Przedszkolak
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedszkolak |
Pochodzenie | Pedagogika żartobliwa. Moje wakacje. Gadaninki radiowe Starego Doktora |
Wydawca | T-wo Wydawnicze w Warszawie Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1939 |
Druk | Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Już zaraz drugiego dnia los zderzył mnie z przedszkolakiem po raz pierwszy (To — to żywe dziecko, które nie ma apetytu).
Przedstawiła mi go mama. Powiedziała: „podaj panu rączkę, przywitaj się z panem doktorem“. On zlustrował mnie nieufnie (grymas), stanął bokiem. „No, — bądź grzeczny“. Podaje dwa końce palców lewej ręki. Mama: „prawą rączkę podaje się, całą rączkę, — bądź grzeczny: pan doktór kocha grzeczne dzieci“.
— To on jest doktór?
— Nieładnie mówić: on. Mówi się: pan.
A ja (pragnę złagodzić niemiłe wrażenie) mówię:
— Nie zna mnie; po co zmuszać, jeżeli nie chce przywitać się?
Bo, jeżeli przedszkolak przy pierwszym spotkaniu nowego człowieka stoi bokiem, podaje dwa końce palców lewej ręki, szybko cofa, jest to znak nieomylny, że nie chce, żeby go głaskać, broń Boże, pocałować, — nie zadawać pytań, — nawet nie bardzo patrzeć (nie chce).
Przed laty raz pewna mama powiedziała: „nie bój się, zaprzyjaźnisz się z panem“. Też zlustrował wtedy i mówi: „co mam się przyjaźnić; on nie dla mnie towarzystwo“.
A bardzo, bardzo dawno, — w ogrodzie raz, — bawi się koło ławki (na ławce w ogrodzie siedziałem, a na sąsiedniej jego ciocia). Spodobał mi się chłopaczek, podobny do cioci, też ładny; więc mówię: „dzień dobry, kawalerze“. — On zdziwiony odchodzi parę kroków, zmarszczył brwi, piłkę trzyma pod pachą, patrzy i nic. — A ciocia jego: „dlaczego nie odpowiadasz? Pan ci mówi dzień dobry, — brzydki jesteś“. — On wzruszył wzgardliwie ramionami i: „co mam odpowiadać, nie znam go: obcy jakiś człowiek“.
To było bardzo dawno. Już wtedy zarysował się, ale jeszcze tak nie pogłębił się rozdźwięk młodzieżowy. (No i byłem wówczas bardziej frapujący, niż dziś...).
Drugie spotkanie z przedszkolakiem koło klombu. Był sam. Oglądam bratki. On do mnie: „daj cukierek“. — Ja nic: oglądam żółte bratki. On: „co ty tu robisz, czy pan doktór ma zegarek, bo ja mogę nakręcić“. — Mówię: „nie ma głupich“. — On mówi: „nie wolno kwiatów zrywać“. — Ja: „wiem“. — A on: „no to poczęstuj cukierkiem“. — Odpowiadam niedbale: „gdybym nawet miał cukierki, też nie nosiłbym ich, tylko trzymał w pokoju“. — A on: „no to idź i przynieś, ja mogę tu poczekać“. — Mówię: „nie zrozumiałeś mnie; to był tryb warunkowy; nie mam cukierków, czekoladę mam“. — Zdziwił się, ale skłonny do zgody, mówi: „nie szkodzi, czekoladę ja też mogę zjeść“. — „Nie wątpię, że możesz, gdybym ci dał, ale nie dam“. — „Dlaczego?“ — „Bo smaczna: wolę sam zjeść“. — Długo ważył moją odpowiedź, a ja dalej oglądam żółte bratki. Odszedł kilka kroków i pyta się: „dasz?“ — Ja szorstko: „nie“. — A on: „jesteś głupi“. — Ja: „jesteś gbur“. — „Ty sam gbur“. Takeśmy się przemówili. Uderzył kijem bratki i poszedł.
Trzeci raz spotkaliśmy się w cienistej (zdaje się, grabowej) alejce. Idę, pies obok, on za mną. Zrównał się ze mną i pyta: „pan ma scyzoryk?“ — „Nie“. — „A wieczne pióro?“ — „Nie“. — Cisza.
