Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/XXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Miguel de Cervantes y Saavedra
Tytuł Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy
Wydawca Wydawnictwo J. Mortkowicza
Data wyd. 1937
Druk Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn.
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Edward Boyé
Tytuł orygin. El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


KAPITULUM XXVIII
O RZECZACH, PRZEZ BENENGELI OPOWIODZIANYCH. DOWIE SIĘ O NICH TEN, CO Z PILNOŚCIĄ CZYTAĆ BĘDZIE

Gdy waleczny ucieka, snąć odkrył zasadzkę, zaś i człeka rozumnego rzeczą jest, zachować się na lepszą sposobność. Tej prawdy dowód jasny mamy w Don Kichocie, który umknął od wściekłości i złych zamysłów rozjuszonego pospólstwa, zapominając o Sanczy i niebezpieczeństwie, w jakiem go pozostawił.
Odjechał daleko, aby się czuć bezpiecznym. Sanczo postępował za nim, półleżąc na ośle. Dojechał wreszcie, już do zmysłów powrócony, a dojechawszy, spuścił się z osła na ziemię, blisko nóg Rossynanta, pełen ciężkiego strapienia i tęgo kijem wymłócony. Don Kichot zsiadł prędko z konia, chcąc obaczyć jego rany, ale uznawszy, że był cały od stóp do głowy, rzekł mu wpół z gniewem:
— Nie mogłeś lepszej pory sobie znaleść na ryczenie, Sanczo? Gdzież to u bisa słyszałeś, aby w domu wisielca o sznurze wspominano? Na melodję ryczenia nie można się spodziewać innego wtóru, jak łoskotu i kija! Podziękuj Bogu, Sanczo, że pobłogosławiwszy cię pałką, nie uczynili ci pięknego znaku krzyża szablą.
— Nie mam ochoty odpowiadać — odparł Sanczo — gdyż zdawa mi się, że mówią za mnie moje plecy. Siadajmy na siodła i oddalmy się stąd. Nie będę już odtąd nigdy ryczał, ale to mnie nie przeszkodzi mówić, że rycerze błędni uciekają, zostawiając swoich giermków, mielonych jak ziarno w młynie, we władzy wrogów.
— Nie ucieka ten, co się usuwa — odparł Don Kichot. Musisz wiedzieć, Sanczo, że męstwo, które się na mądrości nie gruntuje, nazywa się zuchwalstwem, zaś waleczne czyny zuchwałego raczej przypisać trzeba jego pomyślnej fortunie, niż odwadze. Przyznaję, żem się usunął, alem nie uciekał i w tem naśladowałem siła walecznych, którzy się ochraniają na lepszą sposobność. Historję pełne są takich przykładów, ale nie będę o nich na ten czas powiadał, gdyż tobie nic po nich, ja zasię nie mam chęci nad tem się szerzyć.
Sanczo, przy pomocy Don Kichota, wlazł na osła, jego pan dosiadł Rossynanta. Ruszyli powoli naprzód i wkrótce zaszyli się w las topolowy, który rósł o ćwierć mili stamtąd. Sanczo, od czasu do czasu, wydawał ciężkie i żałosne westchnienia. Gdy Don Kichot spytał się go o przyczynę tego gorzkiego strapienia, Sanczo odparł, że od kości pacierzowej, aż do karku czuje ból niezmierny, co go prawie zamracza.
— Przyczyna tej boleści — rzecze Don Kichot — musi być ani chybi ta, że kij, którym cię tłukli, był długi i szeroki, tak iż doścignął wszystkich tych części ciała, co ci dolegają; gdyby drąg dalej był dostał, jeszcze więcej, byś cierpiał.
— Hej do stu katów, WPanie — zawołał Sanczo z wielkiej mnie wywiedliście wątpliwości i dobrzeście mnie oświecili. Zaliż przyczyna tej boleści, co ją odczuwam, tak jest ukryta, że aż mowie trza było, ze dokucza mi ta cała część ciała, którą zbito. Gdyby mnie bolały golenie, możnaby było dochodzie jeszcze, dlaczego urażenia czuję. Ale tu i bez proroctwa wiadomo, że musi mnie boleć tam, gdzie mnie drągiem zwalono. Zaprawdę, WPanie, że cudza boleść jest to próżna wieść, poznaję codzień jawniej, ze nie wiele się mogę spodziewać po służbie u WPana. Jeżeliście mnie dziś potłuc pozwolili, to na przyszły raz (tysiące okazyj zdarzyć się może) powrócimy do podrzucania na derze i innych dwornych figlów; teraz porachowali mi wszystkie żebra, później i oczy mogą wyłupić.
