<<< Dane tekstu >>>
Autor Mark Twain
Tytuł Przygody Tomka Sawyera
Wydawca Księgarnia J. Przeworskiego
Data wyd. 1933
Druk „Floryda“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Marceli Tarnowski
Tytuł orygin. The Adventures of Tom Sawyer
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ TRZYNASTY
Młodzi piraci

Postanowienie Tomka było teraz niezłomne. Wpadł w ponury, desperacki nastrój. Powiedział sobie, że jest sam na świecie, opuszczony przez wszystkich, nikt go nie kocha. Gdy się kiedyś dowiedzą, do czego go popchnęli, może będzie im żal. Postanowił przecież wejść na dobrą drogę i po zostać na niej, ale mu nie pozwolili. Ponieważ chcą się go za wszelką cenę pozbyć, niech i tak będzie. Oczywiście on będzie w ich oczach winien wszystkiemu — niech i tak będzie! Czyż człowiek taki jak on, wyrzutek, ma prawo na coś się uskarżać? Tak, oni go zmusili do tego, że będzie teraz prowadził życie zbrodniarza! Niema wyboru.
Wśród takich rozmyślań zaszedł daleko na rozległe łąki Meadow, i dzwonek szkolny, zwiastujący rozpoczęcie nauki, ledwo już dolatywał do jego uszu. Zaszlochał na myśl, że już nigdy, nigdy nie usłyszy tego znajomego głosu. To było przykre, bardzo przykre, ale cóż, zmuszono go do tego!
Wypędzono go w szeroki zimny świat, więc musi się poddać. Ale im przebacza. Szlochanie stało się jeszcze żałośniejsze i jeszcze obfitsze.
Właśnie w tym stanie duszy natknął się na swego serdecznego przyjaciela Joego Harpera. Spojrzenie jego było jakieś surowe, twarde, najoczywiściej ważył w duszy jakiś doniosły, ciemny zamysł. Widocznem było, że tu się spotkały „dwie dusze o jednej myśli“. Ocierając łzy rękawem, począł Tomek głosem, przerywanym łkaniem, opowiadać o swojem postanowieniu: wypędzony przez złe obchodzenie się z nim i brak miłości u najbliższych, pójdzie w świat, by nigdy już nie wrócić. Kończąc, wyraził nadzieję, że Joego nie zapomni.
Ale okazało się, że o to samo właśnie chciał Joe prosić Tomka i że nosił się z takim samym zamiarem. Matka zbiła go za to, że rzekomo wypił śmietanę, której nie tknął i o której istnieniu nie miał wcale pojęcia. Jest jasnem, że się jej uprzykrzył i że ona chce się go pozbyć. Wobec takich jej uczuć nic mu innego nie pozostaje jak ulec. Spodziewa się, że to jej będzie na rękę i pewnie wcale nie pożałuje, iż wygnała swego biednego syna w bezlitosny świat na cierpienia i śmierć.
Idąc razem i rozmyślając nad swoją niedolą, zawarli nowe przymierze, że będą stać przy sobie niezłomnie jak bracia i nigdy się nie rozłączą, dopóki śmierć ich od męki nie wyzwoli. Następnie poczęli snuć plany.
Joe był za tem, by zostali pustelnikami, karmiącymi się korą drzew, gdzieś daleko, w nieznanej pieczarze, aż pomrą wreszcie z zimna, niedostatku i żałości; wysłuchawszy jednak Tomka, przyznał, że w życiu zbrodniarza zawarte są pewne wybitne korzyści i zgodził się zostać piratem.
Mniej więcej trzy mile od St. Petersburg wdół rzeki Mississippi, w miejscu gdzie rzeka ma niewiele więcej niż milę szerokości, leżała długa, wąska, zalesiona wyspa, wyłaniająca się z ławicy piaskowej. Nadawała się znakomicie jako teren operacyjny, gdyż była niezamieszkała, od rodzinnego brzegu znacznie oddalona, a naprzeciw niej, po drugiej stronie rzeki, rozciągała się nieprzenikniona p u szcza, w której brak było zupełnie ludzkich osiedli. Wybór padł zatem na wyspę Jacksona. Kto właściwie miał padać ofiarą ich korsarskich przedsięwzięć, o tem zupełnie nie myśleli. Wytropili następnie Hucka, który natychmiast przyłączył się do nich, bo mu było wszystko jedno, jaką zrobi karjerę na każdą się godził. Rozstając się, postanowili, że się spotkają w ustronnem miejscu, nad brzegiem rzeki, dwie mile za miastem, o godzinie uprzywilejowanej, więc oczywiście o północy. Znajdowała się tam mała tratwa, którą postanowili zająć. Każdy miał przynieść wędkę, haczyki i prowjantów, które trzeba było u kraść w sposób podstępny i tajemniczy — jak przystoi wygnańcom ludzkiej społeczności.
