Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy/Część druga/XXIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przedziwny Hidalgo Don Kichot z Manczy |
Wydawca | Wydawnictwo J. Mortkowicza |
Data wyd. | 1937 |
Druk | Drukarnia Naukowa Tow. Wydawn. |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Edward Boyé |
Tytuł orygin. | El ingenioso hidalgo Don Quijote de la Mancha |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
W dwa dni po wyjeździe z lasu, Don Kichot i Sanczo przybyli nad brzeg rzeki Ebro. Widok rzeki wielkie ukontentowanie w Don Kichocie sprawił. Nie mógł się napatrzyć jej brzegów zakwitłych i urodzajnych, czystości jej wód, obfitości płynnych kryształów i łagodnego nurtu. Widok ów miły tysiąc miłosnych myśli na pamięć mu przywiódł. Osobliwie wspominał sobie, co widział w jaskini Montesinos, chocia bowiem małpa mistrza Pietra oznajmiła mu, że tylko część tych rzeczy była rzetelna, a reszta zmyślona, to rycerz nasz wierzył zarówno w rzeczy fałszywe, jak i w prawdziwe, wcale przeciwnie do Sancza, który wszystko za wierutne kłamstwo poczytywał.
Gdy tak jechali, Don Kichot ujrzał nagle małą barkę, bez wioseł, masztu i lin, przywiązaną na brzegu postronkiem do pnia. Nasz rycerz obejrzał się na wszystkie strony, aliści nie ujrzał nikogo. Nie mieszkając, zeskoczył tedy z Rossynanta i rozkazał Sanczy, aby zlazł z osła i przywiązał oba bieguny do pnia topoli, czy wierzby, rosnącej w pobliżu. Sanczo spytał, co ma znaczyć to nagłe porwanie się z siodła i wierzchowców pętanie.
— Musisz wiedzieć, Sanczo — rzekł Don Kichot — że ta barka (nie masz w tem żadnej wątpliwości) zaprasza przyzywa mnie, abym wsiadł w nią i popłynął dać pomoc jakiemuś rycerzowi lub znacznej osobie, znajdującej się w niebezpiecznej toni. Tym sposobem właśnie postępują sobie czarnoksiężnicy, jak o tem mówią księgi, o historjach rycerskich składane. Gdy którykolwiek rycerz znajduje się w ściśnieniu i nie może wyjść ze złego razu, jak tylko przez wspór, okazany przez drugiego rycerza, ów, chocia od tamtego na trzy tysiące mil albo i więcej jest oddalony, zostaje przeniesiony na obłoku, albo też przepławiony w łodzi. W jednem mgnieniu oka czarnoksiężnicy przenoszą go powietrzem, albo morzem tam, gdzie chcą i gdzie jego pomoc jest potrzebna. Tę łódź zatem nie na co innego tu przysłano, jakem już namienił, a jest to prawda tak rzetelna, jak i to, że teraz dzień mamy. Nim tedy noc nastanie, przy wiąż do pnia Rossynanta i osła i pospieszajmy naprzód w imię Boże. Wsiądę do barki i uskutecznię tę przygodę, choćby mi ją i odradzali wszyscy braciszkowie z zakonu karmelitów bosych.
— Skoro tak jest — rzecze Sanczo — i skoro Wasza Miłość trwa z uporem w swoich cudackich przewiedzeniach, nic innego uczynić mi nie pozostaje, jak schylić głowę, według przysłowia, które mówi: „czyń, co ci każą i cierp, co możesz“. Jednakoż chcąc mieć sumienie spokojne, pragnę przestrzec Waszą Miłość, że ten statek, według mego rozumienia, nie należy do czarnoksiężnika, jeno do rybaków, co w tej rzece najsmakowitsze na świecie sardele łowią.
Sanczo, mówiąc to, wziął jednocześnie dwa bieguny, ostawiając ich, nie bez wielkiego w duszy żalu, opiece i poruczeństwu czarnoksiężników. Don Kichot rzekł mu, aby się nie turbował, bowiem ten, co ich powiedzie tak longique, będzie miał staranie także o ich bydlęta.
— Nie rozumiem panie, co to znaczy „loginque“ — rzekł Sanczo — bowiem takiego słowa jeszcze w mem życiu nie słyszałem.
