Przygody Tomka Sawyera/14
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody Tomka Sawyera |
Wydawca | Księgarnia J. Przeworskiego |
Data wyd. | 1933 |
Druk | „Floryda“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Marceli Tarnowski |
Tytuł orygin. | The Adventures of Tom Sawyer |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Gdy Tomek obudził się nad ranem, nie mógł sobie narazie przypomnieć, gdzie właściwie jest. Podniósł się, przetarł oczy i rozglądał się wokoło. Wreszcie pojął.
Był dopiero chłodny, szarzejący świt, a w głuchem milczeniu drzew i spowijającej je ciszy leżała rozkosz snu, odpoczywania. Nigdzie listek nie drgnął, ani dźwięk najlżejszy nie przerywał zamyślenia wielkiej przyrody. Krople rosy usiewały liście i trawy perłami. Szara warstwa popiołu pokrywała ognisko i leciutka, błękitna łodyżka dymu strzelała prosto wgórę.
Joe i Huck spali jeszcze. Naraz, daleko w głębi lasu odezwał się ptak; odpowiedział mu drugi. Rozległo się stukanie dzięcioła. Chłodny, mroczny brzask poranku nasycał się coraz więcej bielą, jaśnią, coraz więcej dźwięków wpadało w ciszę i życie poczęło rozbrzmiewać. Cud przyrody, otrząsającej się ze snu i zabierającej się do pracy, odsłonił się przed oczyma zadumanego chłopca. Zielona gąsieniczka przypełzła po okrytym rosą listku, podnosząc się co chwila w dwóch trzecich dogóry, „węsząc“ najpierw na wszystkie strony, a potem dopiero posuwając się znowu naprzód — „brała miarę“ jak mówił Tomek. A gdy zbliżyła się do niego, z własnej chęci, siedział cichutko jak mysz, a nadzieje jego to się podnosiły, to opadały, w miarę jak stworzonko to posuwało się ku niemu, to znów zdawało się skłaniać do pójścia w inną stronę. Kiedy wreszcie po dłuższym kłopotliwym namyśle z odwłokiem wygiętym ku górze przelazła na jego nogę i rozpoczęła podróż po nim, był szczęśliwy, bo to oznaczało, że dostanie nowe ubranie — niewątpliwie cudowny mundur pirata. Niewiadomo właściwie, skąd zjawiła się istna procesja mrówek, które szły do pracy. Jedna wlokła mężnie nieżywego pająka pięć razy większego od siebie i ciągnęła go prosto wgórę na pień. Bronzowo nakrapiana biedronka wdrapywała się na zawrotne wyżyny źdźbła trawy; Tomek pochylił się tuż nad nią i szepnął jej:
Biedronko, biedronko, leć prosto do domu,
Tam pożar — a dzieci dojrzeć niema komu!
I rzeczywiście: rozpięła skrzydełka i poleciała, by to na własne zobaczyć — co chłopca zupełnie, nie zdziwiło, bo wiedział oddawna, że owad ten jest strasznie łatwowierny na punkcie pożarów, i nie raz, nie dwa, spłatał już temu naiwnemu biedactwu figla. Następnie przyszedł żuk, mozolnie tocząc swą kulkę, a Tomek dotknął go, by widzieć jak ściągnął nóżki do siebie i udawał nieboszczyka,.
Tymczasem ptaki darły się wniebogłosy. Drozd szyderca, figlarz wśród ptaków północy, usiadł na drzewie, nad głową Tomka, i w radosnym zachwycie naśladował trele swoich sąsiadów.Z przeraźliwym wrzaskiem sfrunęła nadół sójka, niby niebieska błyskawica, usiadła na gałęzi tak blisko chłopca, że mógł ją prawie ręką dosięgnąć, przechyliła główkę z zaciekawieniem i pożerała wprost oczyma nieznanych przybyszów. Ruda wiewiórka i jakiś grubawy przedstawiciel rodziny gryzoniów przypadły w susach, przysiadając od czasu do czasu, by obejrzeć sobie chłopców i coś między sobą poplotkować, bo dzikie stworzenia widocznie nie widziały jeszcze ludzkiej istoty i nie wiedziały właściwie, czy mają się bać, czy nie. Cała przyroda jak długa i szeroka była już obudzona. Kipiało w niej życie. Długie strzały słońca przebijały wszędzie gęste listowie, wpobliżu fruwały motyle.
Tomek obudził piratów. Natychmiast pognali z radosnem pohukiwaniem ku rzece i w kilka minut później rozebrani pluskali w płytkiej, przezroczystej wodzie rozległej ławicy, goniąc się i przewracając. Nie odczuwali najmniejszej tęsknoty za miasteczkiem, które tam daleko, po drugiej stronie majestatycznego przestworu wód, leżało jeszcze w głębokim śnie. Jakaś zabłąkana fala czy może lekki przypływ wody porwał ich tratwę, ale to ich zupełnie nie zmartwiło; strata ta była bowiem jakby spaleniem mostu między nimi, a cywilizowanym światem.
