Pracownicy morza/Część pierwsza/Księga trzecia/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Wiktor Hugo
Tytuł Pracownicy morza
Wydawca Bibljoteka Romansów i Powieści
Data wyd. 1929
Druk Grafia
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Felicjan Faleński
Tytuł orygin. Les Travailleurs de la mer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.
Szczebiotanie i dym.

Być może, iż ciało ludzkie jest tylko pozorem. Ukrywa ono to co w nas jest istotą. Skupia się nad naszem światłem lub nad naszą ciemnością. Dusze jest istotą. Mówiąc bezwzględnie, twarz nasza jest maską. Rzeczywistym człowiekiem jest to, co tkwi wewnątrz człowieka. Gdyby można było dojrzeć tego wewnętrznego człowieka, zakrytego i zasłoniętego tem złudzeniem, które nazywa się ciałem — natenczas nie jednoby nas zdziwiło. Ogólny błąd leży w tem, iż istotę zewnętrzną bierzemy za istotę rzeczywistą. Nie jedna dziewczyna, naprzykład, gdyby można popatrzeć czem jest w rzeczywistości, ukazałaby się nam w postaci ptaka.
Ptak w postaci dziewczęcia — cóż może być cudniejszego! Wystawcie sobie, że posiadacie takiego ptaka. Będzie to Deruchetta. Rozkoszna istota! aż korci powiedzieć jej: Dzieńdobry panno pliszko. Skrzydeł nie widać, ale słychać świergotanie, a czasami śpiew. W tym śpiewie jest tajemniczość; dziewica jest jako obsłona anioła, który odlatuje, gdy dziewica staje się kobietą, ale powraca później i przynosi matce duszyczkę. Wyczekując życia, ta która ma być z czasem matką, sama długo jest dziecięciem. Patrząc na nią myślimy; jaka ona dobra że nie odlatuje! Słodka i łatwa w pożyciu istota, swobodnie urządza się w domu; z gałązki na gałązkę, to jest z pokoju do pokoju przechodzi, wychodzi, zbliża się, oddala; wygładza sobie piórka, lub czesze włosy, łagodnym szmerem zapełnia mieszkanie, coś niewysłowionego szepcze ci do ucha. Zapytuje, odpowiadasz, sama zapytana, szczebioce. Gwarzysz z nią. Gwarzenie, to wypoczynek po mówieniu. Istota ta ma w sobie niebo. To świetlana myśl przywiązana do twych myśli czarnych; wdzięcznyś jej za to, że jest tak lekka, tak ulotna, tak pierzchliwa, tak nieusidlona i tak łaskawa, iż nie jest niewidzialną, ona, która jak się zdaje mogłaby być istotą niepodobną do ujęcia. Na tym padole, wdzięk to konieczność. Mało jest na ziemi obowiązków ważniejszych nad ten. Bez kolibra las byłby w rozpaczy. Wydzielać radość, promieniować szczęście śród cieniów, tryskać światłem, ozłacać los, być harmonią, gracją, wdziękiem, to tyle co wyświadczać usługę. Piękność przez to samo że piękna, błogo na mnie oddziaływa. Są istoty mające szczególny dar oczarowywania wszystkiego, co je otacza, czasami same o tem niewiedząc, co jeszcze zwiększa ich potęgę. Obecność takiej istoty rozświetla, przybliżenie się jej rozgrzewa; gdy przechodzi cieszysz się, gdy się zatrzymuje jesteś szczęśliwy; patrzeć na nią, to żyć; jest to jakby jutrzenka w ludzkiej postaci; nie robi ona nic, tylko jest i to wystarcza do uczynienia domu rajem: urokiem tym obdziela wszystkich nie zadając sobie żadnego trudu, a tylko oddychając przy nich. Posiadać uśmiech, który jakimś niepojętym sposobem zmniejsza ciężar ogromnego łańcucha, wspólnie dźwiganego przez wszystkich żyjących, jest to, jakby to powiedzieć — boska rzecz! Taki uśmiech miała Deruchetta; więcej nawet: Deruchetta była takim uśmiechem. Jest coś podobniejszego do nas od własnej naszej twarzy — nasze rysy; i jest coś podobniejszego do nas, niż własne nasze rysy — nasz — uśmiech. Uśmiechająca się Deruchetta była Deruchettą rzeczywistą.
Krew guernesejska jest szczególnie powabna. Kobiety, a zwłaszcza dziewczęta, posiadają piękność kwitnącą i niewinną. Jestto połączenie saxońskiej białości z normandzką świeżością. Rumiane jagody i niebieskie oczy, którym brak tylko połysku gwiazd zacieranego przez angielskie wychowanie. Niepodobna będzie oprzeć się tym jasnym oczom, gdy się w nich ukaże paryzka głębokość. Na szczęście Paryż nie wkroczył jeszcze do Anglji. Deruchetta nie była Paryżankę, ale nie była także i Guerneseyanką. Urodziła się w Saint-Pierre Port, lecz wychował ją mess Lethierry. Wychował ją na cacko i była niem.
Deruchetta miała spojrzenie zarazem obojętne i wabne, sama niewiedząc o tem. Być może, iż nie pojmowała nawet znaczenia wyrazu: miłość, a pomimo to chętnie zawracała głowy, chociaż bez złej myśli. Nie śniło się jej o małżeństwie.
Deruchetta miała prześliczne drobne rączęta, a nóżki, jak rączki, — cztery łapki muchy, mawiał mess Lethierry. W całej jej istocie rozlana była dobroć i słodycz, jej rodziną i mieniem był mess Lethierry, wuj; pracą to, że żyła, talentem kilka piosnek, umiejętnością piękność, rozumem niewinność, sercem nieświadomość. Niedbały wdzięk kreolki był w niej połączony z roztrzepaniem i żywością, swawolna dziecięca wesołość z usposobieniem do zadumy; strój nieco wyspiarski, wykwintny, ale niepoprawny; czoło naiwne, szyja giętka i ponętna, włosy kasztanowe, cera biała z niewielkiemi śladami piegów w lecie, usta duże i zdrowe, a na nich cudna i niebezpieczna jasność uśmiechu. Taką była Deruchetta.
Niekiedy wieczorami, po zachodzie słońca, w chwili, gdy noc kojarzyła się z morzem, gdy zmrok nadawał coś straszliwego polom, można było widzieć wpływającą na ponurych grzbietach fali do portowego kanału w Saint-Simpson jakąś masę niezgrabną, potworną postać, świszczącą i plującą; przedmiot szkaradny, który chrapał, jak bydle, dymił, jak wulkan; rodzaj hydry pluskającej się w pianie, wlokący za sobą mgłę i rzucający się ku miastu przy straszliwych uderzeniach płetw i z paszczą zionącą płomienie. To była Duranda.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Victor Hugo i tłumacza: Felicjan Medard.