Pracownicy morza/Część pierwsza/Księga szósta/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VI.
Wnętrze otchłani rozjaśnione..

Ujrzawszy się na owej skale, w owej mgle, pośród tej wody, zdala od wszelkiej żywej istoty, zdala od wszelkiego ludzkiego gwaru, skazany na śmierć, sam jeden, między podnoszącem się morzem i nadchodzącą nocą — człowiek ten rozradował się w głębi swego ducha.
Powiodło mu się.
Marzenie jego urzeczywistniało się. Spłacony mu został długoterminowy weksel wystawiony przezeń na własny los jego.
Być opuszczonym znaczyło dla niego wyzwolenie. Znajdował się przy Hanois, o milę tylko od brzegu — miał siedemdziesiąt pięć tysięcy franków. Nigdy nie dokonano rozumniejszego rozbicia, chybiło — ale też prawda, że wszystko było przewidziane. Od młodości Clubin miał jednę myśl: postawić uczciwość, jako stawkę w rulecie życia, uchodzić za człowieka prawego i na tym punkcie czekać na pomyślną chwilę — niech się tymczasem stawka podwaja; wypatrzeć sposobność, odgadnąć; nie macać, ale pochwycić; zrobić rzut, rzut jedyny, zabrać wszystko i zostawić za sobą głupców. Zamierzał on uczynić to za jednym zamachem, co łotrom niezdarom nie udaje się dwadzieścia razy z rzędu, i gdy ci dosięgają szubienicy, dosięgnąć fortunę. Spotkanie Rantaine‘a było dlań błyskiem światła. Niezwłocznie utworzył sobie plan postępowania. Zdusić Rantaine’a, a jego możebne zeznania zniweczyć swem zniknięciem. Uchodzić za zmarłego, to najlepszy ze wszystkich sposobów znikania; by dojść do tego, zgubić Durandę. Rozbicie to było niczbędnem. A w dodatku oddalać się, pozostawiając po sobie dobrą sławę! to było arcydziełem całego istnienia. Ktoby widział Clubine’a podczas tego rozbicia, ten myślałby, że widzi uszczęśliwionego złego ducha.
Całe życie żył on dla tej jednej chwili.
Cala jego istność wyraziła się w tem jednem słowie: Nakoniec! Straszliwa pogoda zasiniała na tem ciemnem czole. Przyćmione oko, w głębi którego zdawało się, iż zawisła jakaś zasłona, stało się teraz głębokiem i straszliwem. Odbił się w niem wewnętrzny pożar tej łuny.
Sumienie, tak samo, jak natura zewnętrzna, ma swe wytężenie elektryczne. Pomysł jest to meteor, w chwili powodzenia, góra myśli, które je wytwarzały, roztwiera się, tryska iskra; mieć w sobie skarbnicę złego i czuć w niej zdóbycz, jest to także rozkosz, mająca swoje rozpromienienia chwile. Tryumfująca zła myśl rozjaśnia oblicze przy powodzeniu pewnych kombinacji; udanie się zamiarów, osiągnięcie celów pewnej drapieżnej biegłości, objawia się w oczach ludzkich ponurem weselem. Jest to radosna burza, groźna jutrzenka. — Dzieje się to za obrębem sumienia, zamienionego w cień i chmurę.
Zabłysło w źrenicy Clubina.
Błyskawica ta nie była w niczem podobna do tych, jakie można widzieć na niebie albo na ziemi.
Łotr, zaparty dotąd w Clubinie — wybuchnął.
Clubin spojrzał na niezmierzoną ciemnicę i nie mógł powstrzymać wybuchu śmiechu nikczemnego i złowrogiego.
Więc był wolnym! był bogatym!
Wykryło się tajemne dno jego — rozwiązał zadanie.
Miał czas przed sobą. Przypływ wzmagał się i podtrzymywał Durandę, którąby w końcu nawet niósł. Statek mocno siedział na skale; nie było niebezpieczeństwa, by zatonął. Trzeba też było dać szalupie czas do oddalenia się, może zaguby; tak się spodziewał Clubin.
Stojąc na rozbitej Durandzie, używając tam samotnej ciemności.