Z lewej strony pies, z prawej on, ja w środku. (I cienista aleja). Uderzył kijem w liście i mówi: „ja co wezmę do ręki, to zepsuję“. — „Bardzo możliwe“. — Cisza. — Pies, ja, on. — „Czy ja jestem grzeczny?“ Ja: „nie wiem, nie znam ciebie, jesteś obcym człowiekiem“. Zdziwił się: „ja jestem człowiekiem?“ — „No: masz dwie nogi“. — Cisza. — „Kura też ma dwie nogi“. — „Ale nie ma rąk, kura ma pierze i dziób“. — „No tak“ — zgodził się. Pies (ten stary, czarny, z białymi łatami), cisza wiejskiego wieczora i ja. A on znów: „czy jestem grzeczny?“ Zatrzymałem się, zlustrowałem go od stóp do wierzchołka, pomyślałem dłuższą chwilę i: „nie wiem, jeszcze ciebie nie poznałem“. — „Pozna mnie pan, ja jestem urwanie głowy, ja każdemu daję się we znaki; do mnie można mówić, jak do ściany, do mnie trzeba mieć końskie siły“. — „Ooo“. — „Tak: jestem żywy i jestem skaranie, i żywy, i trudne dziecko, i utrapienie, i jestem wykapany ojciec“. — „Kto ci to powiedział?“ — „Mamusia, moja matka. Bo mamusi głowa pęka; pan nie wierzy?“ — „Czemu nie? Wierzę“. — „Ja mamusię wpędzę do grobu, a tatuś mówi (mój ojciec), że jestem numer i unikat“. — „Numer, śmiem sądzić, istotnie jesteś, ale, niestety, nie unikat“. — Zlekceważył moją niską, zjadliwą uwagę i ciągnie dalej z odcieniem smutku: „nic ze mnie nie wyrośnie; będę ulicznikiem i bandytą“. — „Iii, kto ci to powiedział?“ — „Dziewczyna: przeze mnie trzy dziewczyny już odeszły; ale matka tylko jednej żałuje, bo dobrze gotowała: ją czarna krew zalała“. — „Przez ciebie?“ — „Mhm. Niech pan patrzy: tu wczoraj skaleczyłem się; ale na mnie wszystko osycha, jak na psie, i złego diabli nie wezmą. Czy ładnie tak mówić?“ — „A kto tak mówi?“ — „Mój ojciec wykapany; prawda, że mam ładne oczy?“ — „Nie wiem: nie jestem okulistą“. — „Wszystkie ciocie mówią... i będę łamał życie“. — „Nie rozumiem“. — „Ja też nie rozumiem. Ale ja w każdy kąt wlezę, na dach też: to cud, że jeszcze się nie zabiłem, ja wszystko wiem; a pan doktór, ty też wszystko wiesz?“ — „Nie, ja bardzo mało wiem, choć też z niejednego pieca wódkę piłem“. — „I ja piłem wódkę, ale szczypie i trzeba się przyzwyczaić, piwo gorzkie; ale mężczyzna musi się przyzwyczaić. Ja jestem człowiek?“ — „No tak: człowiek, istota nieznana“. — „Ja wiem, która jest prawa ręka (nieładnie lewą rękę podawać). A ja jednemu panu wysmarowałem spodnie miodem i stłukłem binokle. Zawsze pytał się, czy kocham więcej mamusię, czy jego“. — „A ty co?“ — „Mówiłem, że kocham, jak będą grzeczni“. — „A on?“ — „Śmiał się, bo ja wiecznie tylko małpuję, żeby się śmiali“. — „A ty lubisz małpować, żeby się z ciebie śmiali?“
— Nienawidzę.
No i mama woła go spać; a on: „schowaj mnie“. — „Ani myślę“. — „To bez łaski: będę latał, jak opętany“.
Jak rzekł, tak uczynił. Potem rzucił się na piasek, tarza się, aż pies powąchał go, kichnął i odszedł zgorszony. — A kiedy („jak ty wyglądasz, do czego podobny, co pomyślą, wstyd“), kiedy już szedł się myć, — wyrwał się mamie, zawrócił, podał prawą rękę i: „ja tak tylko wariowałem, — dobranoc panu doktorowi“.
On może naprawdę unikat? — Wlazł przez okno do pokoju, rozsypał mi tytoń. (Lepiej, że zająłem słoneczny pokój na pierwszym piętrze z trzcinowym fotelem).
No, ale finał rozegrał się na polance pod sosną na leżaku.
