Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/LXVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Noc była dość ciemna, co płynęło stąd, że księżyc chociaż świecił, nie znajdował się tam, gdzie go widzieć można, gdyż Diana bogini nieraz przechadzać się zwykła do Antipodów, pozostawiając góry w cieniu i doliny w mrokach. Don Kichot zapłacił daninę przyrodzeniu, pogrążając się w pierwszy sen, acz dalej nie zasypiał, przeciwnie całkiem do Sanczy, cięgiem zawsze od pierwospów, z wieczora do rana chrapiącego, co było znakiem dobrego złożenia ciała i spokojności umysłu. Pragnienia Don Kichota spać mu nie dozwalały, tak iż wreszcie obudził Sanczę, mówiąc doń: — Jestem prawdziwie zdziwiony, Sanczo, obojętnością twoją. Musisz być wyrobiony z marmuru lub bronzu, i być tak jak on nieczuły i niewzruszony. Gdy ja czuwam, ty śpisz, gdy płaczę, ty śpiewasz, gdy mdleję z wyczerpania, ty zaledwie tchnąć możesz, kałdun mając pełny od obżarstwa. Jest powinnością wiernego sługi dzielić troski i dolegliwości swego pana i odczuwać jego strapienia.
Zważ pogodność tej nocy i samotność, jaką się cieszymy — wszystko zdaje się nas zachęcać do czuwania, między jednym snem a drugim. Wstań tedy, na Boga, leniwcze, oddal się kilka kroków, potem zaś, z dobrej woli, wymierz sobie czterysta lub pięćset plag, na zadatek tych, które winieneś na odczarowanie pani Dulcynei. Proszę cię, uczyń to po dobremu, nie chcę bowiem znów mocować się z tobą za barki, poznawszy już ciężkość twego ramienia. Gdy dopełnisz rzeczy umówionej, resztę nocy spędzimy na śpiewaniu, ja wyśpiewując smutki oddalenia, ty słodycz wierności — i tak zaczniemy od tej chwili życie pasterskie, jakie w swej wsi prowadzić będziemy. — Mości Panie — odparł Sanczo — nie jestem mnichem, abym się ze snu wyrywał i dyscyplinę odprawiał, nie wierzę takoż, abym mógł przejść nagle od biczowania do śpiewów. Dozwól mi zatem, WPan, wyspać się dowoli i nie naglij mnie do plag dawania, bowiem obiecuję Wam, że, w przeciwnym razie, zaprzysięgnę, iż nie tylko nie dotknę swojej skóry, ale nawet i pasa. — O serce zakamieniałe! O giermku bez duszy! O jakże źle zużyty był chleb, jak źle umieszczone łaski i fawory, które ci wyświadczyłem i zamyślałem jeszcze wyświadczyć. Dzięki mnie widziałeś się wielkorządcą i, dzięki mnie, żywisz nadzieję zyskania grabiostwa lub innego jakiegoś tytułu; niechaj tylko ten rok upłynie, a będziesz miał wszystko, czego żądasz, gdy post tenebras spero lucem.[1]
— Nie wiem — odparł Sanczo — co się ma to znaczyć, to tylko wiem dobrze, że gdy śpię, nie czuję trwogi, nadziei, troski ani radości. Niech będzie błogosławiony ten, co sen wynalazł, płaszcz, który okrywa myśli śmiertelników, jedzenie, co głód nasyca, napój, który pragnienie koi, ogień, który rozgrzanie sprawia, świeżość, co ochłodę niesie, wreszcie, pieniądz powszechny, za który wszystko kupić można, oraz równość, dzięki której jednako waży pastuch, jak i król, głupiec, jako i mędrzec.
Sen, zgodnie z tem, com słyszał, ma tylko tę rzecz złą w sobie, że do śmierci podobien, w samej rzeczy, między człekiem uśpionym a martwym niema wielkiej różności. — Nigdym w życiu — rzekł Don Kichot — nie słyszał cię, Sanczo, tak roztropnie rozprawiającego, z czego wnoszę, że słuszne musi być przysłowie, które nieraz powtarzasz: „Z jakim kto przestaje, takim się staje“. — Ach, Mości Panie — odparł Sanczo — to nie ja teraz przysłowia nadziewam, lecz Waszej Miłości z gęby się one wyrywają parami, z tą tylko różnością, że WPana są lepiej przystosowane; a moje czasem nie do rzeczy. Jednakoż, koniec końców, przysłowiami być nie przestają. — Bawiąc się tą rozmową, usłyszeli głuchy rumor i odgłos przenikliwy, który całą dolinę napełniał.