Zanim dzień minął, uskutecznili wszystko i z wielkiem wewnętrznem zadowoleniem szeptali temu i owemu tajemniczo na ucho, że wkrótce miasteczko dowie się o czemś niezwykłem. Każdemu, kto stał się uczestnikiem tej wieści, udzielono napomnienia, by „trzymał język za zębami i czekał“.
Około północy przybył Tomek z gotowaną szynką i kilku drobiazgami i zatrzymał się w gęstych zaroślach nad urwiskiem nadbrzeżnem, skąd widać było dokładnie punkt zborny. Gwiazdy świeciły i panowała cisza. Potężna rzeka leżała u jego stóp nieruchoma, jak morze. Nasłuchiwał chwilkę, ale żaden głos nie mącił ciszy. Potem wydał cichy ale wyraźny gwizd. Odpowiedziano mu zdołu. Gwizdnął jeszcze dwa razy i znowu otrzymał odpowiedź. Następnie stłumiony głos zapytał:
— Kto idzie?
— Tomasz Sawyer, Czarny Mściciel Hiszpańskich Wód. Wymieńcie swoje nazwiska!
— Huck Finn, Czerwonoręki, i Joe Harper, Postrach Mórz.
Tomek zaczerpnął te tytuły z ulubionej swej lektury.
— Dobrze. Hasło!
Dwa chrapliwe szepty wyrzuciły zgodnie w milczącą zadumę nocy jedno przerażające słowo:

— KREW!

Tomek zepchnął szynkę po urwisku nadół a potem sam się po niem stoczył, rozdzierając sobie przytem skórę i ubranie. Była tam wprawdzie wygodna ścieżka wzdłuż samego brzegu aż pod urwisko, ale brakowało jej koniecznych zalet niedostępności i niebezpieczeństwa, które pirat przedewszystkiem ceni.
Postrach Mórz przywlókł z niemałym trudem cały połeć słoniny, uginając się pod jego ciężarem.
Finn Czerwonoręki zwędził kociołek do gotowania. Czarny Mściciel Hiszpańskich Wód orzekł, że bez ognia przedsięwzięcie ich nie miałoby wogóle sensu. Myśl była mądra, ale brakowało im zapałek, które podówczas mało jeszcze były rozpowszechnione. Ujrzeli jednak ogień, płonący na wielkiej tratwie o paręset kroków wyżej, zakradli się więc tam i zabrali po polanie. Niewinną tę wyprawę przystroili we wszelkie cechy niezwykłości: co chwila jeden drugiego napominał cichem „cyt“, zatrzymując się i ostrzegawczo przykładając palec wskazujący do ust; co chwila ściskali rękami istniejące tylko w wyobraźni rękojeści sztyletów i podawali sobie groźnym szeptem rozkazy, „ by nieprzyjaciela, gdyby tylko drgnął, zakłuć na miejscu, bo nieboszczyk już nic nie zdradzi“. Wiedzieli bardzo dobrze, że flisacy są wszyscy w mieście, w łóżkach lub knajpach, to ich jednak nie uwalniało od konieczności wykonania przedsięwzięcia w najczystszym stylu pirackim.
Teraz odbili od brzegu. Tomek był kapitanem, Huck siedział przy sterze, Joe zprzodu. Tomek stał na środku tratwy. Brwi jego były ponuro ściągnięte, ręce skrzyżowane, a cichy szept komendy groźny.
— Ster pod wiatr!
— Tak, kapitanie!
— Wolno! Wo-o-olno!
— Wolno, kapitanie!
— Ku zachodowi!
— Ku zachodowi, kapitanie!
Rozumiało się samo przez się, że przy równem, jednostajnem posuwaniu się tratwy ku środkowi rzeki te rozkazy służyły tylko do utrzymania się w tonie i w rzeczywistości nie stosowały się do niczego ani do nikogo.
— Żagle rozpięte?
— Tak, kapitanie.
— Wiatr idzie! Żwawo chłopcy! Ruszajcie się!
— Tak, kapitanie!
— Wielki żagiel zwinąć! Baczność! Naprzód chłopcy!
— Tak, tak, kapitanie!
— Ster na podwietrzną! Silnie na lewo! Wytrzymać! nadchodzi! Na lewo! na lewo! Teraz chłopcy, mocno naprzód! Naprzód!
