Przygody dobrego wojaka Szwejka/Tom IV/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody dobrego wojaka Szwejka |
Podtytuł | podczas wojny światowej |
Tom | Tom IV Po przesławnym laniu |
Wydawca | Spółdzielnia Wydawnicza „Książka i Wiedza“ |
Data wyd. | 1949 |
Druk | Zakłady Graficzne „Książka i Wiedza“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Paweł Hulka-Laskowski |
Tytuł orygin. | Osudy dobrého vojáka Švejka za světové války |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom IV Cała powieść |
Indeks stron |
Na ławie w jednej z klas leżał kadet Biegler, wystraszony, blady i żółty. Na krześle naprzeciwko niego siedział oberlejtnant Lukasz, a w głowach stał kapitan Sagner i mówił gniewnie:
— Więc kadet Biegler znowuż pójdzie do szpitala? Bardzo pięknie i bardzo dobrze. U doktora już pan był? Jeszcze nie? A więc jeszcze pan nie wie, o co chodzi? A czy była przynajmniej ładna? Ile to kosztowało? Przeklęte dziewczyny! A ty, Lukasz, zawsze jeszcze zdrów jesteś? Ja także. Nie daj Boże, żeby mi się coś miało przytrafić. Poślę po doktora, kadecie. Ty, Lukaszu, poślij po Szwejka, żeby był pod ręką, gdyby kadet czego potrzebował. No servus!
Salutując niedbale i ironicznie, kapitan wyszedł. Nadporucznik Lukasz wypytywał Bieglera dalej:
— Więc to ta siostra miłosierdzia dała panu taką pamiątkę? Jasna blondynka, co? Czy to prawda, że ona jest z arystokracji? Nawet baronówna. No to bywaj zdrów. Masz przynajmniej chorobę arystokratyczną. Poślę ci Szwejka, to cię rozweseli. Servus — rzekł i wyszedł także, pełen zadowolenia, że kadet wierci się i kręci.
Kadeta Bieglera powaliła na ławę boleści (tak przynajmniej przypuszczał) przygoda miłosna, przeżyta wieczorem owego dnia, gdy Baloun był przywiązany po raz ostatni. Wybrał się do wsi sąsiedniej, gdzie był szpital z siostrami, i jedna z tych sióstr od razu się w nim zakochała. On, odpowiadając jej sercem na serce, dał jej pięćdziesiąt koron i pierścionek, otrzymany od narzeczonej w Wiedniu, gdy się z nią żegnał. — Pamiętaj o mnie zawsze — napominała go narzeczona, tonąc we własnych łzach. Zaś owa siostra miłosierdzia, widząc jego ofiarność, odprowadziła go wieczorem i dość łatwo pozwoliła się uwieść.
Kadet wspominał ją teraz z cichymi przekleństwami.
— Rany boskie! Jeśli z tą chorobą zawiozą mnie do Wiednia, a Mitzi przyjdzie do mnie w odwiedziny...! Żeby jasny piorun trzasnął w tę kurwę!
— Posłusznie melduję — stanął obok niego Szwejk — że pan oberlejtnant posyła mnie do pana kadeta, żebym był pod ręką, że niby pan chory. Pan oberlejtnant mówił, że panu potrzebna jest pociecha. Ja panu kadetowi wszystko przyniosę, co będzie potrzeba.
— Szwejku — jęknął kadet — pomóżcie mi wstać, zaprowadźcie mnie do ustępu.
Szwejk ujął go pod ramię:
— Według rozkazu, panie kadecie! Posłusznie proszę, czy z małą potrzebą, czy z dużą? To bym zaraz tutaj poodpinał guziki. Więc idziemy pomalutku. Ein, zwei...
I Szwejk prowadził kadeta do szkolnego ustępu, gdzie kadet oddawał mocz ze zgrzytaniem zębów i w pocie czoła. Jęczał przytem:
— Herrgott, jak to boli!
— Bardzo pali, panie kadecie? — pytał Szwejk ze współczuciem. — To przejdzie, to tylko drobnostka na parę dni albo na trzy tygodnie. Tego w ogóle, panie kadecie, za chorobę uważać nie można. To tylko taka drobna przykrość. A teraz niech pan się znowuż położy i niech pan się pilnuje.