Don Kichot podniósł się natychmiast, położył rękę na szpadzie, podczas gdy Sanczo zwinął się w kłębek pod swoim osłem, czyniąc ochronę i wał ze zbroi swego pana i z burdy oślej. Jeżeli Don Kichot pewien lęk odczuwał, to Sanczo cały ze strachu dygotał. Łoskot coraz więcej się pomnażał, zbliżając się do naszych dwóch tchórzów: źle powiedziałem, dwóch, był bowiem jeden tylko, co się drugiego tyczy, to znamy jego męstwo.
A oto cała przyczyna: przekupnie gnali na targ przeszło sześćset wieprzów; szli nocą, aby prędzej u celu stanąć. Wieprze, chrząkając i kwicząc, taki hałas sprawiały, że ogłuszył on Don Kichota i Sanczo Pansę, którzy nie wiedzieli, co to być mogło. Ogromne, kwiczące stado nadbiegło w bezładzie; wieprze, nie okazując żadnego względu dla dostojeństw Don Kichota i Sanczo Pansy, przebiegły po nich, deptając i roznosząc okopy giermka, oraz tratując nietylko Don Kichota, ale i Rossynanta. Szybkość biegu tych zwierząt nieczystych sprawiła, że przewróciły one i stratowały kulbakę, zbroję, osła, Rossynanta, Sanczę i Don Kichota. Sanczo porwał się, jak mógł najprędzej, zażądał szpady od swego pana, mówiąc, że pragnie zabić pół tuzina tych grubiańskich panów wieprzowskich (poznał był już bowiem napastników).
— Daj im przejść, przyjacielu Sanczo — rzekł Don Kichot — zniewaga ta jest karą za moje grzechy; niebo słusznie karze zwyciężonych rycerzów błędnych, pozwalając, aby byli od lisów zjedzeni, pokąsani od os i od wieprzów zdeptani, — zaliż to jest także kara niebios — zapytał Sanczo — że giermków rycerzy błędnych moskity gryzą, pchły kąsają i że głód ich gnębi? Gdybyśmy, my giermkowie, byli synami rycerzy, którym służymy, lub przynajmniej ich bliskimi krewniakami — nie dziwowałbym się, że kara za ich winy aż do czwartego pokolenia nas ściga. Jakoż jednak mieszać Pansów z Don Kichotami? Tymczasem starajmy się jaknajdogodniej urządzić, aby spędzić tę noc do rana, później Bóg dzień ześle i obaczymy, co nam czynić należy.
— Śpij, Sanczo — odparł Don Kichot — śpij, któryś się urodził dla spania; ja który na świat przyszedłem, aby czuwać, powierzę się moim myślom i wyrażę je w małym madrygale który wczoraj ułożyłem w mej głowie, nic ci o tem nie wspominając. — Mojem zdaniem — rzekł Sanczo — myśli, które pozwalają składaniem wierszy się zatrudniać, nie mogą być przykre i uciążliwe zbytnio. Niechaj zatem Wasza Miłość rymuje do syta, ja zaś będę spał, jak tylko zdołam najlepiej. To rzekłszy, zajął na ziemi tyle miejsca, ile chciał, skulił się wygodnie i zasnął głębokim snem, nie myśląc o swoich oblikach, długach i zmartwieniach.
Co się tyczy Don Kichota, to oparty o pień bukowy, czy jesionowy (Cyd Hamet Benengeli nie namienia jakie to drzewo było) zaczął on śpiewać następujące strofy, których wtórem wzdychania były.
Kiedy się serce rozdziera na ćwierci,
Bólem, który mi zsyłasz nieprzerwanie,
Bóżku Amorze, niezbłagany panie,
Myślę, że mękę mą uciszę w śmierci.
Jednak, gdy tylko wchodzę w śmierci wrota,
Kiedy się zbliżam do portu zbawienia,
W duszy swej czuję znów rozkoszy drżenia
I znów się budzi do życia ochota.
O trafie dziwny, rzeczy niesłychana,
Rzadki przypadku, co wprawia w zdumienie,
Żyjący kroczę poprzez śmierci cienie,
Zaś śmierć żywotem mym jest poprzedzana!
