Wycieczka (Korczak)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Janusz Korczak
Tytuł Wycieczka
Pochodzenie Pedagogika żartobliwa. Moje wakacje. Gadaninki radiowe Starego Doktora
Wydawca T-wo Wydawnicze w Warszawie
Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1939
Druk Drukarnia Naukowa Towarzystwa Wydawniczego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
WYCIECZKA

Wycieczka łódką. — Ale czy mamusie pozwolą? — Pozwoliły. — Kiedy? — Dziś. — Łódką? — Łódką. — Od śniadania do miasta do obiadu. — Cała młodzież do lat czternastu i ja: łódką do anonimowego miasta (jeżeli zdążymy, bo daleko). — „Kto z nami? (Bo ta mała też chce)“. — „Więc dobrze“. — „Ale mała?“ — „Nie szkodzi; nawet lepiej: bo lekka“. — „Ale przedszkolak też chce. On nie?“ — „Dlaczego? — „Weźmie go pan?“ — „A cóż ja go mam brać; łódka go weźmie, nie ja, jeżeli chce“. — „Ale niegrzeczny był?“ — „Jeżeli niegrzeczny na lądzie, może właśnie dzielny marynarz na wodzie. No i: zostawimy go w domu, zrobi się grzeczny“. — „Ale przecież obraził?“ — „Stało się; pamiętam: znieważył mnie słownie (ale w afekcie, zwyciężony); miałbym się nad pokonanym mścić? Bronił się? to jego prawo; mężnie walczył (i silny); wyszkolenia mu brak. Ja — tylko ciężka waga i wieloletnia rutyna; niełatwe było zwycięstwo, szanuję go, rycerskiego przeciwnika, a zniewagę wymazałem z pamięci. — Ale warunek: „w łódce będziesz przy mnie siedział; zgadzasz się?“ — „Zgadzam się“. — „Daj rękę“. — Dał.
A mamusia: „widzisz, pan doktór dobry; podziękuj, słuchaj się na skinienie“.
Łódka ma we dworze opinię stateczną i zrównoważoną, rybak-wioślarz doświadczony, ja — autor książki: „365 sposobów zabezpieczania od nieszczęśliwych wypadków latorośli na dnie powszednie, niedziele i święta“. I pływam, jak Walasiewicz, jak Kusociński.
Więc tylko: „czy pogoda, czy sweterek, czy twaróg, czy łódka niewywrotna, i czapki na słońcu, — czy dam radę z taką czeredą, i na skinienie, i punktualnie na obiad, bo niepokój, i już nigdy, nigdy, do siwego włosa i łysiny...
Zawierzyły mamy, ciocie, babcia. Niniejszym składam im dank.
Ale... Nowa, odmienna seria pytań: „czy wziąć futbolówkę, nóż skautowski, album z markami, czy pies z nami, bo on też nie ma jeszcze czternastu lat“.
Ja — w zamęcie i rozgardiaszu — wódz zimny, słup przewidujący. Opanowałem sytuację (bo kto z kim w łodzi, kto dziób, kto ster). — „I nie pić wody, i nie wychylać się“. — I proszę o zapasowe majteczki dla najmłodszej ekipy. I szepnąłem chłopcom polecenie, żeby „na zapas“. Przedszkolak uparł się, że już akurat przed chwilą, że nie trzeba. Pytam się: „Robiłeś?“ — „Tak“. — „Pokaż język“. — Nie chciał, wolał iść jeszcze raz. (Dziewczynki też certowały się, że dorosłe i eteryczne; ale też poszły — na zapas).
Embarquement. — Liczę: „jeden, dwa, sześć, osiem“. — „Choć burza huczy w koło nas“. — Drobne nieporozumienie, bo ona nie chce przy nim, a on nie chce za nią.
Lekko zakołysała się łódź. Mała przy mnie, przedszkolak z kijem wolałby (nieśmiało) nie przy mnie. — Syrena (gwizdek). Ruszamy. — Płyniemy. — Powiewamy. — Cisza.
Ona (której ciocia była za granicą) dopiero dwa razy obraziła się, teraz pierwsza przerwała ciszę doskonałą:
— Proszę pana, on się wychyla, on wypadnie; proszę pana doktora, on chlapie.
Stała się rzecz wysoce niewłaściwa: przedszkolak pokazał jej język.
— Już zaczynasz? — Poczekaj: powiem twojej mamusi. — Mówiłam, że tak będzie. — Więcej z nami nie pojedziesz. — On chlapie.
