<<< Dane tekstu >>>
Autor Bolesław Prus
Tytuł Przemiany
Pochodzenie Pisma Bolesława Prusa. Tom XXVI
Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom V
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1935
Druk Drukarnia Narodowa
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
III.

Minęli wąwóz ciasny i wilgotny, z którego ścian stromych zwieszały się krzaki poplątane, niby potwory, czyhające na zdobycz; potem weszli na drogę, zarośniętą gęstemi klombami, wśród których jedno drzewo wysokie i rozłożyste układem gałęzi zdawało się krzyczeć: „Tędy idźcie! tam nie zaglądajcie!“ — i znaleźli się na drodze szerokiej, wśród rzadkiego lasu, którego młode sosny robiły wrażenie pensjonarek z parasolkami w rękach.
— Uf! — odetchnął Łoski, oglądając się wkoło i ocierając pot z twarzy. — Nie lubię tajemniczych kątów w lesie, wolę miejsca otwarte.
— Ach, panie Feliksie, czego ja tu nie doznałem! — zawołał Józef. — Gdybym był przesądny, mógłbym myśleć, że dzisiejszy spacer to obraz mojego życia.
— No, no, tylko bez przesady! — wtrącił Łoski.
— Żadnej przesady — ciągnął Józef. — Naprzód, wchodząc do lasu, spostrzegłem grupę drzew, podobną do olbrzymiego smoka, a w godzinę później była mowa o smoku, pilnującym naszej księżniczki... Powtóre, zabłądziłem, lecz mimo to znalazłem nietylko pana i życzliwe towarzystwo, ale jeszcze ważne wskazówki, bodaj czy nie dla całego życia.
— Znowu przesada... Strzeż się! — wtrącił Łoski.
— Czyliż nie były wskazówką pańskie pytania: czem kto chce być w dalszem życiu i w jaki sposób radby służyć krajowi? Ja przecież nieraz słyszałem podobne kwestje i zastanawiałem się, alem dopiero dziś zrozumiał, że człowiek musi być czemś i robić coś użytecznego. Albo, proszę pana, cała rozmowa Permskiego o więzionej księżniczce, czy to nie wskazówka? Ja do tej pory myślałem, że największe usługi mogę oddać narodowi tylko jako lekarz; dziś widzę, że mam daleko ważniejszy obowiązek.
— Mianowicie?
— Oswobodzić księżniczkę czy królowę... Wprowadzić naród na nowe drogi.
— Bardzo cieszą mnie twoje aspiracje — uśmiechnął się Łoski — bo, jak mówi Propercjusz: In magnis et voluisse sat est — w sprawach wielkich dosyć jest pragnąć, ponieważ świadczy to o podniosłości ducha. Swoją drogą pamiętaj, że pewniejsze oddasz usługi narodowi, sposobiąc się na dzielnego lekarza, aniżeli marząc o roli pasterza ludów. Mojżesz, Solon, Cezar, Mahomet, Napoleon pierwszy — oto jacy wskazywali nowe drogi. Ogrom dzieł, dokonanych pod ich nazwiskiem, uczy nas, że w tych wypadkach, obok genjuszu szczęśliwych jednostek, działały nieskończenie potężniejsze siły, które nazwałbym: planem Bożym. W każdem z tych wydarzeń olbrzymie sprawy społeczne dojrzały i wylały się na świat z woli Bożej czy z porządku natury, a tylko my, ludzie krótkowidzący, przypisujemy je najzdolniejszemu wodzowi danej epoki.
— Więc pan nie wierzy w bohaterów i genjuszów? — zapytał Trawiński.
— Owszem, wierzę. Ale nie przypuszczam, ażeby nawet najgenjalniejszy mógł wydźwignąć, naprzykład, łańcuch gór, jak to czyni natura, albo wprowadzić naród na nową drogę. Naród idzie sam, przez całe wieki, pod kierunkiem niewidzialnych przewodników, których najczęściej nie domyślamy się istnienia. A posuwa się o krok naprzód bynajmniej nie wówczas, kiedy chcą tego sezonowi agitatorowie... Jakże ci się podobało nasze towarzystwo?
Trawiński, któremu przerwano bieg myśli, zachmurzył się, lecz po chwili odparł z udanym chłodem:
— Dziwny jest ten Staś Turzyński...
— Nienajgorszy chłopak, tylko źle wychowany — wtrącił Łoski.
— Panna Zofja, zdaje się, miła panienka...
— O, z niej może wyrosnąć niezwykła kobieta!
— Pomorski, wynalazca wozu latającego, oryginał...
— Koledzy technologowie mówią o nim, że jest bardzo zdolny — rzekł Łoski. — A co sądzisz o Mahomecie czy Mojżeszu Permskim? Bo i on chce lud swój przeprowadzić przez jakieś Morze czerwone. Byle nam dał spokój!