Rycerz każdy wiersz hurmem wzdychań i potokami łez obdarzał, jak człek, którego serce szarpała boleść, płynąca z klęski i oddalenia od Dulcynei.
Tymczasem dzień nastał i słońca promienie poraziły oczy Sanczo Pansy. Obudził się, przeciągnął, poczem, ujrzawszy spustoszenie, jakie uczyniły świnie w jego śpiżami, począł wywierać siarczyste przekleństwa na nie i na tych, co je prowadzili. Wkrótce obaj wyruszyli w drogę. O zmierzchu ujrzeli sześciu ludzi na koniach i czterech, czy pięciu piechotą, im naprzeciw dążących. Don Kichot poczuł, że mu serce bije, Sanczo zaś, że mu w piersiach całkiem upada, bowiem ludzie ku nim zmierzający, mieli kopje i tarcze, uzbrojeni będąc, jak na wojnę. Don Kichot obrócił się do Sanczy: — Gdybym mógł, mój Sanczo, uczynić użytek z broni, gdyby obietnica, com ją dał, rąk mi nie wiązała, orszak ten, ku nam zmierzający, byłby dla mnie chlebem błogosławionym, lubo mogą to być wcale inni ludzie, niż mi się wydają, przez omamienie. Tymczasem konni przybliżyli się z wymierzonemi kopjami i bez słowa otoczyli Don Kichota, przytykając mu ostrza do piersi i do gardzieli, jakby mu śmiercią zagrażać chcieli. Jeden z pieszych położył palec na gębie, czyniąc znak, aby rycerz milczał, poczem chwycił Rossynanta za uzdę i z drogi go odciągnął; inni jego wspołecznicy otoczyli Sanczę i osła i, równie tajemnicze zachowując milczenie, ruszyli za tym, który Don Kichota prowadził. Rycerz nieborak dwa czy trzy razy chciał już zapytać, dokąd go wiodą i czego żądają od niego, aliści, gdy gębę otwierał, pilnowacze zaraz mu ją zamykali, opierając o nią ostrza stalowe. To samo zdarzało się z Sanczą: chocia wcale mówić nie miał zamiaru, jeden ze strażników kłuł go kolcem dzidy, a wraz i osła jego, jakby się obawiał, aby osioł również nie chciał rykiem przemówić. Noc tymczasem uczyniła się zupełna. Przyspieszono kroku; w sercach dwóch jeńców wzrastała trwoga, zwłaszcza, gdy słyszeli od czasu czasu, słowa: pospieszajcie troglodyci, milczcie barbarzyńcy, upokórzcie się ludożercy, przestańcie się żalić, Scytowie, nie otwierajcie ócz krwawi Polifemowie, drapieżne tygrysy!... oraz inne nazwy, podobne, które pieściły słuch nieszczęsnego rycerza i godnego litości giermka. Sanczo mruczał do siebie na stronie: „My wróbelki, my turkaweczki, my cucusie, na których się woła ts. ts.!“ Oto słowa, które mnie nie cieszą wcale! Ziarno na przeciwny wiatr wystawiono, wszystko najgorsze na nas razem spada, jak na psa razy kija. Dałby Bóg, aby ku czemuś gorszemu jeszcze nie przyszło!
Don Kichot szedł pomieszany, nie mogąc, mimo wszystkich wysiłków, wyrozumieć, kim byli ci ludzie, co takiemi przekleństwami go obsypywali, to tylko miarkował, że mało było przyczyn do nadziei, wiele zaś do obaw. Dotarli wreszcie, w godzinę po północy, do zamku. Don Kichot poznał zaraz, że jest to zamek książęcy, gdzie niedawno kilka dni spędzili. — Niech mnie Bóg ma na pieczy — zawołał — cóż to ma znaczyć? Wszystko tu było dwornością i przyjęciem miłem, acz dla zwyciężonych dobro w niepomyślność się obraca i w zło potem przechodzi. Wjechali na pierwszy dziedziniec zamku, zaś to, co na nim ujrzeli, powiększyło ich zadziwienie i zdwoiło przestrach, jak to obaczymy w kapitulum następnem.
- ↑ „Post tenebras spero lucem“ — było dewizą pierwszego wydawcy i przyjaciela Cervantesa, Juana de la Cuesta.