Prostaczek/XX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Prostaczek |
Pochodzenie | Powiastki filozoficzne / Tom drugi |
Wydawca | Krakowska Spółka Wydawnicza |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia »Czasu« w Krakowie |
Miejsce wyd. | Kraków |
Tłumacz | Tadeusz Boy-Żeleński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wezwano innego lekarza: ten, miast wspomagać naturę i pozwolić jej działać w młodym i pełnym życia organizmie, myślał jedynie o tem aby robić na złość koledze. W dwa dni, choroba przybrała obrót śmiertelny. Cierpienie rzuciło się z równą siłą na mózg, który uważają za siedzibę rozumu, co na serce, które jest podobno siedzibą uczuć.
Jaki niewytłómaczony mechanizm poddał nasze narządy uczuciom i myśli? w jaki sposób jedna bolesna myśl może zakłócić bieg krwi? w jaki sposób nawzajem krew może, przez swoje zaburzenia, oddziałać na sferę pojęć? co to za fluid nieznany, ale niewątpliwie istniejący, bardziej chybki i żywy niż światło, bieży, w jednem mgnieniu oka, we wszystkie kanały życia, stwarza wrażenia, pamięć, smutek lub radość, rozum lub szaleństwo, przywodzi na myśl ze zgrozą to o czem chciałoby się zapomnieć, i ze zwierzęcia obdarzonego myślą czyni albo przedmiot podziwu, albo przedmiot współczucia i łez?
Tak mówił dobry Gordon; a refleksya ta, tak naturalna mimo iż tak rzadko nastręczająca się naszym myślom, nie zmniejszała w niczem jego rozczulenia, nie należał bowiem do tej smutnej kategoryi filozofów, którzy silą się na bezczułość. Wzruszony był losem młodej dziewczyny, jak ojciec który patrzy na powolną śmierć ukochanego dziecka. X. de Saint-Yves był w rozpaczy; przeor i jego siostra wylewali strumienie łez. Ale kto mógłby odmalować stan Prostaczka? żaden język nie posiada wyrażeń, któreby mogły oddać ten bezmiar rozpaczy; słowa są zbyt niedoskonałe.
Ciotka, sama wpół-żywa, trzymała głowę umierającej w wątłych ramionach; brat jej klęczał przy łóżku; kochanek tulił drogą rękę zwilżając ją łzami i wydając głośne łkania; nazywał ją swoim aniołem, swoją nadzieją, życiem, połową samego siebie, kochanką, żoną. Na to słowo żona, umierająca westchnęła, spojrzała nań z nieopisaną czułością i nagle wydała krzyk zgrozy; następnie, w jednej z owych chwil wytchnienia w których dusza odzyskuje swą jasność i siłę, krzyknęła: „Ja, twoją żoną! ach, drogi kochanku, to imię, to szczęście, ta nagroda, to już nie dla mnie; umieram i zasłużyłam na to. O bóstwo mego serca! o ty, którego poświęciłam piekielnym demonom, stało się, jestem ukarana, żyj szczęśliwy“. Nikt nie zrozumiał tych słów, nabrzmiałych uczuciem i grozą, ale wypełniły one serca przestrachem i roztkliwieniem. Nieszczęsna dziewczyna zdobyła się na odwagę wyjaśnienia ich. Każde słowo przyprawiło obecnych o dreszcz zdumienia, bólu i współczucia. Wszyscy jednomyślnie uczuli nienawiść dla możnego człowieka, który zgodził się naprawić straszną niesprawiedliwość jedynie za cenę zbrodni, i zniewolił w niej do wspólnictwa najbardziej godną czci niewinność.
„Jakto! ty winną? wykrzyknął kochanek; nie, nigdy: zbrodnia może się spełnić jedynie w sercu, twoje zaś należało do cnoty i do mnie“.
Tkliwość jego słów zdawała się wracać piękną Saint-Yves do życia. Czuła iż w serce jej wstępuje pociecha; dziwiła się że Prostaczek kocha ją jeszcze. Stary Gordon byłby ją potępił wówczas gdy był jedynie jansenistą; ale obecnie, stawszy się mędrcem, poważał ją i płakał.
Wśród tylu łez i obaw, gdy wszystkie serca przejęte były niebezpieczeństwem tej tak drogiej wszystkim panienki, i gdy wszyscy poddawali się wzruszeniu, oznajmiono gońca ze dworu. Goniec! od kogo? z czem? Otóż przybywał on od Jego Wielebności spowiednika królewskiego do X. przeora z Góry. Pisał nie sam O. de la Chaise, ale brat Vadbled, jego pokojowiec, człowiek podówczas bardzo wpływowy, który przekazywał arcybiskupom wolę Jego Wielebności, udzielał audyencyi, przyrzekał beneficya, starał się niekiedy o dekrety uwięzienia. Donosił przeorowi z Góry, że Jego Wielebność wie o jego bratanku; że uwięzienie jego było tylko omyłką; że tego rodzaju drobne przykrości zdarzają się często; że nie trzeba przywiązywać do tego wagi; że wreszcie zezwala aby przeor przedstawił mu bratanka nazajutrz, aby również przyprowadził z sobą starego Gordona; brat Vadbled wprowadzi ich do Jego Wielebności i do imć pana de Louvois, który przyjmie ich na chwilę w przedpokoju“.