O ileż lepiejby było (w tem rzecz jednak, że jestem głupcem i nigdy nic mądrego w życiu nie zdziałałem), o ileż lepiejby było, powtarzam, gdybym do domu powrócił, do mojej żony i dziecek, aby je żywić i wychowywać, korzystając z tych darów, co mi je Bóg udzielił, miast błąkać się z Waszą Miłością po drogach, które nie są drogami, po ścieżynach i gościńcach, co wiodą nie wiedzieć dokąd, jadać przytem źle, a pijać jeszcze gorzej, Nie rzeknę już nic o spaniu! Mój bracie, panie giermku, odmierz sobie siedem piędzi ziemi, a jeśli ci to nie wystarcza, dodaj drugie siedem, bowiem rozciągnąć się możesz wygodnie i wyspać należycie. Och, gdybym mógł ujrzyć spalonym i w popiół obróconym tego, co pierwszy wynalazł rycerstwo błędne, albo przynajmniej tego giermka, który pierwszy przystał na służbę do tych głupców, jakimi w zeszłych wiekach byli błędni rycerze. O teraźniejszych nic nie mówię; szanuję ich dlatego, że Wasza Miłość jesteście jednym z nich i że uznaję, iż swoją mądrością moglibyście djabła w kozi róg zapędzić.
— Poszedłbym w zakład o sto — rzecze Don Kichot — że teraz, gdy tak paplotasz, bez tego, aby ci ktoś przerywał, nie czujesz już najmniejszej boleści w całem ciele. Rozprawiaj do woli, mój synu, gadaj wszystko, co ci myśl na język niesie, abyś tylko dolegliwości nie znosił, ścierpię chętnie przykrość, którą mi zadają twoje wymówki uszczypliwe. Jeżeli masz tak niezmyśloną chęć powrotu do swojej żony i dzieci, Bóg mi świadkiem, że cię wstrzymywać nie będę. Masz moje pieniądze, porachuj, ile czasu ubiegło od naszego trzeciego ze wsi wyruszenia. Później pomiarkuj sam, ile ci za miesiąc zapłaty przypada i weź co się należy.
— Gdy służyłem u Tomasza Karrasco, ojca pana bakałarza Samsona Karrasco, którego Wasza Miłość zna dobrze, dostawałem oprócz jedzenia dwa dukaty. Nie wiem, co mogę zarobić u WPana, aliści wiem to dobrze, że giermek rycerza błędnego, więcej ma pracy i mozołu, niż parobek u gospodarza. My słudzy kmieciów pracujemy ciężko przez dzień cały, jednak wieczorem możemy się najeść do syta i wyspać w łożu, w którem nie leżałem, odkąd zostaję na służbie u WPana. Nie liczę krótkiego czasu, gdyśmy bawili w domu Don Diega de Miranda, upominków, com je z garnków Kamacza wyszumował, podobnież tego, co zjadłem, wypiłem i wyspałem się u Bazylego. Resztę czasu spałem na twardej ziemi, pod niebem odkrytem, wystawiony, jak się mówić zwykło, na wszystkie aury niełaskawości, żywiąc się jeno okrawkami sera i chleba skórkami i żłopiąc wodę czystą, ze źródeł i strumyczków, napotykanych w odludnych miejscach.
— Przyznaję — rzekł Don Kichot — że wszystko, co mówisz, Sanczo, jest prawdą, a więc wiele mam ci drożej zapłacić niż Tomasz Karrasco?
— Według mego rozumienia — odparł Sanczo — dwoma realami wyżej na miesiąc. Wtedy się będę miał za dobrze zapłaconego. To jest, co się zasług za moje trudy tyczy. Co się zaś należy do obietnicy, dania mi rządu wyspy, to za nią słusznieby należało przydać jeszcze sześć realów, co pospołu uczyni trzydzieści.
— Bardzo dobrze — rzekł Don Kichot — upłynęło dwadzieścia pięć dni od chwili, gdyśmy z domu wyjechali. Skoroś sobie już zapłatę okryślił, weź teraz z moich pieniędzy, według swego rachunku, stosowną sumę.
— Tam do bisa, — zawołał Sanczo — dalecy jesteście, WPanie, od słusznego obrachowania, bowiem co się należy obietnicy wyspy, trzeba ją liczyć od pierwszego dnia, gdyś mi ją Wasza Miłość obiecał aż do tej godziny.
— Jakże dawno ci ją namieniłem? — spytał Don Kichot.
— Jeżeli dobrze pamiętam — odparł Sanczo — dwadzieścia kilka lat temu, trzy, albo cztery dni mniej lub więcej.