Trzydzieści lat obłuda ciążyła nad tem człwiekiem. Był on złem, a poślubił zacność. Nienawidził cnotę całą nienawiścią niedobranego małżonka; miał zawsze zbrodnicze zamysły, a od czasu, jak dorósł, nosił ciągle tę surową zbroję — pozór. Pod nią był potworem; z sercem bandyty, żył w skórze uczciwego człowieka. Był słodkim rozbójnikiem, więźniem uczciwości; zamknięty w niewinności, jak mumja w trumnie, przybrał anielskie skrzydła, za ciężkie dla zwykłego niegodziwca; gniótł go powszechny szacunek. Przykra to rzecz uchodzić za człowieka uczciwego. — Utrzymywać ciągle w równowadze myśl złą i dobrą mowę, co za praca. Był widmem prawości, będąc upiorem zbrodni. Z takich przeciwieństw składała się jego dola. Trzeba było trzymać się dobrze, mieć przyzwoitą postawę, pieniąc się w głębi; uśmiechem osłaniać zgrzytanie zębów. Cnota go dławiła. Całe życie prze pędził, pragnąc ugryźć rękę, na ustach mu leżącą.
Chciał gryźć, a musiał całować.
Kłamać, to cierpieć. Obłudnik musi zostać wyznawcą zdwojonej cierpliwości; oblicza tryumf, a znosi męki. W szatach surowej uczciwości ciągle rozmyślać nad zadaniem ciosu, być wewnątrz niegodziwcem i używać najlepszej sławy, ciągle udawać, nigdy nie być sobą samym, oszukiwać — to nuży. Ze wszystkiego brudu, rozcieranego we własnym mózgu wytwarzać niewinność duszy, chcieć poźreć tych, którzy cię poważają; być powściągliwym, powstrzymywać się, tłumić, mieć się ciągle na baczności, czuwać nad sobą bezustannie, nadawać zacną zewnętrzność ukrytej w sobie zbrodni, ujawniać swoją potworność w pięknych kształtach, z własnej niegodziwości wytwarzać doskonałość, łechtać sztyletem, słodzić truciznę, czuwać nad przyzwoitością swych ruchów i dźwiękiem swego głosu, nie mieć własnego spojrzenia — nadto nic nie masz trudniejszego, ani boleśniejszego. Wstręt do obłudy powstaje tajemniczo w samym obłudniku. Pić wiecznie własne szalbierstwo — to sprawia odrazę. Słodycz, jaką chytrość nadaje zbrodni, wstrętną jest zbrodniarzowi, zmuszonemu mieć ciągle w ustach tę mieszaninę, — bywają chwile gwałtownego wzburzenia, w których obłudnik gotów jest wyżegnąć myśl swoją. Połykać znów tę ślinę — to obrzydliwie. Dodajcie do tego głęboką dumę. Zdarzają się dziwne chwile, w których obłudnik szanuje siebie. W oszuście tkwi olbrzymie własne ja. Robak czołga się tak samo jak smok i tak samo się wspina. Zdrajca jest niczem więcej, jak despotą, niemogącym iść za popędem własnej woli, chyba posprzestając na roli podrzędnej. Jest to nicość zdolna do największej szkarady; obłudnik to tytan-karzeł.
Clubin w dobrej wierze wystawiał sobie, że był gnębiony. „Czemuż nie urodził się bogaczem”. Nie pragnął nic więcej, jak tylko, żeby jego rodzice mieli byli sto tysięcy franków dochodu. Czemuż nie miał tyle? Nie jego w tem wina! Dlaczego, nie obdarowawszy go wszystkiemi rozkoszami życia, zmuszano jeszcze do pracy, to jest kazano mu, by oszukiwał, zdradzał, burzył! Dlaczego skazano go na tortury pochlebiania, czołgania się, przypodobywania się, starania o to by go lubiono i szanowano, do noszenia dzień i noc na swem obliczu cudzej twarzy? Udawać, znaczy ulegać gwałtowi. Nienawidzimy tego, przed kim kłamiemy. Wybiła wreszcie godzina. Clubin mścił się.
Na kim? Na wszystkich i na wszystkiem.
Lethierry robił mu tylko dobrze; to jeden powód więcej, by się mścił na Lethierrym.
Mścił się na każdym przed kim się przymuszał; oddawał wet za wet. Wrogiem mu był kto tylko mniemał o nim dobrze, bo niewolnikiem go swoim czynił.
