Pretendent z Ameryki/XXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pretendent z Ameryki |
Wydawca | E. Wende i Spółka |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | J. P. |
Tytuł orygin. | The American Claimant |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
W pięć minut później siedział w swoim pokoiku, pochyliwszy głowę na ręce, splecione nad stołem. Poza ostatecznej rozpaczy i nieszczęścia. Łzy spływały obficie, a od czasu do czasu ciszę przerywało łkanie. Nagle powiedział:
— Znałem ją małem dzieckiem, właziła mi na kolana... Kocham ją, jak zwoje własne. Biedactwo! nie zniosę tego! oddała serce tej parszywej materjalizacji!... Dlaczegośmy tego nie przewidzieli?! Ale jak mogliśmy przewidzieć?... Nikt nie mógł przewidzieć. Nikomu nie mogło się nawet śnić... Trudno było się domyślić, że człowiek zakocha się w lalce woskowej, a to nie jest nawet lalką!
Biadał w duszy, od czasu do czasu lamentując głośno.
— Już się stało! niema ratunku! niema sposobu odrobić tej strasznej rzeczy! Gdybym miał więcej temperamentu, zabiłbym to! Ale to nie doprowadziłoby do niczego. Ona to kocha, ona to uważa za rzecz autentyczną i żywą! Gdyby to straciła, rozpaczałaby jak po prawdziwym mężczyźnie! Ach, co za cios dla całej rodziny! Och, wolałbym umrzeć! Sellers jest najlepszym człowiekiem pod słońcem, nie myślałby o tem, gdyby — och, Boże, serce mu pęknie, kiedy się o tem dowie. I Polly również. Oto do czego doprowadza zajmowanie się temi wypędkami z piekła! Powinien był sobie spokojnie smażyć się w smole. Tam jest jego miejsce! Nie rozumiem, dlaczego taki nie śmierdzi siarką?! Kiedy jestem z nim w jednym pokoju, mam wrażenie, że się duszę!
Po chwili milczenia wybuchnął znowu:
— Jedno jest pewne. Trzeba koniecznie zatrzymać materjalizację w tem stadjum, w jakiem jest obecnie. Jeżeli ma poślubić marę, niech zostanie żoną przyzwoitego upiora w średnim wieku, a nie cowboy’a i bandyty; w co zamieni się kijankowata protoplazma, jeżeli Sellers doprowadzi dalej swoje doświadczenia! To nas kosztuje 5.000 dolarów i ograniczy rozwój Towarzystwa, ale szczęście Sally Sellers jest przecież warte więcej od tego!
Usłyszał kroki Sellersa i uspokoił się. Sellers wszedł i zajął miejsce.
— Muszę ci się przyznać, że jestem porządnie zdumiony. Przecież to je z całą pewnością. Właściwie nie je, ale przeżuwa powoli, bez apetytu — w każdym razie jednak przeżuwa. To cud prawdziwy. A teraz zachodzi pytanie, co taki robi z tem, co przeżuł? To jest ciekawe! Co on z tem robi? Zdaje mi się, że umysł nasz nie był w stanie objąć jeszcze całego cudu tego odkrycia! Ale czas to pokaże. — Czas i Nauka. Dajcie nam sposobność i nie niecierpliwcie się!
Ale Hawkins nie zdradził cienia zainteresowania. Pułkownik nie mógł wycisnąć z niego ani słowa, nie mógł wyrwać go ze stanu przygnębienia. Wreszcie wziął się na sposób i udało mu się zwrócić uwagę Hawkinsa.
— Zaczynam go lubić, Hawkins. To człowiek silnego charakteru — olbrzymiej siły woli. Pod tą spokojną powłoką kryje się najzuwchwalszy duch, jaki kiedykolwiek istniał w człowieku — to drugi Clive. Tak, jestem pełen podziwu dla jego charakteru, a po podziwie zwykle następuje lubienie, jak wiesz. Zaczynam go ogromnie lubić. Wiesz, nie mam jakoś serca degradować dla pieniędzy taki charakter do rzędu bandyty lub czegoś w tym rodzaju... Przyszedłem cię zapytać, czy nie zechciałbyś się wyrzec nagrody i nie zwolnił tego biedaka...
— Gdzie on jest?
— ...od konieczności zmaterjalizowania w istotę nam współczesną?...
— Oto moja dłoń: i serce również!
