<<< Dane tekstu >>>
Autor Wolter
Tytuł Prostaczek
Pochodzenie Powiastki filozoficzne /
Tom drugi
Wydawca Krakowska Spółka Wydawnicza
Data wyd. 1922
Druk Drukarnia »Czasu« w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
XIX. Prostaczek, piękna Saint-Yves i ich krewni spotykają się.

Szlachetna i czcigodna zdrajczyni spotkała się z X. de Saint-Yves, zacnym proboszczem z Góry i panną de Kerkabon. Wszyscy byli jednako zdziwieni; ale role ich i uczucia były różne. X. de Saint-Yves nie śmiał podnieść oczu w obecności siostry. Poczciwa Kerkaboncia wolała: „Ujrzę tedy mego złotego chłopca!“ — Tak, mówiła urocza Saint-Yves, ale to już nie ten sam człowiek: wzięcie jego, ton, myśli, dusza, wszystko uległo zmianie. Stał się równie godnym szacunku, jak wprzódy był naiwnym i nieobytym w świecie. Będzie chlubą i pociechą rodziny: czemuż i ja tego nie mogę rzec o sobie! — I ty, dziecko, jesteś nie ta sama, rzekł przeor; cóż ci się przygodziło tutaj, co spowodowało w tobie tak wielką odmianę?
Wśród tej rozmowy, zjawia się Prostaczek, wiodąc za rękę jansenistę. Scena stała się tem bardziej oryginalna i zajmująca. Zaczęło się od tkliwych uścisków wuja i ciotki. X. de Saint-Yves chylił się niemal do kolan Prostaczka, który już nie był Prostaczkiem. Kochankowie rozmawiali z sobą oczyma, wyrażając wszystkie uczucia które ich przenikały. Radość i wdzięczność błyszczały na czole młodzieńca; w tkliwych i nieco zamglonych oczach Saint-Yves odbijało się zakłopotanie. Wszyscy dziwili się, iż szczęście jej zaprawne jest tylą bólu.
Stary Gordon pozyskał w krótkim czasie serca całej rodziny. Dzielił niedolę młodego więźnia: to był wystarczający tytuł do sympatyi. Zawdzięczał wolność dwojgu kochanków, to jedno godziło go z miłością; dawna surowość pierzchła z jego serca; stał się człowiekiem, podobnie jak Huron. Nim dano wieczerzę, każdy opowiedział swoje przygody. Dwaj księża oraz ciotka słuchali niby dzieci które słyszą i historye o duchach i jak ludzie przejęci obrazem tylu nieszczęść. „Ach, mówił Gordon, może więcej niż pięciuset najzacniejszych ludzi jęczy w tej chwili w tych samych kajdanach, które skruszyła panna de Saint-Yves: świat nie wie nic o ich męce. Dość jest rąk gotowych znęcać się nad nieszczęśliwymi; mało takich, któreby chciały im ulżyć“. Uwaga ta, tak prawdziwa niestety, zdwoiła jego wdzięczność i rozczulenie; wszystko mnożyło tryumf pięknej Saint-Yves: podziwiano wielkość i niezłomność jej duszy. Z tym podziwem łączył się odcień szacunku, jaki mimowoli budzi osoba, o której się przypuszcza że ma wpływy na dworze. Tylko X. de Saint-Yves natrącał niekiedy: „W jaki sposób ona mogła zdobyć tak rychło te wpływy?“
— Podano wieczerzę bardzo wcześnie: wtem przybywa poczciwa przyjaciółka z Wersalu która jeszcze nie wiedziała o niczem; przybyła w poszóstnej karocy, a można się domyślić czyją ów pojazd był własnością. Wchodzi z ważną miną osoby bywałej u dworu i obarczonej wielkiemi sprawami; pozdrawia od niechcenia zebranych i ciągnie piękną Saint-Yves na ubocze: „Czemu dajesz tak czekać na siebie? Chodź ze mną; oto djamenty, których zapomniałaś.“ Słowa te, mimo iż wymówione szeptem, doszły do uszu Prostaczka; X. de Saint-Yves zmięszał się; krewniacy Prostaczka zdumieli się jedynie jak ludzie, którzy nigdy nie widywali takich wspaniałości.
Młody człowiek, którego umysł rozwinął się pod wpływem całorocznych rozmyślań, wydawał się przez chwilę wzburzony. Kochanka jego zauważyła to; śmiertelna bladość rozlała się po jej pięknej twarzy, dreszcz nią wstrząsnął, ledwie mogła utrzymać się na nogach. „Och, pani! rzekła do niebezpiecznej przyjaciółki, zgubiłaś mnie! zadajesz mi śmierć! Słowa te przeszyły serce Prostaczka, ale nauczył się już panować nad sobą; nie podniósł ich, z obawy aby nie narazić ukochanej wobec brata, ale pobladł jak ona.