Ale Trawiński, zamiast odpowiedzieć, uśmiechnął się złośliwie i nagle zawołał:
— Widzi pan, widzi pan ten kąt lasu?... Cóżto za dzika polanka! Z jednej strony wielkie jodły, niby wysmukłe nagrobki, z drugiej dąb, widzi go pan?... podobny do głowy ściętej. A całość wygląda jak cmentarz.
— Co za wyobraźnia! — odparł Łoski. — Swoją drogą rzeczywiście ponury kąt!... Pamiętasz pierwszą pieśń Dantego? „W życia wędrówce na połowie czasu, obrawszy błędne manowców koleje, pośród ciemnego znalazłem się lasu. O jakże ciężko wysłowić tę knieję, te puszcz pustynnych zaciernione dzicze, których wspomnieniem pamięć mi truchleje...“
— Szkoda, że niema tu mamusi — rzekł Trawiński — ona tak lubi Dantego... Ale, ale — zawołał, strzelając z palców. — Kiedyśmy się spotkali, wspomniał pan, że spodziewał się spotkać tutaj nietylko mnie, ale nawet i mamusię. Czy co pisała do pana?
— Ach, prawda, że ty jeszcze nie wiesz, z jakiej racji znalazłeś się w Kamieniu — odpowiedział Łoski.
— Więc ja tu jestem z jakiegoś powodu? — zdziwił się Józef.
— Naturalnie. Wiesz, że niedawno umarł Władysław Turzyński, właściciel Turzyc i rodzony brat pana Zygmunta, który jest ojcem Stasia i panny Zofji, a moim tymczasowym chlebodawcą. Otóż Władysław przed kilkoma laty napisał i nawet złożył u rejenta testament, mocą którego prawie cały majątek przekazał bratu Zygmuntowi, nie licząc drobnych zapisów dla dalszej rodziny. Między innemi twojej matce i tobie jakoby przeznaczył piętnaście tysięcy rubli...
— Co pan mówi? — zawołał Józef. — A ja bałem się o przyszłość mamusi!
Był tak wzruszony, że pobladł i ręce zaczęły mu się trząść.
— Tylko spokojnie! — zreflektował go Łoski. — Wasz zapis i zresztą wszystkie są w tej chwili zakwestjonowane, ponieważ Władysław na pewien czas przed śmiercią zrobił całkiem inny testament, mocą którego majątek swój oddał panu Piotrowi Nieznanemu, swemu wychowańcowi i towarzyszowi od lat kilkunastu. Przyczyna zmiany miała być ta, że już po zrobieniu pierwszego testamentu, nieboszczyk mocno poróżnił się z bratem, panem Zygmuntem, i zerwał z nim wszelkie stosunki; tem bardziej zaś przywiązał się do swego wychowanka, że wciąż potrzebował opieki, a z rodziny nie miał nikogo przy sobie.
Ów nowy testament według opinji prawników ma być zupełnie ważny. Tymczasem ojciec Byvatakyego, którego poznałeś dzisiaj, także prawnik, człowiek obrotny i przebiegły, twierdzi, że nowy testament można zwalić. A ponieważ panu Zygmuntowi Turzyńskiemu bardzo chodzi o majątek rodzinny i zawsze potrzeba pieniędzy, więc zgodził się na wytoczenie procesu nowemu, a jak on mówi, bezprawnemu spadkobiercy.
— No, a my? — wtrącił zafrasowany Józef.
— Otóż, o ile wiem, pan Zygmunt Turzyński, za poradą Byvatakyego, chce wszystkich współsukcesorów zebrać tutaj, przedstawić wam stan rzeczy i wziąć od was jeneralną plenipotencję na proces z panem Piotrem Nieznanym. Z tego powodu ciebie ściągnął tutaj pan Wodnicki, z tego powodu zapewne przyjedzie twoja matka. Z tej wreszcie racji zjechali się tutaj, już wprost do domu pana Turzyńskiego, jego synowiec Andrzej z siostrą, panna Klęska, której matka ma także zapis, wreszcie Pomorski i Podolak, którzy również z rozmaitych tytułów mają otrzymać jakieś sumy.
— Ależ to cała awantura! — zawołał Józef.
— I ja tak myślę, tem bardziej, że podobno pan Nieznany robi trudności tylko w stosunku do brata nieboszczyka, do pana Zygmunta; innym, dawniej wymienionym sukcesorom, chce dobrowolnie coś wypłacić. Może nawet oddać wszystko, co im w pierwszym testamencie przeznaczył nieboszczyk. Słyszysz?... Ten pan Nieznany, wobec was, chce odegrać rolę bardzo szlachetną. A może robi tak, ażeby, porozumiawszy się z wami, tem łatwiej mógł pokonać Zygmunta Turzyńskiego. Zrozumiałeś?
