Przemiany (Prus)/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przemiany |
Pochodzenie | Pisma Bolesława Prusa. Tom XXVI Nowele, opowiadania, fragmenty. Tom V |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1935 |
Druk | Drukarnia Narodowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zaczęły się dla Józefa dni nudne, chwilami przykre. Wielkie gorąca lipcowe osłabiły go i odbierały chęć do pracy, a tymczasem, będąc na kondycji, należało nietylko samemu pracować, ale i zmuszać innych.
Staś i Kazio, jego cioteczni bracia a zarazem uczniowie, były to chłopaki dobre; nie odznaczali się jednak zbytecznem zamiłowaniem nauk szkolnych, a wakacje chcieli mieć swobodne. Tymczasem Trawiński, zobaczywszy, że mają wiele zadanych wypracowań, i że w ich trzyklasowych wiadomościach istnieją duże luki, zaczął z nimi systematycznie odrabiać lekcje. W poniedziałek z rana chłopcy żwawo zabrali się do... szukania książek i kajetów, co im sporo czasu pochłonęło; potem jednak usiedli i chętnie odpowiadali na pytania. Lecz już po południu Kazio w żaden sposób nie mógł znaleźć gramatyki łacińskiej, a Staś co kilka minut spoglądał na zegarek. Nazajutrz z rana obaj chłopcy byli bardzo nieuważni, zaś po południu Kazio nagle zniknął z pokoju, a Staś, który z własnej ochoty poszedł go szukać, także gdzieś się podział. Wrócili dopiero nad wieczorem, zmęczeni, potargani i posępni, a gdy Józef zapytał ich, gdzie byli, odpowiedział jeden przez drugiego:
— Byliśmy w Chojnatach. Mają być w tym roku wielkie urodzaje, więc we wszystkich folwarkach budują szopy na zboże i bardzo się spieszą.
— Dobrze — odpowiedział Józef — ale co was to obchodzi?
Pytanie bardzo zadziwiło Stasia, a Kazio rozpłakał się, pomimo że był właścicielem fuzyjki i nieźle strzelał.
Przy herbacie pan Wodnicki dużo opowiadał o zbliżających się żniwach, zwożeniu siana, podorywkach, nawozach, pani o rojeniu się pszczół, podbieraniu miodu i o tem, że świnie i drób należy pilnować, ażeby nie uległy chorobom. Gdy zaś panna Wanda wyprowadziła Jadziulkę, a obaj chłopcy rozpłynęli się jak mgła poranna, pan Wodnicki nagle odezwał się błagalnym głosem:
— Mój Józiu, poco ty chłopaków tak strasznie męczysz lekcjami? Przecie oni cały rok mieli za swoje!
— Naturalnie, Józiu, musisz pozwolić dzieciom, ażeby trochę odpoczęły — dodała ciotka.
Wówczas Józef odpowiedział, że naprzód chłopcom w szkole wyznaczono rozmaite zajęcia na czas wakacyjny, a następnie, że obaj nie są zbyt świetnie przygotowani do klasy czwartej, więc muszą trochę pracować, bo inaczej w roku przyszłym nie dostaną promocji.
— Ale i ty się męczysz niepotrzebnie! — zawołał wuj.
— Przepraszam, ale ja nie chcę brać pieniędzy tylko za to, że jestem na wakacjach u wujostwa.
Państwo Wodniccy spojrzeli po sobie. Zaś późnym wieczorem, zawoławszy obu chłopców do pokoju matki, ojciec stanowczo oświadczył im, że muszą słuchać nauczyciela a zarazem starszego brata. Jakoż od tej pory Staś i Kazio nie znikali podczas lekcji i stopniowo wciągnęli się do zajęć, które zresztą nie były uciążliwe.
Ponieważ Józef ciągle doznawał wyrzutów sumienia, że za mało robi, więc uprosił pannę Wandę, ażeby mu pozwoliła uczyć Jadziulkę początków arytmetyki. Dziewczynka była zachwycona lekcjami i nauczycielem, i okazywała daleko więcej ochoty a nawet zdolności do rachunków, aniżeli jej bracia.