Tratwa mijała już środek rzeki. Chłopcy tylko nakierowali ją odpowiednio i przestali robić wiosłami. Stan wody nie był zbyt wysoki, szybkość jej zatem wynosiła najwyżej dwie do trzech mil na godzinę. Podczas następnych trzech kwadransów żaden nie przemówił prawie słowa. Tratwa mijała oddalone miasto. Kilka światełek wskazywało miejsce, gdzie leżało spowite w błogim śnie, po drugiej stronie ogromnej, niezmierzonej, usianej gwiazdami wodnej toni, nieświadome strasznego zdarzenia, które oto teraz się rozgrywa. Czarny Mściciel stał bez słowa ze skrzyżowanemi ramionami, „spoglądając po raz ostatni“ na miejsce dawnych swych radości i niedawnych cierpień, czując w duszy pragnienie, by „ona“ mogła go tak zobaczyć, jak płynie po dzikiem morzu hardo i z nieulęknionem sercem, stawia czoło niebezpieczeństwom i śmierci, i jak idzie naprzeciw przeznaczonej sobie zguby z twardym uśmiechem na ustach. Dla jego wyobraźni było to drobnostką sprawić, aby wyspa Jacksona usunęła się zupełnie z widnokręgu, aby jej z miasta nie było widać; mógł więc naprawdę posłać miastu „ostatnie spojrzenie“ z sercem złamanem, ale i zadowolonem. Reszta piratów posyłała również ostatnie spojrzenia, i tak się wpatrzyli w miasto, że niewiele brakowało, a prąd byłby ich poniósł poza wyspę. Na czas jednak jeszcze odkryli niebezpieczeństwo i zakrzątnęli się, by je odwrócić. Około drugiej tratwa wjechała na ławicę mniej więcej dwieście kroków ponad przylądkiem wyspy, i chłopcy brodzili po wodzie w jedną i drugą stronę, przenosząc swój ładunek na ląd. Do ekwipunku tratwy należał stary żagiel; rozpięli go w kształcie namiotu w ukrytem miejscu w zaroślach, by osłonić zapasy. Sami jednak postanowili sypiać pod golem niebem — zwłaszcza że była pogoda — jak przystało na ludzi, wyjętych z pod prawa.
Jakie trzydzieści czy czterdzieści kroków wgłąb lasu, gdzie panował odwieczny, nieprzenikniony mrok, rozpalili pod ogromną kłodą ogień, usmażyli w kociołku słoniny na kolację i zjedli połowę przyniesionych zapasów kukurydzy. Taka uczta bez żadnych krępujących więzów, w dziewiczym lesie niezbadanej i niezamieszkałej wyspy, zdała od ludzkich siedzib, wydawała się im czemś nad podziw wspaniałem. Postanowili więc, że nigdy już nie wrócą w pęta cywilizacji.
Buchające płomienie oświetlały ich twarze i rzucały czerwone blaski na kolumnadę drzew ich leśnej świątyni, na lśniące w świetle liście i fantastyczne pnącze. Gdy ostatni plasterek słoniny zniknął i ostatnia porcja kukurydzy została spożyta, rozciągnęli się na trawie w pełni zadowolenia. Można było wyszukać sobie chłodniejsze miejsce, ale nie chcieli się wyrzec tak romantycznej rzeczy, jak płonące i trzaskające ognisko obozowe.
— Czy to nie wspaniałe? — rzekł Joe.
— Cudowne! — oświadczył Tomek.
— Coby powiedzieli chłopcy, gdyby nas mogli tak widzieć?
— Powiedzieli? Chętnie ponieśliby śmierć, aby tu być z nami! Co, Huck?
— I ja tak myślę, — zgodził się Huck. — W każdym razie ja jestem zupełnie zadowolony. Nie pragnę niczego lepszego. Dawniej nigdy nie miałem tyle, by się porządnie najeść — a przytem nikt tu nie będzie mnie miał za nicponia i języka sobie na mnie ostrzył!
— To mi dopiero życie! — zachwycał się Tomek. — Nie trzeba rano wstawać, iść do szkoły, myć się, tu jest się wolnym od tych wszystkich głupstw!
— Widzisz, Joe, pirat nie robi wogóle nic, gdy jest na lądzie, ale taki pustelnik musi się ciągle, do upadłego modlić i nie ma żadnej rozrywki, absolutnie żadnej, wiecznie jest sam.
— O tak, istotnie! — zgodził się Joe, — tylko widzisz, ja o tem nie pomyślałem. O, teraz tysiąc razy wolę być piratem, gdy już zakosztowałem, jak to jest.