Dodawał, iż opowiedziano królowi dzieje Prostaczka i jego utarczkę z Anglikami, że z pewnością król raczy go zauważyć przechodząc przez galeryę, a może nawet skinie mu głową. List kończył się wyrażeniem pochlebnej nadziei, iż wszystkie damy na dworze zechcą przyjąć rano Prostaczka w swojej gotowalni, że ta i owa powie mu: „Dzień dobry, panie Prostaczku“; i że z pewnością będzie mowa o nim na wieczerzy u króla. List podpisany był: „Wasz oddany brat Vadbled, jezuita“.
Skoro przeor odczytał głośno list, bratanek jego, wściekły ale panujący przez chwilę nad swym gniewem, nic nie rzekł do posłańca; zwróciwszy się jeno ku swemu towarzyszowi niedoli, spytał jak mu się zda to pisanie. Gordon odpowiedział: „To się nazywa traktować ludzi jak małpy! bije się ich i każe się im tańczyć“. Prostaczek, u którego, w gwałtownych wzruszeniach, pierwotny charakter brał górę, podarł list na kawałki i rzucił je w nos posłańcowi: „Oto moja odpowiedź“. Wuj, przerażony, miał uczucie że spada nań piorun i dwadzieścia tajnych dekretów. Coprędzej skreślił lisi, aby usprawiedliwić, wedle możności, to, co brał za wyskok młodzieńczego uniesienia, a co było wybuchem wielkiej duszy.
Ale bardziej bolesne obowiązki zaprzątnęły wszystkich. Piękna i szlachetna Saint-Yves czuła już nadchodzący koniec; była spokojna, ale tym okropnym spokojem osoby która nie ma już sił do walki. „O, mój drogi kochanku, rzekła gasnącym głosem; śmierć karze mnie za mą słabość; ale ginę z tą pociechą iż widziałam cię wolnym. Ubóstwiałam cię wówczas kiedy cię zdradziłam, i ubóstwiam w chwili gdy żegnam cię na wieki“.
Nie stroiła się w czczą nieugiętość; nie pojmowała tej nędznej próżności, mającej na celu to aby parę kumoszek rzekło: „Umarła mężnie“. Któż zdoła, w dwudziestym roku, stracić kochanka, życie, i to co zowią honorem, bez żalu i rozdarcia? Czuła całą grozę swego stanu, i dawała wyraz temu poczuciu w owych gasnących słowach i spojrzeniach, które przemawiają z taką mocą. Wreszcie płakała jak inni, w chwilach gdy miała siłę płakać.
Niechaj inni silą się wychwalać pompatyczny zgon tych, którzy poddają się bezwładnie dziełu zniszczenia: to właściwość wszystkich zwierząt. Umieramy jak one, obojętnie, jedynie wówczas gdy wiek lub choroba zrówna nas z niemi, stępiając nasze organy. Ktobądź ponosi wielką stratę, odczuwa wielką żałość; jeśli ją dławi, to znaczy iż próżność towarzyszy mu aż do samego progu śmierci.
Skoro nieszczęsna chwila nadeszła, wszyscy obecni dali folgę łzom i krzykom. Prostaczek stracił zmysły. Silne dusze, kiedy owładnie niemi tkliwość, doznają o wiele gwałtowniejszych uczuć niż inni. Dobry Gordon znał go na tyle, iż obawiał się, aby, odzyskawszy zmysły, nie targnął się na swoje życie. Usunięto wszelką broń; nieszczęśliwy młodzian spostrzegł to; rzekł do obecnych, bez łez, bez jęku, bez wzruszenia: „Czy myślisz, że jest kto na ziemi, kto miałby prawo i moc przeszkodzenia mi?“ Gordon nie silił się go częstować owymi mdłymi komunałami, mającymi jakoby dowieść, iż człowiek nie ma prawa użyć swej wolności dla położenia kresu istnienia kiedy się ono staje zbyt wielką męczarnią; że nie powinno się opuszczać domu wówczas gdy już niesposób w nim mieszkać; że człowiek jest na ziemi jak żołnierz na posterunku: jakgdyby zależało coś na tem najwyższej Istocie, czy skupienie kilku cząsteczek materyi znajdzie się w tem miejscu czy w innem. Bezsilne argumenty, którym niezłomna i świadoma siebie rozpacz nie raczy dawać ucha i na które Katon odpowiedział jeno ciosem sztyletu.