Pomimo nadprogramowego zajęcia Józef miał wiele czasu. To też po lekcjach uciekał do swego pokoju na górkę i przygotowywał się do studjów uniwersyteckich, czytując książki, które przywiózł z bibljoteki pozostałej po ojcu. Rozłożył więc na półkach, z pewną ostentacją, fizykę, zoologję, botanikę, a jeszcze w widoczniejszem miejscu anatomję, fizjologję, higjenę, i wcale nie zrobiło mu to przykrości, gdy pewnego dnia panna Wanda wyraziła podziw, że on, taki młody, jednak czytuje i rozumie dzieła medyczne!
Tem postępowaniem Józef w ciągu kilku dni zdobył sobie powagę w całym domu. Dziewczyna usługująca i kucharka, w rozmowach między sobą, nazywały go „młodym panem doktorem,“ chłopcy słuchali go więcej, aniżeli rodzonej matki, Jadziulka przepadała za nim, a panna Wanda niekiedy rumieniła się na jego widok. Nawet wiecznie zajęty pan Wodnicki przywlókł się pewnego wieczora do pokoju Józefa, rzucił się na krzesło, westchnął i rzekł nieco zniżonym głosem:
— Nareszcie ma człowiek przed kim wnętrze otworzyć. Babom nic mówić nie można, nie wyłączając własnej żony, bo zaraz dzieją się plotki. Ale co do ciebie, jestem pewny, że przed nikim nie zdradzisz, jeżeli ci się kiedy z czemś zwierzę...
— Może wuj być pewny — spokojnie odpowiedział Józef. Czuł się już dorosłym mężczyzną.
— Ten nasz „jaśnie pan,“ ten Turzyński, co to za nieoględny człowiek! — szeptał wuj. — Tylko, bój się Boga, nikomu ani słówka!... Prosiłem go, ażeby zaciągnął pożyczkę na meljorację. Mamy tu przecie paręset morgów niby łąk, które nagwałt trzeba osuszyć, a wtedy dochód z nich potroi się... Mamy pola, które gdyby zdrenowano, przynosiłyby dwa razy tyle. Wydatki te opłaciłyby się w ciągu kilku lat. Molestowałem, gadałem, już nie wiem od jak dawna. Nareszcie w tym roku dostał kilka tysięcy rubli pożyczki i wiesz, co robi?... Część przeznacza na proces z tym panem Nieznanym, a z resztą bodaj że wymknie się zagranicę. Naturalnie sam, bo przy dzieciach nie mógłby brykać... Taki świetny interes był do zrobienia i znowu wszystko djabli wezmą!
— No, to ów „jaśnie pan“ bardzo prędko zbankrutuje — wtrącił Józef.
— Nie bój się! — zaśpiewał Wodnicki — ma on jeszcze tyle starych kuzynek i kuzynów, że spadki po nich wystarczą mu do końca życia. Dawnoż to — ze trzy lata będzie — jak po księżnej Korybutowej wziął osiemdziesiąt tysięcy rubli i naturalnie grosza z tego nie ma. A jeżeli wygra proces o dobra po Władysławie, to mu też kapnie nienajgorzej.
— To duży majątek?
— Fiu! fiu!... I niezadłużony. Ale on się z nim prędko załatwi.
— Wuj myśli, że Turzyński proces wygra?
Wodnicki zerwał się z krzesła.
— Mój kochany, mnie o to nie pytaj! — zawołał, trzęsąc rękoma. — W każdym razie, czy Turzyński wygra czy przegra, zawsze będzie miał lepiej w Wielki Piątek, aniżeli my z tobą w Wielką Niedzielę. Turzyński... ho!... ho!... pan z panów... A jeszcze poszukawszy, to i na boku znalazłoby się coś. Tylko nasz pan z tego źródła już nie zechce korzystać.
Po wyjściu Wodnickiego Józef napisał list do matki, już drugi ze wsi. I po raz drugi wspomniał o zapisie Władysława Turzyńskiego dla niej, zapytywał, jakie matka ma zamiary w tej sprawie i co on ma robić, gdyby się do niego zwrócono? Zapomniał, że nie jest jeszcze pełnoletni.