— Widzisz, — pouczał go dalej Tomek, — w dzisiejszych czasach nie mają już pustelnicy żadnego znaczenia, jak to było dawniej, ale piraci są zawsze poważani. A przytem taki pustelnik musi sypiać na najtwardszej ziemi, jaką tylko znaleźć można, chodzić w worku, posypywać sobie głowę popiolem, stać na deszczu i...
— Dlaczego musi chodzić w worku i posypywać głowę popiołem? — zapytał Huck.
— Nie wiem. Ale musi. Pustelnicy robią tak zawsze. I tybyś także musiał, gdybyś był pustelnikiem.
— Oczywiście, gdyby mi się chciało! — wtrącił Huck.
— Jakto, a cóżbyś robił?
— Nie wiem, ale tegobym nie robił.
— Ależ Huck, musiałbyś przecież! Jakżebyś tego uniknął?
— Poprostu nie wytrzymałbym. Czmychnąłbym!
— Czmychnąłbyś? Ładny byłby z ciebie pustelnik! Skompromitowałbyś cały stan!
Czerwonoręki nie odpowiedział.
— Co właściwie mają piraci do roboty? — spytał po chwili.
Tomek objaśnił:
— O, mają cudowne i zajęcie! Zdobywają kręty, palą je, zabierają pieniądze i zakopują je na swojej wyspie w strasznych miejscach, gdzie są duchy i takie karzełki, które strzegą skarbów, zabijają wszystkich na okręcie i strącają ich potem w morze.
— Ale kobiety wloką na wyspę, — oświadczył Joe, — kobiet nie zabijają.
— Nie, — przyznał Tomek. — Kobiet nie zabijają, są za szlachetni na to. I kobiety są zawsze piękne.
— A jakie wspaniałe mają ubrania! Cudowne! Samo złoto, srebro i djamenty! — wtrącił Joe z zachwytem.
— Kto? — zapytał Huck.
— Oczywiście piraci!
Huck zbadał swój kostjum z zadumą.
— Zdaje mi się, że nie jestem jak na pirata odpowiednio ubrany, — rzekł, a w głosie jego brzmiał smutek, — ale nie mam nic innego, tylko to.
Jednak pozostali dwaj chłopcy wytłumaczyli mu, że piękny strój prędko się znajdzie, gdy tylko ich korsarstwo na dobre się rozpocznie. Dali mu do zrozumienia, że jego nędzne łachmany wystarczą od biedy na początek, choć jest zwyczajem zamożnych piratów rozpoczynać odrazu w odpowiednim stroju.
Stopniowo rozmowa ich zamierała i znużenie poczęło przymykać powieki małych włóczęgów.

Czerwonoręki pierwszy zasnął snem sprawiedliwego i — zmęczonego. Więcej trudności z uśnięciem mieli Postrach Mórz i Czarny Mściciel Hiszpańskich Wód. Pacierz odmówili pocichutku i leżąc, bo nie stał nad nimi nikt, ktoby im kazał uklęknąć i modlić się głośno. Właściwie wcale nie mieli zamiaru się modlić, ale bali się posunąć aż do takiego decydującego kroku, bo nużby ściągnęli z niebios nagły grom, specjalnie w nich wymierzony? Potem, gdy już doszli do granic snu i
właśnie je mieli przestąpić — zjawił się znowu niepożądany gość i nie chciał się dać odprawić. Było nim sumienie. Obudziła się w nich niejasna, ale niecąca strach świadomość, że jednak ucieczka ich jest czemś złem; prawdziwe zaś męczarnie przyszły z przypomnieniem ukradzionego mięsa. Starali się zbić ten zarzut, przypominając sumieniu, że przecież już wiele razy ściągali łakocie i jabłka — ale sumienie nie chciało się dać przekonać takiemi słabemi dowodami. Nie można było, jak sądzili, zamknąć oczu na ten przykry fakt, że przywłaszczanie sobie łakoci było tylko „ściąganiem“, podczas gdy przywłaszczanie sobie szynki, słoniny i innych wartościowych rzeczy jest jednak, mówiąc otwarcie i szczerze, pospolitą kradzieżą, której zabrania osobne przykazanie. Powzięli zatem w duszach postanowienie, że jak długo pozostaną piratami, nigdy nie splamią tego zawodu występkiem kradzieży. Teraz dopiero zgodziło się sumienie na zawieszenie broni i piraci, w których duszach mieszkały obok siebie tak dziwne sprzeczności, zapadli w błogi sen.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Samuel Langhorne Clemens i tłumacza: Marceli Tarnowski.