Głuche i straszliwe milczenie Prostaczka, jego posępny wzrok, trzęsące wargi, drżenie całego ciała napełniały dusze obecnych owem pomięszaniem współczucia i grozy, które poraża wszystkie władze duszy, kładzie tamę wszystkim rozprawom i wyraża się jedynie bezładnemi słowy. Nadbiegła gospodyni domu wraz z rodziną; wszyscy drżeli patrząc na jego rozpacz; roztoczono nad nim ścisły dozór, śledzono wszystkie ruchy. Już lodowate ciało pięknej Saint-Yves przeniesiono do sieni, zdala od oczu kochanka, a on zdawał się go szukać jeszcze, mimo że nie był zdolny nic widzieć.
Podczas tych śmiertelnych ceremonij, w chwili gdy ciało wystawiono u bram domu, gdy dwaj księża klepią przy niem z roztargnieniem modlitwy, przechodnie zaś, jedni bezmyślnie rzucają na trumnę kilka kropel święconej wody, inni zaś obojętnie mijają ją spiesząc swoją drogą; gdy krewni płaczą, a kochanek bliski jest samobójstwa, Saint-Pouange przybywa wraz z przyjaciółką z Wersalu.
Jego przelotna zachcianka, zaspokojona tylko raz jeden, przerodziła się w miłość. Wzgarda, z jaką spotkała się jego hojność, podrażniła go. Ojcu de La Chaise nigdy nie przyszłoby na myśl przybyć do tego domu; ale Saint-Pouange, mając wciąż przed oczyma obraz pięknej Saint-Yves, płonąc chęcią ugaszenia żądzy, która, ledwie raz nasycona, zostawiła w jego sercu żądło pragnień, nie zawahał się sam szukać tej, której może nie chciałby przyjąć ani trzy razy gdyby przyszła sama.
Wysiada z karocy; pierwszym przedmiotem który mu się nastręcza jest trumna; odwraca oczy z naturalną odrazą człowieka tonącego w rozkoszach, przeświadczonego iż powinno mu się oszczędzać wszelkiego widowiska przywodzącego na pamięć ludzką niedolę. Chce wsiadać z powrotem. Dama z Wersalu pyta przez ciekawość, kogo grzebią; słyszy nazwisko panny de Saint-Yves. Blednie, wydaje straszliwy krzyk; Saint-Pouange obraca się: zdumienie i ból napełniają jego duszę. Dobry Gordon stał opodal, z oczyma pełnemi łez. Przerywa swoje smutne modły, aby opowiedzieć dworakowi straszną katastrofę. Przemawia z siłą, jaką daje ból i cnota. Saint-Pouange nie był złym człowiekiem; wir spraw i uciech oszołomił jego duszę, która żyła jakby w letargu. Nie doszedł jeszcze wieku, w którym serce ministrów staje się z kamienia; słuchał Gordona ze spuszczonemi oczyma i ocierał raz po raz łzy, które w nim samym budziły zdziwienie: łzy żalu i wyrzutów.
„Pragnę koniecznie widzieć, rzekł, niezwykłego człowieka o którym mi wspomniałeś; wzrusza mnie on prawie tyle, co niewinna ofiara której śmierci stałem się przyczyną“. Gordon zawiódł go do komnaty, gdzie przeor, panna de Kerkabon, X. de Saint-Yves i paru sąsiadów cuciło omdlałego młodzieńca.
„Jam winien twego nieszczęścia, rzekł wice-minister; obrócę życie aby je naprawić. Pierwszą myślą, która przeszła przez głowę Prostaczka, było zabić go a później siebie. Myśl bardzo godziwa: ale był bez broni i pod ścisłym nadzorem. Saint-Pouange nie dał się zrazić odmową, której towarzyszyły zasłużone wyrazy wzgardy, wyrzutów i wstrętu. Czas łagodzi wszystko. Imć Louvois zdołał w końcu zrobić z Prostaczka znakomitego oficera; zasłynął pod innem mianem w Paryżu i w armii; a był równocześnie nieustraszonym żołnierzem i filozofem.
Nigdy nie zdołał wspomnieć przygody tej bez jęku; mimo to znajdował pociechę w tem aby o niej mówić. Czcił pamięć tkliwej Saint-Yves aż do ostatniego tchnienia. X. de Saint-Yves i przeor otrzymali każdy po dobrem beneficyum; poczciwa Kerkabońcia bardziej rada była oglądać bratanka w splendorach wojskowych niż w poddjakonacie. Dewotka z Wersalu zachowała dyamentowe kolczyki i jeszcze otrzymała jakiś piękny podarek. Ojciec Dowszystkiego otrzymał parę skrzyń z czekoladą, kawą, kandyzowanym cukrem, cytrynami, wraz z Medytacyami wielebnego O. Croiset i Kwiatem świętości oprawnemi w safian. Zacny Gordon żył z Prostaczkiem do starości w najserdeczniejszej przyjaźni; otrzymał również beneficyum i zapomniał na zawsze o łasce skutecznej i zbieżnem współdziałaniu. Przyjął za godło: Nieszczęście zda się na coś. Iluż poczciwych ludzi mogłoby powiedzieć: Nieszczęście nie zda się na nic!