Potem cicho wymknął się ze swego pokoju, ażeby nie spotkać nikogo z rodziny, i poszedł na spacer między pola, jak najdalej od siedzib ludzkich. Potrzebował rozmyślać i zdawało mu się, że cicha noc lipcowa przypina skrzydła jego duszy.
Poza śmiercią ojca niewiele wypadków wzruszyło go tak, jak wiadomość o zapisie Turzyńskiego dla matki. Nie było na świecie istoty, którąby więcej kochał od matki, więc ubezpieczenie jej bytu na wiek późniejszy uważał za największe szczęście. Już od tej pory nie będzie widział jej, jak zamyśla się nad każdym rublem, który musiała dać służącej na targ. Już teraz nie powie, jak wówczas, z wypiekami na twarzy i rozgorączkowanemi oczyma: „Józiu, dziś prosiłam Eisenberga, ażeby dał nam z kapitału pięćset rubli...“ Pierwsze pięćset rubli z kapitału, po których poszły inne sumy i od tej pory wciąż idą!
„Jeżeli jednak — myślał Józef — ten Turzyński jest marnotrawcą i półgłówkiem, który nie dba o własne interesy, to czy rozsądnie postąpilibyśmy, łącząc się z nim przeciw Nieznanemu, który, jak sądzi Łoski, chce nam dać piętnaście tysięcy rubli gotówką?... Bo choćby Turzyński wygrał, czy jest pewność, że nam zapłaci i w jaki to sposób zrobi?... A gdyby przegrał, ów pan Nieznany może nam grosza nie oddać. Przecie wszystko zależy od jego dobrej woli, od jego kaprysu. Nie, w tej sprawie nie można powodować się jakiemiś drażliwościami. Żadna drażliwość nie ocali mojej matki od nędzy!
„Gdyby pan Nieznany sfałszował testament, zrobiłby to naturalnie przez chciwość, a gdyby był chciwy, nie oddałby nam piętnastu tysięcy, do czego nowy testament podobno go nie zobowiązuje. Jest więc uczciwym człowiekiem. Ale co ważniejsza, gdyby nie był pewny, że wygra proces, nie śpieszyłby się z oddawaniem pieniędzy nam i innym współsukcesorom. A jeżeli jest uczciwym człowiekiem i spadkobiercą legalnym, to dlaczego moja mama nie miałaby wziąć od niego pieniędzy? Przecież to nie on daje, tylko nieboszczyk, kuzyn mamusi, a w dodatku bezpłatny pacjent ojca. I ja miałbym od takiego człowieka dobrowolnie usuwać się, ja miałbym wytaczać mu proces, jako sprzymierzeniec pana Turzyńskiego, który nic mnie nie obchodzi, i sam nigdy mną się nie interesował!
„Paradny ten jaśnie pan! — myślał dalej Józef. — Chociaż wiedział, że istnieje testament na naszą korzyść, nigdy się do nas nie zgłosił, nigdy nie zapytał: czy kuzynka ma co do ust włożyć? Dopiero kiedy mu potrzeba asystentów do procesu, sprowadza mnie, rozmaite inne osoby, nawet chce tu ściągnąć mamusię. A wszystko w tym celu, ażebyśmy pod jego komendą krzyczeli: „Pan Nieznany jest oszust, jest fałszerz, ponieważ ośmiela się przyjmować spadek po bracie jaśnie pana Turzyńskiego!“
„E, szanowny panie Turzyński, przerachowałeś się! Tobie wolno polować na spadki i na ludzi, ale my nie będziemy twoją naganką, nam nie uśmiechają się podobne obowiązki.“
Józef, rozmyślając, był tak zirytowany, że drżał i czuł falowanie krwi w głowie. „Ależ ten pan Turzyński jest poprostu bezczelny! Bo nietylko naraża ich na utratę zapisu, ale jeszcze, zapomocą nich, pragnie szarpać Nieznanego. A w dodatku chce wszystkich drugorzędnych sukcesorów wciągnąć w zasadzkę, zapraszając ich niby to na wakacje: na kwaśne mleko i świeże powietrze. To mi staropolska gościnność!