Wrócili do obozowiska cudownie odświeżeni, szczęśliwi i głodni, jak wilki. Natychmiast rozdmuchano ogień. Huck odkrył wpobliżu czyste, chłodne źródełko. Chłopcy sporządzili sobie kubki z szerokich liści dębowych i orzechowych i uznali, że woda przyprawiona takim leśnym posmakiem, zupełnie może zastąpić kawę.
Joe zabierał się do krojenia słoniny na śniadanie, ale Tomek i Huck kazali mu się wstrzymać parę minut. Pobiegli nad rzekę, w miejsce, które zdawało im się bardzo obiecujące, zarzucili tam wędki i prawie natychmiast mieli bogaty połów. Zanim jeszcze Joe mógł się zacząć niecierpliwić, powrócili z poważnym zapasem większych i mniejszych ryb, mogącym nakarmić całą rodzinę. Upiekli je na słoninie i dziwili się bardzo, że jeszcze nigdy przedtem ryby tak im nie smakowały. Nie wiedzieli, że ryba rzeczna jest tem smaczniejsza, im prędzej po złapaniu dostanie się na ogień, a przytem nie zdawali sobie dostatecznie sprawy z tego, jaką znakomitą przyprawą jest sen pod gołem niebem, ruch na wolnem powietrzu, kąpiel, no, i dodatek prawdziwego głodu.
Po śniadaniu wylegiwali się w cieniu, następnie wybrali się w las na zwiady. Szli wesoło, przełażąc przez butwiejące pnie, przedzierając się przez zbite zarośla, pod wspaniałymi władcami puszczy, przybranymi od stóp do głów w królewski strój pnących się po nich roślin. Co pewien czas napotykali zaciszne ustronia, wysłane kobiercem traw i przystrojone w klejnoty kwiatów.
Odkrywali mnóstwo rzeczy, któremi się zachwycali, ale nic takiego, coby ich dziwiło. Zbadali, że wyspa ma około trzech mil długości a ćwierć mili szerokości i że od drugiego brzegu rzeki, ku którem u była zwrócona, oddzielała ją wąska od noga, szerokości zaledwie dwustu łokci. Co godzina skakali do wody, by popływać trochę, to też gdy wrócili do obozu, było już dobrze po południu. Byli zbyt głodni, by iść jeszcze na połów ryb, uraczyli się więc szynką na zimno, a następnie pokładli się w cieniu i gawędzili.
Ale pogadanka coraz bardziej leniwiała i wreszcie usnęła. Cisza, uroczysty nastrój lasu, uczucie osamotnienia poczęły coraz bardziej spowijać dusze chłopców. Popadli w zamyślenie. Coś jakby tęsknota ogarnęła ich dusze; zrazu bezimienna i bez kształtu, poczęła się coraz wyraźniej zarysowywać: był to kiełkujący w nich żal za domem. Nawet Huck Czerwonoręki marzył o swych schodach i pustych beczkach. Wstydzili się jednak tej słabości i żaden nie miał odwagi powiedzieć, co myśli.
Od dłuższego już czasu odzywały się woddali jakieś dziwne odgłosy, ale chłopcy nie uświadamiali sobie tego, podobnie jak bywa często z tykaniem zegarka, z którego sobie nie zdajemy sprawy. Teraz jednak owe tajemnicze dźwięki stały się wyraźniejsze i narzuciły się wprost świadomości. Wzdrygnęli się, spojrzeli po sobie, potem poczęli z natężeniem nasłuchiwać. Zrazu długa, głęboka, niezamącona cisza — a potem basowe, huczące „bum« nadleciało zoddali.
— Co to jest? — wykrzyknął Joe, prawie bez tchu.
— Sam chciałbym to wiedzieć! — odpowiedział Tomek szeptem.
— To nie grzmot! — rzekł Huck zalęknionym głosem, — bo grzmot...
— Cicho! — rozkazał Tomek, — nie gadać, słuchać!
Czekali chwilę, która im się wydała wiekiem, a potem znowu takie samo głuche „bum“ zamąciło uroczystą ciszę.
— Chodźmy zobaczyć!
Zerwali się i pognali nad brzeg w stronę miasta. Rozchylili ostrożnie zarośla nad ławicą i z poza nich wypatrywali ku rzece.
Może milę poniżej miasta płynął z prądem mały parowiec. Na pokładzie roiło się od ludzi. Mnóstwo łodzi krążyło wokoło niego, lub płynęło z prądem wpobliżu parowca, ale chłopcy nie mogli poznać, co ludzie na nich robili. Nagle z boku parowca strzeliła smuga białego dymu, a gdy się rozchodziła i podnosiła wgórę leniwym obłokiem, wstrząsnął znowu powietrzem ten sam głuchy grzmot.
— Już wiem! — zawołał Tomek, — ktoś utonął.
— Tak jest, — odezwał się Huck, — tak robili zeszłego lata, gdy utonął Bill Turner. Strzelali z armaty ponad wodą i on wypłynął. A także biorą bochenki chleba, wlewają w nie rtęci i puszczają tak na wodę, a one płyną w to miejsce, gdzie się znajduje topielec, i tam się zatrzymują.