(Przedszkolak łagodnie wiosłował patykiem, ale teraz naprawdę rąbnął kijem wodę).
— No widzi pan, co on robi?. — Ooo, całą sukienkę mi... Nie chcę siedzieć tu.
Mówię twardo do przedszkolaka: „nie chlap“.
A ona: „niech mu pan odbierze ten kij“.
Ja znów — twardo do niej: „nie dyktuj mi, co mam robić; wiem sam“.
A przedszkolak, rozumie się, wiosłuje tym swoim kijem i pyta się: „ile razy mi powiesz?“ — „Co ile razy?“ — „No, żebym nie chlapał?“ — „Nie rozumiem“. — A on niecierpliwie: „ile razy, że potem dasz mi klapsa, po łapach, raz?“ — „Ach, tak: trzy razy powiem, ja zawsze tak — trzy“. — „Czy z tym, co już powiedziałeś?“ — „No tak“. Lekko uderzył kijem wodę i pyta się: „Czy to się liczy?“ — „Nie, lekko możesz“.
A ona niezadowolona chce zmienić miejsce. Łódź lekko się pochyliła, mała sąsiadka mocniej tylko ścisnęła moją rękę (I to był jedyny incydent). Znów skupiona cisza.
Cisza. Obrazy, zmienne krajobrazy. — Plusk. Woda, iskry, błękit. Zieleń, piasek brzegów. — Cisza. — Płyniemy.
Uśmiecham się. — „Czy poradzę sobie z czeredą?“ — A z czym tu sobie radzić? — Człowiek — ciche, dobre, łagodne, miłe, naiwne trochę stworzenie, — byle nie drażnić, nie krzywdzić, nie podjudzać, nie niewolić. — Nawet ona i on teraz cisi.
Myślę: dziwny wyraz — opieka. — Skąd wziął się, kto tak wymyślił? — Dlaczego? — Czy dopiekać trzeba i przypiekać, żeby porozumieć się i uzgodnić?
— Proszę pana, czy są smoki?
— Nie sądzę.
— Czy były?
— Nie wspominają o nich historycy; były przedpotopowe zwierzęta. — „A potop był?“ — „Różnie bywało“. — „A może jest smok na nieznanej wyspie?“ — „Wątpię: za bardzo już świat przeszukany przez człowieka“.
— A jak to się rośnie?
— To długa historia: może opowiem kiedy wieczorem?
— Czy żaba może mieć katar? — Czy jeżeli spojrzeć na błyskawicę, to można oślepnąć? — Czy rekin silniejszy, czy krokodyl? — Czy są trujące drzewa? — Czy jeszcze daleko do miasta?
Lądujemy. — Polanka. — Bułka z twarogiem. — Zabawa w dwa ognie. Mała zrywa kwiatki: bukiecik dla mamusi (Szkoda, że nie ma nitki, na szczęście, jest sznurek). — „Może kilka listków dodać do bukietu?“ — Nie chce. — „Spróbuj“. — Spróbowała. — „Ładnie?“ — „Zdaje się, że tak“.
Wyrzucili przedszkolaka z zabawy, bo przeszkadzał i mało piłki nie utopił. — Siedzi smutny. Zobaczył mrówkę i zasypuje ją piaskiem: „Czy ja ją męczę?“ — „Ucieka — widzisz przecie. Małe dzieci często męczą mrówki i motyle, nawet męczą kury; nie rozumieją jeszcze, bo małe“.
Cisza. Rzeka płynie. — Bukiecik dla mamusi, — tak, z zielonym ładniej. — I tam dalej — zabawa w dwa ognie. — A przedszkolak: „już dosyć, — niech sobie żyje; idź sobie, mrówko, — niech pan powie, żebym i ja grał z nimi“. — „Jakże powiem, kiedy nie chcą, bo przeszkadzałeś?“ — „Ale pan może kazać“. — „Nie mogę kazać, bo to ich piłka i ich zabawa“. — „Ale ty jesteś doktór“. — „Ale oni zdrowi, i zabawa, to nie termometr i nie grypa, i nie aspiryna! Idź sam, może cię przyjmą jakoś“.
Przyjęli go na próbę, tylko ona jedna nie chciała, „bo jej w łódce ozór wywalił i sukienkę ochlapał“.
Więc usiadła przy mnie i mówi, że nudzi się, że na przyszły rok pojedzie z ciocią do Montekatani; że tam są wygody i w każdym pokoju jest w Montekatani wanna i kultura i w ogóle wszystko elektryczne; ciocia lubi tylko Riwierę i prawdziwe morze.