„No i poczciwy wujaszek Wodnicki także ładnie wygląda. Dotychczas nie widział mnie na oczy i nagle zatroszczył się o moje zdrowie — w nawiasie — z polecenia pana Turzyńskiego, którego sam uważa za marnotrawcę. Kochany wujcio podjął się brzydkiej roli. Tłomaczy go tylko tchórzostwo, dzięki któremu boi się nawet głośno mówić o niezwykłych zaletach pana Turzyńskiego. No, Bóg z nim, chodzi mu o posadę. Bo gdyby ją stracił, czy łatwo znalazłby inną, z czego utrzymałby żonę i wychował dzieci?“
— O jakież podłe jest życie! — zawołał Józef, chwytając się za głowę, w której czuł taki zamęt, taki bolesny chaos, że postanowił nie myśleć o sprawie Turzyńskiego przeciw Nieznanemu.
Owionęła go słodka woń.
— Wiem — rzekł do siebie — to pachnie koniczyna.
Na prawo i na lewo ciągnęły się ogromne pola, na które spływała noc. Spojrzał na niebo, zasypane gwiazdami, i uczuł zgrozę. Coby było, gdyby to niezmierne sklepienie kryształowe nagle załamało się i runęło? Nie załamie się, ponieważ tam niema sklepienia, tylko pustka. Ach, jaka straszna pustka: porywa duszę, ażeby ją zgnieść!...
„Cicho!... co to za szmery?... To rechotanie żab... pierwszy raz je słyszę. Coś one przypominają... coś?... Aha!... Jeszcze przed kilkoma laty była u nich stara służąca, Łukaszowa, która wieczorami, zgasiwszy światło, prawie takim samym głosem mruczała: „Zdrowaś Marjo, łaski pełna, Pan z Tobą.“ W tej chwili, wśród pól, natura, na swój sposób, mówi pacierz.“
Całe życie dotychczasowe, całe dzieciństwo szczęśliwe stanęło mu przed oczyma. Poczuł ogrom ziemi, straszliwą nieskończoność nieba i pełen rozpaczy szepnął:
— Boże mój, dlaczego ja Ciebie straciłem?...
Zawrócił ku domowi. Niedaleko czworniaków usłyszał śmiechy i rozmowę dziewcząt wiejskich i niewiadomo z jakiej racji przypomniał sobie pannę Zofję Turzyńską. Zaczął o niej rozmyślać i doszedł do wniosku, że jednak ta niezbyt ładna, szesnastoletnia dziewczynka mocno wyróżnia się od innych. Jest powściągliwsza od pięknej, ale rozrzucającej się panny Klęskiej, a śmielsza od wiecznie wylęknionej kuzynki, panny Róży. Ma prześliczne ręce i stopy, a postawę i ruchy wprost niebywałe. Chodząc, robi wrażenie przesuwającego się obłoku, a najzwyklejszy jej gest jest tak piękny, że warto byłoby go rzeźbić. Nie ma dźwięcznego głosu, ale mówi wyraźnie, a każdy jej frazes kipi jakiemś ukrytem życiem. Nareszcie ogólne wrażenie jej osoby można scharakteryzować tylko jednym wyrazem: niewinność. Zdawało się, że wobec jej twarzyczki spokojnej i lekkiego zdziwienia w oczach najgorszy cynik nie ośmieliłby się odezwać z konceptem.
Dawniej mówiło się o takich kobietach, że mają w sobie coś anielskiego.