— „Loginque“ — odparł Don Kichot — znaczy „dalekie“. Nie dziwota, że słowa tego nie rozumiesz, bowiem nie jesteś obligowany rozumieć po łacinie, jak niektórzy, co uważają, że łaciński język pojmują, a przecie w istocie rzeczy nic nie rozumieją.
— Rossynant i osioł już są uwiązane — rzekł Sanczo cóż nam teraz uczynić należy?
— Nic już odparł Don Kichot — tylko znak krzyża świętego uczynić i kotwicę podnieść; chcę rzec, wsiąść do barki i linę odciąć.
To rzekłszy, wskoczył do łodzi; Sanczo poszedł jego śladem. Gdy powróz przecięli, poczęła łódź od lądu się oddalać, niesiona pędem wody. Gdy Sanczo obaczył, że już na dwa kije od brzegu odpłynęli, jął drzeć ze strachu, rozumiejąc, że zaraz zginie. Największej mu jednak boleści przyczyniało to, że słyszał ryczenia osła i widział, jak Rossynant się szarpie, chcąc się oderwać. — WPanie — rzecze — osioł ryczy z tęsknoty — zaś Rossynant próbuje się zdjąć z uzdeczek, aby popłynąć za nami. Moi przyjaciele najmilsi, ostawajcie w pokoju! Szaleństwo, co nas odłącza od was, wkrótce się wniwecz obróci, a wówczas do was powrócimy.
Tutaj zaczął płakać rzewliwie, tak, iż Don Kichot, krzywo na niego spojrzawszy, rzekł gniewnym głosem: — Czego się boisz, podły tchórzu? Czego płaczesz ty, serce maślane? Któż cię prześladuje, albo cię ściga ty, szczurze domowy? Czegóż ci braknie, pisklę, pośród tych wszystkich obfitości? Zali chodzisz bosemi nogami po krzemienistych górach Rypheyskich, czy też siedzisz teraz rozparty wygodnie, jak książę, na ławce tej barki, którą wody tej rzeki spławiają, miłym biegiem, ażeby wkrótce dostała się ona na morze szyrokie. Tymczasem nie masz nijakiej wątpliwości żeśmy już siedemset, albo i osiemset mil ubiegli. Gdybym tu miał Astrolab, czyli miernik gwiazd, aby wziąć wysokość polu czyli osi świata, dokładniejbym ci to mógł powiedzieć, chociaż, jak zważam, jużeśmy przebyli, albo też bardzo blisko mamy przebrać się przez linję, czyli przez podział północny, który dwie strony świata na równe połowy przedziela.
— A gdy tę dzielnicę przejedziemy, o której Wasza Miłość powiada — spytał Sanczo — wieleż drogi ujedziemy?
— Nie mało zapewne — odparł Don Kichot — bowiem, zbliżywszy się do linji, o której namieniałem, będziemy mieli za sobą połowę trzystu sześćdziesięciu gradusów, czyli przedziałów i stopniów, co je zawiera okrąg ziemi, wedle rachunku Ptolomeusza, najlepszego ze sławnych kosmografów.
— Na Boga! — zawołał Sanczo — czy Wasza Miłość po to mnie z brzegu rusza, abym był świadkiem słów jakiegoś hultaja, po to mnie rusza, z przydatkiem jakiegoś lo czy lu, sam zresztą nie wiem.
Roześmiał się Don Kichot, usłyszawszy, co Sanczo uczynił z imienia zacnego kosmografa i rzekł:
— Winieneś wiedzieć, Sanczo, że Hiszpanie, jako też i wszyscy inni, co wsiadają na okręty w Kadyks-Porcie, aby do Indyj Wschodnich popłynąć, niezawodnie i wielokrotnie tego doznawali, iż, po przebyciu podziału północnego, wszystkie wszy i inne robactwa na nich ginęło, tak iż później nie można było naleść na statku jednego owada, choćby się i za niego zlotem zapłacić chciało. Jeżeli chcesz prawdy tej doświadczyć, przesuń rękę po swoich udach, jeżeli coś żywego napadniesz, to znak pewny, żeśmy jeszcze rzeczonej linji nie przejechali, jeżeli zaś nie, tośmy ją nieomylnie minęli.
