Przy Morskiem Oku (Zachariasiewicz, 1894)/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przy Morskiem Oku |
Podtytuł | Nowela |
Pochodzenie | Almanach Tatrzański, rocznik tatrzaństwa illustrowany 1894/95 |
Redaktor | Jan Grzegorzewski |
Wydawca | J. Gażek |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia Polska |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Lipcowe słońce świeci na niebie. W przystani wielkiej rzeki panuje ruch niezwykły. Setki podróżnych czekają na brzegu, i patrzą na szeroko rozlane wody. Na falach wody snują się liczne łodzie, tam w dali rysują się niewyraźnie mgliste brzegi, ubarwione grupami zielonych drzew, z poza których wyglądają białe rozkoszne wille. Na lewo wznosi się grupa dachów, ponad które wybiegają ku niebu wieże i krzyże kościołów. Ponad wszystkie góruje okazała świątynia, której szczyty w ostrej sylwetce odcinają się od lazuru nieba. To Kolonia — to tum koloński.
Między podróżnemi, którzy czekają w przystani, wyróżniają się dwie kobiety. Starsza w sukni opatrzonej kwiatami, ma zarzutkę popielatą. Młodsza w sukni żółto-brunatnej, trzyma na ramieniu białą pelerynkę z kaszmiru. Młodsza patrzy wzruszona na wody Renu, nad któremi unoszą się kłęby dymu ze statków parowych. Starsza niespokojnem okiem patrzy na drogę ku miastu, po której toczą się doróżki z pakunkami na kozłach, każdą doróżkę prowadzi oczyma, aż do przystani, a nie znalazłszy czego szuka, z rosnącym niepokojem patrzy znowu ku miastu.
— Leonciu, odzywa się gniewnie do młodszej, ty masz lepsze oczy, czy to nie pan Alfred tam jedzie.
Leoncia zwróciła się ku miastu.
— To jakiś bankier z kasą Wertheima, odpowiedziała i zaśmiała się.
Kufer na koźle był rzeczywiście podobny do żelaznej skrzyni.
— Jak widzę za mało cię obchodzi pan Alfred, ozwała się pani Aneta z chmurką na czole, a ja ci powiadam, że z tego może coś być. Nie trzeba szczęścia odpychać gdy się samo do nas garnie.
— Gdzież mama to szczęście widzi, zapytała Leonia zwracając oczy na wody Renu.
— Rozumie się nie w tym mglistym pejzażu, na który patrzysz, nie w tych majakach, które tam po fali przebiegają, tylko w porządnym epuzerze, którego przypadek do ciebie przybliżył.
— Wczoraj mówiła mama, że to pan Bóg do nas go zesłał.
— To na jedno wyjdzie, dosyć że jest, a mnie się zdaje, żeś z tego powinna korzystać. Kto nie korzysta z okazyi, ten nie raz do śmierci robi sobie wyrzuty.
— A cóż mam uczynić?
— Przecież uczyć cię nie będę. Wiesz dobrze jak z młodym mężczyzną rozmawiać trzeba, jak się na niego trzeba patrzeć, kiedy trzeba się domyśleć tego, czego on nie wypowiada, a kiedy udać, że się nie słyszy, jeżeli powie.
— Ach mamo, na to potrzeba spokoju i dłuższych rozmyślań. W takim zgiełku, gdzie na tyle rzeczy patrzeć trzeba i je podziwiać, mąci się w głowie i jest się w nieustannej gorączce... Zresztą pana Alfreda znam dopiero od tygodnia. Jest miły towarzysz, w podróży pomaga nam w tem i w owem. Cóż więcej?
— Przecież co raz więcej zbliża się do ciebie.
— Nic w tem dziwnego, on młody i ja młoda.
— Wyróżnia cię przy każdej sposobności, widać, że jest tobą zajęty. Czy to nie on tam jedzie w doróżce? Ach, ta ciotka! nie miała kiedy chorować i umierać.
Leonia nie spojrzała na doróżkę, tylko na fale Renu i zamyśliła się. Zdawało się, ściga oczyma, jakiś daleki obraz, którego dojrzeć nie może. Tymczasem nadjechała dorożka z pastorem.
— Rozdarłabym kogo z niecierpliwości, mówiła dalej pani Aneta, patrząc ku miastu, tak nas zostawił w zawieszeniu.
— Może już go nigdy nie zobaczysz! Wielka szkoda!
Leonia zwróciła oczy na matkę. Oczy miała rozmarzone, malowało się w nich jakieś nieukojone pragnienie.
— Cóż ja temu winna, jeżeli nie przyjedzie. Zapewne tak bardzo mu się nie podobałam.
— Młoda i nieszpetna panna, podoba się każdemu, jeżeli tylko chce.