— Tak, słyszałem o tem, potwierdził Joe, — nie wiem tylko, jak chleb może to zrobić?
— O, to nietyle chleb, — wyjaśnił Tomek, — za mojem zdaniem słowa, jakie nad nim wymawiają, zanim go wypuszczą.
— Ależ oni przecież nad chlebem nic nie mówią, — rzekł Huck, — przyglądałem się im, i widziałem, że nie.
— No, to bardzo dziwne! — odpowiedział Tomek. — Ale być może, że mówią coś pocichu. Zcałą pewnością. To wie każde dziecko!
Inni zgodzili się, że w tem, co mówił, jest dużo racji, bo skądżeby głupi kawałek chleba, niepouczony odpowiednio zapomocą zaklęcia, mógł zachowywać się tak rozumnie, gdy ma spełnić tak ważne zadanie?
— Dalibóg, chciałbym tam być! — oświadczył Joe.
— Ja także! — przyłączył się Huck.
— Dałbym wiele za to, by wiedzieć, kto to.
Chłopcy nasłuchiwali dalej i czekali. Nagle myśl, jak błyskawica, rozświetliła objawieniem mózg Tomka, i zawołał:
— Chłopcy, wiem, kto utonął! My!
Poczuli się w jednej chwili bohaterami. Toż to był świetny triumf! Więc ludzie w mieście odczuli ich brak; byli pogrążeni w żałobie! z powodu nich serca pękały, płynęły strumienie łez; ozwały się wreszcie oskarżające wyrzuty sumienia na wspomnienie złego obchodzenia się z tymi biednymi chłopakami, którzy poszli na zagładę; spóźnione żale i zgryzoty dręczyły ich teraz. A co najcudowniejsze: ci przepadli bez wieści byli teraz na ustach całego miasta, byli przedmiotem zazdrości wszystkich chłopców, dokąd tylko sięgnęła ich olśniewająca sława! To było coś wspaniałego! Czasem, mimo wszystko, warto być piratem!
Gdy zapadł zmrok, parowiec powrócił do swego zwykłego zatrudnienia, a łodzie odpłynęły. Piraci wrócili do obozu. Serca rozpierała im duma z powodu nowej swej wielkości i tego wspaniałego zamieszania, jakie spowodowali. Nałowili ryb, przyrządzili wieczerzę, spożyli ją, a potem zabawiali się zgadywaniem, co tam w mieście o nich myślą i mówią. Wielkiem zadowoleniem napełniało ich malowanie sobie obrazów ogólnego zamętu i rozpaczy na ich rachunek, i przyglądanie się tym obrazom z ich własnego punktu widzenia.
Lecz gdy mroki nocy zaczęły ich otulać, ja koś jeden po drugim milknął i siedzieli zapatrzeni w ogień z nieprzytomnym wyrazem, gdyż myślami błądzili daleko... Podniecenie minęło, a Tomek i Joe nie mogli odpędzić od siebie myśli, że pewne osoby w domu z pewnością nie są tak zachwycone tym wspaniałym figlem, jak oni. Zbudziły się jakieś trwożne przeczucia, opanował ich niepokój, stali się jacyś osowiali, wbrew woli wydarło się kilka westchnień. Joe odważył się na nieśmiały, okrężny „rekonesans“, by zbadać, jakby się inni zapatrywali na powrót do cywilizowanego świata...
niekoniecznie zaraz, ale...
Tomek zmiażdżył go wzgardliwym śmiechem. Huck, który jeszcze nie odkrył swych kart, przeszedł na jego stronę. Joe pośpieszył zaraz ze złożeniem odpowiedniego „oświadczenia“ i był szczęśliwy, że wyszedł z tej opresji tylko z małą plamą tchórzowskiej tęsknoty za domem, plamą, która nieznacznie tylko zbrukała jego honor. Narazić bunt został stłumiony.
Gdy noc zapadła, Huckowi poczęły się kleić oczy i po chwili już chrapał. Joe poszedł w jego ślady. Tomek, wsparty na łokciach, leżał jakiś czas bez ruchu, bacznie śledząc kolegów. Wreszcie po ruszył się, i począł się czołgać na kolanach, szukając czegoś w trawie przy słabym blasku ogniska. Zbierał większe kawałki walcowato wygiętej, cienkiej, białej kory sykomorowej, następnie gruntownie je obejrzał i wreszcie wybrał dwa, które mu się wydawały najodpowiedniejsze. Uklęknął potem przy ogniu i z mozołem gryzmolił coś na jednym i drugim swoją „lubryką“; jeden zwinął i wsunął do kieszeni, drugi włożył do kapelusza Joego, odsuwając go nieco od właściciela. Nadto wrzucił do kapelusza kilka uczniowskich skarbów nieocenionej wartości, jak naprzykład: kawałek kredy, piłką gumową, trzy haczyki do wędki i jedną kulkę szklaną z rodzaju tych, które uchodzą za „prawie kryształowe“. Potem ostrożnie, na palcach, ruszył w drogę, przemykając się od drzewa do drzewa, aż dopiero gdy był pewien, że już go nie mogą usłyszeć, puścił się galopem prosto ku ławicy piaskowej.