— Nigdy ci tego nie zapomnę, Hawkins! — zawołał stary dżentelmen, nie panując nad wzruszeniem. — Ponosisz dla mnie wielką ofiarę, mogącą mieć dla ciebie fatalne skutki, ale nigdy ci tego nie zapomnę i zaręczam, że dopóki ja żyję — nie pożałujesz swego czynu!
Sally Sellers przekonała się szybko i głęboko, iż stała się inną istotą; istotą wyższego i szlachetniejszego gatunku od tej, którą była do niedawna; istotą poważną, nie marzycielką; miejsce żywej i niespokojnej ciekawości dla spraw tego świata, zajął cel życia. Zmiana ta była tak wielka i istotna, iż Sally miała wrażenie że jest człowiekiem, podczas gdy dawniej była tylko cieniem; że to, co było niczem, stało się czemś, że miast nagromadzonego materjału architektonicznego, będącego tylko suchym projektem i nic nie obiecującego, stanęła świątynia, na ołtarzu której płonie ogień, a ściany której rozbrzmiewają echem modłów.
„Lady” Gwendolina! dźwięk ten stracił urok: pozostała w nim tylko śmieszność; prawie obrażał jej uszy.
Mówiła:
— To należy już do przeszłości. Nie chcę już, żeby mnie tak nazywano.
— Mam nazywać panią Gwendoliną? Pozwoli mi pani odrzucić formalności i nazywać siebie tylko tem drogiem imieniem?
Zajęta była detronizowaniem goździka, który zastąpiła gałązką rezedy.
— Tak będzie lepiej. Nie cierpię goździków, to znaczy niektórych goździków... Tak, niech mnie pan nazywa po imieniu bez wszelkich dodatków — to znaczy — nie mówię, żeby wogóle bez dodatków, ale...
Więcej nie mogła powiedzieć. Nastąpiła pauza. Mózg jego starał się zrozumieć. Nagle udało mu się pochwycić myśl, mającą ich wybawić z kłopotu, i powiedział z wdzięcznością:
— Droga Gwendolino! Czy mogę tak mówić?
— Tak — częściowo. Ale proszę mnie nie całować, kiedy mówię! Bo zapominam, co chciałam powiedzieć! Wolno panu używać jednej części tej formy — ale nie drugiej. Gwendolina to nie jest moje imię.
— Nie pani imię? — tonem zdumienia i niespodzianki.
Duszę dziewczęcia przeniknęło nagle zrozumienie: wyraźne uczucie objawy i niepokoju. Wyrwała mu dłoń, spojrzała pytająco w oczy i powiedziała:
— Proszę mi odpowiedzieć uczciwie, honorowo. Przecież pan nie chce się ze mną żenić dla mego stanowiska?
Cios ten przeszył go na wskróś: nie spodziewał się go. W pytaniu Gwendoliny, w owej podejrzliwości było coś tak groteskowego, że oniemiał z zachwytu i zdumienia, co uratowało go od śmiechu. Poczem, nie tracąc drogiego czasu, zapewnił Sally, że ona sama go oczarowała, że kocha ją, a nie jej tytuły i nazwisko. Że kocha ją całem sercem, że nie mógłby jej kochać więcej, gdyby była księżną, ani mniej, gdyby okazała się sierotą bez dachu nad głową, bez krewnych i nazwiska.
Patrzyła mu w twarz uważnie, badawczo, z wdzięcznością, tłumacząc słowa na jej wyraz; kiedy skończył — szczęście zapanowało w sercu — burzliwe szczęście, chociaż na pozór była spokojna, równa, prawie surowa. Przygotowywała mu niespodziankę, chcąc zadać potężny cios tym bezinteresownym zapewnieniom; rzuciła mu ją, słowo po słowie, jak pocisk po pocisku, badając, jakie wrażenie wywrze na nim ta eksplozja.
— Niech pan słucha, bo teraz wyznam prawdę... Howardzie Tracy, jestem akurat takiem dzieckiem earla, jak i pan!
Ku jej radości i tłumionemu zdziwieniu bynajmniej się tym nie przejął. Tym razem był przygotowany i wykorzystał sytuację. Zawołał z zapałem:
— Dzięki Niebu! — i porwał ją w ramiona.
Nie była w stanie wypowiedzieć swego szczęścia!
— Przez ciebie jestem najdumniejszą dziewczyną na kuli ziemskiej! — powiedziała, z głową opartą na jego ramieniu. — Uważałam to za naturalne, że ci imponuje tytuł, może nawet podświadomie, bo przecież jesteś anglikiem — że może tylko łudzisz się, że mnie kochasz, a przekonasz się, że mnie nie kochasz — kiedy czar pryśnie. Jestem dumna, że nie zmieniłeś się po tej rewelacji — że kochasz mnie, tylko mnie — o, jestem tak dumna, że nie umiem wypowiedzieć tego słowami!