Józef słuchał rozgorączkowany, z oczyma błyszczącemi; zdawało się, że każdy muskuł drży w nim.
— Gdybym się nie wstydził pana — mówił wzburzony — tańcowałbym, albo wywracał koziołki, śmiałbym się, a może i płakał... Taki jestem... podniecony...
— To źle. Trzeba panować nad sobą...
— Akurat, kiedy szedłem do lasu — ciągnął Trawiński — na widok niezmiernych obszarów ziemi, należących do jednej rodziny, porwała mnie złość i żal, gdy pomyślałem, że moja mamusia, także przecie Turzyńska, może na starość nie mieć chleba, ani dachu nad głową.
— Ma syna...
— Prawda, ale ten syn może umrzeć, może się z nim coś stać. A w takim razie coby poczęła mama? Czy pan wie, że my już wydajemy gotówkę?... Tak myślałem i gryzłem się, idąc do lasu. Obecnie wracam w innym nastroju, bo widzę przed sobą coś zupełnie nowego. Mówi pan, że ten jegomość, Nieznany, oddałby nam piętnaście tysięcy rubli zaraz? Czy pan wie, co to znaczy? To znaczy: sześćset a może i dziewięćset rubli rocznego dochodu. To znaczy, że starość mamy zabezpieczona i że ja nie potrzebuję się już lękać ani śmierci, ani więzienia, ani zesłania.
— Skądże znowu takie nieszczęścia? — wtrącił Łoski.
— Każdego, kto służy krajowi, może spotkać nieszczęście — mówił Józef — i to, szczerze panu powiem, zawsze krępowało mi bieg myśli, zabijało każdy śmielszy projekt.
Był tak pochłonięty swemi medytacjami, że omal nie wpadł na sosnę. To go oprzytomniło.
— Przepraszam cię, Józiu — odezwał się Łoski — ale w tej chwili mówisz nie jak mój uczeń i nie jak syn przezacnej matki. Pomijam kwestję, czy miałbyś prawo, nawet odziedziczywszy owe piętnaście tysięcy, czy miałbyś prawo narażać się, Bóg wie z jakiego powodu, na śmierć, więzienie i tak dalej. Muszę ci jednak zwrócić uwagę na dwa punkty. Pierwszy, że proces o ów nieszczęsny spadek może się ciągnąć całe lata...
— A gdyby pan Nieznany chciał nam dobrowolnie wypłacić?
— Otóż to! I właśnie w tym punkcie nie poznaję Józefa Trawińskiego. Więc ty, bez gruntownego namysłu, przyjąłbyś pieniądze od jakiegoś pana, który, jak dzisiaj, jest podejrzewany o wyłudzenie zapisu od półobłąkańca, a może nawet o... sfałszowanie testamentu? Bo te właśnie zarzuty stawia mu Byvataky.
— Czy być może? — zawołał przerażony Józef.
— Ja tego nie twierdzę, ja nic nie wiem — mówił Łoski. — Może pan Nieznany jest najlegalniejszym spadkobiercą nieboszczyka Władysława; tymczasem jednak zanosi się na skandaliczny proces i nie wiem, szczerze ci powiem, czy matka twoja zgodziłaby się, bez poważnych racyj, stanąć przeciw Turzyńskim i popierać człowieka, którego dziś cały świat uważa za uzurpatora.
Młody chłopak tak prędko ochłonął z uniesienia, że aż pobladł.
— Może pan ma słuszność — rzekł.
W głębi lasu rozległ się z początku niewyraźny, potem coraz głośniejszy turkot i szczekanie psa. W parę minut nadjechał gajowy jednokonnym wózkiem, a towarzyszył mu w wesołych podskokach Neruś.
— A gałganie! — krzyknął Józef na psa — to po lesie się włóczysz, mnie zostawiasz! Tak mi dziękujesz, że wziąłem cię na spacer?
Neruś, bardzo zadowolony ze swego postępowania, skoczył chłopcu aż do brody. I pogodzili się.
Łoski przywitał gajowego i rzekł do Józia:
— Siadaj, odwiozę cię do Kamienia.
Ale chłopak, widząc, że las się kończy i że z pomiędzy rzadkich sosen przeglądają znajome pola, oświadczył, że już sam trafi do domu, a Łoskiemu radził uciekać do Klejnotu przed nadciągającą burzą.
— Czy i wy myślicie, że będzie burza? — zapytał trochę niespokojnie Łoski gajowego.
— Burza może i nie będzie, ale na deszcz patrzy — odpowiedział gajowy.
Po serdecznem pożegnaniu Łoski siadł na wózek i odjechał, zaś Józef skierował się w stronę pól i Kamienia, z głową przepełnioną wydarzeniami, jakich był świadkiem i uczestnikiem.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Aleksander Głowacki.