
— A ty, kapitanie?
— Ja zostaję.
Ludzie, ratujący się z rozbitego statku, mało mają czasu do namysłu, a jeszcze mniej na czułości. Jednak znajdujący się na szalupie, a więc stosunkowe zabezpieczeni, doświadczyli wzruszenia, nad którem nie mogli zapanować. Wszyscy zawołali jednogłośnie:
— Płyń z nami, kapitanie!
— Zostanę.
Guerneseyczyk, znający się na marynarce, rzekł na to:
— Słuchaj, kapitanie! Siadłeś na mieliźnie przy Hanois; wpław do Plainmont nie ma więcej jak mila; ale łodzią można wylądować dopiero w Rocquaine, a to dwie mile. Mamy wiatr i mgłę. Szalupa dopłynie do Rocquaine nieprędzej, jak za dwie godziny; wtedy będzie już ciemna noc. Przypływ się wznosi, wiatr wzmaga — burza niedaleko. Chcielibyśmy serdecznie przybyć na pomoc, ale nie dokażemy tego, jeśli wiatr nie ustanie. Zginiesz jeśli zostaniesz. Płyń z nami.
Wdał się i Paryżanin.
— Szalupa jest pełna, przepełniona, to prawda, i jednym człowiekiem więcej, będzie jednym człowiekiem zanadto. Ale nas jest trzynastu, to zła liczba; lepiej obciążyć łódź jednym więcej człowiekiem aniżeli liczbą. Chodź kapitanie!
Tangrouille dodał:
— Wszystko to z mojej winy, a nie z twojej kapitanie. Nie powinieneś zostać.
— Zostanę, rzekł Clubin. Burza dziś w nocy rozbije statek. Nie opuszczę go. Gdy statek ginie to jego kapitan umiera. Powiedzą o mnie: spełnił swoją powinność do końca. Tangrouille, przebaczam ci!
I złożywszy nakrzyż ręce zawołał:
— Słuchać komendy! Odwiąż linę! Płyń!
Szalupa zakołysała się. Imbrancam pochwycił za rudel. Wszystkie ręce nietrzymające wioseł wzniosły się ku kapitanowi. Wszystkie usta wykrzyknęły: Hurra kapitanowi Clubin!
— To człowiek godny podziwu, zawołał Amerykanin.
— Panie, rzekł mu na to Guerneseyczyk, to najcenniejszy człowiek na całem morzu.
Tangrouille płakał.
Gdybym miał serce, mruczał pół-głosem, zostałbym z nim.
Szalupa zagłębiła się w mgłę i znikła.
Nic nie było widać.
Uderzenia wioseł słabły — i ucichły.
Clubin został sam.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.