— Nie wierzę temu — odparł Sanczo — jednakoż uczynię to, co mi Wasza Miłość każe. Nie wiem, jaka jest potrzeba takie próby czynić, skoro dobrze widzę memi oczyma, że zaledwie na pięć sążni od brzegu odpłynęliśmy, tak, że jeszcze widzę Rossynanta i osła w tem samem miejscu, gdzieśmy ich pozostawili. Teraz, gdy bacznie patrzę, przysiągłbym na moją duszę, że nie ruszamy się z miejsca, nawet krokiem mrówki.
— Uczyń tylko tę próbę, Sanczo — rzekł Don Kichot — i nie mieszaj się do rozprawiania, bowiem nie wiesz, co to są kolury, albo cyrkuły, linje i kresy, paralikie, albo równo odległe, zodjaki, ekliptyka, pola i osie niebieskie, substitia, ekwinokcja, planety, znaki, punkta i miary, z których składa się sfera tak niebieska, jako i ziemska. Gdybyś znał się na tych rzeczach, albo przynajmniej na ich częściach, wiedziałbyś już dowodnie, ileśmy paralikii przecięli, ileśmy minęli konstelacyj i ile znaków oglądali. Mówię ci tedy jeszcze raz, abyś się obmacał i dobrze uda obszukał, przeświadczony bowiem jestem, że musisz być czystszy, niż karta białego papieru.
Sanczo włożył powoli rękę w lewą nogawicę, później podniósł głowę, spojrzał na swego pana i rzekł:
— Albo jest to doświadczenie omylne, albo też jesteśmy odlegli od owej linji o tysiące mil.
— Jakto — zapytał Don Kichot — zaliżeś coś wynalazł?
— Nawet kilka — odparł Sanczo i, strzepnąwszy palcami, zanurzył rękę w wodę. Tymczasem barka płynęła powoli za biegiem wody, nie będąc popędzana od skrytych czarnoksiężników, ani od innych tajnych duchów. Niósł ją sam nurt rzeki, który w ten czas cichy był i spokojny.
Nagle odkryli kilka wodnych młynów, pośrodku rzeki stojących. Don Kichot, zaledwie je ujrzał, rzekł do Sanczy gromkim głosem:
— Przyjacielu, odkrywa nam się miasto, zamek i twierdza, gdzie znajduje się uwięziony rycerz, albo jakaś królowa, infantka, czy też księżniczka nieszczęśliwa, której mam przybyć na odsiecz.
— O jakiem mieście, u djabła, o jakim zamku, czy też twierdzy mówi Wasza Miłość? — zapytał Sanczo. Zali nie widzicie, że są to młyny, stojące w wodzie, młyny, w których się zboże miele.
— Zamilcz, Sanrzo — rzekł Don Kichot — chocia te budowania podobne są do młynów, przecie nie są niemi w istocie. Czym ci sto razy tego nie powtarzał, że czarnoksiężnicy przemieniają i przeistaczają dla mnie wszystkie rzeczy, nie wyzuwając ich jednakoż z ich własności przyrodzonej. Nie powiem, aby je przerabiali w inne, potrafią tylko tak zwieść i ułudzie, że wydają się inakszego kształtu i pozoru. Doznałem tego żałośnie w przeinaczeniu mojej pani Dulcynei, jedynej ucieczki w ciężkościach oraz celu moich nadziej.
Tymczasem łódź, dostawszy się na wart, zaczęła płynąć spieszniej, niż przedtem. Młynarze, zajęci przy młynach, widząc, że pędzi wprost w burzliwy zakręt wód, od obrotu kół powstały, wybiegli coprędzej z długimi kijami, aby łódź odepchnąć. Ponieważ byli na twarzach i szatach umączeni, więc pozór mieli dziwaczny.
— Gdzie się zapędzacie, djabły wcielone? — krzyczeli ode młynów — czyście oszaleli? Czy chcecie, aby was kola młyńskie pogruchotały?
— Czym ci nie powiedział, Sanczo — rzekł Don Kichot — żeśmy przybyli do miejsca, gdzie mam pokazać, dokąd sięga mego ramienia dzielność? Spójrz, ile łotrów i hultajów wychodzi mi naprzeciw, ile monstrów chce się opierać mojej odwadze i ile stworzeń okropnych, a bezecnych odstraszyć mnie próbuje...
Ale zaraz to obaczymy.