Clubin był wolny; dokonał wycieczki. Będą mniemali, że zginął, a on żyje; rozpoczynał na nowo. Prawdziwy Clubin wykrywał udanego. Jednym zamachem wszystko rozwiązał; Rantaine’a wtrącił w przepaść, Lethierry’ego przyprowadził do upadku, sprawiedliwość ludzką zawiódł do ciemności, opinję w manowce; stanął zewnątrz całej ludzkości. Świat z posad wyruszył.
Co do Boga, ten wyraz o trzech literach mało go zajmował.
Uchodził za religijnego — więc cóż?
Są w obłudniku jaskinie, lub raczej cały obłudnik jest jedną jaskinią.
Gdy Clubin pozostał sam — jego pieczara się rozwarła. Miał chwilę rozkoszy; przewietrzył sobie duszę.
Pełną piersią wdychał w siebie swą zbrodnię.
Złe rozlało się po tej twarzy. Clubin rozpromieniał. W tej chwili wzrok Rantaine’a obok jego wzroku wydałby się spojrzeniem nowonarodzonego.
Zrzucenie maski — co za wyswobodzenie! Sumienie jego tonęło w rozkoszy widząc się ohydnie obnażonem i pluskającem swobodnie w bezecnej kąpieli złego. Długoletni gwałt szacunku ludzkiego przechodzi w żądne pragnienie okazania się bezwstydnym. Można dojść do pewnej lubieżności w zbrodni. W przerażających głębiach moralnych, tak mało zbadanych, tkwi pewien popęd do okrutnego i przyjemnego zarazem popisywania się sprośną zbrodniczością. Ckliwość fałszywej dobrej sławy zaostrza apetyt do bezwstydu. Tak mało dbamy o ludzi, iż pragnęlibyśmy aż nienawidzeni być przez nich. Nudzi nas poszanowanie. Zachwyca szczerota spodlenia. Zazdrosnem okiem spoglądamy na nikczemność tak swobodną w swem poniżeniu. Zmuszeni do spuszczania oczu, strzyżemy zezem. — Ostateczności się stykają. Clubin żył pod zasłoną; żądzą jego była bezczelność. Fryne z wytartem czołem, zadowolniona ze swej hańby, zdawała mu się godną zazdrości; czuł się bowiem jeszcze nierządniejszym a uchodzenie za dziewiczego wstrętnem mu było. Był Tantalem cynizmu. Aż wreszcie, na tej tu skale, w tej samotności, mógł być szczerym — i był nim naprawdę. Czuć się szczerze szkaradnym — co za rozkosz! Czuł w sobie cały możebny zachwyt piekła. Zaległości długiego udawania spłacone mu zostały; obłuda to zadatek — szatan go zwróci. Clubin upajał się bezczelnością; ludzie znikli, tylko niebo nad nim zostało. Powiedział sobie: Jestem łotr! i był zadowolony.
Nigdy nic podobnego nie zaszło w ludzkiem sumieniu.
Wybuch obłudy! jakiż wybuch krateru może z tem iść w porównanie?
Zachwycał się Clubin tem, iż nie było nikogo przy nim, a nie gniewałby się, gdyby kto był. Cieszyłby się przy świadku z tego, że jest okropny.
Szczęśliwymby był, gdyby mógł w oczy powiedzieć ludzkiemu rodzajowi: jesteś idjota!
Nieobecność ludzi zabezpieczała jego tryumf, ale go zmniejszała.
Sam tylko był widzem swojej chwały.
Stać pod pręgierzem, to ma także swój urok. Cały świat widzi, żeś podły.
Zmuszać tłum do przypatrywania się sobie, jest to ujawniać swą potęgę. Galernik, stojący na rusztowaniu przy rogu ulicy, z żelazną obręczą na szyi, jest władcą wszystkich spojrzeń, zmusza je zwracać się ku niemu. I rusztowanie może być piedestałem. Być punktem, na który ześrodkowuje się powszechna uwaga, jakiż tryumf może być piękniejszym? Zmuszenie źrenicy publicznej do spojrzeń jest jedną z form powagi. Dla tych którym złe jest ideałem, hańba stanowi aureolę. Panuje się przez nią, wywyższa, rozpiera się przeważnie: Pręgierz, na który cały świat spogląda, jest w czemś podobny do tronu.
Być wystawionym, jest to być rozpatrywanym.