Don Kichot uderzył się ręką po czole i jął się śmiać z całego serca. Później rzekł:
— Ach na Boga żywego, ledwie dwa miesiące trwają moje błędne jazdy, licząc już w tem czas, gdy pozostawałem w Sierra Morena, a ty mówisz, że dwadzieścia lat upłynęło, jakem ci wyspę przyobiecał. Poznaję, że chcesz, mój przyjacielu, aby wszystkie moje pieniądze, co je masz przy sobie, tytułem zasług tobie przypadły.
Skoro taką żądzą ku nim pałasz, daję ci je z miłą chęcią; niechaj ci służą. Wolę pozostać sam i biedny, bez grosza przy duszy, niźli widzieć się w towarzystwie takiego giermka-ladaco. Lecz powiedz mi, przestępco reguł giermkowych rycerstwa błędnego, gdzieżeś to widział lub czytał, aby giermek targował się z swym panem i mówił mu: „jeżeli chcecie, abym wam służył, musicie mi dać tyle a tyle zasług na miesiąc“. Zagłąb się, zagłąb zbójcze, hultaju, potworze, co nie masz sobie równego, zagłąb się powtarzam w „mare magnum“ ich dziejów, i jeżeli znajdziesz tam, że jakiś giermek powiedział, albo pomyślał to, coś ty rzekł przed chwilą, pragnę, abyś mi to wyrył na czole, a na przydatek wymierzył mi pięć tęgich policzków, tak, abym miał twoje palce na twarzy dobrze odciśnione. Zawściągnij wodze, albo raczej uzdeczki twemu osłu i zaraz do domu powracaj; odtąd już ani kroku ze mną naprzód nie postąpisz. O Chlebie mój, dany niewdzięcznikowi, o obietnice, niedobrze umieszczone, o człeku, który więcej zwierza, niż człowieka masz własności! Właśnie teraz, gdy zamyślałem wysadzić cię na stopień takiej godności, że wbrew życzeniu twojej żony, zwanoby cię Jaśnie Panem, zabierasz się porzucać mnie? Uciekasz w ten czas, gdy miałem już twarde postanowienie uczynienia cię panem najpiękniejszej na świecie wyspy? W końcu, jakeś to rzekł kiedyś: „Miód nie jest uczyniony dla oślej mordy“. Osłem jesteś, osłem pozostaniesz i osłem zejdziesz z tego świata, gdy się już przerwie nić żywota twojego. Jestem upewniony, że prędzej ono do swego kresu dojdzie, nim ty poznasz, że byłeś na świecie zwierzakiem.
Gdy tak Don Kichot łajał Sancza i wymówki gorzkie mu czynił, ten oczu z niego nie spuszczał. Wreszcie żalem do żywego przenikniony, rzekł głosem ubolewającym i słabym, z oczyma od łez mokremi:
— Przyznaję, WPanie, że do tego, abym był zupełnym osłem, tylko mi ogona nie dostaje. Jeśli mi Wasza Miłość zechce go przyprawić, na swojem miejscu się znajdzie, ja zaś służyć będę WPanu jako osioł, aż do końca dni moich. Niech mi WPan przebaczy, trzeba mieć wzgląd na głupotę moją. Wiem niezbyt wiele, a jeżeli siła gadam i rozprawiam, pochodzi to bardziej ze słabości niż złośliwości umysłu, ale kto grzeszy i wnet się poprawia, duszę swoją zbawia.
— Zdziwiłbym się Sanczo — rzekł Don Kichot — gdybyś do swych wywodów jakiegoś maluchnego przysłowia nie wsadził. A więc odpuszczam ci ten błąd, pod warunkiem, że się poprawisz i nie będziesz już tak wdanym w żądzę zysku podłego. Bądź dobrej myśli, miej odwagę i ożywiaj w sobie nadzieję na uskutecznienie mojej obietnicy; odwłoka niepodobną jej nie czyni.
Sanczo odparł, że tak postąpi, choćby to tylko z konieczności miało być cnotą.
Tę rozmowę skończywszy, wjechali do lasu. Don Kichot rozłożył się pod pniem wiązu, Sanczo zaś, pod pniem buku, bowem te i inne drzewa mają tylko pnie, rąk zaś nie posiadają.
Sanczo nie bardzo dobrą miał noc, bowiem rzeźki chłód spowodował, że obite boki znów mu doskwierać poczęły. Don Kichot swemi zwykłemi marzeniami się zaprzątnął. Jednakże w końcu obaj oczy zamknęli. O świcie, w dalszą drogę ruszyli, zwracając się ku brzegom sławnej rzeki Ebro, gdzie im się przydarzyło to, co w następnem kapitulum opowiedziane będzie.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Miguel de Cervantes y Saavedra i tłumacza: Edward Boyé.