Leonia spuściła oczy i zamyśliła się. W głowie jej szumiało od wrażeń z podróży, w wielkich miastach widziała tyle ciekawych rzeczy, do których wiązało się także wspomnienie towarzysza, tyle zaszło drobnych wydarzeń, po których wspomnienie zostało!... Nie mogła jeszcze tego wszystkiego uporządkować, nie mogła jeszcze odróżnić wrażeń od własnych uczuć!... A miły towarzysz podróży zostawił je właśnie — jak powiedziała pani Aneta, w bardzo niemiłem zawieszeniu. Telegramy, które miał otrzymywać o przebiegu choroby ciotki pozwalały mu odkładać zostanie się z niemi od godziny do godziny. Ostatnie pozwoliły mu towarzyszyć aż do Kolonii. Teraz po zwiedzeniu tumu i po zakupnie kilku flaszek wody kolońskiej, odszedł na telegraf, aby z odpowiedzi telegraficznej dowiedzieć się, czy może dalej z niemi podróż nad Renem odbywać. Na każdy wypadek miał przybyć do przystani, aby im oznajmić, czy z niemi popłynie, czy tutaj je pożegna.
Ta niepewność działała na nerwy kobiet. Statek parowy czekał u przystani buchając niecierpliwie kłębami dymu. Część podróżnych już udała się na pokład, tragarze znosili kufry, dzwonek i świstawki odzywały się po kolei.
Pana Alfreda nie widać! Z każdą sekundą rosło niebezpieczeństwo, że go już nie ujrzą! Przebyte razem dni, drobne wydarzenia, rozmowy w długich wieczorach — wszystko to cisnęło się teraz do pamięci i stroiło się w jasne barwy. To co o sobie sam mówił, stawało się teraz prawdopodobnem, a nawet rzeczywistą prawdą. Dalekie domysły przybierały barwę rzeczywistości. Pani Aneta wierzyła teraz, że gdyby się o Leoncię oświadczał byłby świetną partyą. Ma przecież jaki taki majątek, koligacye świetne, jest sam comme il faut, miał rozległe wiadomości, wychowanie i maniery wyższego świata.
Dodawszy do tego ciotkę konającą, jej wioskę bez długów... Czegoż więcej potrzeba? A gdyby w ostatecznym razie to wszystko było illuzyą... od czegoż ciocia Dorota i Jaszczurów?
Takie myśli biegały teraz po głowie pani Anety. Qui ne risque ne gagne, rien! Można wielki los wygrać! A jeśli się nie zjawi?
Pani Aneta zacisnęła usta, bo tu kończyły się jej marzenia dni ostatnich.
A Leonia? W głowie Leonii szumiało ciągle. Fale Renu, rozkosze żeglugi na tych falach, spodziewane urocze widoki... a z drugiej strony wieżyce tumu kolońskiego, droga z miasta do przystani i coraz słabiej jadące po niej dorożki i rosnące z każdą chwilą prawdopodobieństwo, że towarzysza podróży już nie ujrzy wszystko to wprawiło jej nerwy w jakiś stan gorączkowy. Słowa matki dolały oliwy do ognia... Gdyby teraz pana Alfreda ujrzała, uścisnęłaby dłoń jego serdeczniej i goręcej niż dotąd.
Teraz ostatni tragarz zbliżył się do niej. Wziął z ich rąk podróżne torebki, parasolki i jakieś drobne sprawunki, odzywając się krótko, aby szły za nim, bo statek odpłynie. Rzuciwszy ostatnie spojrzenie na drogę do miasta, weszła pani Aneta na mostek. Za nią ze spuszczoną głową poszła Leonia.
Z pokładu statku wyszły na wyższy pomost. Statek zaczął się z wolna obracać. Ozwały się koła, srebrzysta piana wybiegła daleko na wodę...
Na drodze z miasta ujrzała pani Aneta przez lornetkę cwałem pędzące konie. Obaczył je prędzej gołem okiem sternik. Skręcił kołowrot z tyłu wstecz, a statek zbliżył się poraz ostatni do brzegu. Konie dopadły do przystani, wysunięto mostek — i pan Alfred z okazałym kufrem i pudłem na kapelusz wszedł uśmiechnięty na pokład.
Pani Aneta krzyknęła z radości i o mało co nie rzuciła mu się na szyję. Leonia zarumieniła się i z niezwykłą serdecznością uściskała dłoń jego.
— W ostatniej chwili otrzymałem telegram, który mi pozwala paniom jeszcze towarzyszyć do wieczora. Moja ciotka o tyle jest jeszcze przy siłach, że w towarzystwie lekarza wyjeżdża do Paryża, aby tam zasięgnąć rady specyalistów. Wzywa mnie, abym tam natychmiast przybył. W Koblencyi więc pożegnam panie. Dotąd możemy podziwiać razem urocze brzegi Renu, a pannie Leonii mogę nawet opowiedzieć o różnych psotach nadobnej czarownicy »Loreli«, która podróżnych na Renie swemi wdziękami tak czarować umiała, że się w odmęt rzucali.
Przy tych słowach spojrzał w oczy Leonii, która je natychmiast na pomost spuściła. Po jej twarzy przebiegł nieznaczny rumieniec.