— Tylko ciebie, najdroższa. Nigdy nie rzuciłem łakomym okiem na earlostwo twego ojca. Wierz mi, że mówię zupełną prawdę, Gwendolino!
— Słuchaj — nie nazywaj mnie tem imieniem. Nie cierpię tego fałszywego imienia! Nazywam się Sally Sellers — albo Sara, jeśli wolisz. Od tej chwili chcę wygnać precz marzenia, fantazje, wymysły — nie chcę tem żyć! Chcę być sobą, taką jak się urodziłam, chcę być swojem uczciwem ja, naturalnem ja, czystem i wolnem od wstydu i blichtru, i głupoty — istotą godną ciebie! Niema między nami cienia nierówności społecznej! Jesteś artystą, i ja jestem artystką — o wiele skromniejszą, oczywiście! Kocham cię, jestem ubogą; kocham cię, nie mam stanowiska, ani przywilejów... Uczciwie jemy swój chleb. Zarabiamy na życie. Dłoń w dłoń pójdziemy aż do grobu, pomagając sobie wzajemnie, żyjąc jedno dla drugiego, jednocząc się w sercu, w celach życia, w nadziejach wspólnych, aspiracjach — nierozerwalni do końca! I chociaż w oczach świata zajmujemy stanowisko niskie, uczynimy go wysokiem przez szlachetność i uczciwość naszej pracy i postępowania bez zmazy... Dzięki Bogu, żyjemy w kraju, w którym ludzi ocenia się nie według darów Boga, ale własnych ich zasług!
Tracy chciał wtrącić słówko, ale ona mu przerwała.
— Jeszcze nie skończyłam. Chcę się oczyścić ze śladów fałszu i pretensji, stanąć na twoim uczciwym poziomie, być godną ciebie towarzyszką. Mój ojciec naprawdę myśli, że jest earlem. Pozwólmy mu marzyć! O tem samem śnili jego przodkowie... To ogłupiło całe pokolenie domu Sellersów — i mnie również troszeczkę, ale nie zapuściło głębszych korzeni... Skończyłam z tem zupełnie i nazawsze. Przed dwudziestu czterema godzinami byłam dumna, że jestem córką tombakowego earla, i myślałam, że tylko człowiek równy mi stanowiskiem może być dla mnie odpowiednią partją... Ale dzisiaj! — o, jakże ci jestem wdzięczna za miłość, która uleczyła mój chory mózg i wróciła mi zdrowie — gotowa jestem przysiądz, że żaden syn earla...
— Ale... ale...
— Wyglądasz przerażony... Co się stało? Co ci jest?
— Co się stało? O, nic... nic. Chciałem tylko powiedzieć... — ale nic nie przychodziło mu do głowy. Poczem dzięki szczęśliwemu natchnieniu pomyślał o jednej rzeczy odpowiedniej w tych okolicznościach i zawołał z zapałem:
— Och, jakaś ty piękna! Tracę głowę, kiedy patrzę na ciebie!
Było to powiedziane szczerze, z zapałem, z dobrą intonację. Dostał też natychmiast nagrodę.
— Poczekaj. Na czem to ja stanęłam? Tak. Earlostwo mego ojca — jest pisane na księżycu. Spojrzyj na te ohydy na ścianach — myślałeś z pewnością, że to portrety jego przodków, earlów Rossmore. Mylisz się. Są to wizerunki sławnych amerykanów — przeważnie współczesnych nam — ale on cofnął je o tysiąc lat, zmieniając sygnatury. Andrzej Jackson robi co może, żeby godnie reprezentować ostatniego amerykańskiego earla, a najnowszy skarb w tej kolekcji ma być młodym angielskim spadkobiercą — mówię o tym idjocie z krepą: właściwie jest to szewc, a wcale nie lord Berkeley.
— Czy jesteś tego pewną?
— Oczywiście! Nie wyglądałby tak!
— Dlaczego?
— Ponieważ jego postępowanie w czasie pożaru dowodzi, że był to mężczyzna. Że był istotą szlachetną i wzniosłą.