Saint-Yves, zrozpaczona, widząc zmianę na twarzy kochanka, ciągnie przybyłą do alkierzyka; rzuca w jej oczach na ziemię djamenty: „Ha! mówi, to nie one mnie uwiodły, wiesz o tem; ale ten, który mi je dał, nie ujrzy mnie już nigdy“. Przyjaciółka zaczęła zbierać klejnoty, Saint-Yves zaś dodała: „Niech je weźmie z powrotem, albo niech je da tobie; idź stąd, i nie każ mi się wstydzić samej siebie“. Wreszcie, pośredniczka opuściła ją, nie mogąc pojąć wyrzutów których była świadkiem.
Piękna Saint-Yves, sięgnięta w samo serce, zaledwie mogąc oddychać, zmuszona była położyć się do łóżka; ale nie chcąc budzić niepokoju, nie zwierzyła się nikomu ze swych cierpień. Natrąciła jedynie iż czuje się znużona i że chce się położyć; wprzód jednak uspokoiła całe towarzystwo miłemi i uprzejmemi słowy, kochanka zaś objęła spojrzeniem, które zażegło płomień w jego sercu.
Wieczerza, pozbawiona jej obecności, była zrazu smutna; ale był to szlachetny smutek, stanowiący źródło owych serdecznych i owocnych rozmów, o ileż wyższych od wesołości za którą ludzie gonią, a która zwykle jest jedynie dokuczliwym hałasem.
Gordon skreślił w krótkich słowach dzieje jansenizmu i molinizmu, prześladowań praktykowanych przez jedno stronnictwo na drugiem, oraz zaciekłości obydwu. Prostaczek ganił te swary i ubolewał nad ludźmi, którzy nie zadowalając się tyloma starciami płynącemi ze sprzeczności interesów, tworzą sobie nowe niedole dla celów urojonych i dla niezrozumiałych niedorzeczności. Jeden opowiadał, drugi wydawał sąd; obecni słuchali ze wzruszeniem i otwierali oczy dla nowego światła. Rozmowa zeszła na długość naszych niedoli a krótkie trwanie życia. Ktoś podniósł, iż każdy zawód posiada jakieś przywary i niebezpieczeństwa, i że, od księcia aż do ostatniego żebraka, wszystko skarży się na los. W jaki sposób bierze się tylu ludzi, którzy, za nędzną zapłatę, stają się prześladowcami, zausznikami, katami innych ludzi? Z jakąż nieludzką obojętnością człowiek będący przy władzy podpisuje dekret niszczący rodzinę a z jaką bardziej jeszcze barbarzyńską radością płatni siepacze wykonują go!
„Znałem za młodu, mówił dobry Gordon, krewniaka marszałka de Marillac[1], który, prześladowany w miejscu zamieszkania z przyczyny tego dostojnego nieszczęśnika, ukrywał się w Paryżu pod przybranem nazwiskiem. Był to starzec siedmdziesięciodwuletni. Towarzysząca mu żona była mniejwięcej w równym wieku. Mieli syna, wielkie ladaco, który, w czternastym roku, uciekł z domu; zostawszy żołnierzem, później dezerterem, przeszedł wszystkie szczeble rozpusty i nędzy; wreszcie, przybrawszy nazwisko od jakiejś miejscowości, wstąpił do gwardyi kardynała Richelieu (ksiądz ten bowiem, podobnie jak Mazarin, miał gwardyę). Z czasem uzyskał w tej zgrai zauszników szarżę kapitana. Temu to awanturnikowi polecono uwięzienie starca i jego małżonki; dopełnił zadania z całą srogością człowieka który chce zaskarbić sobie łaski pańskie. Prowadząc biedaków, usłyszał jak te dwie ofiary biadały nad szeregiem niedoli prześladujących ich od kołyski. Między największe nieszczęścia kładli zbłąkanie i utratę syna. Poznał ich: mimo to, odprowadził ich do więzienia, oświadczając iż służba Jego Eminencyi idzie przed wszystkiem innem. Eminencya nagrodził tę gotowość.
„Widziałem szpiega w służbach O. de la Chaise, jak zdradził własnego brata, w nadziei tłustego beneficyum, którego nie otrzymał: umarł, nie z wyrzutów, ale z rozpaczy iż jezuita wyprowadził go w pole.
„Zawód spowiednika, który pełniłem długi czas, dał mi poznać wnętrza rodzin; nie widziałem wśród nich żadnej, któraby nie pławiła się w goryczy, podczas gdy na zewnątrz, okryta maską szczęścia, zdawała się pływać w weselu; a zawsze zauważyłem, iż wielkie zgryzoty są owocem naszej obłędnej chciwości.
— Co do mnie, rzekł Prostaczek, myślę iż dusza szlachetna, wdzięczna i czuła może być szczęśliwa; toteż, mam nadzieję, że będę zażywał niezmąconego szczęścia z piękną i dzielną Saint-Yves, liczę bowiem na to, dodał zwracając się z przyjaznym uśmiechem do jej brata, że nie odtrącisz mnie, jak w zeszłym roku, a ja wezmę się do rzeczy w przystojniejszym sposobie.“
Proboszcz zaczął się tłómaczyć ze swego postępowania w przeszłości, oraz zapewnił go o wiecznej przyjaźni.
