<<< Dane tekstu >>>
Autor Edmund Jankowski
Tytuł Pro paupero
Podtytuł Urywek ze wspomnień afrykańskich
Pochodzenie Upominek. Książka zbiorowa na cześć Elizy Orzeszkowej (1866-1891)
Wydawca G. Gebethner i Spółka, Br. Rymowicz
Data wyd. 1893
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków – Petersburg
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRO PAUPERO.


Świetne jest nasze Corso w Alejach Ujazdowskich, zwłaszcza podczas „letniego karnawału“ w Warszawie. Wykwintne damy w kapeluszach strojnych w pęki sztucznych kwiatów, w spaczonych kostjumach od Hersego, rozparte na miękkich poduszkach powozów, raczą napawać się świeżem powietrzem, płynącem od Belwederu i Łazienek. Piękni, młodzi panowie na folblutach harcują na popis, używają ruchu, odświeżają organizm.
Później cały ten strojny i lśniący świat modny wyjedzie za granicę, do wód, w góry, do morza, będzie się rozkoszował widokami przyrody, pił pełną piersią orzeźwiające powietrze gór lub słone morza wyziewy.
Nawet i średnio-zamożni ludziska wywiozą swe rodziny na parę wakacyjnych miesięcy, choćby w okolice Warszawy, choćby do Otwocka, Płudów lub Moczydła.
Lecz czem odświeżą swe wątłe siły i pokrzepią zbolałe płuca ci, których twarda, nieunikniona praca na kawałek chleba, przykuwa do murów miasta, spiekłego żarem, dusznego od niezdrowych wyziewów, przepełnionego tym ulicznym kurzem, który stokroć gorszy jest od piaszczystego pyłu pól, bo zawiera miljony cząstek nawozu, zarodki chorób, rozkładowe miazmaty? Jakiem to powietrzem oddychają wyrobnicy, zamieszkujący podziemia, rzemieślnicy, pracujący w parterowych izbach, tych kominów istnych, jakiemi są liczne budynki Warszawy, zaledwie wysoko, w górze wyzierające na świat otworem kilkudziesięciu stóp kwadratowych? Na dno tych kominów, do izdebek, przy ziemi położonych nigdy nie zagląda słońce.
A cóż mówić o nędznym proletarjacie żydowskim, tem nędzniejszym, że z długiego nawyknienia o czystość nie dbającym? Wszak wiadomo, że w niektórych domach mieszka i żyje niewytłómaczonym sposobem po kilka tysięcy biednych żydów, a nieraz w jednej niewielkiej izbie gnieździ się po parę całych familji.
Ci wszyscy o wyjeździe z miasta ani zamarzyć nie mogą. Cóż im zaś daje miasto za podatki, które na równi z innymi mieszkańcami ponoszą? Do ogrodów publicznych nie mają wejścia, nieliczne skwery zbyt rzadko porozrzucane, zaopatrzone w niedostateczne ławki, w małej części są przystępne dla nich, lecz wcale dla ich dzieci, chociaż te zaprawdę równe mają prawa do bytu, do zabawy, do używania świeżego powietrza, jak dzieci rodziców możnych.
Błogosławionym niech będzie ten, kto pomyślał o kolonjach letnich dla ubogich dzieci, kto parę tysięcy biednych małych istot wyrywa może przedwczesnej śmierci lub przynajmniej wlewa w nie odporną dzielność przeciw chorobom, które dziesiątkują biedaków.
Tego jednak nie dosyć. Ofiarność publiczna skierowana w tę stronę nie powinna słabnąć na chwilę, lecz owszem potężnieć coraz bardziej, a gdy wymiary jej wzrosną stokrotnie, wtedy z zadowoleniem będziemy mieli prawo powiedzieć, że samopomoc społeczeństwa zaradziła złemu, jeżeli nie w zupełności, to przynajmniej w znacznej mierze.
Po za tem jednak zarządy miast wielkich a zwłaszcza zarząd Warszawy, mają do spełnienia wielki obowiązek. Półmilijonowa ludność nie ma ani jednego „ludowego ogrodu“, do którego przystęp byłby dozwolony każdemu, wprost najbiedniejszemu mieszkańcowi; okólniki dla dzieci z największym trudem wyrabiają sobie prawo bytu, dziś jeszcze silnie przez niektórych przedstawicieli władzy kwestjonowane; starsza młodzież niema ani jednego placu wśród miasta na gry i zabawy hygieniczne przeznaczonego. Całe wreszcie miasto, przepełnione kamienicami, niedostatecznie zlewane wodą, przesiąkłe kurzem i wyziewami, pomimo ostrych przepisów policyjnych, jest i długo nie przestanie być niebezpiecznem siedliskiem chorób przeróżnych, dopóki nie uzna, że powietrze, ruch, zieloność są to tak ważne czynniki publicznego zdrowia, iż nie ma ofiar zbyt wielkich, których by ponieść nie należało dla zapewnienia wszystkim mieszkańcom pełnej tych czynników używalności.
Nie macie placów dosyć, więc burzcie domy dla ogrodów, tak jak niedawno wycinaliście ogrody dla murów. Wytwarzajcie szerokie ulice, a nadewszystko korzystajcie z każdej dotąd wolnej piędzi ziemi, by na niej założyć ogród dla ubogich, wirydarz lub okólnik. Wyparte z centrum domy przeniosą się na krańce Warszawy lub po za jej granice — tem lepiej, im przestrzeń zajęta w ten sposób będzie większa, im obficiej przeplecione zostaną domy zielonością, tem zdrowiej.
Tak wołam nietylko ja sam oddawna, ale woła wielu hygienistów, filantropów, obywateli. Ratujmy zdrowie ludności, otoczmy możliwie dobremi warunkami wzrost pokoleń, boż to przecież największy kapitał każdego społeczeństwa.
A nadewszystko pamiętajmy o biednych i najbiedniejszych, którym Bóg zarówno jak bogatym, darował wodę i powietrze. Czyliż cywilizacja jest po to, aby im te dary boże odbierała?

Warszawa.Edmund Jankowski.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Edmund Jankowski.