„Jaka ona przytem dobra! — myślał Trawiński. — Spostrzegłszy, że jej brat zrobił mi impertynencję, co wreszcie jest jego stanem normalnym, parę razy dała do zrozumienia, że mnie wyróżnia. Wielkie czeka ją nieszczęście, jeżeli kiedyś zrozumie dokładnie, czem jest jej brat, a jeszcze gorzej — ojciec. Jaśnie pan, który bez miłosierdzia trwoni majątek dzieci, zarzuca oszustwo człowiekowi uczciwemu, a dla zgubienia go, niby nożami, posługuje się ludźmi, nie odgadującymi jego planów.“
Józefowi nie przyszło na myśl, że jednak bardzo wysoko stawia swoją własną domyślność. Miał dopiero lat dziewiętnaście.
Kiedy wszedł na dziedziniec, wybiegł naprzeciw niego biały szpic i bury kundel, ujadając cienkiemi głosami, którym zdaleka odpowiedziały potężne basy psów, pilnujących budowli gospodarskich. W domu już spali, tylko przez okienicę pokoju panny Wandy przesączało się trochę światła.
Józef, zanim położył się, już miał jasno i stanowczo sformułowany program co do kwestji testamentu. Napisze do matki, ażeby oddała sprawę jakiemuś najlepszemu adwokatowi w Warszawie. A jeżeli ten oświadczy, że testament Władysława Turzyńskiego znajduje się w porządku, i jeżeli Nieznany zwróci się do matki z propozycjami, niech natychmiast wejdzie z nim w układy, nie oglądając się na pana Zygmunta.
Nazajutrz przy obiedzie wujaszek Wodnicki był w doskonałym humorze, pomimo umęczenia.
— No — mówił, podkręcając płowe wąsy — wszystko już przygotowane do kampanji: stodoły, wozy, bandosy, nawet żniwiarka. Jeszcze kilka dni pogody i zaczynam żniwa. A w Klejnocie bodaj czy na połowę lipca będą gotowi!
— A w Turzycach? — zapytała pani.
— Tam także ruch. Podobno spodziewają się tego... tego łajdaka...
— No, czy łajdak? — wtrąciła żona.
— Powtarzam, co się mówi w pałacu, a reszta nie do mnie należy. Jakże tam uczą się chłopcy? — spytał Wodnicki Józefa.
— Średnio — odpowiedział nieco zachmurzony Józef. Nie podobało mu się ani tytułowanie „łajdakiem“ Nieznanego, ani powtarzanie jak dogmatów tego, co się mówi w pałacu.
Ale Wodnicki nie spostrzegł, że siostrzeniec jest trochę niezadowolony, i mówił do chłopców:
— Uczcie się, dzieci, bo bez nauki nie będzie chleba. Ty, Kaziu, co wiecznie majstrujesz około swojej fuzyjki, powinieneś zostać inżynierem. Piękne to stanowisko!... jak nic można mieć kilka tysięcy rubli rocznie, a nawet i więcej. Ty, Stasiek, koniarzu, (wiesz, Fruziu, Stach pomagał wczoraj puszczać krew Łysej) ty powinieneś być doktorem. Spytaj się tylko, ile zarabiają sławni doktorzy w Warszawie. Józio dobry wybiera fach: medycyna albo inżynierja!
Ale, ale — prawił Wodnicki, kładąc na swój talerz szósty pierog z jagodami. — W pałacu dużo mówili o tobie, Józiu, a sam pan Turzyński powiedział do mnie, że chciałby kiedy poznać tak wyróżniającego się młodzieńca, jakim jesteś.
— Spodziewałem się tego! — mruknął Józef.
— Doprawdy?... A skąd? — pochwycił nagle zarumieniony Wodnicki.
— W niedzielę poznałem młodych państwa Turzyńskich... Zresztą pan Łoski jest tam nauczycielem i zapewne nie skąpi dla mnie pochwał — odpowiedział Józef, spuszczając oczy.
— Aha!... a tak... No i ja trochę przysypałem od siebie. Przecieżeś nasz siostrzeniec!... Trzeba, żebyś pojechał do Klejnotu, koniecznie! — zakończył Wodnicki, żegnając się i wstając od stołu.
Józefowi rozmowa ta zrobiła przykrość. Czuł, że zaczyna tracić szacunek dla wuja, choć rozumiał, że na dnie jego służalczości leży troska o byt rodziny.