Pod głowę włożył kadetowi zwiniętą bluzę, przykrył go płaszczem i z zainteresowaniem wypytywał:
— A czy pan kadet ma to już dawno? Z tego niech pan sobie nic nie robi, bo to nic takiego. Dostanie pan się do szpitala, będzie pan połykał santalowe kapsułki, będzie płukanie hipermanganem i po paru miesiącach będzie pan jak ryba. Taka rzecz bywa zła tylko rzadko kiedy, chociaż zdarza się to często. Na Smichowie był niejaki pan Regl, komiwojażer, i on też dostał taką pamiątkę od pewnej panienki z „Belgii“. Tej panience było na imię Sylwia, ale to było imię nieprawdziwe. Naprawdę nazywała się Katarzyna i pochodziła z Doubrawczyc. Znałem jej ojca, który był kłusownikiem i pewnego razu postrzelił gajowego, bo ten gajowy tropił kłusowników jak wszyscy diabli. Otóż ten pan Regl łaził za tą Sylwią i pisywał do niej, ale jednocześnie pisywał do niej pewien tenor z areny smichowskiej. Więc gdy ten pan Regl już tę pamiątkę miał, poszedł do pana doktora Wirtha na Smichowie i powiada mu, że się we śnie zląkł i że mu się stała taka rzecz. A ten doktór rozgniewał się i mówi: — Czemu to pan nie powie mi od razu, że pana zawiał taki wiatr? Jak bujać, to bujać! Czy to ja nie doktór, ale królewna z bajki? — I posłał go do szpitala do Kreibicha. A ten pan doktór był bardzo cierpliwy, ale był doktorem w Kasie Chorych i ludzie mu okropnie dokuczali. Przychodzi do niego jedna żona murarza, której mąż przez całą zimę zawsze leżał chory na reumatyzm, i prosi, żeby jej doktór podpisał kartkę do Kasy. Doktór podpisuje i pyta: — Jak się ma stary? — Wciąż jeszcze kiepsko, panie doktorze — narzeka baba — bo ciągle mróz i nie ma roboty. — A bierze te proszki, co mu zapisałem? — pyta doktór i zapisuje sobie coś w książce. — Używać, używa. — No to mu się kłaniajcie, pani matko. — Ale baba nie rusza się z miejsca i pyta doktora: — Panie doktorze, czy nie byłoby dobrze, gdybym go nacierała? — Nacierajcie go, matko. — I gdybym mu gotowała rumianek i kwiat lipowy? — Gotujcie mu, matko, co tylko chcecie. — Ale, panie doktorze, sąsiadka mówiła, że będzie mu lepiej, gdy tych proszków brać nie będzie. Jak pan myśli, panie doktorze? — Tego już doktór nie wytrzymał i rzucił pióro o ziemię. — Moja zacna matko, dwadzieścia lat się uczyłem i dwadzieścia lat jestem doktorem, ale wy słuchajcie rad tamtej baby, a mnie dajcie święty spokój...
Więc posłusznie melduję, panie kadecie, że ten pan Regl też go nie usłuchał i nie poszedł do szpitala sam, ale musieli go tam w gorączce zawieźć. Dostał zapalenia jąder, bubony i Bóg wie co tam jeszcze. Z tego szpitala przyszedł jak mucha słaby. A potem dostał jeszcze gruźlicy i musieli mu oba kłębuszki urżnąć. Z początku też miał takie mocne palenie, ale taka choroba, to nie żadna choroba. Złego nic się stać nie może. Pali pana kadeta jeszcze bardzo, czy też już jest lepiej?
— Mój Szwejku, jeśli nie umiecie opowiadać o czymś weselszym, to dajcie spokój i nie gadajcie — jęknął kadet, wystraszony przyjemną perspektywą, jaką malował mu ordynans marszkompanii.
A Szwejk nabijając fajkę, wtrącił:
— Posłusznie melduję, żeby mi było wolno palić.