Rzekłszy to, podniósł się, stanął w barce i wielkim głosem jął wygrażać młynarzom:
— Hultajstwo wierutne i niegodziwe, zaraz, nie bawiąc, wypuście na wolność osobę, którą w tej twierdzy, albo więzieniu trzymacie w zaczarowaniu, jakiejkolwiek byłaby kondycji i stanu, bowiem jestem Don Kichotem z Manczy, zwanym inaczej Rycerzem Lwów, któremu niebo przeznaczyło przygodę tę do szczęśliwego doprowadzić końca. Wyrzekłszy te słowa, dobył szpady i począł nią machać w powietrzu.
Młynarze, nie rozumiejąc nic z tych wszystkich bredni, wystawili długie kije naprzeciw łodzi, którą bystrość wody pędem pod koła młyńskie zawracała.
Sanczo-nieborak ukląkł i jął się modlić, aby go Bóg wybawił z tak niebezpiecznej toni. Bóg uczynił to, przez zręczność i usilną pracę młynarzów, którzy odwrócili łódź od kół bosakami, acz nie tak zręcznie, aby Don Kichot i Sanczo nie powpadali do wody. Dobrze, że Don Kichot umiał pływać, jak kaczor, lubo i tak woda dwa razy ponurzyła go do gruntu, dzięki ciężarowi zbroicy. Gdyby młynarze nie wskoczyli do rzeki i nie wydobyli ich na brzeg, miejsce to stałoby się dla nich obydwóch Troją. Położyli ich na ziemię, zmoczonych bardziej, niźli martwych z pragnienia. Sanczo, podniósłszy ręce i oczy do nieba, prosił Boga z całego serca, aby na przyszłość oswobodził go od zuchwałych pragnień i szalonych zamysłów jego pana. Wtem nadlecieli rybacy, do których barka należała. Widząc ją w kawałki od kół młyńskich pogruchotaną, rzucili się na Sanczę, aby go odrzeć z sukien. Nagabywali też o zapłatę Don Kichota. Don Kichot niewzruszony, jakby się nic nie stało, rzekł do młynarzów i rybaków, że chętnie za łódź zapłacić każe, ale pod obowiązkiem, że przywrócą pełną wolność osobie, czy też kilku osobom, co je w tym zamku więzione trzymają.
— O jakich osobach i o jakim zamku mówisz, ty człeku, na umyśle pomieszany? — zapytał jeden z młynarzy. — Czy myślisz zabierać ludzi, którzy przyjeżdżają tutaj, aby mleć ziarno w młynach?
— Dosyć na tem! — zaszemrał skroś zęby Dos Kichot. — Jest to widzę próżna rzecz, równie jak na pustyni kazać, chcieć przywieść tych hultajów k‘temu, aby czynu jakiegoś szlachetnego dokonali. Zapewne w tej przygodzie zeszło się dwóch czarnoksiężników; co jeden zrobi, drugi odrabia. Jeden mi przysłał barkę, drugi ją o młyńskie koła pogruchotał. Pan Bóg chyba tylko jeden temu zaradzi. Taki jest bieg świata; same jeno przeciwności, zdrady i oszukania, przewrotne. Już i zdzierżyć mi trudno!
Potem spojrzawszy na młyny i podniósłszy głos, rzekł:
— O mili przyjaciele, ktokolwiek jesteście, co zostajecie zamknięci w tem zamczysku, przebaczcie mi, że na moje i wasze nieszczęście wyzwolić was nie mogę. Może ta przygoda jest dla innego rycerza zachowana.
Rzekłszy to, ugodził się z rybakami i zapłacił im za łódź pięćdziesiąt reali, które Sanczo z wielką ciężkością im oddał, mówiąc:
— Jeszcze dwie takie przejażdżki wodne, a dno w mieszku obaczymy.
Rybacy i młynarze nie mogli się nadziwić tym dwóm cudakom, różniącym się swym wyglądem tak bardzo od innych ludzi. Nie udało im się takoż pojąć nic z dyskursów i zapytań Don Kichota. Ostawili ich, z myślą, że są ludźmi z rozumu obranymi i udali się do młynów, oraz do swych sieci.
Don Kichot i Sanczo powrócili do swoich bydląt zaś bydlęta powróciły do nich.
Taki był koniec przygody z barką zaczarowaną.