Tracy był głęboko wzruszony tą pochwałą; zdawało mu się, że piękne wargi dziewczęcia były jeszcze piękniejsze, gdy wymawiała te wyrazy. Powiedział czule:
— Szkoda, iż nie dowiedział się nigdy, jakie głębokie wrażenie wywarł jego czyn na najpiękniejszą i najsłodszą dziewczynę w kraju.
— O, ja go zawsze kochałam! — myślę o nim codziennie. Zawsze zajmuje moje myśli...
Tracy uważam, iż jest to więcej, niż potrzeba. Uczuł żądło zazdrości. Powiedział:
— Powinnaś myśleć o nim — czasami — to znaczy od czasu do czasu — nawet z zachwytem, ale powiedziałbym, że...
— Howard Tracy! Czy jesteś zazdrosny o tego nieżyjącego człowieka?!
Było mu wstyd, a jednocześnie nie było mu wstyd. Był zazdrosny, a jednocześnie nie był zazdrosny. Pod niektóremi względami umarły był nim samum; w tym wypadku komplementy i miłość hojnie rozdawane temu ciału, przenikało jego ciało i były czystym zyskiem. Ale pod innemi względami umarły nie był nim. A w tym wypadku komplementy i sympatje były dla niego stracone, stwarzając odpowiednią podstawę dla zazdrości. W rezultacie — posprzeczali się. Ale na krótko, by kochać się tem więcej. Chcąc przypieczętować zgodę, Sally Sellers oznajmiła, że nazawsze wygnała z myśli lorda Berkeley, przyczem dodała:
— Ażeby się upewnić, że już nigdy nie pokłócimy się przez niego, postaram się znienawidzieć to nazwisko, i wszystko, z czego powstał, i co z niego kiedykolwiek powstanie.
To było powodem nowego zmartwienia i Tracy już był gotów prosić ją, by złagodziła nieco wyrok dla zasady, a również, aby nie psuć dobrego uczynku — ale przyszło mu na myśl, lepiej zostawić rzeczy jakiemi są i nie ryzykować nowej sprzeczki. Starał się znaleźć temat mniej drażliwy.
— Przypuszczam, że nie przyjęłabyś żadnego tytułu, teraz, kiedy wyrzekłaś się earlostwa swego ojca?
— Prawdziwego tytułu? Nie! ale raz nazawsze porzuciłam nasz, fałszywy!
Odpowiedź ta padła we właściwej chwili i we właściwem miejscu, by ochronić nieszczęsnego młodzieńca przed nową zmianą poglądów politycznych. Już, już się chwiał, ale odpowiedź Sally powstrzymała go od pogrążenia się raz jeszcze w nurty demokracji i zerwania z arystokracją.
Wrócił do domu zadowolony, że zadał to szczęśliwe pytanie. Dziewczyna gotowa jest przyjąć taki drobiazg, jak naturalne earlostwo: miała pewne zastrzeżenia jedynie co do fałszowanych artykułów. Tak, mógł mieć tę dziewczynę, zachowując swój tytuł. To pytanie — to był szczęśliwe posunięcie!
I Sally czuła się szczęśliwa, udając się na spoczynek: i była szczęśliwa, chorobliwie szczęśliwa przez całe dwie godziny; ale potem, gdy już zapadała w cudną i bujną nieświadomość, ponury djablik, który żyje i czatuje, kryje się i czyha w istotach ludzkich, i zawsze czeka na sposobność wypłatania swemu panu złośliwego figla — szepnął jej do ucha:
— To pytanie ma niewinny pozór — ale co się za niem kryje? co było ukrytym motywem? co je podsunęło?
Ponury djablik zranił ją, i mógł teraz schować się i odpocząć. Krwawiąca rana zrobi resztą. I zrobiła.
Dlaczego Howard Tracy zadał to pytanie? Jeżeli chce się z nią żenić nie dla tytułu — co podsunęło mu to pytanie? Czy był zupełnie zadowolony, słuchając jej zastrzeżeń co do arystokracji? Ach, on ogląda się na to earlostwo, którego ona się wstydzi — nie chce, żeby była ubogą!
Tak mówiłem ze łzami i z gniewem. Potem próbowała bronić przeciwnego stanowiska, ale robiła to słabo, nieudolnie, i wreszcie dała temu spokój. Przez całą noc dyskutowała zajmując to jedno, to drugie stanowisko: zasnęła nad ranem; wpadła w gorączkę — możnaby powiedzieć, gdyż ten rodzaj snu przypomina gorączkę, i człowiek budzi się z niego z ociężałym mózgiem i bezsilnem ciałem.