Wypuścił z ust duży kłąb dymu i z miną poczciwca mówił dalej:
— Wie pan co, panie kadecie, zamiast trypra, życzyłbym panu, posłusznie melduję, syfilis. Panie kadecie, pan nie jest z tych najgłupszych i mógłby pan zrobić karierę. Przy syfilisie dostaje się zmiękczenia mózgu, paraliżu postępowego, czy jak się to zwało, a na to choruje prawie każdy generał. Pan, panie kadet, jest jeszcze młody i mógłby się pan stać generałem w niedługim czasie. Dopieroż cieszyliby się z pana tatuś i mamusia! Ale żeby dostać paraliżu, to trzeba leczyć się bardzo troskliwie. Na Wyszehradzie był jeden oberkelner i dostał od pokojówki syfilis, ale nie chciał się nikogo radzić, bo doktora bał się jak ognia, i mawiał, że te baby, co to mają takie zielniki, wiedzą więcej niż oba wydziały lekarskie, czeski i niemiecki razem. Ale bo też, posłusznie melduję, między ludźmi jest dużo znających się na chorobach. Niektórzy ludzie znają takie choroby, o jakich doktorzy nigdy nie słyszeli. Kiedym ja chadzał do Czarnego Kościelca do obozu, to tam była niejaka baba Mędrzycka. Chodziła po stodołach i nosiła nam bułki i kawę: bułka kosztowała dwa grajcary, a kawa trzy. Ta baba pewno już nie żyje, Panie świeć nad jej duszą, ale kawę, drań, gotowała zawsze kiepską, z samej cykorii i z żołędzi. I ta Mędrzycka też miała taki zielnik i umiała zażegnywać mzy. Czy pan kadet słyszał już kiedy o takiej chorobie? Ja też nie słyszałem, ale jak tam tylko jaka dziewczyna zaczynała blednąć, to starzy zaraz w lament, że dostała niby tych mzów, i zaraz biegli do starej Mędrzyckiej. A wtedy, jak tam był obóz, panie kadecie, dziewczyny bladły tam bardzo często i jak jeszcze! A ta baba kazała takiej chorej dziewczynie uklęknąć i odmawiać „Zdrowaśkę“, uważając, czy się dziewczyna trzęsie. Jeśli się trzęsła, to miała te mzy na pewno. Wtedy, posłusznie melduję, dziewczyny się jeszcze trzęsły bo wtedy odmawiały pacierze bardzo pobożnie, gdyż jeszcze nie umiały pisać pod mariańskim obrazem na Świętej Górze: — Panno, któraś poczęła bez grzechu, daj mi grzeszyć bez poczęcia! — Więc ta baba mierzyła dziewczynę nićmi maczanymi w wodzie święconej, pisała dokoła niej na podłodze koła kredą cudowną, pocierała ją gałązką psiego bzu i wreszcie wołała. — Panienko Przenajświętsza, ta dziewczyna ma mzy: Panie, zbaw nas ode złego! — Sypialiśmy u pewnego garncarza, który miał bardzo ładną córkę, a z tą chodził na jagody pewien plutonowy z naszego pułku. Otóż i ta ładna dziewczyna raptem zaczęła blednąc, a stara Mędrzycka chodziła do niej i zażegnywała jej mzy. A potem, kiedyśmy już wszyscy o tym pozapominali, nasz plutonowy dostał niespodzianie list od tej dziewczyny, że powiła bliźnięta, żeby się z nią ożenił. A jej ojciec do tego listu dopisał: — Panie zugsführer, spełnij pan swój obowiązek, skoroś mi pan córkę zepsuł! Ja wiedziałem, że ona tych mzów dostała od pana, boście się razem zaziębili. — Ale może pan kadet już nie ma ochoty słuchać, bo opowiadam takie długie historie...
— Jesteście żywą kroniką, mój Szwejku — rzekł kadet — ale zapomnieliście mi powiedzieć, co się stało z tym kelnerem.....
— Niby z tym kelnerem z Wyszehradu? — zapytał Szwejk, uradowany, że kadet po raz pierwszy słucha jego opowiadań bez wymyślania i gniewu.
— Nic osobliwego. Leczył go stary Ludwik ze smichowskiej areny i od czasu do czasu kupował dla niego w drogerii za dziesiątkę pudru cynkowego, żeby nim te swoje bolączki przysypywał. Ale potem temu kelnerowi zaczęło jakoś ciało odłazić od kości, więc się w Chuchli koło kościołka powiesił. Dobrze zrobił, bo to był cywil i nie mogło być mowy o tym, żeby się stał generałem, choćby miał paraliż mózgu. Posłusznie melduję, panie kadecie, że chorób jest na świecie dużo i wszyscy chcą na coś chorować, bo prości żołnierze nie mogą swymi pustymi łbami zrozumieć, że to piękna rzecz zginąć za najjaśniejszego pana. Każdy się tylko stara o chorobę, a gdy taki cham włazi do wagonu, to nie krzyczy: — Żegnaj, Prago! — ale ryczy: — Do widzenia za tydzień! Mam bilet powrotny! Kupiłem go sobie za trzy korony w knajpie „pod Napoleonem“.