— No tak, ale i tu jest ładnie. — Ja na przykład nie żałuję, że tu przyjechałem, chociaż też chciałem w góry.
— Nie, ona żałuje, bo woda w rzece jest brudna i dziewczynki są nieszczere, a chłopcy są dziecinni i źle wychowani, kiedy były lody, zachowywali się tak, jakby nigdy lodów nie widzieli. Wszystko jest prymitywne.
Westchnęliśmy oboje: ona i ja. — A oni bawią się, a my rozmawiamy. — Nie dojechaliśmy do miasta, bo było już późno.
Niby troszkę rozczarowanie: bo ten chciał kupić nową baterię do latarki, a ta w aptece dla mamusi, a ten — jakąś pamiątkę, bo w mieście są pewnie „historyczne ruiny“, może nawet starożytna grota. Więc trzeba zobaczyć. Bo po wakacjach wypracowanie bez ruin i pomnika, to co? — żeby nawet nie wiem jak się starać, pani woli ciekawe, jakby to była jej wina, że ruin nie ma.
Więc troszkę wprawdzie rozczarowanie; ale zgodzili się, że przyjemnie, i pierwszy raz lepiej wrócić punktualnie, — „i trzeba na cały już dzień z kotletami — za tydzień, albo nawet jutro zaraz skorzystać z pogody. — Prawda?“
— Prawda, ale nie ze mną. Jutro wykluczone. Czy za tydzień, nie wiem. „Bo proszę was, zobowiązanie, ustalony termin, verbum. Nie wolno lekkomyślnie obiecywać“.
Przyznali słuszność:
— Tydzień? Możemy nie doczekać. Może wojna i gazy trujące...
— Ale, ale... Bo mogę zapomnieć. — Pytał mi się z was któryś, czy żaba może mieć katar? A ona, ty zdaje się, powiedziałaś: „głupi“. — Ktoś się roześmiał, a on zawstydził się. Zaskoczony pytaniem, nie odpowiedziałem. — Otóż nie jestem pewien, musiałbym dopiero poszukać w książkach; ale sądzę, że żaba może mieć katar; inny jest ten żabi katar, z kichaniem, czy bez kichania, nie wiem; ale żaba ma drogi oddechowe, więc zupełnie możliwy jest ich taki, czy inny stan zapalny.
Potem rozwinęła się jeszcze dyskusja na temat, czy przyjemniej jest kichać, czy ziewać, czy dokuczliwszy jest kaszel, chrypa, czy czkawka; czy gorszy ból zęba, czy brzucha, czy gorsze są piegi, czy komary?
Uradziliśmy w łódce założyć Towarzystwo Naukowe. — Bo na przykład pytasz się, jak człowiek rośnie, albo mózg i poeta. — Możemy zbierać się po obiedzie, albo wieczorem, nawet bez prezesa i bez telefonu. — Kto chce. — Obecność nie obowiązkowa. — Przedszkolak też — i mała też. Jeżeli mamusia pozwoli. — Każdy człowiek, nawet z czwartego oddziału i piątej klasy, — inaczej rozumie, jeżeli chce słuchać. A nawet ma prawo zasnąć. (Ja też czasem zasypiałem na posiedzeniach naukowych).
No i wróciliśmy: nikt nie zginął, — ani paletko, ani w odmętach, ani deszcz, — i wzorowo, sucho, w kapelusikach, na pół godziny nawet przed obiadem wracamy.
Bardzo ważna była ta wycieczka łódką, — niby nic, ale ważna. — Niby nic. Ale ona już wie, że w bukieciku ładne są listki zielone, a on mrówki nie zasypał piaskiem: kto wie, może ta mrówka też akurat wróciła do domu i też opowiada, jaką miała przygodę; ale uratowała się i żyje.
Pytał się przedszkolak, czy ja wszystko wiem. Ja troszkę tylko, tycio, ułamek dziesiętny. — Ale spróbuję wytłumaczyć: bo znam 5 sposobów, żeby się nie bić; pewnie jest więcej sposobów, żeby nie bić się, ale ja znam pięć, — wypróbowanych.

*
UWAGA:

Gdy jestem z dziećmi, — towarzyszę im; one mi towarzyszą. Rozmawiamy, albo nie. (Przeszkadzają te, które chcą przewodzić). Moja i jego godzina na zegarze, gdy jesteśmy razem; nasza wspólna dobra godzina życia — moja i ich. — Nie wróci...



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Goldszmit.