Neron palący Rzym; Ludwik XIV zdobywający Palatynat zdradą; rejent Jerzy zabijający powolnie Napoleona pewnie czuli coś z tego rodzaju rozkoszy, o jakiej marzył Clubin. Niezmierzona wzgarda zdaje się wzgardzonemu wielkością.
Być odgadniętym jest to przegrać sprawę, ale samemu się odsłonić to zwycięstwo, to upojenie, to bezwstyd zuchwały i zadowolony, to nicość rozkiełznana, wszystko znieważająca. Najwyższe szczęście.
Takie pomysły nie zdają się godzić z obłudą, a jednak godzą się z nią łatwo. Każda podłość jest konsekwentna. Miód jest żółcią. Óbłudnik jako zupełny niegodziwiec ma dwa bieguny przewrotności: z jednej strony jest świętoszkiem, z drugiej rozpustnicą. Jego szatańska płeć jest dwoista; to straszliwy hermafrodyta złego. Sam się zapładnia, rozradza i przetwarza. Chcesz go widzieć ponętnym, patrz z jednej strony, chcesz widzieć okropnym, obróć go.
Wszystkie te myśli plątały się w głowie Clubina. Nie wiele je pojmował, ale wielce rozkoszował się niemi.
Piekielny płomyk migający w nocy — taka była kolej myśli w tej duszy.
Clubin pozostał jakiś czas w zadumaniu. Spoglądał na swoją uczciwość jak wąż na skórę, którą zrzucił.
Wszyscy wierzyli w tę uczciwość, nawet i on sam cokolwiek.
I po raz drugi wybuchnął śmiechem.
Będą myśleć, że nie żyje, a on był bogaty; że zginął, a on uratowany. Co on za zręcznego figla wypłatał głupocie powszechnej!
A w tej powszechnej głupocie mieścił się i Rantaine. Clubin pomyślał o Rantaine z nieograniczoną wzgardą. Wzgarda kuny dla tygrysa. Rantaine chybił w tem, co zamierzał — udało się to jemu, Clubinowi; Rantaine oddalał się jak żak, zawstydzony, Clubin znikał tryumfujący.
Tamten urządzał sobie przyjemne legowisko w norze złego czynu; on to — Clubin, zajął je dla siebie.
Nie miał stanowczego planu na przyszłość. W żelaznej puszce w trzosie schowanej, miał trzy bankowe bilety; pewność tego wystarczała mu na teraz. Zmieni nazwisko. Są kraje, w których sześćdziesiąt tysięcy franków warte są sześćkroć więcej. Niezłeby to było udać się do takiego zakątka i żyć uczciwie za pieniądze odebrane takiemu jak Rantaine złodziejowi. Możnaby też spekulować; zająć się wielkim handlem, powiększać swój kapitał, zostać naprawdę miljonowym panem.
Naprzykład w Costa-Ricca; tam źródło wielkiego handlu kawą, tam możnaby złoto beczkami zarabiać. No! pomyśli się o tem.
Zresztą, to kwestja podrzędna. Jest jeszcze czas do namysłu. Najtrudniejsza rzecz była już dokonana. Obedrzeć Rantaine’a, zniknąć z Durandą, to było głównem zadaniem — i zostało rozwiązane; reszta pójdzie łatwo; niema odtąd żadnej możebnej przeszkody. Dostanie się wpław do brzegu. W nocy uda się do Plainmont, przedrze się przez skały, pójdzie prosto do nawiedzonego domu, a wejdzie tam łatwiutko za pomocą sznura z węzłami, przezornie ukrytego w szczelinie skały; w nawiedzionym domu znajdzie swoją torbę podróżną, a w niej suchą odzież i żywność; będzie mógł tam czekać. Wiedział, że nie upłynie i tydzień, by hiszpańscy przemytnicy, najpewniej Blasquito, nie zawinęli do Plainmont. Za kilka gwinei przewiozą go, nie do Tor-Bay, jak powiedział Blascowi dla zmylenia domysłów, ale do Pasages, albo do Bilbao. Stamtąd dostanie się do Vera-Cruz albo Nowego-Orleanu.
Nadszedł też już czas rzucenia się w morze — szalupa była daleko; płynąć godzinę, to dla Clubina fraszka; mila tylko oddzielała go od lądu; jest przecie przy Hanois.
W tym właśnie punkcie marzeń Clubina, mgła rozdarła się w jednem miejscu i ukazały się straszliwe skały Douvres.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.