— Habacht! — zawołał nagle Szwejk, stając na baczność.
We drzwiach ukazał się kapitan Sagner z doktorem Steinem, który zwrócił się do kadeta:
— Proszę się rozebrać.
Szwejk z wielkim zainteresowaniem przyglądał się badaniu lekarskiemu, bo doktór miał krótki wzrok i wtykał głowę aż między kolana kadeta.
— Nic osobliwego, zwyczajna rzeżączka — oświadczył doktór. — Pił pan wódkę? Niech pan pośle do mnie po proszki, a jutro będzie lepiej. No servus, mam dużo roboty — rzekł, wychodząc w towarzystwie kapitana Sagnera.
— Posłusznie melduje, że panu kadetowi te proszki przyniosę — zaofiarowywał Szwejk swoje usługi — ale bardzo mi przykro, że choruje pan tylko na rzeżączkę i że nie dostał pan syfilisu. Mógł pan zostać generałem na poczekaniu i uradować swoich szanownych troskliwych rodziców. Widzi pan...
Nie dokończył. But kadeta grzmotnął Szwejka w łeb, zsunął mu się po nosie i przyczernił mu twarz. Zza gwiazd, które się Szwejkowi pokazały przed oczami, ujrzał kadeta, który zerwał się, jakby go nigdy nic nie bolało, i wskazując na drzwi ryczał:
— Marsz! Marsz! Ty bydlę jedno! Ty świnio morska! Jak śmiesz rozzuchwalać się podobnie! Jezus Maria, ty psie, ja cię oddam pod sąd wojenny, żeby cię kazał rozstrzelać!
Gdy Szwejk zeszedł na dół, jednoroczniak Marek pytał go, co robił na piętrze i u kogo tam był doktór. Szwejk pluł na chusteczkę do nosa, zmywał plamy szuwaksowe z lewego policzka i zaglądając ciekawie w potłuczone zwierciadełko, czy dużo ich jeszcze, z miną najniewinniejszą odpowiadał:
— Pan kadet Biegler nie mógł zrobić siusiu, więc byłem u niego i pielęgnowałem go. Gawędziliśmy z sobą bardzo przyjemnie...
— No to dobrze, że nie jest ciężko chory. — ucieszył się Marek — bo go potrzebuję do wykonania rzeczy wielkich i nie mógłbym się zgodzić na to, żeby ciągle leżał w szpitalu. Każę mu wykonać rzeczy bohaterskie, za które dostanie brązowy medal „Für Tapferkeit“, mały srebrny medal, wielki srebrny, mały złoty, wielki złoty, signum laudis i błogosławieństwo papieskie. On, nie kto inny, wyrzuci w powietrze prochownię nieprzyjacielską, on podpali Piotrogpród, on bez niczyjej pomocy weźmie do niewoli cały rosyjski sztab generalny. W dziejach naszego pułku dokona takich czynów, że po wojnie na cześć kadeta Bieglera śpiewane będzie „Te Deum“.
Szwejk słuchał uważnie, a potem rzucił jakby od niechcenia:
— Jak kto umie pisać, to naspisuje czasem takich głupstw najrozmaitszych, że uwierzyć trudno.
Wyjął paczkę tytoniu, przykląkł przy ławce i krając tytoń na zaczął wyśpiewywać:
W Brnie przy świeżym piwku — holariholaho
Tańcowały dwie dziwki — holariholadrila.
I ja także tam byłem — holariholaho
Jedną sobie namówiłem — holariholadrila.
Złotówczynę jej dałem — holariholaho
Całą noc ją kochałem — holariholadrila.
Do szpitala mnie zabrali — holariholaho
Badali, oglądali — holariholadrila.
A pan doktór się pytał — holariholaho
U jednej zdrowej dziwki — holariholadrila.
W Brnie, przy świeżym piwku — holariholaho
U jednej zdrowej dziwki — holariholadrila...
Czechosłowacki Wojskowy Instytut Naukowy zbiera obecnie wszystkie piosneczki i gadki żołnierskie, jakie powstały podczas wojny światowej. Niechże skorzysta i z tej piosenki dobrego wojaka Szwejka.