Pracownicy morza/Część pierwsza/Księga szósta/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


VII.
Tego się nie spodziewano.

Osłupiały Clubin patrzał.
Była to rzeczywiście owa okropna samotna skała.
Niepodobna było pomylić się co do tych potwornych kształtów. Dwie bliźniacze skały sterczały szkaradnie, między niemi widać było przesmyk jak zasadzkę: rzekłbyś, że to jest jaskinia łotrów oceanu.
Były one tuż obok. Mgła, niby wspólnica ukrywała je dotąd.
We mgle Clubin zmylił drogę. Pomimo całej jego baczności zdarzyło mu się to samo co dwom wielkim żeglarzom: Gonzalesowi, który odkrył przylądek Biały i Fernandezowi, który odkrył przylądek Zielony. I oni zabłądzili w mgle. Clubinowi się zdawało, że mu ta mgła będzie właśnie bardzo na rękę do wykonania zamiaru, ale też miała i niebezpieczeństwa swoje — Clubin zboczył na zachód i zmylił się. Podróżny Guerneseyczyk mniemając, że poznaje Hanois, stanowczo go zdecydował do ostatniego skręcenia rudlem. Clubin myślał, że się na Hanois rzucił.
Duranda rozsadzona przez ostre podwodne skały, znajdowała się od Douvres w odległości kilkuset zaledwie sążni.
O dwieście sążni dalej sterczała zwarta potężna masa granitu. Na stromych jej bokach widać było kilka zagłębień i wystających krawędzi, po których możnaby się na szczyt wgramolić. Prostokątne linje tych ścian groźnych kazały się domyślać, że na wierzchołku jest płaszczyzna.
Była to skała zwana: Człowiek.
Wznosiła się ona jeszcze wyżej aniżeli Douvres; płaszczyzna jej panowała nad owemi dwoma niedostępnemi szczytami. Płaszczyzna ta o kruszących się brzegach miała pewną regularność kamieniarską. Trudno sobie wystawić coś bardziej osamotnionego i złowróżbnego. Szerokie fale fałdowały swą spokojną powierzchnię, ocierając się o czworokątne boki tego olbrzymiego czarnego pnia, wyglądającego, jak piedestał dla olbrzymich widm morza i nocy.
Wszystko to było w stanie bezwładności. Wiatr zaledwie podmuchiwał, zaledwie jaka zmarszczka ukazywała się na wodzie. Pod tą niemą płaszczyzną wody, można było odgadnąć rozległe życie w głębiach zatopione.
Clubin nieraz widział zdaleka skałę Douvres.
Przekonał się, że rzeczywiście na niej się znajduje.
Nie było żadnej wątpliwości.
Zmiana nagła i przerażająca? Douvres zamiast Hanois! W miejscu jednej, pięć mil morskich. Pięć mil — to już niebezpieczeństwo! Skała Douvres dla samotnego rozbitka jest to widzialna, dotykalna obecność ostatniej chwili. Niewolno już dostać się stamtąd do lądu.
Clubin zadrżał. Sam wlazł w paszczę ciemności. Skała Człowieka jedyną jest ucieczką Prawdopodobnie w nocy nastąpi burza i przeciążona szalupa Durandy zatonie. Wiadomość o rozbiciu statku nie dojdzie więc do lądu. Nikt wiedzieć nawet nie będzie, że Clubin pozostał na skałach Douvres. Więc śmierć z zimna i głodu — to wyjście jedyne. Posiadane przezeń siedmdziesiąt pięć tysięcy franków n!e dadzą mu ani kawałka chleba. Cała napiętrzona jego zręczność wprowadziła go w tę matnię. Był pracowitym budowniczym własnej klęski. Żadnego środka. Żadnego możebnego ratunku.
Tryumf stawał się przepaścią. W miejsce wyswobodzenia, niewola; w miejsce długiej pomyślnej przyszłości, konanie. W jednem mgnieniu oka, w chwili tak krótkiej, jak mignięcie błyskawicy runęła cała budowa. Raj, o którym szatan ten marzył, przybrał napowrót właściwą sobie postać, stał się grobem.
Tymczasem wiatr się podniósł. Mgła potrącona, dziurawiona, rozdzierana, rozpraszała się po widnokręgu w wielkich niezgrabnych kawałach. Całe morze znowu się ukazało.
Woły, coraz bardziej podtapiane, nie przestawały ryczeć.
Nadchodziła noc, a z nią zapewne i burza.
Duranda zwolna rozdymana przez przypływ, kołysała się od prawej ku lewej stronie i odwrotnie, i zaczynała obracać się na skale jak na palu.