Stryj Kerkabon rzekł, iż będzie to najpiękniejszy dzień w jego życiu. Dobra ciotka, lejąc łzy radości, wołała: „Mówiłam ci, mówiłam, że nie zrobisz zeń poddyakona! jeden Sakrament taki dobry jak drugi; gdybyż Bóg dał mi był dostąpić jego dostojeństwa! ale chcę ci zastąpić matkę“. Zaczem wszyscy, na wyprzódki, zaczęli się rozpływać nad piękną Saint-Yves.
Rozkochany chłopie zbyt był przejęty tem co dlań uczyniła, zbyt ją kochał, aby przygoda z dyamentami wywarła na nim szczególne wrażenie. Ale te słowa, które aż nadto dobrze słyszał: Zadajesz mi śmierć, przerażały go jeszcze w duchu i mąciły całe jego wesele, podczas gdy zachwyty nad uroczą kochanką potęgowały jeszcze miłość. Wszyscy zajmowali się tylko nią; rozmawiali jedynie o szczęściu na jakie zasługuje para kochanków; układano plany wspólnego życia w Paryżu; projekty przyszłej fortuny, dostatków; oddawano się wszystkim nadziejom, które błysk szczęścia rodzi tak łatwo. Ale, w głębi serca, Prostaczek odczuwał coś, co zmąciło te złudzenia. Odczytywał te przyrzeczenia podpisane Saint-Pouange i dekrety podpisane Louvois: malowano mu tych ludzi takimi jak byli, lub jaką mieli opinię. Każdy wyrażał się o ministrach i ich urzędzie z ową bezceremonialną swobodą, uważaną we Francyi za najszacowniejszą ze wszystkich swobód na ziemi.
„Gdybym był królem, mówił Prostaczek, oto jakiego wybrałbym ministra wojny. Musiałby to być człowiek najwyższego urodzenia, skoro wydaje rozkazy szlachcie. Żądałbym aby sam był wojskowym, aby przeszedł wszystkie stopnie, aby był conajmniej generałem i godnym stopnia marszałka Francyi. Czyż nie jest konieczne aby sam służył, dla lepszego zapoznania się ze szczegółami służby? czy oficerowie nie będą sto razy chętniej powolni żołnierzowi, który, narówni z nimi, złożył dowody męstwa, niż mólowi gabinetowemu, który, choćby był największym geniuszem, może najwyżej odgadywać operacye wojenne? Nie miałbym nic przeciw temu, aby był człowiekiem szczodrym, choćby nawet pan podskarbi miał znaleźć się przez to w kłopocie. Chciałbym aby pracował łatwo, a nawet aby posiadał tę swobodę i wesołość, która bywa udziałem ludzi wyższych, jedna tyle sympatyi i czyni wszelki obowiązek mniej uciążliwym“. Prostaczek pragnął, aby minister miał to usposobienie, ponieważ zauważył, że ta wesołość nie idzie nigdy w parze z okrucieństwem.
Imć Louvois nie byłby zadowolony z życzeń Prostaczka: zalety jego były innego rodzaju.
Ale, gdy oni zabawiali się tak u stołu, choroba nieszczęsnej panienki przybierała groźny obrót; wystąpiła trawiąca gorączka. Biedactwo cierpiało bez skargi, bacząc aby nie zmącić wesela biesiadników.
Widząc że nie śpi, brat podszedł do wezgłowia: stan siostry przeraził go. Wszyscy się zbiegli; kochanek zbliżył się tuż za bratem do łóżka. Był on, bezwątpienia, najbardziej niespokojny i wzruszony z obecnych; ale, do wszystkich przyrodzonych darów, nauczył się łączyć umiarkowanie: poczucie przystojności zaczynało zajmować u niego naczelne miejsce.
Sprowadzono pobliskiego lekarza. Był to jeden z owych medyków, którzy odprawiają chorych w pośpiechu, mięszają ich chorobę z chorobą poprzedniego pacyenta, i stosują ślepą rutynę do sztuki, której najdojrzalszy i najbardziej zrównoważony sąd nie jest mocen odjąć niepewności i niebezpieczeństw. Pogorszył chorobę skwapliwością z jaką przepisał lekarstwo będące wówczas w modzie. Moda aż w medycynie! Manja ta była aż nazbyt powszechna w Paryżu.
Smutek pięknej Saint-Yves bardziej jeszcze od lekarza przyczyniał się do pogorszenia jej stanu. Dusza zabijała ciało. Trawiące ją myśli sączyły w jej żyły truciznę bardziej jadowitą niż jad najbardziej palącej gorączki.





  1. Marszałek de Marillac (1573—1632) stracony za udział w spisku przeciw Richelieu’mu.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Franciszek Maria Arouet i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.