Czytam. Opodal bawią się dzieci. — Podchodzi. — „Co ty czytasz?“ — „Widzisz przecie: książkę“. — „Bajki?“ — „Mineralogię; nie przeszkadzaj“. — „Czy są obrazki?“ — „Są, ale nie zrozumiesz“. — „Pokaż“. Pokazałem, — „Ja karmiłem słonia, nie bałem się; chcesz się ze mną boksować?“ — Ja ponuro: „odejdź, nie chcę teraz z tobą rozmawiać“. — „Gniewasz się?“ — „Nie, ale czytam“. — „Chcesz mieć święty spokój, bo mama nie ma ani chwili spokoju“. — „A ja chcę mieć dwie godziny, nie chwilę“ — „To ponoś mnie „na barana“: ja mam dziś zły dzień“. — „Ja też“. — „Daj okulary“. — „Ruszaj, słyszysz?“ — Usłyszał, odskoczył i rzucił szyszką. Więc skanduję powoli: „Po-wiem ci dwa razy, że-byś poszedł; dwa razy powiem, a potem“... — „Dasz mi po łapach?“ — „Ręce masz, nie łapy“. — „Klapsa dasz?“ — „Nie. Klaps — cudzoziemski brzydki wyraz. Powiem dwa razy, a potem wymierzę w rękę (nie łapę) — raz!“ — „Raz?“ — „Tak“. — „A ty mocno bijesz, bo ja pięściami, i gryzę też, i pluję też“. — „Pierwszy raz mówię: odejdź“. — Odsunął się dalej. Udaję, że czytam: czuwam. Rzucił znów we mnie szyszką. — Odchodzi, zawraca, stoi, patrzy; znów rzucił szyszką. — Mówię: „odejdź, ultimatum: drugi raz i ostatni, pamiętasz?“ — Sprężyłem się, przygotowałem do skoku; niby czytam, książkę trzymam lewą ręką. Prawa moja ręka w pogotowiu. Rzucił. — Skoczyłem, mam. — „Puść!“ — „Puszczę, ale nie teraz“. — „Puść, bo ugryzę“. — „Nie jesteś aligatorem“. — „Jestem, plunę“. — „Nie umrę od tego: gryzły mnie i pluły chore dzieci, a ty jesteś zdrów“. — Trzymam, objąłem go wpół, — udało się, — książkę kładę na leżak, mam wolne obie ręce. Siadam, — tłumię sapanie. — „Chcesz dostać w prawą rękę, czy w lewą?“ — „Puść!“ — Dzieci przestały się bawić, patrzą (istnieje klasowa solidarność dzieci w obliczu niebezpieczeństwa). Mam tremę: strzał powinien być celny, rzeczowy; bo jeśli ręka ześlizgnie się, i cicho spudłuję? A on wije się i wyrywa. — Ale chciał biedula zaczerpnąć powietrza do drugiego turnusu zmagań. Wytrawnie skorzystałem i — raz! — Wyrwał się, odskoczył, kopnął piasek, cisnął obelgę: „jesteś niesforny smarkacz i uparty szczeniak“ i całym impetem rzucił się na dzieci: pouciekały nawet dwunastolatki.
Nie wolno ani bić, ani gniewać się.
Czytam:
„Weźmy w dzień deszczowy uncję najczarniejszej ziemi z ubitej ścieżki w pobliżu fabrycznego miasta. Składa się ona z gliny, zmieszanej z sadzami, piaskiem i wodą. Wszystkie te elementy są we wzajemnej bezradnej walce, niszcząc nawzajem swą naturę i siłę... Piasek wypiera glinę, glina wyciska wodę, sadza zanieczyszcza wszystko. Pozostawione w doskonałym spokoju, — z gliny powstaje szafir, z piasku — opal, z sadzy — diament; trzy cenne kamienie, zdolne odbijać wszystkie promienie słońca, osadzone w gwieździe śniegu“[1].
Pani własnoręcznie przyszyła mi trzy guziki. I kamień spadł mi z serca. Otrzymałem koncesję na powieść, byle nie wspominać, gdzie to się dzieje, ani kto — i nic o dorosłych, wyłącznie do lat czternastu. Wszystko incognito: i rzeka, i pies, i pobliskie miasteczko. W przeciwnym razie jestem plociuch, oszczerca; cofną i wyświecą z dworu-letniska, pensjonatu w majątku, z dworka ziemiańskiego.
Jestem bezwzględnym, nieubłaganym przeciwnikiem kary cielesnej. Baty, dla dorosłych nawet, będą tylko narkotykiem, nigdy — środkiem wychowawczym. — Kto uderza dziecko, jest jego oprawcą. — Nigdy bez uprzedzenia, i tylko w obronie koniecznej — raz! — w rękę raz bez gniewu (jeśli w żaden sposób nie można inaczej).
- ↑ Ruskin: „Etyka pyłków“. (Warto przeczytać).