Można było przewidzieć chwilę, w której jakakolwiek fala zerwie ją i zepchnie w wodę.
Było teraz mniej ciemno, aniżeli w chwili rozbicia. Mgła niosła z sobą część ciemnicy. Zachód oczyścił się ze wszystkich chmur. Zmrok miewa białawe niebo. Taka jasność oświetlała morze.
Duranda była pochylona w kierunku od tyłu do przodu. Clubin poszedł na tył statku, będący prawie ponad wodą, i wlepił wzrok w widnokrąg. Obłuda upiera się przy nadziei — już to jej właściwość. Obłudnik może czekać. Sama obłuda niczem jest więcej, jak obrzydłą nadzieją; grunt kłamstwa obłudy utworzony jest z cnoty, z nadziei, zamienionej w występek.
Szczególne zjawisko: obłuda śmie ufać. Obłudnik powierza się jakiejś obojętnej władzy nieznajomego świata, zdającej się na złe przyzwalać.
Clubin zapuścił wzrok w przestwór.
Położenie było rozpaczne, ale czarna jego dusza nie doszła jeszcze do rozpaczy. Mówił sobie, że po owej długiej mgle, okręty, które ją chciały przeczekać i stały w miejscu, czy to pod żaglem, czy na kotwicy, teraz znów popłyną; być może, iż który z nich ukaże się na widnokręgu.
I rzeczywiście mignął jakiś żagiel.
Dążył ze wschodu na zachód.
Im więcej się zbliżał, tem szczegóły jego były wydatniejsze. Maszt jeden tylko był na nim, Urządzenie jak na galiocie, a maszt stał prawie poziomo. Był to kutter.
Za pól godziny nie później, płynąć będzie niezbyt daleko od Douvres.
Clubin mówił sobie: jestem ocalony.
W chwili, jak ta, w której się znajdował Clubin, nie myśli się o niczem tylko o życiu.
Być może, iż był to kutter cudzoziemski. Kto wie, czy nie jeden ze statków przemytniczych udający się do Plainmont? Może to sam Blasquito? W takim razie ocalone jest nie tylko życie, ale i fortuna; spotkanie na skale Douvres, przyśpieszając rozwiązanie, zbytecznem czyni wyczekiwanie w domu nawiedzonymi cała sprawa skończy się na otwartem morzu, wszystko się sczęśliwie odmieni.
Cała pewność powodzenia wkroczyła znów gorączkowo w ciemnie tego umysłu.
Dziwne to, jak łatwo łotry wierzą, że się im powodzenie należy.
Jedno już tylko pozostawało do zrobienia.
Postać Durandy obsaczonej skalami topniała w ogólnym ich zarysie, tworzyła tylko jednę kresę więcej pośród ich załamów, ginęła między niemi, nie odróżniała się niczem; nie mogła więc zwrócić na siebie uwagi przepływającego statkuj przy schyłku dnia zwłaszcza.
Ale postać ludzka czarno rysująca się na mrocznym horyzoncie, stojąca na płaszczyźnie skały Człowieka i znakami wzywająca ratunku, będzie niewątpliwie dostrzeżoną. I wyślą łódź dla zabrania rozbitka.
Skała Człowiek wznosiła się nie dalej, jak o paręset sążni. Dostać się do niej wpław nietrudno, wedrzeć się na szczyt także łatwo.
Nie było chwili do stracenia.
Przód Durandy przypierał do skały: więc z tylu, właśnie z miejsca, za którem stał Clubin, należało rzucić się wpław.
Naprzód zapuścił sondę i przekonał się, że w tem miejscu było bardzo głęboko. Mikroskopijne skorupy, które przylgnęły do oblepiającego statek tłuszczu były nietknięte, co dowodziło, iż w głębi znajdowały się w skałach wielkie wydrążenia, gdzie woda chociaż bardzo rozkołysana na powierzchni, pozostawała zawsze w spokoju.
Clubin rozebrał się i zostawił suknie na pokładzie. Ubranie znajdzie na kuttrze.
Tylko skórzanego trzosa nie zdjął z siebie.
Już całkiem rozebrany poprawił jeszcze ów trzos ręką; podpiął go, pomacał puszkę żelazną, bystrym wzrokiem zmierzył kierunek, którego miał się trzymać pośród fal, by dostać się do skały Człowiek, głową naprzód rzucił się w wodę.
Ponieważ skoczył ze znacznej wysokości, więc się też głęboko zanurzył.
A głęboko, że aż dna dosięgnął przez chwilę płynął wzdłuż skał podwodnych, a potem rzucił się, by wypłynąć na powierzchnię.
W tej chwili poczuł, że go coś chwyta za nogę.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.